Quantcast
Channel: Kroniki Historyczne
Viewing all 977 articles
Browse latest View live

Muzeum Polin naucza, że to Żydzi założyli Polskę

$
0
0

Muzeum Polin naucza, że to Żydzi założyli Polskę

Program „katolicki” TVP dla dzieci pt. “Ziarno” indoktrynuje syjonistycznie polskie dzieci. Posłuchajcie w nagraniu dostępnym TUTAJ  https://vod.tvp.pl/sess/player/video/23348930 
słów od czasu 2:30.
Jak opowiedział dzieciom Piotr Kowalik, pracownik działu edukacji Muzeum Polin w Warszawie, gdy Żydzi przybyli na tereny, które nazywają się Polska, porośnięte były one gęstymi lasami. Według jego słów Żydzi pomodlili się do Boga, czy będą mogli się tutaj osiedlić, a z nieba rozległy się dwa słowa “po lin”, co oznacza “tutaj odpoczniesz” i Żydzi osiedlili się.
Opowiedziana legenda o tym, że Żydzi pierwsi zasiedlili tereny obecnej Polski, zakładając tutaj państwo, jest ewidentnym kłamstwem, gdyż w tamtych czasach Żydzi nie osiedlali się na naszych terenach, a jedynie pojawiali się jako żydowscy kupcy, którzy handlowali towarem i wywozili (a czasami porywali) niewolników, by sprzedać ich np. Arabom (o tym dzieci w muzeum pewnie się nie dowiedziały).
Ani słowem przewodnik po muzeum nie sprostował tej legendy i nie wspomniał o państwie polskim istniejącym na tym terenie, ani o istnieniu tubylczej ludności. Wygląda na to, że według Żydów były tu tylko gęste, bezludne lasy, które zostały przez nich skolonizowane.
Takich rzeczy naucza turystów z całego świata Muzeum Polin dotowane przez polskie państwo. I taką opowieść (a nie legendę o Lechu, Czechu i Rusie) wywożą z Polski. A teraz do syjonistycznej propagandy dołączyła Telewizja Polska indoktrynując polskie dzieci, by czuły się gośćmi w kraju Żydów.
Sprawą fałszowania historii powinna zająć się Reduta Dobrego Imienia, a sprawą propagandy “Ziarna” Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji. Ktoś powinien też skontrolować Muzeum Polin pod kątem szerzenia antypolskiej propagandy.
Opracowanie: Maurycy Hawranek
pobrano : https://wolna-polska.pl/wiadomosci/muzeum-polin-naucza-ze-to-zydzi-zalozyli-polske-2019-04

Władcy Polski w Kronice Władców Polski Blaise de Vigenère pisana dla Henryka Walezego, katedra w Gnieźnie i o Polakach w Moskwie podczas Wielkiej Smuty

$
0
0
Poniżej Kronika Polski z jej historią została napisana przez Blaisea de Vigenerea napisana w 1573 dla Henryka Walezego. Jadąc do Polski musiał poznać historię kraju, w którym miał zostać królem. 




Kim był Blaise de Vigenere?
Był niesłychanie ciekawą postacią. Był był francuskim dyplomatą, tłumaczem, chemikiem oraz kryptografem. Studiował grekę, hebrajski i włoski.
https://en.wikipedia.org/wiki/Blaise_de_Vigen%C3%A8re

Był więc osoba wykształconą i napisał historię władców Polski zgodnie ze sztuką.


Sięgnijmy do książki Stanisława Grzybowskiego HENRYK WALEZY, który na stronie 112 pisze 


....Czarownik Krasowski i alchemik Vigenere dostarczali o Polsce wiadomości szczegółowych i wiarygodnych; Ten ostatni opublikował w 1573 r francuską przeróbkę kroniki Herburta. Tę samą kronikę przełożył zresztą równocześnie inny Francuz, Francois Bauduin, obok nich zaś liczni tłumacze i kompilatorzy, zaznajamiali Francuzów z ustrojem, dziejami, geografią Polski. Niektóre z tych prac po otrzymaniu wieści o elekcji Henryka wydano w tempie, jakiego możemy dziś tylko zazdrościć, inne, w rękopisie, służyły Katarzynie, Henrykowi i jego doradcom.
Sam Henryk zbierał informacje o Polsce od dawna. Prowadził oczywiście rozległą korespondencję z  życzliwymi mu senatorami. Wypytywał się u dyplomatów , własnych i obcych. Antonio Griaziani, sekretarz poprzedniego nuncjusza, pospieszył wcześniej na spotkanie elekta i zasypany przez niego został gradem pytań o kraj, sytuację polityczną, ustrój, poszczególne osoby. Naiwny dyplomata papieski  dał się przekonać, że Henryk nic nie wie o Polsce, że zawierzyć może tylko jemu i że mu tak nic nie leży na sercu jak dobro religii katolickiej. Wraz ze szczegółowymi informacjami - ustnymi i na piśmie - odsłonił przed elektem całą linie polityczną i skład stronnictwa, które nuncjusz montował w Polsce. Ogromną wiedzą i świetną pamięcią służył Henrykowi książę de Nevers, który natychmiast po przyjeździe przystąpił do wertowania archiwów i kaptowania Henrykowi oddanych stronników.......

strona 120

....Król zwrócił się wówczas - jak zapewne we wszystkich trudnych przypadkach - o radę do Opalińskiego. Marszałek wielki koronny wskazał, że sprawa Skalicha należy do jego kompetencji, nie do wojewodzińskiej. Zborowski zgodził się wydać więźnia straży marszałkowskiej, lecz gdy Skalicha przeprowadzono do domu Opalińskiego, odbili go ludzie arcybiskupa. Wezwany Uchański postawił się królowi ostro: Skalich jest księdzem, podpada pod jurysdykcję kościelną i prymas nie wyda go nikomu. O to właśnie walczyli biskupi: o przywrócenie jurysdykcji kościelnej zawieszonej przez Zygmunta Augusta i zniweczenie tym sposobem skutków konfederacji warszawskiej.
Król nakazał wówczas zamknąć bramy miejskie. Straż marszałkowska otoczyła gospodę Uchańskiego. Zatoczono działa. "Król malowany" pokazywał, że nie jest malowanym. Arcybiskup się ugiął. Wydał jeńca. Przybył na Wawel błagać pokornie o przebaczenie. Otrzymał ostrzeżenie: na przyszłość winien pamiętać, czego mu nie wolno i nie mieszać się do spraw świeckich.
Krnąbrny prymas katolicki dostał nauczkę: chmury gromadziły się również nad krnąbrnym protestanckim miastem. W czasie bezkrólewia zazdrosny o swe przywileje Gdańsk skonfiskował okręty kaprów zaciągniętych przez Zygmunta Augusta, współdziałając ściśle z Danią. Na skutek interwencji gdańszczan król duński zatrzymał część polskiego poselstwa po Henryka, udającą się morzem do Francji, posłów uwięził, a przewożących ich polskich kaprów kazał stracić jako piratów. Uniemożliwiło to Henrykowi planowane przybycie do Polski drogą morską wraz z zaciągniętą piechotą gaskońską. Król zapamiętał dobrze tą zniewagę. Gdańsk dostał ultimatum: do lipca wytłumaczyć się przed królem. Mateusz Scharping, admirał kaprów, "otrzymał od Henryka potwierdzenie dokumentów dokumentów tyczących się jego działalności na morzu".
Zagadnienia polityki zagranicznej nie nastręczały nowemu monarsze nowych problemów. Dysponował znakomitą dyplomacją francuską. Ambasador Danzay, protestant a zarazem wierny od lat sługa Katarzyny Medycejskiej, przybył do Krakowa z Kopenhagi, gdzie reprezentował interesy francuskie wobec obu państw skandynawskich. Noailles, mianowany ambasadorerm francuskim przy Wysokiej Porcie, obrał drogę również przez Kraków, by otrzymać szczegółowe instrukcje od polskich doradców Henryka; oba państwa miały mieć odtąd w Konstatntynopolu jednego przedstawiciela. Stosunki z książętami Rzeszy dzięki Retzowi i Schombergowi układały się jak najlepiej. Przybyli posłowie margrabiego brandenburskiego; władca ich prosił, by powierzano mu kuratelę nad chorym umysłowo krewnym, Albrechtem II pruskim. Dostali odpowiedź grzeczną i wymijającą, nic nie kosztujące, a zupełnie niezobowiązujące obietnice. Posłowie tatarscy potraktowani zostali lekceważąco : król trzymał ich długo na klęczkach, a przez ten czas naradzał się z senatorami. Najbardziej honorowany był poseł cesarski Andrzej Dudycz był apostatą, byłym biskupem Pięciukościołów, który zrzucił suknie duchowną i pojął żonę. Najlepiej zaś o wszystkim poinformowany - czemu zawdzięczamy znaczną część naszych wiadomości - był oczywiście poseł wenecki.
Retz zajmował się polityką zagraniczną: drugi z włoskich doradców Henryka, Gonzaga de Nevers - poltyką wewnętrzną. Pedantyczny i skrupulatny, przystąpił od razu do sporządzenia serii memoriałów, kreślących dokładny plan rządów Henryka w Polsce. Potrafił sobie pozyskać znakomitych informatorów. Program polityczny, program wzmacniania władzy królewskiej, program rządów konsekwentnych, lecz łagodnych, obliczony na pozyskanie  sobie społeczeństwa szlacheckego, zakładał utrzymanie pokoju wewnętrznego i tolerancji, aprobował zasadniczo charakter ustroju państwowego, uznając go za ''republikę mieszaną z króla, optymatów i ludu" zgodnie z podziałem Arystotelesa......

strona 122

....Memoriał polityczny Neversa uzupełniony został dokładną analizą gospodarczej kraju i króla. Marcin Falencki, ekonom księstwa mazowieckiego, dostarczył mu informacji o salinach wielickich oraz współdziałał przy projekcie ich rozwinięcia i modernizacji. Jakub Lasocki, kasztelan łęczycki, opracował memoriał powstający przeciw drożyźnie, uciskowi podatkowemu, spekulacji żywnością, wskazujący jak król może zwiększyć swe dochody nie uciskając poddanych, a przeciwnie, dbając o ich interesy i pilnując sprawiedliwości; memoriał naiwny nieco, lecz zawierający szereg informacji wyzyskanych przez Gonzagę.
Jan Zborowski dostarczył informacji o podatkach i skarbie koronnym; starosta ''Raganenski" - zapewne Stanisław Radzimiński, starosta liwski i kasztelan zakroczymski - o handlu zagranicznym, zwłaszcza o eksporcie zboża, płodów rolniczych i leśnych, o cłach i kopalniach. Radzimiński również polecił Aleksandrowi Gwagninowi wykonanie mapy pogranicza litewsko-moskiewskiego, teatru wojny, której szczęśliwego rozstrzygnięcia spodziewali się Polacy po Henryku. Z cudzoziemców Schomberg dostarczył informacji o Prusach, Saul, Żyd z Wenecji, o Litwie, podatkach i handlu; Hiszpan Despinoza o Gdańsku. Ogromna praca, której Gonzaga dokonał w ciągu kilku tygodni, zjednała mu szczere uznanie Henryka; Karol IX, na żądanie brata, wystosował do księcia de Nevers list z podziękowaniami. Plan rządów Henryka w Polsce, plan elastyczny, realny i oparty na dobrej, znajomości kraju, był gotów......

Tak więc sposób uczenia władcy tak funkcjonował a jak to wygląda dziś sam widzisz czytelniku.

http://gallica.bnf.fr/ark:/12148/bpt6k5455294n


KRONIKI I ANNAŁY POLSKI
Blaise de Vigenère, Sekretarz świętej pamięci Księcia Nyuernois


1088
Jest jeszcze kilka chrześcijańskich królestw, jak Jerozolima, z których pozostał już tylko tytuł, Gotfryd z Bouillon został jej pierwszym królem, w roku 1088.

1077
Neapol
Roger, syn Roberta, syna Tancredi z Normandii.

1000
Szwecja
Olaf, syn Eryka pierwszego, chrześcijanin, zwany Iaques

1194
Norwegia
Nawrócona na wiarę przez papieża Adriana IV, poza tym kraj prawie zawsze podporządkowany był koronie duńskiej, podobnie jak Sardynia zawsze podlegała pod królestwo Hiszpanii.

908
Moskwianie
Jeżeli chodzi o wielkiego księcia Moskwy, który mógł mówić o sobie jako o najpotężniejszym władcy chrześcijańskim swoich czasów, choć nie nosił korony królewskiej, był chrześcijaninem wyznania greckiego lub ruskiego, a nie katolikiem wyznania rzymskiego. Włodzimierz przyjął chrzest dla siebie i swojego ludu w roku chrystusowym 908, który przypadł w roku 4996 istnienia świata według naszego kalendarza, a według ich kalendarza w roku 6497. Albowiem oprócz innych rzeczy Rusini tym różnią się od nas, można powiedzieć że o ponad tysiąc pięćset lat.

860
Bułgarzy
Lecz jak zostało powiedziane na początku tej historii, że Słowianie są potomkami wielu ludów i narodów, w tym Bułgarów i Polaków, trzeba jednakże przyznać, że Bułgarzy byli pierwszymi ze wszystkich Słowian, którzy przyjęli wiarę chrześcijańską, około 860 roku.

895
Morawianie
Świętopełk król Moraw został chrześcijaninem w roku 895.

1112
Pomorze

1158
Liwonia od roku 1158 zaczęła być odwiedzana przez chrześcijańskich kupców, a dzięki działalności misyjnej św. Meinarda duża część Liwów została nawrócona, w tym ich książę Kaupo [Cobbe], za którego sprawą Meinard został mianowany pierwszym biskupem Rygi, stolicy kraju, przez papieża Aleksandra III.

1225
Mieszkańcy Prus zostali zmuszeni do przyjęcia wiary chrześcijańskiej przez Krzyżaków, w 1225 roku.

1378
A Litwini wybierają na swego księcia Jagiellona, który, jak później będzie się mówiło, w 1378 roku został królem Polski.

HISTORIA KRÓLÓW POLSKI

Część I

Zawierająca najbardziej pamiętne czyny władców Polski, którzy rządzili tym Królestwem, od LECHA do BOLESŁAWA CHROBREGO.

LECH

I Władca Polski
Pośród wielu Władców, którzy niegdyś wyróżnili się z Ludu Słowiańskiego zarówno wielkością pochodzenia, jak i bohaterskimi czynami, na uwagę zasługują przede wszystkim dwaj sławni Bracia, starszy o imieniu Czech, a młodszy Lech. Ci dwaj Książęta wykazali się nadzwyczajnym postępowaniem i zaletami podczas wojny domowej, która wybuchła w Chorwacji, ich kraju rodzinnym; [ok. 548 r.+ zmęczeni patrzeniem na ciągle trwające zamieszki, którym nie mogli zapobiec, postanowili w końcu opuścić Ojczyznę i znaleźć spokojniejsze miejsce do osiedlenia się. Z takim zamiarem opuściwszy Chorwację, która niegdyś stanowiła część Królestwa Ilirii, a odtąd zwana była Dalmacją, zabrali dowodzone przez siebie oddziały i obrali kierunek na Niemcy, gdzie podporządkowali sobie prowincje umiejscowione pomiędzy Elbą i Wezerą. Nad Wezerą zbudowali fortecę, którą nazwali Brema, co w ich języku znaczyło „ciężar”, aby zaznaczyć, że w tym miejscu w kopcu pozbyli się ciężaru niedoli, które dotąd ich przytłaczały.
Aby osiąść w tym kraju musieli umknąć wielu niebezpieczeństwom, pokonać wiele wojowniczych Ludów, które sprzeciwiały się ich panowaniu. Po tym jak Książęta rozdzielili swoje wojska, Czech zajął ze swoimi oddziałami cały teren rozciągający się od Saksonii aż do Austrii, który dziś zwany jest Czechami, wypędziwszy uprzednio stąd wszystkich, którzy sprzeciwiali się temu podbojowi; następnie podporządkował sobie Austrię, Morawy, Łużyce i Miśnię.
Lech podążył ze swoim Wojskiem aż do krainy, którą dziś nazywa się Polską, ustanowiwszy w roku pańskim 550 swoją siedzibą na brzegu Wisły, w tym samym Rejonie, który niegdyś zajmowali Wandale, lud waleczny. Stamtąd rozciągał swoje Imperium w kierunku Zachodu i Północy, poza rzekę Odrę, podporządkował sobie Śląsk, Margrabstwo Brandenburgii, Prusy, Księstwo Meklemburgii, Pomorze, Księstwo Holsztynu i Saksonię, skąd wypędził wszystkich mieszkańców, którzy byli przeciwni zajmowaniu przez niego kolejnych ziem.
Książę ten, który szedł w głąb Niemiec ze swoimi podbojami, został wyzwany na pojedynek przez niemieckiego Księcia, aby rozstrzygnąć między nimi dwoma tę osobliwą Walkę o to, który z nich zostanie władcą całego kraju. Lech pozbawił przeciwnika życia na samym początku pojedynku i tym zwycięstwem do swoich Podbojów dorzucił całe wybrzeże niemieckie leżące nad Morzem Bałtyckim.
Lech, który po długich walkach zapewnił swojemu Królestwu pokój, przejechawszy przez całą Polskę, aby wyznaczył miejsca najlepsze na budowę fortec, wybrał miejsce pomiędzy Jeziorami i Bagnistymi terenami na budowę pierwszego i najstarszego Miasta Polski, które nazwał Gniezno z powodu dużej liczby gniazd, jakie Orły wiły w tej okolicy, w języku słowiańskim nazywanych „gniazdo”; Rada Wieszczów nakazała namalować na Chorągwiach srebrnego Orła z rozpostartymi skrzydłami, który to znak wybrał na Godło, odtąd będące godłem Królestwa Polskiego.
Książę ten, który położył podwaliny Królestwa Polskiego, zmarł dokonawszy niezliczonych wybitnych czynów, aby je umocnić. Z tego powodu Rusini i inne Narody Słowiańskie nazywały Polaków Lechitami, od imienia ich Założyciela, a Czechów od imienia Czecha, który zapoczątkował Królestwo Czech.
Ponieważ Historia Polski nie uczy nas niczego pewnego na temat Spadkobierców i Następców tego księcia aż do Wizymira, niepewność ta spowodowała wielkie zamieszanie wśród polskich Historyków i wiele sprzeczności między nimi. Jedyna pewna rzecz, to że Lech, nie mając żadnego względu na Książąt swojej krwi, nakazał w Testamencie, aby jego Następcą został ten przedstawiciel Narodu, który będzie najbardziej zasługiwał na to, aby go zastąpić. Jego Potomkowie rządzili Polską około 150 lat.

WIZYMIR

II Władca Polski
Książę ten, potomek Lecha, rozciągnął Granice Polski aż do Danii, rządzonej przez Króla Sywarda, który organizując częste wypady na Ziemie Polski dał mu powód do zwrócenia przeciw sobie wojsk. Z takim zamiarem Wizymir zebrał swoje wojska, postawił liczną Flotę złożoną z wielu dużych Statków, między którymi był jeden tak ogromny, że sam jego widok spowodował popłoch w Armii duńskiej, nad którą odniesiono wspaniałe zwycięstwo; następnie Wizymir ścigał wroga aż do samego środka Państwa, odebrał mu Wyspy Rugię, Fehmarn (Wębrza), Fionię i Zelandię, gdzie pozostawił liczne polskie garnizony i zbudował Fortece, stąd niemal wszystkie Miasta umiejscowione na wybrzeżu Morza Bałtyckiego noszą nadal dawne Słowiańskie nazwy nadane im przez Polaków, zatem takie jak Wizmar, które otrzymało nazwę od imienia Wizymira, Lubeka, bardzo liczne i bogate miasto, i Gdańsk (Dantzik), słynny port morski wybudowany przez Polaków, aby powstrzymać najazdy Duńczyków (Danois). Po tym imponującym zwycięstwie Wizymir nakazał Królestwu Danii składać sobie hołd, a Król tego kraju, dla zabezpieczenia danego słowa, oddał mu swego Syna za zakładnika, po czym Wizymir powrócił do Polski ze statkami wyładowanymi łupami zdobytymi na wrogach. Od tej pory Polacy stali się mistrzami Marynarki i byli niezwykle groźni podczas morskich potyczek. Król Danii, cierpiąc z konieczności poddania się Polsce, postanowił zrzucić jarzmo niewoli i w tym celu zawarł przeciw Polsce Ligę ze Szwedami i ludnością Holsztynu: jednak Liga była daleka od sukcesu, dla jakiego została zawiązana, i okazała się jeszcze bardziej zgubna niż pierwsza wojna z Polakami, ponieważ Król umarł z żalu widząc swoją Armię całkowicie pokonaną przez ten waleczny Lud w prowincji Skania. Zwycięstwo to otworzyło Wizymirowi drogę do podboju większej części Królestwa Danii. Książę ten, który dokonał tak wiele niezapomnianych wyczynów ku chwale Narodu Polskiego, zmarł bezpotomnie.

PIERWSZE BEZKRÓLEWIE

Podczas którego Polską rządziło 12 Palatynów
Ponieważ ród Lecha wygasł wraz ze śmiercią Wizymira, a Polacy nie mogli zgodzić się na podporządkowanie obcemu Władcy, wybrali podczas Zgromadzenia zorganizowanego w Gnieźnie, Dwunastu Wojewodów lub Palatynów spośród najważniejszych Szlachciców w kraju, którym powierzono rządzenie Rzeczpospolitą, co czynili przez dwadzieścia lat. Lecz jak to zwykle bywa, Suwerenna Władza rozdzielona na kilka osób powoduje spięcia w Państwie, a dwunastu Zarządców nie mogło się porozumieć i wywołało wiele wewnętrznych konfliktów, które spowodowały, że poddani Polsce Niemcy zrzucili jarzmo niewoli i przejęli Prowincje odebrane im niegdyś przez Polskę. Polacy zrozumiawszy doskonale, że wojny domowe są przyczyną ruiny Kraju, uznali, że najlepsze co można zrobić to przywrócić pierwotny porządek w Rzeczypospolitej i zebrał całą władzę w jednych rękach. To zmusiło ich do zwrócenia uwagi na Księcia z rodu Czecha, Króla Czech, o imieniu Krak, który wówczas cieszył się już renomą wielkiego Dowódcy.

KRAK

Pierwszy z imienia, trzeci Władca Polski
Polacy, którzy zwrócili uwagę na tego księcia, aby powierzyć mu sprawowanie rządów w Państwie *w roku 700+, szybko przekonali się, że nie pomylili się w wyborze odpowiedniej osoby. Pokazał on, że bardzo na to zasługiwał, ponieważ tytuł Suwerena Dowódcy przyjął nie wcześniej, jak po zmuszeniu ludów, które zbuntowały się przeciwko Polsce, do powrotu do ich zobowiązano oraz po zmuszeniu tych, którzy chcieli odbudował swoje Państwa, do zmniejszenia ich granic. Po przywróceniu pokoju w Polsce, zajął się całkowicie zaludnianiem jej i uprawą ziem, budową miast, spośród których Kraków, Stolica Królestwa, który wziął nazwę od jego imienia, był najprzedniejszym. Zbudował tu Zamek na skale zwanej Wawelem, nad brzegiem Wisły, i zabił ogromnego Smoka, który miał schronienie w jaskini znajdującej się w tej Skale. Oddech Smoka był tak trujący, że zatruwał całą okolicę nadto ogromnie przez niego niszczoną, gdyż pożerał ludzi i zwierzęta napotkane na wsi. Aby zmusił Smoka do pozostania w jaskini, skąd często wypędzał go głód, co prowadziło do wielkich szkód w całym kraju, mieszkańcy z sąsiednich okolic przynosili bydło i konie do wejścia do pieczary, z której natychmiast wychodził, aby je pożreć. Gdy już lud nie miał czym karmić niezaspokojonego apetytu tego okrutnego zwierza i nie wiedział jak temu zaradzić, Krak obmyślił błyskotliwy podstęp, jak go zgładzić. Napełnił skórę cielęcia siarką, saletrą i grochem i kazał zanieść  ją pod jaskinię Potwora, który gdy tylko ją ujrzał, myśląc że to zwyczajna zwierzyna, rzucił się na nią i natychmiast pożarł; lecz zaledwie połknął tę palącą karmę poczuł jak jego wnętrzności przeżera siarka, którą połknął. Gwałtownie wybiegł z Pieczary i pobiegł nad Wisłę, z której wypił tak dużo wody, że od razu zdechł. Krak, który rządził Polską tak rozważnie i cnotliwie, ku wielkiemu żalowi zmarł, pozostawiając dwóch synów, Kraka i Lecha oraz córkę Wandę.

KRAK II

Czwarty władca Polski
Gdy Polacy spełnili ostatnią posługę znamienitemu zmarłemu z całą pompą i dostojeństwem, do jakich byli zdolni, wybrali na Tron jego starszego Syna, Kraka II. Lecz Lech, młodszy i ambitniejszy, nie mogąc ścierpieć, że to starszy brat został wybrany, zabił go sekretnie w oddalonym miejscu, gdzie udali się razem na polowanie; świadcząc udawanymi łzami żal, jaki odczuł z powodu jego śmierci, rozpuścił pogłoskę, że Krak spadł z konia próbując doścignął Dzika, który go udusił i poszarpał zwłoki na kawałki. Polacy uwierzywszy tej pogłosce wybrali go na Tron na miejsce brata; lecz nie cieszył się długo owocem swojej perfidii, gdyż gdy tylko Poddani odkryli prawdę, wygnali go w hańbie z Królestwa.

WANDA

V władczyni Polski
Krak Drugi został nieludzko zamordowany przez Lecha, a on sam wygnany z Królestwa; z trójki dzieci pozostałych po Kraku Pierwszym pozostała księżniczka o imieniu Wanda, którą Polacy wybrali na Tron jako jedyną i prawowitą dziedziczkę Korony. Pokazała ona, że cnota nie zna płci, wykazując się wielką odwagą i nadzwyczajną rozwagą jak na kobietę. Patrząc na nią można było pomyśleć, że to Pentezylea lub Orithia, Królowa Amazonek; lecz to, co przydmiewało nieskończenie blask jej cnót, to uroda, którą natura pozbawiła wszelkich wad właściwych jej Płci, która przyciągała wszystkich okolicznych Książąt, a jej urok zniewolił wielu z nich. Otóż jej imię, które w języku Słowiańskim oznacza haczyk, cudownie oddawało jej powab, który jak wabik działał na serca wszystkich, którzy ją ujrzeli. Pośród wielu jej wielbicieli był Rytygier, Książę Niemiec, oczarowany jej cnotami i urodą; był on jednym z tych, którzy chcieli posiąść tę piękną Księżniczkę, śpiesznie dążąc do ślubu; lecz ona dowiodła, że była o wiele bardziej zdolna dawać miłość, niż ją przyjmować; i tak stale odmawiała wszystkim zagranicznym konkurentom, którzy byli nią zainteresowani. Rytygier biorąc za pogardę odmowę, która wynikała wyłącznie z umiłowania Królowej do wolności, postanowił zdobyć zbrojnie serce, którego nie zdołał podbić miłością. To doprowadziło go do wypowiedzenia wojny w nadziei, że pod groźbą broni zdobędzie to, czego nie mógł otrzymać mimo gwałtowności swego uczucia. Wanda, wcale nie zaskoczona na wieść o wypowiedzeniu wojny przez Księcia, przygotowała wszystkie siły Królestwa, aby przyjąć atak i stanęła na czele wojsk, aby go pokonać; czyniła to z taką odwagą i szczęściem, że zmusiła go do ucieczki po tym, jak został pokonany w dwóch krwawych walkach. Rytygier, zawstydzony, że Kobieta go pokonała i zmusiła do ucieczki, nie mogąc przeżyć tej choroby, sam odebrał sobie życie. Po tym pamiętnym wyczynie Wanda, która poświęciła Bogom swe dziewictwo, chcąc im podziękować za zdobyte zwycięstwo i chronić tak cenny skarb, uznała, że najlepszym sposobem na dotrzymanie ślubu będzie poświęcenie życia i dziewictwa; to też uczyniła skacząc w nurt Wisły, gdzie utonęła. Jej ciało, odnalezione w wodzie, w miejscu, gdzie rzeka Dłubnia wpada do Wisły, zostało opłakane i pogrzebane, a Polacy zbudowali jej grób według zwyczajowych ceremonii, na skale niedaleko Mogiły, pół mili od Krakowa.

II BEZKRÓLEWIE

Po śmierci Wandy nie było kandydata na Tron Polski, z powodu braku prawowitych spadkobierców; Polacy oddali się więc pod rządy dwunastu Wojewodów lub Palatynów, jak uczynili to już wcześniej. Lecz jako że ta forma rządów uprzednio przyniosła Polsce nie skończenie wiele zła, tak stało się i teraz, i tak niegdyś kwitnące Królestwo w niedługim czasie utraciło swój pierwotny splendor i znalazło się o krok od ruiny z powodu wojen domowych rozpętanych przez dwunastu Zarządców, co otworzyło szeroko wrota Morawianom, Węgrom i Niemcom, którzy bezkarnie niszczyli Polskę.

PRZEMYŚL lub LESZKO

Pierwszy z imienia, szósty Władca Polski
Pośród dwunastu Palatynów, którzy szarpali Polskę wewnętrznymi wojnami wywoływanymi przez ich ambicje, [w 750 r.+ był jeden o imieniu Przemyśl, który poświęcił własny interes dla zbawienia ojczyzny i wykorzystał własne siły przeciwko wspólnym wrogom Państwa. Otóż nie mogąc ścierpieć, że Morawianie, którzy zaatakowali Polskę wykorzystując rozdział w Królestwie, zebrał tyle wojsk ile zdołał i ruszył w pogoń za wrogiem, który wywoził z Polski znaczne łupy. Doścignął go w pobliżu góry zwanej Łyścem/ Łysą Górą (Chaumont), gdzie potem wybudowano Kościół poświęcony Bogu pod wezwaniem Świętego Krzyża. Gdy Morawianie zatrzymali się na postój w wysokim lesie, rozpoczął z nimi potyczkę, by wyprowadził ich w stronę sąsiedniej wioski, co uczyniwszy wycofał się ze swoim wojskiem w głąb lasu. Nieprzyjaciel uznał wycofanie się Polaków za ucieczkę i nie domyślił się podstępu Przemyśla, myśląc, że Polacy nie będę więcej atakować; w tym przekonaniu Morawianie powrócili do swojego obozu, gdzie czując się bezpiecznie oddali się hulankom i pijaństwu, które ich uśpiły. Lecz przyszło im drogo zapłacić za ten fałszywy spokój, gdyż Przemyśl, poinformowany o tym, co dzieje się w Obozie, zaatakował ich ze wszystkich stron z takim wigorem, że zastając ich śpiących, poćwiartował ich i odebrał wszystkie łupy zrabowane w Polsce. To wspaniałe zwycięstwo przyniosło mu miłowanie i szacunek całego Narodu. Polacy odrzucili wielowładzę, która spowodowała tyle nieporządku w Państwie i w roku 750 wybrali go na Tron, na którym sprawował rządy z taką samą chwałą, jaką wykazał, by na ten urząd zasłużył. Po dokonaniu wielu pięknych czynów ku przywróceniu potęgi Monarchii, zmarł w 780 roku, po 30-letnim panowaniu, nie pozostawiwszy potomków, co doprowadziło do trzeciego Bezkrólewia.

LESZKO DRUGI

Siódmy władca Polski
Śmierć Leszka Pierwszego, który umarł bezdzietnie, rzuciła Polskę w kolejny kłopot związany z wyborem jego następcy, co spowodowało wielkie dysputy pomiędzy Możnymi w Królestwie. Nie mogąc dojść do porozumienia co do wyboru, ustalili, aby zakończył spory, żeby Koronę i Berło królewskie umieścić na szczycie Kolumny, którą w tym celu miano wznieść w Krakowie; ten z nich, który jako pierwszy dosięgnie Kolumny uczestnicząc w wyścigu, który miał się zacząć nad rzeką Prądnik, zostanie ogłoszony Królem. Pośród pretendentów do Tronu był młodzieniec niskiego rodu, lecz sprytny i przebiegły, który to obmyślił podstęp mający umożliwił mu osiągnięcie celu; postanowił w sekrecie umieścić wzdłuż całej Trasy, którą miał przebiegać wyścig, żelazne kolce, które zręcznie przysypał odrobiną ziemi. Zaś aby sam nie wpadł w tę pułapkę, wyznaczył sobie drogę, którą miał pojechał omijając kolce. Podstęp, którego użył, okazał się tak skuteczny, jak miał nadzieję - konie Zawodników zostały pokłute i tylko on zdołał dotrzeć do Kolumny, lecz nie zachował na długo podstępem zdobytej Korony. Los nie pozwolił, by długo cieszył się on owocem oszustwa, które odkryte zostało w sposób, o jakim opowiemy. Niedługo po wyścigu dwóch młodzieńców z ludu ścigało się tą samą Trasą, aby zdobył nagrodę i obydwaj zranili się w stopy. Ten, który był lżej ranny, dobiegł do Kolumny jak pierwszy, lecz drugi Zawodnik, odkrywszy czubki kolców, na których się skaleczył, nie chciał zgodził się, żeby nagrodę przyznano przeciwnikowi, co doprowadziło do odkrycia oszustwa Leszka, gdyż spór został zgłoszony Senatowi, który w ten sposób poznał podstęp, jakiego użył on aby dostał się na Tron. Czego nigdy wcześniej Możni Królestwa nie zaznali, nowy Król został przemocą wygnany z Pałacu i rozerwany żywcem, gdyż jego ręce i nogi przywiązano do ogonów kilku koni, które rozerwały go na kawałki. Po tym jak ten okrutny wyrok został wykonany na Leszku, na jego miejsce powołano młodzieńca, który przybiegł do Kolumny jako pierwszy i był przekonany, że wygrał tylko nagrodę o małej wartości. Nawet o tym nie myśląc, w nagrodę za zwycięstwo w Wyścigu otrzymał Królestwo Polski. Młody Władca, którego przypadek wyniósł z kurzu wprost na Tron, rządząc Królestwem z mądrością i odwagą dowiódł, że dusze stworzone do samodzielnej Władzy znajdują się zarówno pośród ludu, jak i pośród szacownych Możnych, a ci, którzy machali zwykłym kijem są niekiedy bardziej godni tego, by nosił Berło niż ci, którym przysługuje ono z tytułu urodzenia bądź spisku. Ponadto dowiódł swoją skromnością fałszywość Przysłowia, które mówi, że zdobyte zaszczyty zmieniają obyczaje i że nie ma nic wyższego nad człowieka, który z Nicości wynosi się do wielkiego bogactwa. W rzeczywistości zapatrywania Leszka bardzo różniły się od tego, co dziś widzimy u wielu osób, które zapominają kim były myśląc wyłącznie o tym, kim fortuna pozwoliła im się stąd. Odkąd stanął na czele Królestwa, każdego dnia do końca życia na Królewskie stroje zakładał ubiór z grubo przędzonej wełny, jakie nosił przed objęciem funkcji, a czynił to, aby pośród wielkości nie zapomnieć, kim był niegdyś i że fortuna może zrzucić go w Nicość, z której go kiedyś wyciągnęła. Na jego wzór wielu Królów Polski praktykowało to samo podczas publicznych ceremonii. Chciałoby się życzyć, aby Monarcha, który królował z takim umiarem i mądrością był nieśmiertelny, lecz śmierć, która nie oszczędza ani cnoty, ani przywar i zabiera dobrych Władców tak samo jak Tyranów, zabrała go z tego świata po 15 latach królowania, które uczynił godnymi zapamiętania przez niezliczone bohaterskie czyny. Leszko umierając pozostawił syna o tym samym imieniu, który, jak zobaczymy, nastąpił po nim.

LESZKO TRZECI

VIII Władca Polski
Polacy spełnili ostatnią posługę temu znakomitemu władcy *805+ i ogłosili Królem Leszka trzeciego z imienia, a ósmego Monarchę Polski. Swoim przykładem potwierdził on słowa Dawnego Poety, który zapewniał nas, że zwykle ludzie ogromnej odwagi mają podobne do nich dzieci. W rzeczy samej, będąc dalekim od umniejszania cnót i wielkoduszności jego ojca, można rzec, iż nawet go przerósł zmuszając okoliczne ludy, które zaburzały spokój Królestwa, do ściśnięcia się w swoich granicach, lecz dowody swych zalet okazał nie tylko odpierając ataki sąsiednich ludów, ale także wspierając je w walce przeciwko Karolowi Wielkiemu, Królowi Francji i Cesarzowi Zachodu. Właśnie aby zatrzymał postęp tego Władcy, Leszko wsparł Węgrów i Sasów. Stworzył także Ligę przeciwko niemu z Czechami, Pomorzanami i Prusami; lecz choć sojusz ten był mocny, miał nieszczęście ugiąć się pod potęgą tego Cesarza, który zaatakował Sojuszników odnosząc tak wielkie zwycięstwa, że doprowadził do straszliwej masakry nad Odrą, na Śląsku *w 815 r.+. Leszko, który dowodził wojskami Sojuszu, wyróżniał się spośród wszystkich odwagą i rozwagą. Stracił życie w tej walce, w której dopełnił wszystkich obowiązków Wojownika i Dowódcy. Pośród 21 Synów, których pozostawił, był tylko jeden Prawowity o imieniu Popiel, który po nim nastąpił, a wszyscy pozostali, zrodzeni z kilku nałożnic, podzielili między sobą Pomorze.

POPIEL I

IX Władca Polski
Władca ten w 815 roku objął Tron, który ojciec pozostawił mu umierając. Naśladował wyłącznie jego wady, zaniedbując podążanie przykładem jego cnót, oddał się całkowicie życiu lubieżnemu i rozwiązłemu, a cała jego chwała była zbudowana na spędzaniu dni w Towarzystwie kobiet, na wzór Sardanapala. Jego historia uczy nas, że po opuszczeniu Krakowa, który był siedzibą jego Przodków, przeniósł Dwór do Gniezna, a stamtąd do Kruszwicy, gdzie zbudował wspaniały Pałac pośrodku Jeziora Gopło. Oto wszystko, czego można się dowiedzieć z roczników na jego temat. Kiedy miał jakieś zmartwienie, jednym z najzwyklejszych jego życzeń, które najczęściej powtarzał, było to, aby zagryzły go szczury: to życzenie nie spełniło się w jego przypadku, lecz w przypadku jego syna, jak przeczytamy dalej. Popiel I zmarł bez zaszczytów, po 15-letnim władaniu.

POPIEL DRUGI

X Władca Polski
Był nie tylko dziedzicem Korony swego ojca, ale także jego wad i niedoskonałości, gdyż był rozpustny i bezwstydny jak on. *820+ Za jego czasów na Dworze Polskim odbywały się wyłącznie uczty, bale i przyjemności. Ślepe poddaństwo, jakim darzył swą Królewską małżonkę, którą kochał aż do Bałwochwalstwa, utrzymywały go w życiu leniwym i zniewieściałym, i doprowadziły go do porzucenia troski o Państwo na skutek kaprysu tej despotycznej kobiety. Zachowanie tak niegodne Monarchy ściągnęło na niego pogardę Możnych i Szlachty Królestwa, którzy postrzegali go jako człeka marnego i nazwali szyderczo Polskim Sardanapalem. Gdy Popiel się o tym dowiedział, w słusznej obawie, że zrzucą go z Tronu i posadzą na nim jednego ze stryjów, za radą Królowej postanowił udawał chorobę, aby tym podstępem zmusił wszystkich tych Książąt, w liczbie 20, do przyjazdu na Dwór. Kiedy przybyli, Popiel leżąc w łóżku ze wszelkimi oznakami niebezpiecznej choroby, aby łatwiej ich zmylił, przemówił do nich błagając usilnie, aby po jego śmierci koronowali jednego z jego synów, co obiecali uczynił pod warunkiem, że Senatorowie i Możni Królestwa wyrażą na to zgodę. Podczas gdy Popiel z nimi rozmawiał, sprytna Królowa wraz z perfidnym Władcą, aby zmylił stryjów widocznymi oznakami szacunku i przyjaźni, zachęciła ich do wypicia za zdrowie Króla, co też uczynili. Lecz zbyt duże zaufanie, z jakim chwycili za zwodnicze karafki perfidnej Władczyni, kosztowało ich życie: zaledwie opuścili Króla, aby schronił się w swoich pokojach, gdy zbrodnicza trucizna, którą połknęli, odebrała im wszystkim życie, trawiąc ich wnętrzności i powodując nieznośny ból. Okrutna Królowa, oszalała z radości, że udało jej się pozbawił życia wszystkich nieszczęsnych Książąt na raz tak gnuśną i haniebną sztuczką, rozpuściła plotkę, że Bogowie opiekujący się Polską spowodowali ich śmierć jako karę za nastawanie na życie Króla. Lud uwierzył w to z łatwością i wyrzucił na wysypisko ciała nieszczęsnych Książąt, których uznano za niegodnych pochówku, gdyż chod byli niewinni, uznano ich za łotrów i ojcobójców. Jednakże o ile łatwo jest nakazał coś ludziom i zmylił ich spojrzenie, aby uniemożliwił im poznanie prawdy, zupełnie inaczej jest w przypadku tych osób, których wnikliwe oczy przenikają przez najbardziej skryte zakamarki naszej świadomości. Otóż, jako że wyłącznie sam Bóg wiedział o niewinności nieszczęsnych Książąt, on sam pomścił ich śmierd w sposób najbardziej zaskakujący i niezwykły na świecie, powodując, że z ich ciał wyszła nadzwyczajna liczba Szczurów, które napadły na Króla, Królową i ich dzieci aż w ich pałacu, podczas wspaniałej uczty: rzuciły się na nich z taką gwałtownością i tak uparcie, że ani ogień, ani miecze, których użyto w całym Królewskim Domu, aby je odpędzić, nie były w stanie odwrócić tej strasznej plagi boskiej zemsty. Otóż chociaż Król, Królowa i Książęta ich dzieci zdołali wymknąć się z Zamku, który wybudowali pośrodku Jeziora Gopło i który stoi tam po dziś dzień, aby schronić się przed potopem tego robactwa, podążało ono za nimi przez Jezioro z nieznośnym piskiem, chod Wioślarze robili co mogli, aby błyskawicznie przeprawić ich na Wyspę. Rosła liczebność Szczurów i ich wściekłość na Popiela, jego Żonę i Dzieci, którzy schronili się w Wieży otoczonej ze wszystkich stron przez głębokie Jezioro jak w niedostępnej twierdzy. Zwierzęta pożarły ich żywcem, a z taką wściekłością rzuciły się na te nieszczęsne ofiary boskiej zemsty, że nie został po nich nawet ślad. I tak zginął nieszczęsny Władca z całą Rodziną, w roku 842. I po raz czwarty doszło do Bezkrólewia.

PIAST Z KRUSZWICY

XI Władca Polski
Gdy Popiel i jego dzieci zostali zabrani ze świata tak tragiczną śmiercią, o której przed chwilą była mowa, wśród Polaków, podczas zgromadzenia w Kruszwicy, wybuchła wielka dysputa na temat wyboru nowego Króla. Wśród mieszkańców tego Miasta był wówczas człowiek niskiego pochodzenia, lecz niezwykłej prawości, o imieniu Piast, który przygotował ucztę stosowną do swojej kondycji, aby ugościł tych, którzy mieli wziąć udział w ceremonii nadania imienia jemu niedawno urodzonemu Synowi. Ujrzał on dwóch nieznanych mężów, ubranych jak cudzoziemcy, którzy weszli do jego domu, których odtąd uznawano za świętych Męczenników Jana i Pawła zamęczonych w Rzymie za wiarę w Jezusa Chrystusa. Otóż pielgrzymi ci, nie uzyskawszy pozwolenia na wejście do miejsca, gdzie odbywało się Zgromadzenie Sejmu, przyszli do Piasta, który przyjął ich w swoim domu z dużą życzliwością. Poprosili o pokazanie im jego nowonarodzonego syna, ogolili mu głowę zgodnie z krajowym obyczajem, nadali mu imię Siemowit, po czym zniknęli. I nie zapomnieli o odwdzięczeniu się Gospodarzowi za okazaną gościnność. Jako że liczebność Szlachty i ludu, którzy ze wszystkich stron ściągali do Kruszwicy na Zgromadzenie Stanów spowodowała wielki niedostatek żywności, Piast rozdawał wszystkim ludziom, którzy do niego przyszli, tyle pożywienia, ile tylko potrzebowali, a ilość zapasów, które miał w domu, nie zmniejszała się wcale, chod hojnie je wszystkim rozdawał. Pogłoska o tak zaskakującym cudzie rozeszła się po całej Polsce, a każdy uwierzył w to, że Bóg szczególnie upodobał sobie tego człowieka obdarowując go tak wyjątkową łaską, więc najlepsze co można zrobić, to wybrać na Króla człowieka, którego Niebo chroni w tak widoczny sposób. Głos ludu i głos Boga w tym przypadku brzmiały tak samo, gdyż wybrano Piasta na Tron [w 861 r.]. Rządził swymi Poddanymi przez 20 lat tak udolnie, sprawiedliwie i mądrze, że Polska znalazła się w szeregu największych Królestw. Gdy ogłoszono go Królem, miał 100 lat, a zmarł w wieku lat 120 pozostawiając Syna Siemowita, który przejął po nim władzę, i z którego krwi niemal nieprzerwanie wywodzili się Królowie Polski aż do czasu panowania Ludwika Króla Węgier i Polski.

SIEMOWIT

XII Władca Polski
Piast tak spodobał się Polakom dzięki rozważności i łagodności Panowania, że uznali, iż odmowa Korony jego Synowi, Siemowitowi, byłaby niesprawiedliwa i ogłosili go Królem w roku 895. Nie umniejszył on ani o jotę zalet swego ojca, rządził Polską nie tylko bardzo rozważnie, mądrze i sprawiedliwie, ale także z odwagą, która nie ustępowała w niczym najdzielniejszym Królom tego Narodu: otóż odniósł on znaczące zwycięstwa nad Węgrami, Czechami, Kaszubami i Pomorzanami, którzy wkroczyli do Polski z ogromnymi Wojskami, i uczynił ich poddanymi. Wszystkich tych pięknych czynów dokonał w ciągu dziesięcioletniego panowania, które powinno było trwać dłużej dla dobra Polski. Lecz przedwczesna śmierć zabrała go z tego Królestwa, które mogło jeszcze mieć nadzieję na wiele rozważnych i odważnych czynów tak wielkiego Władcy. Pozostawił on spokojne Królestwo swemu synowi o imieniu Leszko, który nastąpił po nim.

LESTEK [LESZEK] IV


XIII Książę Polski
W roku pańskim 902 Lestek IV, którego Król ojciec opuścił w wieku, gdy nie był jeszcze w stanie panować samodzielnie, wstąpił na tron. Lecz rządził za pośrednictwem Opiekunów aż do osiągnięcia wieku, gdy mógł samodzielnie ująć stery Państwa, co nastąpiło gdy doszedł do lat wymaganych Prawem obowiązującym w kraju. Zachował Królestwo w takim samym stanie, w jakim przejął je od ojca, utrzymując Polskę w pokoju i rozkwicie przez 19 lat panowania, po upływie których zmarł *w 921 r.+ w kwiecie wieku, dowiódłszy, że jest doskonałym naśladowcą zalet swego ojca i jego przodka. Jego Następcą był syn, Siemomysł.

SIEMOMYSŁ

XIV Książę Polski
Władca ten wstąpił na Tron Polski w roku 921 na miejsce swego ojca. Jego postępowanie doskonale odpowiadało temu, jak zachowywali się jego Przodkowie: dorównał im w zaletach, a przewyższył ich w długości panowania. Nieba, które odmawiały płodności jego małżeostwu, dały mu ją wreszcie, gdy był już mocno posunięty w latach i obdarzyły go Synem. Radośd z tego powodu była niepełna, gdyż Syn urodził się niewidomy. Lecz po pewnym czasie Senatorowie i Szlachta zebrali się na Ceremonię, jaką zwyczajowo urządzano w Polsce, aby nadawać imię noworodkowi, nazwano go Mieszko. Król usiadł do stołu wraz z Panami, aby ich ugościł wspaniałą ucztą dopiero wówczas, gdy powiadomiono go, iż Syn odzyskał wzrok. Aby dowieść tego zadziwiającego cudu, przyniesiono mu Dziecko, które potoczyło wzrokiem na całe Zgromadzenie. Król, u którego ten nadzwyczajny cud wzbudził ogromną radość, zapytał Wieszczów o tę niezwykłą przygodę, a oni odpowiedzieli mu, że cud ten jest pewną przepowiednią tego, iż pewnego dnia Dziecko rozbłyśnie jak gwiazda oświetlając całą Polskę, co stało się tak jak przepowiedzieli. Siemomysł rządził długo i zmarł w 962 roku pozostawiając Polskę w pokoju swemu synowi Mieszkowi.

MIESZKO lub MIECZYSŁAW

Pierwszy z imienia, pierwszy Chrześcijański Władca Polski, 15 Książę Polski
Władca ten, któremu Polska zawdzięcza wprowadzenie Chrześcijaństwa do Królestwa *w 962 r.+ wypełnił w ten sposób przepowiednię Wieszczów. I chod Duch, który przemawiał ustami tych fałszywych Proroków był Duchem kłamstwa, nie sądził że przewiduje prawdę przepowiadając, że Mieszko będzie Słońcem, które oświetli Polskę, ponieważ w istocie to wielkie Królestwo za przykładem Władcy otrzymało światło Ewangelii. Będąc jeszcze poganinem, wziął on siedem żon, w nadziei posiadania dzieci; lecz jako że ich bezpłodność ciągle zwodziła jego uwagę, popadł w tak głęboką melancholię, że wydawało się, iż nic nie będzie w stanie go pocieszył. Kilkoro Chrześcijan, którzy przebywali wówczas przy nim, skorzystało z okazji by obiecał mu szczęśliwe potomstwo, jeżeli wraz z Poddanymi zechce przyjął Chrześcijaństwo; wysłuchał ich przychylnie i dał słowo na zmianę wiary, jeżeli otrzyma od Boga przedmiot swoich najbardziej żarliwych pragnień. Aby do tego doszło, za radą Chrześcijan pojechał prosid o rękę Księżniczki Czeskiej, córki Bolesława, który był Królem Czech i który nieludzko zamordował Świętego Wacława, własnego brata. Bolesław chętnie wyraził zgodę, pod warunkiem, że Mieszko wraz z Poddanymi przyjmą chrzest. Mieszko przyjął ten warunek z radością i przyłączył się do sił Jezusa Chrystusa w roku 965. Podczas ceremonii chrztu zmienił imię z Mieszko na Mieczysław, co w Języku Słowiańskim oznacza człowieka okrytego chwałą wojskową. Chrzest wraz z całym Narodem otrzymał dopiero po tym, jak wydał w całym Królestwie edykt, w którym rozkazał wszystkim Poddanym zniszczył i wrzucił do ognia siódmego dnia marca wszystkich Bożków i posążki fałszywych Bóstw, które wielbili dotychczas; rozkaz wykonano o czasie. Przy okazji mowy o zmianie Religii zrobimy małą dygresję na temat dawnej Religii Polaków, która była następująca: wielbili oni, podobnie jak wiele Narodów, Stwórców w miejsce Stwórcy, a modły i ofiary kierowali do Słońca, Księżyca i Wiatru, który nazywali Pogwizd. Oddawali także kult Jowiszowi, którego nazywali Jessa; Plutonowi, którego zwali Lakton, Ceres, znanej u nich pod imieniem Nia, której poświęcili słynną Świątynię w Gnieźnie; Marzannie, która nie była niczym innym jak grecką i rzymską Wenus, a także Dziewannie, która w języku tego Kraju oznacza Boginię Dianę. Za Bogów uznawali także Kastora i Polluksa, których nazywali Lel i Polel i których imiona Polacy zapamiętali do dziś, gdyż podczas uczt przywołują je głośno krzycząc Lel i Polel. Osoby w każdym wieku i obojga płci miały zwyczaj zbierał się w dni Świąt poświęconych ich Bogom, spędzając czas na zabawach, hulankach i wszelkiego rodzaju rozrywkach. Pośród Świąt były dwa świętowane szczególnie uroczyście, a był to 25 dzieo Marca i Czerwca. Te liczne zgromadzenia w ich języku nazywały się Stado. Praktykowane są jeszcze zwyczajowo na Rusi i na Litwie w okresie od Wielkiej Nocy aż do Świętego Jana Chrzciciela, kiedy to kobiety i dziewczęta zbierają się między sobą, aby tańcząc w kręgu krzycząc głośno Lado, Lado, co powtarzają wielokrotnie, śpiewając i klaszcząc w dłonie na znak radości. Na Śląsku, prowincji sąsiadującej z Polską, ludność zbiera się w małych miastach i wioskach 17 Marca, w dniu, kiedy obalono w Polsce Bałwochwalstwo. Robią Bożka przedstawiającego kobietę, gromadzą się w grupie na polach i wędrują; kiedy gromada dociera do najbliższego mostu, zatrzymuje się, aby wrzucić posążek do rzeki, przepływającej pod mostem.
Po tym jak Mieczysław oczyścił swoje Królestwo z przesądów i Pogaństwa, chciał, aby cały świat dowiedział się, że nawrócenie Polaków było szczere i że odczuwają oni prawdziwą żarliwość do Chrześcijaństwa. Nakazał zatem, aby za każdym razem, gdy Ksiądz czyta Ewangelię podczas Mszy Świętej, wszyscy uczestnicy, którzy noszą miecz, do połowy wyjęli go z pochwy, aby pokazać, że są gotowi walczyć aż do śmierci w obronie Praw Jezusa Chrystusa.
Mieczysław, dając coraz więcej dowodów swej pobożności, ufundował w swoim Królestwie wiele Kościołów, Parafii i Biskupstw, aby utrzymać Państwo w rodzącej się wierze Chrześcijańskiej. Czeska Księżniczka, Dąbrówka, która poślubiając Mieczysława wprowadziła Religię Chrześcijańską do Polski, zmarła tuż po wydaniu na świat Bolesława, zwanego Chrobrym. Mieczysław poślubił Judytę, córkę Gejzy, Księcia Węgier, z którą miał drugiego syna, któremu nadał swoje imię. Wysłał słynne Poselstwo do Papieża Benedykta VI prosząc go, aby przyznał mu tytuł Króla wraz ze znakami Królestwa, lecz Papież odmówił podejrzewając, że nie jest on jeszcze wystarczająco umocniony w wierze w Jezusa Chrystusa. W końcu, po panowaniu przez 37 lat, kiedy to Mieczysław dołożył wszelkich starań i środków, aby utrwalił Chrześcijaństwo w swoim Królestwie, zmarł chrześcijańsko w roku 999.

BOLESŁAW

              Bolesław zatem nastąpił po swoim ojcu, Mieszku, ku wielkiemu ukontentowaniu i zadowoleniu całej Polski. Ponieważ nie tylko jego łagodny i przyjemny sposób działania, ale także wielkość jego wybitnej i wzniosłej, odwagi godnej tak wielkiego księcia utrzymywały lud w podziwie i cudownej nadziei co do niego. Był przy tym mądry, ostrożny i przezorny w działaniach, czyli posiadał wszystkie cechy, jakich można pożądać, w kimś jeszcze tak młodym. I z pewnością nie splamił odtąd dobrej opinii, jaką o nim miano, gdyż wsławił i okrył szlachectwem imię i reputację Polaków, zarówno z uwagi na królewski tytuł, który zdobył jako pierwszy z nich, jak i dzięki sojuszom zawieranym z największymi książętami swoich czasów. Również wielkość i doskonałość wielu wielkich czynów, które szczęśliwie doprowadził do końca, a także dyscyplina, jaką wprowadził wśród swoich ludzi, tłumaczą to, że poszerzył wzdłuż i w szerz granice swojego królestwa. Co więcej, wyniósł religię chrześcijańską na szczyty czci i poważania, a lud dziki i dość surowy doprowadził do łagodniejszego i ludzkiego sposobu życia. W tym czasie w Pradze, w Czechach, żył biskup Wojciech, którego obcokrajowcy nazywali Adalbertem, osoba szlachetnego rodu i bardzo świątobliwa. On to widząc, że jego ciągłe napomnienia i przestrogi, a nawet groźby i zarzuty, które czasem wplatał w swe słowa, nie wywierały żadnego skutku na Czechach, upartych i zatwardziałych w swoich grzechach i szalonych przesądach, udał się wpierw do Rzymu. A stamtąd, za zgodą papieża, wyjechał na Węgry, gdzie w ciągu roku, za zgodą i przy wsparciu Stefana i jego żony, którzy go wspierali, dokonał wielkiego wysiłku, by nauczyć  Węgrów  naszej wiary. Następnie udał się do Polski, gdzie został zaszczytnie przyjęty zarówno przez rządzących tym krajem, jak i przez lud, wobec którego spełnił takie samo zadanie jak na Węgrzech. Jako że zmarł Robert, arcybiskup gnieźnieński, Wojciech został powołany na jego miejsce, którą to funkcję przyjął na skutek usilnych błagań księcia, który prosił go, by przyjął tę funkcję. Lecz wkrótce później, doznawszy kilku objawień, zrezygnował z jej pełnienia, przekazał ją swojemu bratu Gaudentemu, aby móc iść dalej głosić słowo boże i siać ziarno wiary. Udał się do Prus, gdzie wykazał się ogromną cierpliwością i gdzie też doznał wielu cierpień i trudności. A ostatecznie jako zapłatę, gdy pewnego dnia celebrował przenajświętsze misterium Mszy, został nieludzko zamordowany przez tę okrutną, barbarzyńską i bezlitosną rasę ludzi, niedaleko miasta, które potem w języku niemieckim zostało nazwane Fißhausum, nad brzegiem morza, dwudziestego trzeciego dnia kwietnia roku dziewięćset dziewięćdziesiątego siódmego. Niedługo później Bolesław wykupił święte ciało z ich rąk, za dobrą cenę. Męczenników albowiem zwykło się wydawać za srebro i złoto w ilości równej ich wadze; stało się wówczas, dzięki bardzo wielkiemu cudowi, że moc boska zechciała się objawić w tym miejscu i ciało położone na wadze nie ważyło niemal nic. Chcąc oddać męczennikowi honor i cześć, pierwotnie złożono jego ciało w klasztorze w Trzemesznie, a następnie przeniesiono je do kościoła w Gnieźnie, gdzie natychmiast jak słońce rozbłysły cuda, zaczęły się nieustannie dziać za wstawiennictwem tego słynnego męczennika. Ich sława dotarła aż do cesarza Ottona III, który po powrocie z Italii wyraził życzenie odwiedzenia jego grobu. Bolesław pragnął podjąć cesarza z hojnością i zaszczytami należnymi tak wielkiemu władcy, tym bardziej, że zawsze okazywał się on przyjacielem jego domu. Dlatego też nakazał przede wszystkim pokryć tkaniną całą drogę, którą miał jechać cesarz i jego dwór (który był liczny), długą co najmniej na trzy lub cztery mile; drogę nakryto delikatnymi tkaninami wełnianymi we wszystkich kolorach, które to następnie zostały rozdane według woli Cesarza. Przez kilka dni dwór był otwarty, a wszyscy obdarowywani, lecz przez trzy ostatnie dni przepych był większy niż kiedykolwiek przedtem, gdyż po każdym posiłku były wymieniane naczynia, zarówno z kredensu jak i z kuchni, całe ze złota lub srebra, a te, które zostały użyte, były ofiarowane w darze: te użyte na stole cesarskim, otrzymał Cesarz, a te z pozostałych stołów zostały rozdane i rozdzielone ludziom cesarza, dla których były przeznaczone, i w ten sposób zmieniano zastawę dwa razy dziennie. Goście tak byli olśnieni, jakby przytłoczeni takim bogactwem, że nie wiedzieli co powiedzieć. Albowiem rozmaite tkaniny, ławy i inne sprzęty towarzyszyły zastawie stołowej, jak również stroje, futra, broń i konie były wmieszane w podarki. Cesarz, nie wiedząc w jaki sposób odwdzięczyć się za taką hojność, przyznał Bolesławowi miano i tytuł królewski. Uczyniwszy to nazwał go swoim towarzyszem i sojusznikiem swego cesarstwa, zwolnił go ze wszelkich kontrybucji, praw, obowiązków, hołdów i składania wyrazów uznania, do jakich on sam i jego następcy mogliby zostać wezwani wobec cesarza. Z wielką ceremonią i dostojeństwem, w obecności wszystkich, włożył mu na głowę koronę cesarską pragnąc, aby wszyscy następcy tronu w Królestwie Polskim korzystali z takich samych zaszczytów, przywilejów i władzy. Stąd królowie Polski noszą koronę zamkniętą u góry jabłkiem oraz posługują się innymi insygniami i znakami cesarstwa. Na ten przykład chodząc mieli zwyczaj kazać nieść przed sobą nagi miecz. Odtąd jest to oddzielna godność, nazywana port-épée: giermek nosił miecz w pochwie zawieszonej na szarfie przytroczonej do pasa (poprawna pisownia porte-epee, do sam pedent, do którego była przytroczona była pochwa z mieczem tak powstała u nas funkcja MIECZNIKA). Ponadto Cesarz podarował Bolesławowi jeden z gwoździ, którymi został przybity do krzyża nasz błogosławiony Zbawiciel, a także włócznię św. Maurycego, które do dziś znajdują się w krakowskiej katedrze, wiedząc doskonale, że nie mógłby zrobić mu lepszego prezentu niż te cenne relikwie. W zamian za nie Cesarz wyjechał z ramieniem św. Wojciecha, o którym mówi się, że zostało następnie przeniesione do Rzymu, do kościoła św. Bartłomieja na wyspie. Miało to miejsce w roku 1001.
              Bolesław, ustanowiony w ten sposób Królem Polski, wdał się w wojnę z innym Bolesławem, księciem Czech, z powodu napaści i szkód, które ten ciągle powodował w krajach, zabierając mu mnóstwo miast i zamków, częściowo siłą, a częściowo układami. Tym samym podporządkował sobie Morawy, a w roku 1008 pokonał w walce Jarosława, księcia Rusi, i przejął Kijów, jedno z najbardziej znanych miast w tym czasie, które to następnie oddał w ręce księcia Świętopełka, brata Jarosława, uprzednio wygnanego z miasta; miasto nie doznało żadnego innego nieszczęścia i  szkody, oprócz tego co Bolesław zabrał z niego tylko pieniądze odnalezione jako własność księcia, które rozdał swoim żołnierzom zamiast łupów i rabunków, na które liczyli. Wracając Bolesław był ścigany przez Jarosława, który na powrót zebrał ogromną i potężną armię, aż do rzeki Bug, gdzie miała miejsce bitwa jeszcze większa i bardziej okrutna niż za pierwszym razem. Jednakże dzięki wysiłkom i dzielności króla oraz śmiałości i oddaniu Polaków, Rusini zostali pobici i zmuszeni do odwrotu, a poległych w rzezi było tak wielu, że jeszcze przez kilka dni wody rzeki miały kolor krwi. Król, okryty chwałą triumfów i zwycięstwa, powrócił do Polski, gdzie wypełnił swoje ślubowanie, wybudował kilka kościołów, a kościół w Gnieźnie bogato wyposażył i ozdobił. Sowicie wynagrodził także wszystkich tych, którzy wykazali się podczas wojny, zarówno możnych panów, jak i prostych wojów, nie pomijając nikogo. Wówczas to otrzymał przydomek Chrobry, co znaczy dzielny i odważny, a nazwali go tak Rusini doceniając jego prawość i bohaterstwo. Wzniósł ponadto klasztor w Sieciechowie, w okręgu sandomierskim, któremu Sieciech, palatyn krakowski i wielki marszałek królestwa, z domu Topór, przeznaczył część swoich dochodów i odtąd miejscowość ta nosi jego imię. Król przeniósł mnichów jeszcze przed wojną z Rusią do innego miejsca, na górę Łysiec [Lisecien] , która na to miano, jako znaczy łysa, na wielką prośbę Emeryka, syna króla Węgier Stefana, księcia znanego ze świątobliwego i cnotliwego życia, który wraz ze swoim godnym pożałowania krewnym Bolesławem schronił się w Polsce (brzmi to dziwnie i sprzecznie z wiedza historyczną ) , kraju swojego krewnego Bolesława. Emeryk podarował temu klasztorowi fragment Świętego Krzyża, ofiarowanego przez cesarza Konstantynopola jego ojcu, który zawsze nosił na szyi z wielkim honorem i czcią, jako niezawodny amulet chroniący przed złem i niebezpieczeństwem.
              W tych czasach oraz trochę przed wojną z Rusią, było sześciu ludzi wiodących niezwykle oddane i surowe życie w pustelniach i samotniach wielkiej Polski, w miejscu, gdzie obecnie znajduje się miasto Kazimierz. Pięciu z nich: Mateusz, Benedykt, Jan, Krystyn i Izaak, zostało zamordowanych przez bandytów, a szósty, którego wówczas z nimi nie było, zmarł wkrótce później naturalną śmiercią. Powodem napadu było złoto i srebro, które Bolesław przekazał eremitom na ozdobienie ich kaplicy. Nieszczęśnicy (tzn bandyci ) nie wiedzieli jednak, że bogactwa te zostały wcześniej odesłane przez ich współbrata Barnabę. Rzeczą pewną jest, że po tym, jak Ci biedni męczennicy zostali wyrżnięci, mordercy chcieli podpalić ich pustelnię i cele, co im się nie udało, a kiedy chcieli zbiec, błądzili po lesie w tę i z powrotem nie mogąc znaleźć wyjścia, i tak zostali napotkani i schwytani przez wojów Bolesława, wysłanych przez niego w pościg,  a którzy doprowadzili ich do grobu świętych osób, gdzie zostali skrępowani i przywiązani. Miano ich pozostawić w lesie, gdzie mieli za karę zginąć śmiercią głodową. Jednakże skruszeni, prosząc o wstawiennictwo bożego miłosierdzia i zanosząc modły do tych, których pozbawili życia, zostali cudownie uwolnieni. Zaiste widok miejsca pobytu tych biednych eremitów w Polsce, do której wiara dopiero co zaczęła napływać i zapuszczać korzenie, jego położenie i uporządkowanie i sposób, w jaki zbudowano i uporządkowano ich małe cele, były godne podziwu i mogły skłonić do pobożności każde wrażliwe i czułe serce. Były tam albowiem cztery kwadratowe budynki, które służyły im za schronienie, a piąty, przeznaczony do sprawowania obrzędów i głoszenia słowa bożego ludowi, mieścił się w środku i był tak zbudowany, aby każdy kto potrzebował kontemplacji mógł z łatwością zauważyć w jego formie podobieństwo do pięciu ran Zbawiciela. Kościół w Poznaniu został ozdobiony i wzbogacony relikwiami błogosławionych męczenników, których uroczyste święto jest obchodzone dzień po święcie św. Marcina pod nazwą święta pięciu polskich braci męczenników, jak też dzieje się w całej diecezji gnieźnieńskiej.
              Po szczęśliwym zakończeniu wojny z Rusią, Bolesław nie chcąc, by nadmiar odpoczynku i lenistwa uśpiły jego ludzi, a także chcąc utrwalić swój autorytet zdobyty w przeszłości, poprowadził swoje wojska do Saksonii. Jako że nikt nie stawił mu tam czoła (gdyż wszyscy schronili się w lasach i niedostępnych, bagnistych terenach), zniszczył cały kraj podobnie do gwałtownego potoku, który wystąpił z brzegów i zalał równiny i wioski. I tak Magdeburgia, Miśnia, Hilden, Meckelburg i wiele innych miast zostało przez niego obrócone w ruinę i zrównane z ziemią, wraz z okolicznymi terenami, aż do rzek Łaby i Soławy. Następnie powrócił do Polski, gdzie po krótkim odpoczynku udał się na drugą wyprawę do Prus, aby pomścić i ukarać ich za okrucieństwo, jakiego dopuścili się na św. Wojciechu, a przy okazji włączyć ten lud do swojej korony. Podążając w kierunku Chełmna, które były mu podległe, jak tylko wkroczył w granice Prus rozpoczął rabować, palić i niszczyć wszystko, co napotkał na swej drodze. Gdy podbił fortece Radzyn, Romowe i Bałga, które splądrował i spalił wraz z okolicznymi wioskami, wskutek czego Prusowie przybyli  prosząc o litość, którą otrzymali pod warunkiem, że odtąd będą płacić kontrybucję. Jednakże w Prusach pozostawiono ludzi, aby zapewnić spokój oraz nauczanie o wierze. Wracając w chwale zwycięstwa Bolesław wbił żelazny słup na rzece Osa, w pobliżu Rogóźna, gdzie powstała wieś nosząca nazwę Słup. Po tych czynach odpoczywał przez dwa lata, w tym czasie wydając wiele pożytecznych rozkazów dotyczących zarówno wiary, jak i sprawiedliwości i polityki królestwa oraz spraw dotyczących pokoju i wojny. Lecz tymczasem Jarosław, książę Rusi, przerwał mu odpoczynek, gdyż zebrał nowe siły i rzucił je na wojnę przeciw niemu. Gdy tylko do Bolesława dotarły o tym nowiny, zarówno z powtarzanych powszechnie plotek, jak i z listów z ostrzeżeniami od dowódców wojsk, które strzegły granic, wyprawił się przeciwko Jarosławowi, który ze swej strony zgromadził liczne i potężne siły, aby uderzyć na Polskę, gdyby tylko mu na to pozwolono. I tak dwie armie spotkały się w pobliżu rzeki Bug, chociaż Bolesław rozważał, by nie wdawać się w walkę tego dnia z uwagi na szacunek, jakim darzył dzień święty niedzielę. Jednakże jak to najczęściej się zdarza, i tak fortuna jest tym, co może wszystko w kolejach wojny, tak że spraw bardzo błahych i małego znaczenia wynikają wielkie zmiany i przewroty, tocząc się inaczej niż przewidywano lub ustalono. Zdarzyło się wówczas, że trwała jakaś, nie wiadomo jaka, kłótnia pomiędzy paziami i furmanami pojącymi swe konie po obu stronach rzeki oddzielającej dwa obozy. Nagle rozgorzała potyczka po obu stronach rzeki, niektórzy walczyli na odległość wypuszczając strzały i włócznie, a inni, bardziej śmiali i odważni, zbliżali się na odległość ręki wchodząc nawet do wody; z czego wynikła bitwa. Jako że Polacy bardzo  szybko ustawili się w szyku i podporządkowali się rozkazom, przekroczyli rzekę zbliżając się do Rusinów, którzy ostatecznie po długiej, okrutnej i niebezpiecznej walce postanowili opuścić pole. Ich dowódca wręcz zbiegł jako pierwszy, a wszyscy pozostali za nim. Wielu ludzi zabito, a Bolesław postanowił darować życie tym, którzy chcieli się poddać. Nie narzucił ciężkich warunków poza zwyczajną i niedużą kontrybucją. Uwolnił także wszystkich, którzy zostali pojmani tego dnia oraz w poprzedniej wojnie. Zdarzyło się to w roku 1018, jak pisze historyk Długosz.

              W ten sposób pokój został ustanowiony i zapewniony ze wszystkich stron, a granice królestwa rozszerzyły się, ku chwale, honorowi i uznaniu Bolesława i Polaków. Bolesław pragnął poświęcić resztę swoich dni na zarządzanie sprawami królestwa. Do tego celu powołał dwunastu senatorów, których wybrał spośród ludzi uczciwych, najpotężniejszych i najbardziej uznanych ze wszystkich części Polski. Z nimi dokonywał sądów podczas procesów, dając pieniądze na wyżywienie dla najuboższych, których nie stać było na utrzymanie w oczekiwaniu na sprawiedliwość. Kazał rozdawać pieniądze ubogim, a tym, którzy nie umieli sami bronić się w swojej sprawie, przydzielał adwokatów i udzielał porady , a za wszystko to płacił z własnej kiesy. Choć król był tak hojny i dobrze usposobiony, był też niezwykle srogi i surowy dla tych, którzy hańbili lub niszczyli święte miejsca, krzywdzili lub znieważali kościół, bo miał dla niego szczególne względy. Kościół został na stałe zwolniony z wszelkich opłat, pańszczyzny, opłat, kontrybucji, danin i podatków, gdyż król bardzo poważał nie tylko biskupów i prałatów, ale także zwykłych księży i szczególnie pragnął, aby za jego przykładem wszyscy darzyli ich szacunkiem. Nigdy nie siadał w obecności biskupa, nawet jeżeli ten go do tego zachęcał. Ponadto odwiedzał wszystkie miejscowości i fortece, aby zbadać zarządzanie nimi przez tych, którym to powierzono i przemocy wobec podległych im ludzi oraz czy wszystko było w należytym porządku i bezpieczeństwie. Zwykle powtarzał, że woli zadowolić się kawałkiem chleba i widzieć swoich poddanych swobodnych, odpoczywających i spokojnych, niż żyć w bogactwie i przepychu krzywdząc przy tym najsłabszych. Nie przywiązywał wagi do pieniędzy, za to chętnie używał ich do szerzenia i honorowania wiary chrześcijańskiej, przeznaczał na utrzymanie kościołów, na poprawę wspólnego dobra i wygody oraz na wynagradzanie ludzi, którzy zasłużyli się czymś dobrym. Jako że czuł się już dość staro i odczuwał ciężar wykonanej pracy, wyznaczył na swego następcę do królewskiej korony swego syna Mieszka, ku wielkiej radości i zadowoleniu wszystkich, pouczając go i przestrzegając, żeby nade wszystko stawiał cześć dla Boga i jego nakazów, a następnie cnotę, sprawiedliwość, łagodność i łaskawość dla każdego człowieka, a także zawsze okazywał szacunek i cześć senatorom, gdyż oni będą go wspierać i doradzać mu w każdej sprawie, więc powinien ich traktować tak, jak on sam to czynił. A przede wszystkim, aby starał się, by lud go kochał, a nie bał się go: pierwsze to powinność ojca, a drugie tyrana. Radził też unikać lenistwa i rozkoszy, jak najgroźniejszej zarazy. Czując, że zbliża się jego koniec, poprosił w wielkiej skrusze serca i pokorze o najświętszy sakrament. Gdy tylko go otrzymał, oddał swoją duszę Bogu, w roku 1025, przeżywszy 58 lat i po 25 latach rządów. Jego ciało zostało złożone, zgodnie z życzeniem, bez wielkiej ceremonii, w Poznaniu, ale całe królestwo opłakiwało go przez okrągły rok – w tym czasie nie urządzono żadnego bankietu, balu, tańców, przyjęcia ani innych rozrywek. Tyle może dokonać cnota, dobre usposobienie i dobre rządy władcy wobec jego poddanych. 

Co my tutaj mamy:

Rada Wieszczów nakazała namalować na Chorągwiach srebrnego Orła z rozpostartymi skrzydłami, który to znak wybrał na Godło, odtąd będące godłem Królestwa Polskiego.

Ślady naszego godła w postaci orła był już nam znany wcześniej, zaś na zjeździe w Gnieźnie doprecyzowano tylko podział pomiędzy Królestwem Słowian, Gotów i Wandali, bo taki nosił tytuł nasz władca i tak nazywało się nasze Królestwo.

Król Danii, cierpiąc z konieczności poddania się Polsce, postanowił zrzucić jarzmo niewoli i w tym celu zawarł przeciw Polsce Ligę ze Szwedami i ludnością Holsztynu: jednak Liga była daleka od sukcesu, dla jakiego została zawiązana, i okazała się jeszcze bardziej zgubna niż pierwsza wojna z Polakami, ponieważ Król umarł z żalu widząc swoją Armię całkowicie pokonaną przez ten waleczny Lud w prowincji Skania. Zwycięstwo to otworzyło Wizymirowi drogę do podboju większej części Królestwa Danii. Książę ten, który dokonał tak wiele niezapomnianych wyczynów ku chwale Narodu Polskiego, zmarł bezpotomnie.

Ciekaw jestem czy możemy to połączyć z tymi wykopaliskami?

https://www.cambridge.org/core/services/aop-cambridge-core/content/view/EC869F4BE5A4B8C6F5125A1071687549/S0003598X00067880a.pdf/who_was_in_harold_bluetooths_army_strontium_isotope_investigation_of_the_cemetery_at_the_viking_age_fortress_at_trelleborg_denmark.pdf


https://www.cambridge.org/core/journals/antiquity/article/who-was-in-harold-bluetooths-army-strontium-isotope-investigation-of-the-cemetery-at-the-viking-age-fortress-at-trelleborg-denmark/EC869F4BE5A4B8C6F5125A1071687549

Przy okazji mowy o zmianie Religii zrobimy małą dygresję na temat dawnej Religii Polaków, która była następująca: wielbili oni, podobnie jak wiele Narodów, Stwórców w miejsce Stwórcy, a modły i ofiary kierowali do Słońca, Księżyca i Wiatru, który nazywali Pogwizd. Oddawali także kult Jowiszowi, którego nazywali Jessa; Plutonowi, którego zwali Lakton, Ceres, znanej u nich pod imieniem Nia, której poświęcili słynną Świątynię w Gnieźnie; Marzannie, która nie była niczym innym jak grecką i rzymską Wenus, a także Dziewannie, która w języku tego Kraju oznacza Boginię Dianę. Za Bogów uznawali także Kastora i Polluksa, których nazywali Lel i Polel i których imiona Polacy zapamiętali do dziś, gdyż podczas uczt przywołują je głośno krzycząc Lel i Polel. Osoby w każdym wieku i obojga płci miały zwyczaj zbierał się w dni Świąt poświęconych ich Bogom, spędzając czas na zabawach, hulankach i wszelkiego rodzaju rozrywkach. Pośród Świąt były dwa świętowane szczególnie uroczyście, a był to 25 dzieo Marca i Czerwca. Te liczne zgromadzenia w ich języku nazywały się Stado. Praktykowane są jeszcze zwyczajowo na Rusi i na Litwie w okresie od Wielkiej Nocy aż do Świętego Jana Chrzciciela, kiedy to kobiety i dziewczęta zbierają się między sobą, aby tańcząc w kręgu krzycząc głośno Lado, Lado, co powtarzają wielokrotnie, śpiewając i klaszcząc w dłonie na znak radości. Na Śląsku, prowincji sąsiadującej z Polską, ludność zbiera się w małych miastach i wioskach 17 Marca, w dniu, kiedy obalono w Polsce Bałwochwalstwo. Robią Bożka przedstawiającego kobietę, gromadzą się w grupie na polach i wędrują; kiedy gromada dociera do najbliższego mostu, zatrzymuje się, aby wrzucić posążek do rzeki, przepływającej pod mostem.
Nasi przodkowie posługiwali się kalendarzem księżycowym. Może nie wiedzieli aż tyle ile wiemy dziś, ale cykle były znane.
Teraz możemy zobaczyć manipulacje kościoła w sprawie katedry w Gnieźnie.
Jak jest:
Według pewnych hipotez, pod koniec IX w. na terenie podgrodzia powstał najstarszy kościół, zbudowany zapewne na planie prostokąta. W podziemiach obecnej katedry zachowały się relikty świątyń powstałych w X i XI w. w formach przedromańskich. Nie pozwalają one na jednoznaczne określenie kształtu pierwszej czy też kolejnych najstarszych budowli.
https://regionwielkopolska.pl/katalog-obiektow/bazylika-prymasowska-wniebowziecia-nmp-i-sw-wojciecha-w-gnieznie.html



Jak było mamy napisane powyżej . mamy archeologów, którzy biegają z pędzelkami małymi miotełkami podczas wykopalisk. Najpierw to się trzeba czytać nauczyć Szanowni Państwo. Jak ich przekaz tak wygląda o tak podstawowych rzeczach, to o kurhanach nie mamy o czym mówić.

Z wielką ceremonią i dostojeństwem, w obecności wszystkich, włożył mu na głowę koronę cesarską pragnąc, aby wszyscy następcy tronu w Królestwie Polskim korzystali z takich samych zaszczytów, przywilejów i władzy. Stąd królowie Polski noszą koronę zamkniętą u góry jabłkiem oraz posługują się innymi insygniami i znakami cesarstwa. Na ten przykład chodząc mieli zwyczaj kazać nieść przed sobą nagi miecz. Odtąd jest to oddzielna godność, nazywana port-épée: giermek nosił miecz w pochwie zawieszonej na szarfie przytroczonej do pasa (poprawna pisownia porte-epee, do sam pedent, do którego była przytroczona była pochwa z mieczem tak powstała u nas funkcja MIECZNIKA)

Tutaj spróbujmy w sposób prosty pokazać jaką mamy obecnie koronę i jaka powinna być.

Dziś nasze godło wygląda tak;




Jak powinno wyglądać,  pobawmy się trochę na godle naszych chłopców z powstania wielkopolskiego.





Stąd królowie Polski noszą koronę zamkniętą u góry jabłkiem oraz posługują się innymi insygniami i znakami cesarstwa

Są pewnie jeszcze dodatki, które powinny być ale wystarczy zapamiętać, że korona powinna być zamknięta i godło musi zawierać dodatkowe insygnia i znaki suwerenności. Jak jest sam czytelniku widzisz.


A ja sobie dodałem jeszcze swarożycę dla podkreślenia naszej przeszłości



l                                                                                        ub 




Manipulacje mamy nie tylko w godle, likwidując oznaki suwerenności, fałszowanie kronik dla naszych historyków robiąc odpisy od orginałów i cała ta nasza kadra historyków jakoś się nie domyśliła. Trudno się dziwić skoro na uniwersytetach uczą nieuki, nieuków uczą tumany, a tumanów prowadzą agenci.

Jacy pewnie można spytać ? Weźmy dla przykładu pobyt Polaków w Moskwie w XVI w.
Polaków uczą, że zdobyliśmy Moskwę, a Rosjan, że Polaków wypędzono. Zapomnieliśmy jednak o Londynie.
Ciągle mi nie dawało pozostające opisy pożarów i zamieszek w Moskwie. Nabrano Rosjan i Polaków.
W momencie kiedy otwarto bramy Moskwy i wcześniej kupcy moskiewscy schronili się w siedzibie Kompani Moskiewskiej niedaleko Kremla. Siedziba tej kampani to tak naprawdę był budynek umocniony murami, który nazywany był twierdzą.
Przy końcu Wielkiej Smuty angielski król Jakub pod wpływem Kompanii Moskiewskiej rozważał zajęcie wielkiej części Rosji. W 1611 roku najemnik szkocki James Hill napisał do Lorda Salisbury, że taki nabytek byłby tysiąc razy zyskowniejszy dla Anglii niż Wirginia.
Propozycja w tej sprawie została naszkicowana jak się zdaje w 1612 r. Zaczyna się od stwierdzenia, że bezpieczeństwo i bogactwo wyspy zależy głównie od jej statków.. Wszystko, co wspomaga żeglugę i wynikający z niej handel jest właściwe. W porozumieniu z sir Thomasem Smithem, gubernatorem Kompanii Moskiewskiej i byłym posłem do Moskwy, powstał plan zajęcia północnej części ziem rosyjskich.
Drogą negocjacji dyplomatycznych można by doprowadzić do takiego traktatu, który mógłby włożyć w ręce angielskich kompanii tak wiele skarbów i dóbr, że pokryłyby koszt uzbrojenia i dowiezienia takiej liczby ludzi, jakiej by tylko zażądali. Mówiło się o wysłaniu królewskiego syna Karola, póżniejszego Karola I, jako kandydata na stanowisko cara lub przynajmniej protektora północnej Rosji.
I teraz jak zestawimy fakty pożar, opłacona czerń zostaje ukierunkowana na Polaków, angole upiekli dwie pieczenie na jednym ogniu. W interesie Anglii zostaje wszystko ukierunowane na Polaków i katolików, co powoduje zwrócenie się Rosjan do Kompanii o kasę na broń i zaciąg, a w zamian dostają to co chcą, czyli monopol i korzystne traktaty  handlowe. Nieźle pomyślane i  zagadka rozwiązana.









Dr Jan Ciechanowicz „Socjalne schorzenia osobowości” w Polsce (próba diagnozy)

$
0
0

Dr  Jan  Ciechanowicz

Socjalne schorzenia osobowości” w Polsce (próba diagnozy)

Po II wojnie światowej grupa wybitnych żydowskich psychologów społecznych i filozofów, skupiająca w swym gronie takie osobistości, jak Max Horkheimer, Theodor Wiesengrund Adorno, Herbert Marcuse, Erich Fromm, Jürgen Habermas, podjęła próbę ustalenia cech tzw. „osobowości autorytarnej”, po drodze wnosząc niezwykle istotny wkład w opracowanie zagadnień, dotyczących „społecznych schorzeń” osoby ludzkiej, schorzeń wpływających na stereotypy zachowań obywateli, na funkcjonowanie instytucji państwowych i determinujących sam ustrój państwa. W kolejnych dziesięcioleciach ten temat „drążyli” liczni reprezentanci nauk humanistycznych w USA, Francji, Polsce, Niemczech, Izraelu, Białorusi, Węgrzech, Jugosławii. W swoim czasie także autor niniejszego tekstu obronił rozprawę doktorską poświęconą analizie metodologii, doktryny i sugestii socjalno-pedagogicznych tzw. „krytycznej teorii społeczeństwa”, opracowanej przez Frankfurcką Szkołę filozoficzną. Pomijając niektóre tendencyjne i nie do końca trafne postulaty owej doktryny należy uznać słuszność jej tezy podstawowej: „socjalne schorzenia”, czyli wykoślawienia charakterologiczne dominującego typu osobowości w danym społeczeństwie, wywierają istotny, a często przemożny wpływ na procesy kulturowe, moralne, gospodarcze, polityczne, duchowe, w tymże socjum zachodzące. Bez zdiagnozowania, które jest jednocześnie swego rodzaju procesem terapeutycznym, opartym na zasadzie samopoznania, w którego trakcie społeczność (np. naród) poznaje własną kondycję duchowo-mentalną, niemożliwe jest pozbycie się ujemnych cech charakteru i uleczenie z nieraz głęboko zakorzenionych wad, utrudniających rozwój państwa i udział w cywilizacyjnej rywalizacji międzynarodowej. Poniżej publikowany tekst stanowi próbę spojrzenia na usposobienie charakterologiczne Polaków z perspektywy historycznej i socjalno-psychiatrycznej.
                                                                        ***  


W czasach dawnych, jak i w obecnych, wypowiadano i się wypowiada o Polakach opinie bardzo różne, nieraz biegunowo przeciwstawne. Oto Jan Długosz w „Rocznikach czyli Kronice sławnego KrólestwaPolskiego” z lat około 1455 – 1480 notuje: „Szlachta polska jest pożądliwa sławy, łupów wojennych, chciwa, gardząca niebezpieczeństwem i śmiercią, przyrzeczeń nie dotrzymująca, ciężka dla poddanych i ludzi niższego stanu, w mowie nierozważna, do wydatków ponad stan wzwyczajona, monarsze swojemu wierna, oddana rolnictwu i hodowli bydła, dla obcych i gości ludzka i uprzejma, w gościnności rozmiłowana i przodująca w niej nad innymi narodami. Lud wiejski zaś jest skłonny do pijaństwa, kłótni, wyzwisk i zabójstw, i niełatwo znajdziesz inny naród tak skalany rodzinnymi zabójstwami i okaleczeniami. Nie wzdryga się on przed żadną pracą czy ciężarem, na mróz i głód jednako wytrzymały, postępujący w myśl zabobonów i przesądów, na zdobycz również łasy, kierujący się złośliwością, chciwy nowinek, gwałtowny i cudzego łakomy… Odwagi ani zuchwałości im nie brak, umysły mają przebiegłe i nieufne, ruchy i postawy piękne, górują nad innymi siłą fizyczną, wzrostu są rosłego i wyniosłego, ciała zdrowego, o członkach zręcznych, o barwie włosów mieszanej: jasnej i ciemnej. Powietrze tu dokuczliwe, prądy powietrzne surowe, niebo mroźne, wichry bezlitosne, śniegi długotrwałe, wierzchołki gór stale zamarzające: wszystko to kształtuje naturę i umysły Polaków”. Nie jest to wizerunek zbyt sympatyczny, ale  widocznie prawdziwy; nie dziw tedy, że gdy Wielkie Księstwo Litewskie połączyło się z Królestwem Polskim, w parę wieków zostało   zdemoralizowane, rozpijaczone, ogołocone i osłabione do takiego stopnia, że zatraciło zdolność do samoobrony i w koncu przestało istnieć – jak to nie bez przesady diagnozują liczni historycy litewscy, rosyjscy, białoruscy i ukraińscy.
Stulecie po Długoszu inny znakomity dziejopisarz Marcin Kromer w dziele „Polska, czyli o położeniu, ludności, obyczajach, urzędach i sprawach publicznych Królestwa Polskiego” (1577) skreślił odmienny (niewątpliwie nieco wyidealizowany, ale też dość    realistyczny) wizerunek psychomoralny statystycznego Polaka, pisząc m.in.: „Polacy mają usposobienie otwarte i szczere, raczej sami dadzą się oszukać, aniżeli kogoś w błąd wprowadzą. Są nie tyle skorzy do kłótni, co do zgody; nie widać u nich bezczelności i arogancji, przeciwnie – są nawet ulegli, byleby tylko odnosić się uprzejmie i łagodnie. Działa na nich przede wszystkim przykład osobisty i na ogół słuchają swych władców i urzędników. Skłonni są do świadczenia zewnętrznej uprzejmości, grzeczności, życzliwości i gościnności do tego stopnia, że ludzi sobie nieznanych i przybyszów ze stron obcych nie tylko goszczą chętnie u siebie i podejmują, ale jeszcze zapraszają ich i służą im wszelką pomocą. Łatwo nawiązują z każdym stosunki towarzyskie i przyjaźń, a co więcej, chętnie naśladują obyczaje tych, z którymi obcują, zwłaszcza wzory cudzoziemskie. Umysł mają Polacy pojętny i zdolny do pokonania każdej trudności, ale nastawiają się raczej na dokładne poznanie obcych pomysłów, zamiast się zdobyc na samodzielne wymyślenie czegoś nowego i osiągnąć w jakimś zakresie zdecydowaną wyższość”…
Także i Jan Rybiński w rozprawce „De linguarum in genere, tum Polonicae aeorsim praestantia et utilitatae oratio” około roku 1600 w stylu niezwykle uroczystym wywodził: „Niemało znaczącym dowodem starożytnego i sławnego pochodzenia Polaków jest wyraźne podobieństwo [do wielkich narodów starożytnych] pięknych obyczajów i zamiłowań. Bardzo się bowiem różni od sąsiednich barbarzyńców charakter i kultura narodu polskiego, na co można by przytoczyć ogromną ilość dowodów. Wszakże i rządy w kraju mają Polacy wspaniale zabezpieczone prawami i sprawiedliwymi sądami; mają na swą obronę dobrze uzbrojone wojska konne i piesze, a żołnierzy szczególnie dzielnych i wojowniczych, i nie umiejących przeciwnikowi ulegać. Gdy zaś chodzi o obyczaje, to każdy z nich jest niezwykle uprzejmy i grzeczny. Domy zaś szlachty polskiej w podejmowaniu przybywających do nich ludzi tak są gościnne i hojne, u młodzieży szlacheckiej taki zapał do przedsiębrania dalekich podróży dla kształcenia umysłu, że gdyby nawet o tym milczano, to by sami ich potomkowie pokazali, że są godni tak wielkich przodków. Skoro bowiem w Azji z plemieniem jońskim, które ponad wszelką wątpliwość celowało wówczas w całym świecie swoją wszechstronną kulturą, zmieszali się Wenetowie, a potem w Europie z Grekami, to jak najbardziej trzeba się zgodzić na to, że zarówno dzięki łagodności klimatu i okolicy, jak i stałemu stykaniu się z najkulturalniejszymi narodami, byli zawsze z natury skłonni do cnoty i szlachetności i starannie przestrzegali powinności obywatelskich. O charakterze zaś wrodzonych zdolności najlepiej sądzić na podstawie zamiłowania do nauk, których dziedzictwa z wielką chwałą strzeże dzisiaj Akademia Krakowska, będąca przez długi czas znakomitą siedzibą wszechstronnie uprawianej filozofii. Otóż to zaszczytne zajmowanie się tymi rzeczami i tę wytworność w pisaniu, dla której nie bez słuszności wszędzie słyną Polacy, czy może osiągnąć naród barbarzyński?”
Jeden z obcych podróżników XVI wieku po krótkim, a więc uniemożliwiającym adekwatne poznanie, pobycie w Polsce pisał o jej mieszkańcach, że są to „ludzie godni i zacni, otworzystego serca, k temuż dziwnie ludzcy” (Dział rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego, F. 3 – 2512, s. 1 -2). Nie zawsze wszelako ta „otworzystość serca” – tak, jak w przypadku Rosjan i innych Słowian - jest wyrazem moralnej czystości i młodzieńczej, bezpośredniej ufności w dobroć ludzi i świata. Nierzadko stanowi ona emanację braku samodyscypliny, samokontroli i panowania nad sobą czy zwykłej powściągliwości. W przeciwieństwie do Niemców, których zasadą jest „mehrsein als scheinen”,większość spośród nas chce „mehr scheinen als sein”, bo to łatwiejsze i nie wymaga poważnego wysiłku. Polacy bardzo lubią „robić dobre wrażenie”. Na początku. Później bywa, że nawet na to ich już nie stać. Mają też skłonność do „pokazywania”, do udawania bycia kimś, kim nie są, do wszelakiego rodzaju naiwnych mistyfikacji. Kochają władzę, gotowi są nawzajem się pozabijać do niej dążąc, a gdy się załapią, wpadają w buńczuczne zadęcie i manifestują kompletny brak umiejętności merytorycznego rządzenia, preferując rytualne uroczystości, imprezy, pompatyczne akademie, obchody rocznic i tym podobne błazenady. A słabości tej ulegają organa władzy od sołtysa po prezydenta i premiera kraju.
Duma narodowa stanowiła cechę charakterystyczną dawnych Polaków. Stanisław Orzechowski (1564) był pewny, „iż Królestwo Polskie, z ludu wybranego zbudowane, święte jest”. Wojciech Dębołęcki znowuż pisał w 1633 roku o „jedynowładnym a najstarodawniejszym w Europie Królestwie Polskim”, które powinno ze względu na swe zalety objąć panowanie polityczne nad całym światem: „Pewna rzecz jest, że biały orzeł niedługo znowu przez wszystek świat skrzydła swe rozciągnie”. Jak stwierdza etnolog Jan Stanisław Bystroń, wówczas w kraju ogół był przekonany, że tylko język polski jest „prawdziwy” i że w niebie „tylko po polsku się mówi”… [Zaznaczmy na marginesie, że obecnie w seminariach się naucza innej bzdury, mianowicie, że w raju z Matką Bożą się rozmawia „po żydowsku”, choć ona przecie ani hebrajskiego, ani tym bardziej jidysz nie znała, a mówiła z Synem w ojczystym języku aramejskim]. Zabawne, że obok zapyziałej pychy szlachta nasza manifestowała jednocześnie uniżony serwilizm wobec zachodniej obczyzny – ksenomanię, która, oczywiście, nie stanowiła tylko polskiej przywary. Bo przecie nawet dzielni Rzymianie ubolewali: „Miramur exotica, cum interdum domi habemus meliora”. – „Podziwiamy obce, choć we własnym domu mamy dużo lepsze”… Jest to po prostu przywara ludzka. „Homines sua parvi pendere, aliena cupere solent” („Ludzie swoje nisko cenią, a cudzego pragną” – Salustiusz); lub inaczej u Publiliusza Sirusa: „Aliena nobis, nostra plus aliis placent” – „cudzym nasze, a nam cudze się podoba”.
                                                                ***
Przez całe ostatnie tysiąclecie Naród Polski i Państwo Polskie, jako wcielona forma samoorganizacji tegoż narodu, cechowała chętnie okazywana wiara chrześcijańska i wierność Kościołowi Katolickiemu; cała kultura tego kraju, z wyjątkiem wąskiego marginesu, była i jest przesiąknięta wartościami i ideałami etyki chrystianizmu. Może też dlatego Szatan obrał sobie zacnych mieszkańców tej ziemi za przedmiot swych szczególnie perfidnych igrzysk, usiłując zasiewać kąkol na tych złocistych łanach, wprowadzać zamęt i zawirowania wszelakiego rodzaju w ludzkich duszach, umysłach i postępowaniu. Czemu zdecydowanie przeciwstawiły się elity umysłowe Polski, demaskując przewrotne zabiegi Złego i dlatego padły ofiarą niemiecko-rosyjskiego ludobójstwa na inteligencji polskiej podczas II wojny światowej i po jej zakończeniu. 
Nie dziwi, że w różnych okresach dziejów pisarze rodzimi, choć nadal bardzo patriotyczni, wykazywali też niemało zdrowego i uzdrawiającego samokrytycyzmu. Należy bowiem pamiętać, że to pycha przed upadkiem chadza, stojąc na przeszkodzie samopoznaniu, a więc i samodoskonaleniu ludzi.
Maciej Kazimierz Sarbiewski, wybitny profesor Świętojańskiej Akademii Wileńskiej,  był np. nie lada obserwatorem i ciętym analitykiem psychologii ludzkiej. O rodakach swych pisał: „Umysł mają chłonny na wszystko, co ich otacza, i w zdolnościach potrzebnych do zdobywania ogólnego wykształcenia nie ustępują nikomu. Umysłowość to jednak o ile podatna na wpływy, o tyle mało wytrwała, o ile posiadająca wielkie możliwości, o tyle nie lubiąca wysiłków. Są jak pioruny, które gdy raz uderzą, leżą tak jak każdy inny krzemień. Lepsi jesteśmy w pierwszym zapędzie niż w stałym dążeniu. Wiele rzeczy w nas natura rozpoczyna, lecz niewiele doprowadza do końca. Żaden naród łatwiej nie popada w gniew i łatwiej nie daje się uspokoić (...) Nad Hiszpanami górują pobudliwością, nad Francuzami wytrwałością, nad Niemcami wielkodusznością, nad Portugalczykami zwinnością, nad Włochami siłą. Kawalerzyści z nich lepsi od wszystkich innych, gardzący śmiercią, mężni, wytrzymali niebywale na głód, upał i mróz. Gdyby tak zabrali się naprawdę do robienia tego, o czym tylko przy stole przy okazji rozmawiają, odebraliby Włochom pierwszeństwo w zachowaniu porządku, Niemcom w gospodarowaniu, Anglikom i Belgom w bogactwie, Francuzom w ustroju państwa, a Hiszpanom w panowaniu nad światem i szczęściu. Ale jak lubią długo o wszystkim mówić, tak powoli zabierają się da czynu”. I wszystko się kończy na gadaniu, dość rzadko bowiem Polak ma wolę silną i charakter wytrwały.
Zbytne zamiłowanie i skłonność do krasomówstwa prowadzi ich często– stwierdza Sarbiewski – do dziecinnej niemal gadatliwości. Przy kołysce i przy katafalku, przy stole i przy ślubie, zawsze wygłaszają mowy”. No i, logiczną rzeczy koleją, jak mówi angielskie przysłowie, „good talkers are bad doers”.  Kto mocny w gębie, jest z reguły słaby w działaniu, a kto wiele mówi, niechybnie strzeli głupstwo. Jak bowiem zauważył Michajło Łomonosow, „kto mało myśli, wiele mówi”.
Psychospołeczne obserwacje i spostrzeżenia Długosza, Kromera, Dębołeckiego, Sarbiewskiego stanowiły niejako wstęp do późniejszych systematycznych badań nad polskim charakterem narodowym i były jakby „przeczuciem” ich ustaleń. Psycholog Eugeniusz Brzezicki np. uważa, że 25% Polaków należy do tzw. typu skirtotymicznego, a dalszych 30 posiada pewne cechy skirtotymików. Skirtotymika cechuje zaś, po pierwsze, tzw. „słomiany ogień” uczuciowy, który wybucha gwałtownie i głośno, ale jest krótkotrwały, rozproszony, chwiejny i zmienny. Cecha druga to próżność i lekkomyślność, przejawiająca się w geście i fantazji oraz indywidualizm prowadzący do pozerstwa, chęci imponowania, prób wywyższenia się przez plotkarskie obgadywanie innych, do zewnętrznego blichtru i nierozumnej samowoli. I „podwójna” cecha trzecia to, z jednej strony, wytrwałość, cierpliwość, nieustępliwość i altruistyczna zwartość w trudnych sytuacjach oraz, z drugiej strony, w okresach pomyślności – egotyczna beztroska, miękkość, rozlazłość i krańcowa lekkomyślność. Polacy to ludzie ruchliwi, mający dużo dobrych chęci i pięknych zamiarów, lecz jest to przeważnie bujanie w obłokach, marzycielskie fantazjowanie – w obliczu faktu, że skirtotymicy pozbawieni są mocy działania, produktywności i wytrwałości. Każda praca męczy, a skirtotymik nie życzy sobie wysilać się i męczyć, jest wygodnisiem, gdy np. jest kupcem, a towar idzie źle, zamiast obniżyć cenę i zdynamizować produkcję, w ten sposób zwiększając zyski przez przyśpieszenie wytwórczości i wymiany, postąpi zupełnie inaczej: podniesie cenę i będzie z założonymi rękami czekał na, coraz rzadszych, klientów. – Tacy ludzie prowadzą zarówno do upadania wytwórczości, jak i wymiany, co daje się zawsze zaobserwować w Polsce w okresach wolności. Leniwe niechluje nie tylko nie potrafią wykorzystać wolności z pożytkiem dla siebie, lecz wręcz nadużywają jej ze szkodą. Widzimy tu jednak odok ideowych młodzieńców gotowych poświęcić życie za magiczną, jakkolwiek rozumianą lub zgoła nierozumianą, wolność, na drugim biegunie człekokształtne ameby bez jedynej chocby molekuły sumienia, rozumu, godności czy wstydu: urodzonych alfonsów i sutenerów, męskie prostytutki o mongoloidalnych twarzach meksykańskich rzeźników.
Polacy też lubią wałęsać się po świecie, nie przypadkiem wybrali ongiś na prezydenta osobnika o nazwisku Wałęsa. I lubia pytać siebie nawzajem, „a czy pan był np. w Australii?”…I są niezwykle dumni, że gdzieś „byli”.  Zapominając, że „i zza morza szara kaczka wraca jako głupia kwaczka”. Są też niezwykle obraźliwi i strasznie lubią, by ich przepraszano. A przecie nie trzeba być  Gustawem  Flaubertem, by  spostrzec, że „głupca rozpoznaje się z obraźliwości”.
Styl życia skirtotymików– pisze profesor Eugeniusz Brzezicki – wypływa bardziej z chęci użycia niż pracy i obowiązku, które uważane są tylko za przykrą konieczność życiową”. Ich myślenie jest raczej płytkie, a inteligencja ma połysk tylko powierzchowny. Z lubością udzielają rad, politykują, snują dywagacje, wygłaszają patetyczne, aczkolwiek banalne, oracje. Są kłamliwi, niepunktualni, niesłowni i złodziejaszkowaci. Zapyziała napuszoność i formalna uprzejmość ukrywają najczęściej brak kultury osobistej, porządności, uczciwości, a nawet czystości. Brzezicki pisze: „Higiena osobista nie leży w naturze skirtotymików. Dlatego skirtotymiczka będzie wyżej cenić zwierzchnią suknię od czystej koszuli i szminkę wyżej od gąbki, a w wannie skirtotymika będzie można znaleźć skład starych rzeczy, choć salon będzie u niego jak najpiękniejszy. Dom i ognisko domowe będą dla skirtotymika mniej ważną instytucją, gdyż ulica, kawiarnia, cukiernia, restauracja lub klub będą jego drugim domem – sceną, gdzie się będzie mógł lepiej i weselej zabawić i pokazać, zabłysnąć i wzbudzić zazdrość u innych”. Zaobserwowano też pewną słabość umysłową polskich mężczyzn: na widok kobiety Polak zaraz zaczyna się niepokoić, podskakiwać, chaotycznie gadać i chichotać, rzucać się i głupieć jeszcze bardziej niż zwykle.
Profesor Brzezicki twierdził, że Polacy, będący w większości nosicielami skirtotymicznych cech, sprawdzają się w okresach ciężkich, kiedy stają się zdolni do solidarności, bohaterstwa, najwyższych poświęceń. Ale gdy się im powodzi nieco lepiej, stają się natychmiast przesadnie indywidualistyczni, nieodpowiedzialnymi, zakochani w sobie, tracą poczucie rzeczywistości, robią z życia wieczny – i to najgorszego gatunku, bo głupi – teatr. Może stąd i w USA Anglosasi uważają Polaków za zbiorowość jeszcze głupszą niż  murzyńska. I chętnie opowiadają „polish jokes”… Jak pisał profesor Antoni Kępiński: „Piękne słowa, piękne stroje, piękne formy, a pod spodem często pustka”.
Od dawna cechowała wielu przeciętnych Polaków serdeczna niechęć do pracy, do wysiłku. Pisał o tym jeszcze Jan Długosz w XV wieku, a Sarbiewski w XVII. Natomiast profesor Edmund Lewandowski w książce „Charakter narodowy Polaków i innych” (Londyn-Warszawa 1995) zaznacza: „Panowie szlacheccy pogardzali wszystkimi ludźmi, których podstawą utrzymania była praca. O rzemieślniku można było powiedzieć, że „mitręgą sprośną żyje, zacnemu człowiekowi nieprzystojną”. Na temat handlu pisano, że „grzech i sromota kupczyć” – niech tym zajmują się Żydzi! Nawet inteligenci to tylko „mędrki piśmienne, wszystkie głodne literaty, cała tłuszcza uliczna zza karet usiłująca przesiąść się do karet, wszystkie spekulanty na grosz prywatny i publiczny, wszystkie zapaleńcy ubiegający się za dziwaczną równością i wolnością”. Ta głęboka pogarda dla pracy i ludzi z niej żyjących utrzymywała się później mimo upadku Rzeczypospolitej szlacheckiej. Arcybiskup warszawski Zygmunt Szczęsny Feliński tak pisał w swoich pamiętnikach: „Podupadły obywatel prędzej zgodziłby się pójść do bogatego sąsiada na rezydenta niż wziąć się do rzemiosła, handlu lub przemysłu. Nawet i medycyna, i adwokatura za poniżający dla ziemianina stan były uważane”.
Podobne cechy przejawiał i stan rolniczy, snobistycznie naśladujący najgorsze cechy pustych szlachetków, których Hieronim Florian Radziwiłł nazywał „gnojstwy pachnącym kolegstwem”.
Chłop polski, zdaniem historyków, jest leniwy, bierny, apatyczny i rozmiłowany w pijaństwie. Profesor Jan Borkowski w dziele „Chłopi polscy w dobie kapitalizmu” (Warszawa 1981, s. 28) pisze: „Przez całe wieki próżniaczyli się panowie, dziedzice i ich urzędnicy; sterany i gnany batem do pracy chłop im zazdrościł, pomstował w duchu na niesprawiedliwość, marzył, by wylegiwać się tak jak oni. Uwłaszczony mógł robić z sobą i z czasem to, co chciał, przynajmniej w jakimś stopniu. Nie do dobrego jadła tęsknił najmocniej, nie do wygód, których nie znał, nie do kultury, o której nic nie wiedział, lecz do słodkiej bezczynności. Marzenie chłopów spełniło się częściowo: pracowali jak najmniej, tyle, aby żyć na bardzo niskiej stopie, do której przywykli od kolebki”. Emancypując się, powoli też zapożyczali najgorsze cechy szlachty, a gdy prostactwo zdominowało życie społeczne na skutek globalnego procesu europejskiej demokratyzacji, który zaszedł w wieku XIX-XX, sytuacja stała się nieznośna; nie ma wszak nic bardziej gorszącego niż „z chama pan”.
                                                                       ***
Klasycy myśli rodzimej XIX wieku odnotowywali nieraz z bólem, iż rodacy zbyt często bywają  pyszałkowaci, chciwi, zawistni, sprzedajni i kłótliwi, a miłość własna i ambicje osobiste stają im na przeszkodzie ku zgodzie narodowej. Adam Mickiewicz ubolewał, iż wszędzie tam, gdzie obok siebie znajdą się Polacy, zaraz słychać odgłosy walki, przysłowiowe „stuk i huk”, warcholskie sprzeczki, okrzyki i obelgi, krótko mówiąc – smród. W mądrych zaś „Księgach Narodu i Pielgrzymstwa Polskiego” apelował: „Nie wyszukujcie ustawicznie w przeszłości błędów i grzechów. Wiecie, że ksiądz na spowiedzi zakazuje ludziom o przeszłych grzechach myśleć, a tym bardziej z drugimi gadać, bo takie mysli i gadania znowu do grzechu prowadzą… Nie krzyczcie: oto na tym człowieku taka plama jest, muszę ją pokazać; oto ten człowiek popełnił taki a taki występek. Bądźcie pewni, iż znajdą się ludzie, których obowiązkiem będzie te brudy wygrzebywać; i sędziowie, do których należeć będzie sąd; i kat, który ukarze.
Jeśli idziecie przez miasto, a wszakże nie czyścicie bruku, widząc śmiecie; a jeśli spotkacie złodzieja złowionego, nie śpieszycie się ciągnąć go na szubienicę. Są inni ludzie, do których to należy. A na tych ludziach nigdy nie zabraknie; bo gdy zabrakło niedawno kata w jednym mieście francuskim, tedy podało się zaraz trzystu sześćdziesięciu sześciu kandydatów… Łatwo widzieć niedostatki, a trudno zalety… Ludzie dobrzy sądzą, zaczynając od dobrej strony… Pamiętajcie, że jesteście wśród cudzoziemców jako trzoda wśród wilków i jako obóz w kraju nieprzyjacielskim…
Ci, co niezgodni, są jak barany, które się odłączają od trzody, bo nie znają wilka; albo jak żołnierze, którzy odłączają się od obozu, bo nie widzą nieprzyjaciela; a gdyby czuli i widzieli, byliby w kupie… Nie wszyscy jesteście równie dobrzy, ale gorszy z was lepszy jest  niż dobry cudzoziemiec” – zauważa nie bez pedagogicznego zacięcia Wieszcz.  Naród bowiem – o ile pozostaje narodem, a nie stadem baranów – złączony jest wewnętrzną jednością ducha, solidarnością, świadomością wspólnych celów, losów i przeznaczeń dziejowych, co w życiu codziennym przejawia się w cierpliwości, życzliwości, pomocy wzajemnej.
Wacław Berent miał słuszność wyznając, iż „nikt tak namiętnie nie szkaluje stosunków swego kraju jak Polacy”, a Bolesław Prus, że „umiemy się kochać lub nienawidzić, lecz nie umiemy się różnić mocno a pięknie”. Toteż i Stanisław Jerzy Lec ironizował: „Nie należy szczuć psami, gdy możemy zagryźć sami”. Karol Wojtyła w 1993 roku mówił w wywiadzie dla gazety „La Stampa”:„Jest to typowo polska przywara, rodzaj atawistycznej przywary: przesadny indywidualizm, który prowadzi do podziałów i rozdrobnienia na scenie politycznej. Mocną stroną Polaków jest opozycyjność, a nie umiejętność wysuwania konstruktywnych propozycji, które prowadziłyby do efektywnego rządzenia”. Rzecz w tym wszelako, iż, aby wysuwać konstruktywne propozycje, musi się posiadać rozum, a gdy go brak, kończy się na nieustającej pustej „opozycyjności”.
Każdy wielki Polak – od A. Mickiewicza, C. K. Norwida, J. Słowackiego do J. Piłsudskiego, R. Dmowskiego, W. Witosa, a nawet Karola Wojtyły – został przez rodaków wyśmiany, oczerniony, opluty, od głów do nóg ochlapany błotem, obsmarowany oszczerstwami na łamach prasy przez osobników, których trafnie na jednym z kanałów telewizji określono jako „brudne dziennikarskie gnidy”. Ale, jak wiadomo, „Szczuropolakami”  bywają nie tylko dziennikarze. Dlatego i Czesław Miłosz powie: „Polak musi być świnią, ponieważ świnią się urodził” – tak nobliście rodacy zarówno w kraju, jak i na emigracji dopiekli i dali się we znaki, aż musiał przyzwoitych ludzi wśród Żydów szukać, bo wśród Polaków nie znalazł. Że już nie wspomnimy o makabrycznym losie bohaterów walki o niepodległą Polskę z lat 1914 - 1920, jak generał Zagórski, generał Rozwadowski, Wojciech Korfanty i szereg innych znakomitości, ciąganych po sanacyjnych więzieniach i obozach koncentracyjnych, a w końcu bestialsko zmaltretowanych w polskichcelach więziennych.  Dotychczas zdarzają się w Polsce rzeczy w świecie cywilizowanym niewyobrażalne. Tak np. 01.08.2017 roku kanał TVP 1 w programie „Obserwator” podał, że w tym kraju nadal funkcjonuje psychiatria karna: Krystian Broll 8 lat, a Jan Kossakowski 20 lat - zupełnie zdrowi i Bogu ducha winni ludzi - spędzili zamknięci w zakładzie psychiatrycznym w Rybniku, codziennie faszerowani preparatami psychotropowymi. Na mocy wyroków sądowych dostali za zmarnowane życie żałosne rekompensaty pieniężne. A ile takich przypadków zbrodniczego traktowania ludzi nie zostaje ujawnionych i tragedia trwa do ich śmierci? Tu nikt tak naprawdę nie jest niczyim przyjacielem. Czy tylko tu wszelako? Oto pewien spostrzegawczy Niemiec powie: „Jest tylko jedna rzecz gorsza od tego, by mieć Anglików za wrogów – mieć ich za przyjaciół”…
A jednocześnie nieużyta, obłudna masa tu i tam nie tylko żywi niezachwiane przekonanie, że „my kulturnyj narod”. Ważymy się nawet – jeśli idzie o nas -  nazywać siebie „narodem katolickim”, o którym, nawiasem mówiąc, Ojciec Święty Jan Paweł II pod koniec życia wielokrotnie powiadał, że Polska – dosłownie – „wymaga powtórnej ewangelizacj”… Co jest rzeczą skazaną na niepowodzenie, nic bowiem nie potrafi zneutralizować ponad 700-letniej obecności na ziemiach Polski pewnego ludu wędrownego (również dalekiego od cnoty wstrzemięźliwości), którego geny głęboko wżarły się w genotyp polski, na zawsze upośledzając stereotypy jego zachowań, a na twarzach pozostawiając rysy azjatyzmu. Na marginesie zaznaczmy, że powszechnym niemal złudzeniem Polaków co do swej kondycji jest nie tylko przekonanie  (żywione zarówno przez bezdomnych włóczęgów, złodziei, stręczycieli, hydraulików, jak i profesorów, prostytutek, dziennikarzy i prezydentów tego kraju), że Polacy są – za przeproszeniem – „narodem szlacheckim”, czyli też w jakiś sposób „wybranym” (tak naprawdę są ludem robotniczo-chłopskim), jak i mniemanie, iż są znakomitymi znawcami m.in. Rosji, podczas gdy trudno byłoby w Europie znaleźć elitę polityczną nacechowaną taką ignorancją w tym względzie jak pseudoelita krakowsko-warszawska, często postępująca jakby wedle obserwacji biblijnej: „Idzie głupiecswoją drogą i o każdym spotkanym powiada: „To głupiec!”
[Gdyby ktoś wszelako chciał twierdzić, że wzajemna wrogość, zaślepiona nietolerancja, bezduszność, niewdzięczność, moralny bestializm stanowią wyłącznie cechy niektórych Polaków, bardzo by się pomylił. Weźmiemy oto naród nad wyraz solidarny, rozgarnięty, nacjonalistyczny, mający mnóstwo bardzo wartościowych ludzi i wysoko ich ceniący, jakim sa Żydzi. Theodor Herzl (1860 – 1904), autor kultowej książki „Der Judenstaat”(Wien 1896), w której jako pierwszy wysunął ideę wskrzeszenia Państwa Żydowskiego, twórca Światowej Organizacji Syjonistycznej, wybitny działacz, dzięki któremu król W. Brytanii, prezydent USA, sułtan Turcji, premier Francji i inni możni tego świata musieli zaaprobować pomysł odrodzenia Państwa Żydowskiego, po wielu latach ofiarnych wysiłków na rzecz swego narodu został otoczony wrogością Żydów rosyjskich, zaatakowany i sponiewierany przez prasę żydowską, zmarł nieoczekiwanie w wieku zaledwie 44 lat– jak pisały gazety – „wtajemniczychokolicznościach”, która to formułka stanowi eufemizm wskazujący na prawdopodobieństwo otrucia.
Nieciekawy los spotkał najbliższego współpracownika Herzla, znakomitego mówcę, dyplomatę, organizatora, pisarza Maxa Nordau’a (Maxa-Simona Südfelda, 1849 - 1923), autora m.in. wydanej ponad sto razy w wielu krajach książki pt. Conventionelle Lügen derKulturmenschheit” oraz „Paradoxen”, „Degeneration” i innych dzieł. Znienawidzony i zaszczuty przez rodaków Nordau w podeszłym wieku popełnił samobójstwo. Takiż los dosięgnął Edwarda Mandella House’a, również niezwykle zasłużonego działacza politycznego syjonizmu, jak też wielu innych żydowskich pisarzy, uczonych, artystów, działaczy społecznych.
 A cóż można powiedzieć o Icchaku Rabinie (1922 – 1995), wybitnym mężu stanu, w młodości działaczu „Hagany”, generale, w latach 1964/68 szefie Sztabu Generalnego Sił Obrony Izraela, ministrze obrony 1984/1990, premierze tego państwa w latach 1974/77 i 1993/95, laureacie Pokojowej Nagrody Nobla z roku 1994? Za prowadzenie pokojowych rozmów z Palestyńczykami został przez fanatycznych ortodoksów napiętnowany jako „żmija” i „zdrajca” i zabity zdradzieckim strzałem w plecy przez ogłupionego studenta na podstawie prawa „Din Radef”: „Jeśli ktoś powstaje, by cię zabić, zabij go  pierwszy”.
W roku 1948 bojówkarze żydowscy zamordowali nawet hrabiego Folke Bernadotte, szwedzkiego dyplomatę, który podczas II wojny światowej uratował życie tysięcy europejskich Żydów. A Raoul Wallenberg (ur. 1912), który ponoć również uratował z rąk Niemców wielu Żydów (Attyla Lajos temu zaprzecza)? Aresztowany 1944 w Budapeszcie  przez żydomoskiewskie NKWD zaginął gdzieś bez śladu w tajemniczych okolicznościach.
Sprawdza się tedy twierdzenie Arthura Schopenhauera, iż ogromna większość ludzi to idioci w pełnym i dokładnym znaczeniu tego słowa – i to niezależnie od narodowości. I cóż zostaje czynić w tej rozpaczliwej sytuacji? To, co powiedział Max Brod: „Es ist unmöglich Mensch zu sein. Dennoch bleibt uns nichts  anderes übrig”].
                                                               ***
Wyniosły stosunek poszczególnych Polaków do Białorusinów, Litwinów, Ukraińców czy Rosjan jest wart jeszcze mniej niż takiż stosunek Niemców i Anglików do Polaków, a Włochów i Francuzów do Niemców. To stereotypowy przejaw pyszałkowatej ciemnoty. [Psychologia „z chama pan”: konecznie musi komuś całować w tyłek, a komuś pluć w twarz]. Idąc za XIX-wiecznymi szablonami etnicznymi także i dziś niektórzy uważają, iż element polski we wschodniej części Europy rzekomo „posiadał, dzięki swemu skupieniu i wyższości kulturalnej (? – J.C.), zdecydowaną przewagę wobec otoczenia” (Wł. Wielhorski). Cóż za dziwactwo! Nie sposób w tym miejscu uniknąć postawienia ironicznego pytania: Któż to taki w Koronie Polskiej był „wyższy” pod względem kulturalnym od białorusko-litewsko-uktaińskich panów Ostrogskich, Czartoryskich, Sanguszków, Tyszkiewiczów, Kisielów, Terleckich, Potockich, Ogińskich, Chrapowickich, Bystrzyckich, Jakuszewskich, Radziwiłłów, Chodkiewiczów, Gosiewskich, Chreptowiczów, Koreckich, Żółkiewskich, Hurków, Romejkow, Żylińskich, Karłowiczów, Połubińskich, Sapiehów, Wiśniowieckich, Korsaków, Puzynów, Wołłowiczów, Nehrebeckich, Rudominów i całej plejady światłej szlachty tutejszej: Wysockich, Ostrowskich, Kiersnowskich, Wańkowiczów, Wiercińskich, Malewiczów, Chruckich, Fiedorowiczów, Krupskich, Skorynów, Birulów-Białynickich, Adamowiczów, Przewalskich, Sienkiewiczów, Korniłowiczów, Newelskich, Jundziłłów, Dostojewskich, Karpowiczów, Jaroszyńskich, Wojdyłów, Strawińskich, Witkiewiczów, Wojnów, Pusłowskich, Czajkowskich, Petrażyckich, Giniatowiczów-Piłsudskich, Kapiców, Mickiewiczów, Oleszów, Tarkowskich, Chodasiewiczów, Wyszyńskich, Arcimowiczów, Moniuszków itd., itd? Przecież to dopiero ci synowie Litwy historycznej po zjednoczeniu naszych państw nadali kulturze polskiej piętno wielkości i „wyższości”. Nadęta tedy pyszałkowatość i narcystyczna miłość własna to jeszcze nie wyższość, nie warto więc przesadzać w notorycznym mówieniu o rzekomej, nigdy nie istniejącej, polskiej „wyższości kulturalnej” – już bowiem samo takie gadanie świadczy o braku kultury.
Narody zresztą miewają o sobie nawzajem zdania przeważnie krytyczne, że wspomnimy w tym kontekście o powszechnie znanych antysemickich stereotypach gojów czy o antygojskich zabobonach Żydów, albo o słowach z pewnej powieści Sergiusza Dowłatowa: „Gruzini z definicji nie mogą być ludźmi przyzwoitymi”… Tego rodzaju pochopne wyroki należy zawsze traktować z głęboką rezerwą.
Aleksander Bocheński zaproponował ongiś podział zjawiska kultury na trzy podstawowe aspekty: kultura obyczajów (współżycia, stosunków międzyludzkich), kultura rzeczy (poziom materialny), kultura literacko-artystyczna (dorobek twórczy narodu, oświata, oczytanie). Jeśli idzie o aspekt pierwszy, to Polaków od wschodnich sąsiadów różni zewnętrzna uprzejmość, połączona wszelako z wewnętrzną bezdusznością, zawiścią i złośliwością, jak też wybujała wszeteczność i złodziejstwo, a łączy patologiczne pijaństwo. Gdy idzie o kulturę rzeczy, to tutaj różnice istnieją nie między narodowościami, lecz między klasami społecznymi; najbogatszymi we wszystkich tych krajach są wszelako oligarchowie o bliskowschodnich korzeniach.
                                                             ***
 Niestety, pod względem higieny i czystości też nie wyglądamy imponująco, co widać natychmiast po przekroczeniu granicy między Słowacją, Czechami, Białorusią a Polską – jakby się wyszło z czystego pokoju i trafiło na wysypisko śmieci; a brak kultury u podróżujących Polaków w krajach bałtyckich rozpoznaje się po tym, że wchodząc do salonu autobusu czy wagonu, zaczynają niebawem wyciągać z toreb i spożywać jakieś jadło czy nawet popijać wódę, budząc odruch torsji wśród podróżujących Litwinów, Estończyków, Łotyszów, Niemców czy Białorusinów, którzy od najmłodszych lat – w przeciwieństwie do nas – wiedzą (nie tylko od rodziców, ale i od nauczycieli w szkole), że wagon czy bus nie są jadalniami i że do elementarnych wymogów dobrego wychowania należy, iż nie wolno w środkach lokomocji spożywać posiłków, ani zalewać się piwskiem. Patrzą na nas tedy i myślą: cóż za głodomory, chyba ze sto lat nic nie jedli! 
Gdy mowa o kulturze literacko-artystycznej, wszystkie są bogate i piękne, pod względem dorobku porównywalne, z tym jednak, iż cały legion twórców, pochodzących choćby z obecnych terenów białoruskich, zasilał przez wieki kulturę polską i rosyjską; choć używali oni języka polskiego czy rosyjskiego, są obecnie uznawani za reprezentantów także kultury białoruskiej. A są to m.in.: król Stanisław August Poniatowski, Franciszek Skoryna, Konstanty Ostrogski, Tadeusz Kościuszko, marszałek Francji Józef Poniatowski, Stanisław Moniuszko, Adam Mickiewicz, Michał Kleofas i Michał Kazimierz  Ogińscy, Antoni Gołubiew, Tadeusz Rejtan, Ignacy Domeyko, Ferdynand Antoni Ossendowski, Witold Gombrowicz, Lucjan  Żeligowski, Ignacy Jan Paderewski, Kazimierz Malewicz, Napoleon Orda, Leon Petrażycki, Ludwik Kondratowicz, Czesław Miłosz, Melchior Wańkowicz, Józef Mackiewicz, Władysław Tatarkiewicz, Jerzy Popiełuszko, Czesław Niemen, Teodor Dostojewski etc., etc.
Pyszałkowatość wszelako nie jest cechą wyłącznie polską, wszelkie rekordy bije w tym zakresie pycha Żydów, ogłaszających samych siebie za „naród wybrany”, a niewiele ustępuje im duma narodowa Anglików, Niemców, Japończyków, Rosjan, Chińczyków, jak też mnóstwa ludów „małych” i podrzędnych.
                                                                 ***
Jako przykład urozmaicenia i niejednolitości charakteru narodowego oraz sądów o nim   można wziąć właśnie polski charakter narodowy i wypowiedzi o nim różnych rodzimych i obcych autorów. I tak np. nieraz pisano o tym, że Polacy jakoby są gościnni i towarzyscy; ale natychmiast zaprzeczano tym słowom twierdzeniem, że po prostu - spożywający w nadmiarze napoje alkoholowe, powodujące pijacką gadatliwość i wylewność, brane mylnie za gościnność i towarzyskość.  Statystyczny Polak tylko ze źródeł rządowych wypija rocznie 13,3 litrówstuprocentowego spirytusu, i to najpośledniejszej jakości. A wskaźnik ten należałoby podwoić, uwzględniając nielegalny obrót alkoholem podrobionym, nie rejestrowanym w statystykach.
Od wieków plaga pijaństwa niszczyła i nadal niszczy społeczeństwo polskie. Nawet na sejmach posłowie, zacietrzewieni w sporach i na trzeźwo, gdy sobie tęgo popili, sięgali po szable i w ferworze walki porozsiekali nie tylko jeden drugiego, lecz nawet tego i owego biskupa, nie mówiąc o księżach proboszczach, niewiadomo dlaczego także pchających się do polityki. Na skutek tej pijackiej demokracji na każdym sejmie zarąbano od kilku do kilkudziesięciu osób. A oto obrazek opisany przez gazety polskie 7 stycznia 2018 roku w artykule pod nazwą „Pijany komendantsnuł się boso po ulicy”:„W dolnośląskiej policji skandal goni skandal. Tym razem nabroił komendant miejski policji we Wrocławiu Zbigniew Raczak (54 l.). Miał być wzorem cnót, a przedwczoraj świętował tak intensywnie, że wieczór zakończył na trawniku bez butów i z rozbitą głową. Był pijany (…) Eskapada komendanta rozpoczęła się w środę około godziny 20. Spotkał się ze znajomymi w barze na piwku. Atmosfera jednak była tak doskonała, że nie skończyło się na jednym… Po wszystkim około północy wstawiony Raczak opuścił lokal i miał iść do domu. Tam jednak nie trafił, bo po kilkuset metrach wylądował na trawniku tuż przy markecie spożywczym. Przewrócił się i rozbił głowę, a także zgubił buty. W takiej pozycji przeleżał kilkanaście minut, zanim nadeszła pomoc… Leżącego nieprzytomnego mężczyznę znaleźli strażnicy kolejowi. To oni zadzwonili po pogotowie i policję. Ratownicy zapakowali pijanego i bosego szefa do karetki i zawieźli do szpitala”…
Do plagi pijaństwa dochodzi też wielopokoleniowy nikotynizm kobiet, co powoduje, że jest to – na skutek osłabienia sił umysłowych – najmniej wykształcony kraj Europy, którego żaden obywatel nie zdobył naukowej nagrody Nobla, ani nie dokonał epokowego odkrycia. Przeciętny Polak zasypia nad książką po przeczytaniu jednego akapitu, a książki tu czytają z musu niemal wyłącznie uczniowie i studenci. I to pobieżnie. [Podczas oficjalnej wizyty w Wielkiej Brytanii urzędujący prezydent Lech Wałęsa w odpowiedzi na pytanie dziennikarza, kto jest jego ulubionym pisarzem, z trybuny pochwalił się, iż nie przeczytał w życiu ani jednej książki, a przecie został prezydentem Polski! Przebywając zresztą w Stanach Zjednoczonych z wizytą państwową, zachęcał żydowskich przedsiębiorców dosłownie: „Przyjeżdżajcie do Polski, na polskiej głupocie można dobrze zarobić”!]. Z niewiedzy samych siebie płynie nasze wygórowane mniemanie o sobie i odrażająca pycha. Ale i tak „sardi vena es”…Na marginesie zaznaczmy, iż według oficjalnych danych ONZ w 2018 roku najbardziej czytającymi narodami są Chińczycy, Hiszpanie i Rosjanie, a tuż za nimi plasują się Niemcy, Francuzi, Izraelczycy, Japończycy, Koreańczycy.
[Jeśli natomiast idzie o wynalazczość, to przodują pod tym względem Amerykanie, pozyskujący rocznie około 50 tysięcy międzynarodowych licencji, oraz niemieccy – ponad 25 tysięcy patentów, rosyjscy – 500, polscy kilkanaście. Niemcy są autorami mnóstwa „drobnych”, lecz niezwykle praktycznych wynalazków. Tak np. zapałki zostały wynalezione w 1833 roku przez niemieckiego inżyniera Johanna Kammerera, który też jako pierwszy zaczął je produkować i sprzedawać. Były to jednak jeszcze nie „siarczyki”, lecz „fosforki”, produkowane z użyciem białego (bardzo trującego) fosforu. W 1848 roku mieszkaniec Niemiec Böttcher wyprodukował zapałki, które się zapalały od tarcia główek z bezpiecznego czerwonego fosforu. Główki zaś współczesnych zapałek składają się z soli Bertholeta, siarki i kleju; na bokach pudełka znajduje się mieszanina czerwonego fosforu, kostnego kleju i sulfidu surmy. Dalej np. szampon do włosów został wynaleziony w Hamburgu około 1898 roku przez Hansa Schwarzkopfa, tamtejszego aptekarza, chemika z wykształcenia, który poszukiwał i zsyntetyzował cały szereg środków myjących i piorących. Dziś założona przez niego słynna firma sprzedaje swe wyroby do ponad 110 krajów]… My, Polacy, niestety, nie mamy niczym specjalnie w tej materii szczycić.
Każdy prawdziwy talent musi tu być utopiony w bagnie agresywnej i kąśliwej ciemnoty, a dopiero na obczyźnie – jeśli się poszczęści – rozkwitnie (jak Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Miłosz,  czy szereg Polaków, laureatów naukowych nagród Nobla we Francji, USA, Niemczech, Rosji, Izraelu). Oto czystej krwi rodowici Polacy (Polacy „z krwi i kości”, jak to się powiada) na obczyźnie, którzy zdobyli tę, ongiś prestiżową, nagrodę naukową: Maria Skłodowska (Francja, 1903 – fizyka, 1911 – chemia); Andrew Schally (USA, 1977 – medycyna); Piotr Kapica (Związek Radziecki, 1978 – fizyka); Frank Anthony Wilczek (USA, 2004 – fizyka); Jack Szostak (USA, 2009 – medycyna). Byli też nobliści częściowo polskiego pochodzenia, jak Irene Joliot-Curie (1935, chemia), Andrej Sacharow, pół-Polak z matki Domuchowskiej, co prawda, noblista „pokojowy” (1975), ale przecie wybitny fizyk i twórca sowieckiej bomby wodorowej; Jaures (Schores, Żores) Alferow (ZSRR, szlachcic polskiego pochodzenia herbu własnego, urodzony jednak na Białorusi z matki Rozenblum, 2000 – fizyka); Brian Kobilka (USA, 2012 – chemia). Znakomity fizyko-chemik Karol Olszewski był dwukrotnie mianowany do tej nagrody, a medyk Oskar Minkowski - siedmiokrotnie. Według danych ONZ na rok 2018 najwięcej laureatów nagrody Nobla mają Stany Zjednoczone, prawie 370, na drugim miejscu uplasowali się Brytyjczycy.
Szczególną klasę geniuszy naukowych tworzą osobistości pochodzenia przeważnie żydowskiego, rzadziej niemieckiego, ale urodzeni na ziemiach polskich i z pewnością nieobcy genetycznej polskości, jak np. fizycy Otto Stern, Albert Abraham Michelson, Marie Goeppert-Mayer, Isidor Isaac Rabi, Georges Charłak, Józef Rotblat, Johannes Georg Bednorz; chemicy  i biochemicy Konrad Bloch, Tadeusz Reichstein, Roald Hoffmann, Aaron Ciechanower, Robert Lefkowitz czy noblista z zakresu ekonomii (2007) Leonid Gurvitch (Hurwicz).
Nie powinno się też zapominać o szeregu wybitnych uczonych Polaków pracujących w obcych krajach, których po wielokroć wysuwano do tej prestiżowej nagrody, którym jednak jej nie nadano na skutek intryg niemieckich i żydowskich, a są to np. tylko w zakresie medycyny: Kazimierz Funk (1914, 1925), Leon Marchlewski (1913, 1914), Napoleon Cybulski (1911, 1914, 1918), Józef Babiński (1914, 1924, 1928, 1932), Oskar Minkowski (1912, 1914, 1924, 1925, 1928, 1929, 1932).  
Można z absolutną pewnością twierdzić, że gdyby ci wybitni ludzie mieszkali na terenie Polski i wśród Polaków, nigdy by im otoczenie nie pozwoliło „rozwinąć skrzydła”, dokonać epokowych odkryć, opublikować znakomite dzieła – zasyczanoby, zachichotano, opluto, odarto z dobrego imienia, zarechotano, zwolniono z pracy, wdeptano brudnymi buciorami we wszeteczne, pijane, zawistne, złośliwe i nikczemne bagienko. Przykład? Proszę bardzo: najwybitniejszy radioastronom i astrofizyk XX wieku Aleksander Wolszczan, związany z Uniwersytetem Adama Mickiewicza w Toruniu, dokonał doniosłych odkryć w swej gałęzi wiedzy i Paryska Akademia Nauk wysunęła była jego kandydaturę do Nobla w zakresie fizyki (zdaje się około roku 2002?). Cóż za piekło rozpętało się w środowisku polskich habilitowanych miernot: specjalne delegacje „uczonych” z PAN i Uniwersytetu Warszawskiego (nagłaśniane w telewizji!) udało się do Stockholmu z petycjami, aby nie nadawać honorowej nagrody Wolszczanowi, bo on na nią „nie zasługuje”, jest „amoralny”, „pije” etc, etc. Wywleczono i rozdmuchano do potwornych rozmiarów jakąś notatkę z archiwów służb specjalnych PRL, świadczących o tym, że dwudziestoletni student Aleksander Wolszczan musiał ongiś odbyć jakieś kilka rozmów z jakimś oficerkiem bezpieki, co rzekomo miało go dyskredytować jako domniemanego „agenta”. Tylko w Polsce jest możliwa taka patologiczna podłość. W końcu Aleksander Wolszczan został – jako niezaprzeczalna znakomitość naukowa – zaproszony do pracy w USA na Santa Barbara State University w Pensylwanii, kieruje tam laboratorium naukowym, dokonuje kolejnych odkryć w zakresie astrofizyki, dostaje wynagrodzenie kilkadziesiąt razy wyższe niż w Polsce i chyba nie bez obrzydzenia wspomina to, jak go potraktowali ongiś rodacy. Polska, jeśli wziąć pod uwagę stosunek liczby ludności do liczby naukowych nagród noblowskich (0 do 38 mln mieszkańców!) zajmuje ostatnie miejsce w Europie i na świecie. I nie jest sprawą przypadku, że to, co mądre, szlachetne, pełne dobrej energii, pracowite i uczciwe, ucieka stąd tam,  gdzie pieprz rośnie. O czym my mówimy! Jeśli któremuś z księży czy biskupów zdarzy się – co nie daj Boże! – wygłosić nieco mądrzejsze kazanie, zaraz zostanie on i ono obessane i oblizane ze wszystkich stron, wydziwione, skrytykowane, ba, nawet potępione i zaskarżone do Sił Wyższych. Korzeniem zaś tego zła jest prawdopodobnie wrodzona zawiść i przesadnie wysokie mniemanie o sobie każdego polskiego zera, które zabiera głos w każdej sprawie, nie mając pojęcia o żadnej.
                                                                     *** 
Wielu polskich intelektualistów bardzo boleśnie reaguje na rzeczywistość duchową swej ojczyzny. Witold Gombrowicz, pisarz pochodzący z Kresów Wschodnich, notował  o rodakach: „Naród jest ciemny, zadzierzysty, chamski, leniwy, czupurny i niedowarzony, „zytkowaty” i „milusiński”. To kraj szczególnie obfitujący w istoty niewyrobione, poślednie, przejściowe, gdzie na nikim żaden kołnierzyk nie leży, gdzie nie tyle Smęt  i Dola, ile Niezguła i Niedojda po polach snują się i jęczą”. O typowym zaś Polaku: „Był przede wszystkim przysadkowaty i pośladkowaty – ale był także paluchowaty i pucołowaty – i żyrty, krępy, krwisty, wychrapany w betach z babą i jakby  z wychodka. Mówię „z wychodka”, bo w nim pośladek silniejszy od gęby; cały był jak osadzony na pośladku. Niewiarygodnie silne parcie w chamstwo znamionowało całość, rozmiłowany w tym, rozfiglowany, zatwardziały, a także straszliwie w tym pracowity i aktywny, przerabiający na chamstwo cały świat”…A jednocześnie przekonany o swej urojonej „kulturze”. Uniżony i upodlający się w stosunku do pederastycznego Zachodu i po chamsku wyniosły do tzw. „Wschodu”, czyli Białorusi, Litwy, Rosji, Ukrainy. A na tym „Wschodzie” Ukraińcy uważają, że „Żyd, lach ta sobaka – wiara jednaka” (podczas powstań kozackich Zaporoscy nagminnie wieszali na wieżach kościelnych „trójcę przenajświętszą”: polskiego szlachcica, Żyda i psa).   Białorusini powiadają: „Palak - łajdak!”, „Palak – bydlak!”,  „Nie wier sabaku, ani Palaku”; dla Litwinów  Polacy to nie więcej niż „lenkiškos ropušes”, czyli nadęte, jadowite ropuchy polskie, jak i „pachołki żydowskie”, które po spotkaniu Żyda zaraz wszczynają między sobą bójkę o pierwszeństwo pocałowania go w tyłek, a i „pusżmones”  - „półludzie” też. Dla niektórych zaś Rosjan jest pewniakiem, że każdy Polak to „durak”. Zauważyli również, iż w tym nieszczęśliwym kraju nawet Żydzi bywają durniami. No i mamy odpłacone dobrym za nadobne.
Jedną z najpospolitszych i charakterystycznych form polskiego zacofaństwa stanowi pokrętna głupota i kłamliwa zwodniczość, manifestujące się m.in. w solennym przyrzekaniu czegoś i notorycznym niedotrzymywaniu danego słowa, czyli „honorowym” przyrzekaniu i podłym pokazywaniu figi w kieszeni (jest tylko jeden wyjątek z tej reguły, Polakowi mianowicie można wierzyć wtedy, gdy przyrzeka, że będzie przyrzekać), w „społecznych protestach” polegających na blokowaniu dróg i utrudnianiu w ten sposób życia niewinnym ludziom, w zaciąganiu długów i ich niespłacaniu. Ohyda. Na Litwie funkcjonuje nawet idiom „lenkiškas biznis” czyli „polski biznes”, polegający właśnie na pożyczaniu i niezwracaniu należności. Tę przywarę zresztą – jakże nieznośną w oczach m.in. Litwinów, Rosjan czy Azjatów – niejeden „cwany Polak” przypłacił nie tylko zdrowiem, ale i życiem własnym i swej rodziny, jak ów amator militariów z Gdańska, co to postanowił nie zwrócić należności Czeczenowi,  czy dość liczni Polacy z Wileńszczyzny. Ta cecha jest odpowiedzią na pytanie tak boleśnie niektórych dotykające: „Dlaczego Litwini (Niemcy, Czesi, Ukraińcy itd.) tak nie lubią Polaków?”. Zresztą wyraz „nie lubią” jest w tym kontekście zbyt łagodny. Brzydzą się. Nawet dobre i szlachetne cechy wyradzają się tu w jakieś niedorzeczności, jak np. łagodna życzliwość,  spolegliwa dobroć i ludzkie współczucie przekształcają się w kult kalectwa, niedołęstwa, potworkowatości, upośledzenia oraz w otaczanie tego, co ułomne i bezwartościowe, szczególnym mirem i socjalnymi przywilejami. Chyba „czysto polską” wadą jest świadomy brak punktualności, skłonność do ostentacyjnego spóźniania się – nieomylna oznaka chamstwa i braku wychowania.
                                                                ***
Wielu autorów rodzimych ubolewało nad domniemaną „polską” złodziejaszkowatością. Jan Sztaudynger we fraszce „Chciwość i złodziejstwo” wołał:
„Złodziej na złodzieju,
Złodziejem pogania,
Dosyć, moja Polsko,
Tego rozkradania!”
Na nic apele, chciwości bowiem nie da się poskromić kazaniami, lecz jedynie odrąbywaniem złodziejskich łap. A w „Modlitwie Polaków” tenże satyryk ironizował:
„Przed twe ołtarze zanosim błaganie,
Niech każda dycha patykiem się stanie!”
Agresywny merkantylizm (skwapliwie nawiasem mówiąc odnotowywany i zarzucany nam przez wszystkich sąsiadów), nagminnie przybierający kształt sprytnego „kombinowania”, myszkowania, złodziejstwa, węszenia wszędzie korzyści materialnych (od ulicznych „poproszajek” do oficerów policji okradających prywatne mieszkania, do panów ministrów i posłów, inkasujących łapówki i wypisujących sobie wielomilionowe premie, do urzędników warszawskiego ratusza prywatyzujących nienależne im mieszkania w stolicy na miliardy dolarów itd., itd.), lenistwo i niedbałość w pełnieniu pracy i obowiązków zawodowych, zastąpione przez szczurzą ruchliwość w poszukiwaniu „pokarmu”  dla siebie i rodzinki, powodują, że prawie nikt nie umie tu myśleć w kategoriach Państwa i Narodu. Kto zaś umie, jest wydrwiwany i izolowany jako „dziwak”, „faszysta”, „komuch” i niespełna rozumu „półgłówek”. Jakże tedy może być sprawne, zamożne i silne państwo, którego mieszkańcy zrodzili taką oto „mądrość ludową”:
„Trzeba żyć i kombinować,
Dobrze jeść i nie pracować”…  
Jakże w ogóle zbiorowość dotknięta takim trądem moralnym, gdy i rządzący i rządzeni są zajęci tylko kombinowaniem, kradzieżą i wzajemnymi oszustwami,  może istnieć? Musi żywcem zgnić, rozpaść się na kawałki i być pożarta przez drapieżnych padlinożerców.
Niektórzy politycy od czasu do czasu się wygrażają, że oto uczynią z Polski „drugą Japonię”, „drugą Szwajcarię”  czy „drugie Chiny”. Otóż nigdy nie uczynią. A to dla jednej prostej przyczyny – dlatego mianowicie, że w Japonii mieszkaja Japończycy, w Chinach – Chińczycy, w Szwajcarii – Szwajcarzy, a w Polsce – Polacy. Samych tylko włamań do mieszkań rejestruje policja rok rocznie w tym niezbyt ludnym kraju ponad sto tysięcy!
Ale i tak złodziejaszkowatość poniektórych Polaków to przysłowiowy pikuś w porównaniu ze zbrodniczym złodziejstwem Niemców i Rosjan, grabiących sąsiednie narody i państwa, z międzynarodowym bandytyzmem Hiszpanów, Belgów, Portugalczyków, Anglików przez całe stulecia wywożących z kolonii olbrzymie nagrabione tam bogactwa i mordujących bez skrupułów miliony rdzennej ludności Afryki, Australii, Oceanii, obu Ameryk, czy z bankowym wampiryzmem Stanów Zjednoczonych, wysysających krew i siły życiowe z całej niemal ludzkości. Skłonność do złodziejstwa (ewidentna zresztą we wszystkich krajach posowieckich!) to w dużym stopniu skutek 120-letniej niewoli okresu zaborów i półwieku trwających rządów komunistycznych, narzuconych Polsce przez ZSRR, kiedy to realna sytuacja była taka, jak ją opisuje ówczesny „frazeologizm”: „Nie ukradiosz, nie prożywiosz” - Nie ukradniesz, nieprzeżyjesz”.
                                                                      ***
Z kolei kłótliwość stanowi poza wszelką wątpliwością jedną z najgorszych wad polskich. Ku uciesze wrogów. Książę Konstanty Ostrogski, apelując na początku XVI wieku do sułtana tureckiego o atak na Polskę, podkreślał, że podbić ją nie będzie trudno, ponieważ „Polacy, jako psy, sami się jedzą”. Minęły wieki, a Jan Sztaudynger poczuł się zmuszony we fraszce „Plujmy sobie” napisać:
„Plujmy sobie nawzajem w kaszę!
To takie polskie, to takie nasze”…
Z rozmaitych wypowiedzi o Polsce wyłania się dziwaczny obraz paradoksalnego kraju ludzi łączących w sobie cechy nie do pogodzenia: religijnych i wszetecznych, romantycznych i wyrachowanych, pracowitych i leniwych, szlachetnych i złodziejskich, konserwatywnych i buntowniczych, uczynnych i podłych, inteligentnych i głupich, uczciwych i niegodziwych. – Jednocześnie! Pisano nieraz krytycznie o polskiej „ambicji bez amunicji”, o rozmiłowaniu w byciu „panem dyrektorem” przy jednoczesnej indolencji i potwornym niedołęstwie w zakresie sprawowania funkcji kierowniczych, o polskiej niesłowności i o braku punktualności, choć przecie wiadomo, że „punktualność to uprzejmość królów”. Ale nie prostaków, wciąż się uśmiechających, jak głupi do sera, i przez spóźnianie się „pokazujących” wszystkim, że mają ich w dupie...  Melchior Wańkowicz drwił z polskiego „kundlizmu” i „organicznej głupoty”. Nie tylko on zresztą, ale i Stefan Żeromski, Bolesław Prus, Władysław Reymont, Maria Dąbrowska, Józef Kossecki, Zbigniew Załuski, Krzysztof Kąkolewski, Józef Kozielecki. Wystarczy nadmienić w roli wymownego przykładu organicznej głupoty polskiej, jak to pod koniec XVIII wieku, w dobie rozbiorów politykierzy i dziennikarze  warszawscy z aplombem rozprawiali o tym, iż należy zdemobilizować resztki nic już niewartego wojska polskiego, bo to przecie „nikt nie napadniena kraj, który nie ma wojska!”…
Nieraz wskazywano na alogiczność nawet myślenia historycznego polskich – pożal się Boże! - „katolików”, mających za jednego z „naszych” bohaterów narodowych Napoleona Bonaparte’go, ateusza, masona, klienta domu Rothschildów, prześladowcę Kościoła Katolickiego, i szczycących się sławetnym, a raczej haniebnym, atakiem naszych szwoleżerów pod Somosierrą, po którym inwazyjne wojska francuskie okupowały część Hiszpanii i wymordowały w niej m.in.  tysiące księży i zakonników, jak też splądrowały, spaliły i zrujnowały setki kościołów. Także na terenie obecnych Włoch ofiarą ulubieńca polskich katolików padły setki świątyń, w tym w samej tylko Wenecji 40 pereł architektury sakralnej. Ba, nawet niewierną żonę kresowego arystokraty, która porzuciła męża i dzieci po to, by zostać jedną ze szmat kurduplowatego Korsykańczyka, uznaje się w tym nieszczęśliwym kraju za wielką patriotkę, która jakoby ze względów ideowych – „dla Polski” - wlazła do cudzego łóżka… A owo przechwalanie się do dziś durniów ze wszystkich obozów politycznych, że oto „Polska przygarnęła Żydów, gdy byli oni zewsząd wypędzani” – do nich wciąż nie dociera, ani to, że byli wypędzani z bardzo poważnych powodów, ani, że ci „przygarnięci” po I i w przededniu II wojny światowej otwarcie walczyli o oddanie Wilna, Grodna i Lwowa sowietom, a Śląska i Pomorza Niemcom, ani że w XXI wieku wymuszają na Polsce 300 000 000 000 dolarów bandyckiego haraczu jako rzekomą restytucję „mienia żydowskiego”, zniszczonego przecie przez Niemców i Sowietów podczas działań wojennych. Polska głupota jest straszliwa i nieuleczalna.
Nie dziw tedy, że  Józef Piłsudski z trybuny publicznej (we Lwowie w 1923 roku) rzekł, iż Polacy to „nie naród, a stado baranów”; przy innej okazji: „naród wspaniały, ale  ludzie kurwy”, czy„Polska jest jak obwarzanek, wszystko, co wartościowe, na obrzeżach, a w środku pustka”… Do oficerów zaś sztabu generalnego zniecierpliwiony ich tępotą najczęściej się odzywał: „Milcz, durniu!”  Uważał, że politycy i generałowie polscy „potrafią tylko kury szczać wodzić”…
Z kolei Zbigniew Herbert w wywiadzie wyemitowanym przez program drugi Radia Polskiego 28 kwietnia 2008 roku, mówił dosłownie: „Stuprocentowy Polak jest stuprocentowym idiotą… Warszawa to dno mazowieckie, to dziura śmierdząca, głupia, nic nie warta… Język polski jest prymitywny i niewyrazisty, nadaje się tylko do opisywania bigosu”…Ileż bólu w tych słowach zacnego Polaka i wybitnego poety!  
                                                               ***

„My, Polacy, - pisał jeden z autorów tygodnika „Angora” (nr 14, 2014) – bardzo lubimy krytycznie patrzeć na innych, wszystko i wszystkich krytykować, zwłaszcza tych, którzy w naszych oczach wyrządzili nam krzywdę. Wszyscy są winni naszemu losowi, tylko nie my sami. Lubimy patrzeć na siebie bardzo pozytywnie, my jesteśmy najlepsi na świecie, najmądrzejsi i najbardziej cwani, a inni to banda skończonych głupków, których trzeba znosić, a co gorsza, jeszcze na nich pracować. Nic, tylko mity i kontrasty na tle rzekomo mocno u nas zakorzenionej wiary. Bardzo często zapominamy, że nasz kryształowy wizerunek własny nie odpowiada rzeczywistości. Że sami jesteśmy winni naszemu losowi, obojętnie w jakiej epoce historycznej”…Zarzucamy słusznie sąsiadom, że w końcu XVIII wieku znieśli nasze państwo, ale jakoś nie chcemy pamiętać, że zanim oni to uczynili, przez wiele lat bardzo liczni przedstawiciele polskich elit politycznych obijali progi władz w Petersburgu, Berlinie i Wiedniu, błagając o „pomoc”, o interwencję zbrojną, o „obronę wolności”, jakoby ograniczanej przez władze warszawskie. W końcu uprosili. Potem warszawscy komuniści błagali Moskwę (jeszcze jedną, pożal się Boże, gwarantkę naszej niepodległości!) o dalszą okupację kraju nad Wisłą, a po nich o to samo błagają Amerykanów tzw. – za przeproszeniem - „demokraci”. Sytuacja międzynarodowa się zmienia, a serwilizm pozostaje. Wciąż też pielęgnujemy m.in. martyrologię narodową i płaczemy nad swym losem, co po naszym udziale w agresji Sowietów na Czechosłowację w 1968 i w krwawym najeździe USA, UK i Izraela na Irak, Syrię i Afganistan zakrawa na jakąś obłudną komedię.
 Rozdzieramy szaty nad klęską września 1939 i winimy Niemców i Rosjan, że nas zaatakowali, Francuzów i Anglików, że nie chcieli umierać za Gdańsk. I nie dopuszczamy do świadomości faktu, że już w pierwszym dniu wojny – jak czytamy w biuletynach IPN - z ponad milionowej armii polskiej zdezerterowało trzech generałów i kilkudziesięciu oficerów, a z biegiem czasu ten haniebny proceder się nasilał z każdym dniem (czy raczej z każdą nocą, ponieważ niektórzy panowie oficerowie porzucali swe oddziały i młodych żołnierzy na pastwę losu pod przykryciem nocy, nie zapominając wszelako o zabraniu ze sobą kasy pułkowej). Zresztą cóż miano czynić po 17 września, po otrzymaniu rozkazu „z Sowietami nie walczyć, stać z karabinem u nogi”– równie idiotycznego rozkazu nie otrzymywało bodaj żadne wojsko w całych dziejach ludzkości. [W żołnierskiej piosence niemieckiej z okresu II wojny światowej Polska figuruje jako „weichesLand”, „miękki kraj”, którego mężczyźni, nieskorzy do wysiłku pracowniczego i militarnego, są rozmiłowani w tym, by popijać wódę oraz tańczyć z cudzymi żonam. Dla porównania: w 1940 roku armia fińska, licząca zaledwie 200 tysięcy żołnierzy i oficerów, tak dała się we znaki najeźdźcy sowieckiemu, że na zawsze odbiła mu chęć do wojaczki z północnym sąsiadem, a Niemcy hitlerowskie nie odważyły się napaść na Suomię, choć sąsiednią Norwegię zajęli bez wysiłku. Jedyną elitarną grupą społeczną w Polsce, która wówczas nie stchórzyła, nie ratowała swej skóry i nie upodliła się, okazał się kler katolicki, księża i biskupi, którzy nie uciekali za granicę, jak to uczynili panowie posłowie, ministrowie, oficerowie, generałowie, lotnicy etc, etc., lecz pozostali na posterunku i z honorem trwali do końca z milionowymi rzeszami powierzonego im przez Boga ludu, płacąc niewyobrażalną daninę krwi i do końca honorowo spełniając swój święty obowiązek! Podczas II wojny światowej na terenie kraju działała, a raczej istniała, 360-tysięczna Armia Krajowa, która jednak nie tylko nie zapobiegła wymordowaniu 250 tysięcy Polaków na Wołyniu przez UPA, ale nawet nie przeszkodziła litewskim szaulisom na Wileńszczyźnie w unicestwieniu tylko w Ponarach ponad 20 000 polskiej młodzieży i 80 000 Żydów. Natomiast – jak wynika m.in. ze wstrząsających wyznań St. Dębskiego w książce wspomnieniowej „Egzekutor”, jak też z publikacji w biuletynach Instytutu Pamięci Narodowej, wojnę niektórzy Polacy wykorzystali w celu załatwiania porachunków między sobą i wyżywania się we wzajemnym mordowaniu. Sam tylko ten „egzekutor”, w okresie, gdy miał od 16 do 19 lat, zarówno na podstawie wyroków pseudosądowych, jak i z własnego postanowienia zastrzelił (przeważnie strzałem w plecy lub „strzałem akowskim”, czyli stawiając ofiarę na kolana i z bliska waląc w tył głowy) ponad 300 (trzysta!) osób! Rodaków! Takich zaś „egzekutorów”, czyli psychopatycznych morderców, AK i GL miały setki. Później wszystkie te ofiary zapisano na karb Niemców, Litwinów, Ukraińców, Rosjan, a nawet Żydów. Zresztą St. Dębski po wojnie zamieszkał w USA jako „uchodźca polityczny” i dopiero w 1993 roku sam się zastrzelił.  Podobny obraz  Polaków, jako „narodu idiotów”, psychopatów, zaślepionych szaleńców – chyba wbrew zamierzeniom autorów – wyłania się również z serialu telewizyjnego „Czas honoru” (2015). [Jeszcze w 1992 roku z Warszawy do Wilna nasłano jednego z tych zawodowych morderców (Icek W. zdechł dopiero w listopadzie 2018), aby zabił w Wilnie pewnego patriotycznego aktywistę polskiego, którego mafia perfidnie ogłosiła przedtem, tak jak resztę wileńskich Polaków na łamach „GW”, za rzekomych „promoskiewskich komunistów”]. Zresztą pisarz niemiecki Johannes Bobrowski, podczas II wojny światowej szeregowy Wehrmachtu, pisał, że szczególnym bestialstwem wyróżniali się na froncie i na zapleczu esesmani mający polskie nazwiska.  
Nie dziw tedy, że w mediach polskich aż się roi od ostro krytycznych diagnoz Polaków dotyczących własnej kondycji moralnej i umysłowej. Gdzież bowiem jeszcze jest możliwe, aby urzędujący minister spraw wewnętrznych (Bartłomiej Sienkiewicz, 2014) na pytanie, czym jest jego państwo, w tym przypadku Państwo Polskie, odpowiedział dosłownie, że jest to: „Chuj, dupa i gówna kupa!”… Polacy są niewątpliwie zbiorowością trudną do kierowania, alogiczną i emocjonalną. Trudno rządzić krajem, w którym w byle sklepiku wiejskim stoi na półkach 66  gatunków alkoholi, najbardziej tutaj chodliwego towaru, sprzedawanego przez 24 godziny na dobę... [W Kanadzie, USA, Rosji, Izraelu to księgarnie są czynne w takim trybie].
W jednym z wywiadów prasowych („Rzeczpospolita” nr 74, 1997) Zbigniew Preisner,   kompozytor, wyznawał: „Myślałem, że po 1989 roku ten kraj stanie na nogach. Że w Polsce dojdą do władzy ludzie, którzy poza własnym interesem będą mieli coś do powiedzenia i zechcą zrobić coś, o czym przez lata marzyliśmy. Teraz ze zdumieniem przecieram oczy. Czytam gazety, rozmawiam z ludźmi i widzę tę szaloną niemożność. (...) Nie potrafię tu żyć. W kraju kłamstwa, głupoty i paranoi. Nic z tego kraju nie będzie.W podobny sposób wypowiedział się też   reżyser filmowy Krzysztof Zanussi na łamach tegoż dziennika („Rzeczpospolita” nr 75, 1997): „Coś się dzieje z naszym narodowym poczuciem smaku... Dziś mamy czas najlepszy dla średnich ludzi. Kochamy tę średniość, mało kto chce się wybić”.
Lecz bodaj najostrzej   zdiagnozował ten stan „choroby polskiej” Jerzy Andrzejewski, pisząc o „miazdze”: „Straszny świat, straszni ludzie, przed którymi, aby całkiem nie stracić twarzy, trzeba twarz skrywać poza maski i grymasy. Parszywe knajpy, wódka, kac, bełkot i kwiki, głupie wredne dziwki, zdebilowani przyjaciele, świńskie ryła redaktorów srających w portki kupione na ciuchach, i ci, wyżej, ważniejsi, którym zawsze gówno musi śmierdzieć, pływacy, zawsze pływacy, nawet przy żarciu i pieprzeniu pływający w mętnej wodzie, tłuste tyłki wycierające wnętrza mercedesów i wołg, zawistni grafomani z kontami wzdętymi jak brzuchy topielców, wapniaki, sprzedajne, wyorderowane i utytułowane kurwy, zawsze gotowe dupę usłużnie podstawić, gnój, gnój, kupa gnoju”... Ohydnie trafne.
W XIX wieku nie sposób było używać w języku pisanym tak drastycznych sformułowań, lecz, jeśli chodzi o istotę rzeczy, to smutne dywagacje na ten temat, czynione przez A. Mickiewicza czy J. I. Kraszewskiego są zbieżne z ostrymi zdaniami J. Andrzejewskiego czy W. Gombrowicza, pisanymi 150 lat później. 
                                                               ***
  Jak zaznaczyliśmy powyżej, Polacy wolą raczej obwiniać innych niż poprawiać siebie. W powieści „Żyd” (1866) Kraszewski twierdził, że Powstanie Styczniowe było w dużym stopniu skutkiem prowokacji żydomasońskiej. W tej powieści jej czołowy bohater rozumuje m.in. w następujący sposób: „W powietrzu czuć proch, ale dla nas to nic złego. Skorzystajmy z dobrej okazji! Zamiast bawić się w patriotyzm, asymilację i tym podobne mrzonki, myślmy przede wszystkim o sobie. Chłop polski nie lubi nas, ale chłop jest głupi – nie boimy się go. O szlachtę głównie nam idzie. Wmiesza się ona przez sam punkt honoru w awanturę, pójdzie do lasu, na krwawe pole, za co ją rząd ukarze, zniszczy, wytępi, wydusi, wywłaszczy. A wówczas dla nas droga otwarta. (...)
W każdym narodzie musi się wyrobić ponad masy jakaś inteligencja i rodzaj arystokracji. My jesteśmy materiałem gotowym, my zawładniemy krajem, a panujemy już teraz przez giełdy i przez wielką część prasy nad połową Europy. Ale naszym właściwym królestwem, naszą stolicą, naszym Jeruzalem będzie Polska. My będziemy jej arystokracją, my tu rządzić będziemy. Kraj ten należy do nas, jest nasz”... I stało się. Na nieszczęście tego kraju polska inteligencja szlachecka wyginęła w beznadziejnych powstaniach, wyjechała na obczyznę (robiła świetne kariery m.in. w Rosji), spiła się, spokrewniła się z obcą rasowo oligarchią, skundliła i się sama zmarginalizowała. A bez własnej elity genetycznej każdy naród ciężko choruje i w końcu umiera. Staje się jednak przedtem bezpłodny pod względem kulturotwórczym:    tak jak muł, będący końsko-oślą hybrydą. 
Znakomity bądź co bądź intelektualista Kraszewski przypisywał w tej powieści Żydom wielce antypatyczne cechy, takie jak arogancja, chciwość na cudze dobra, nieuczciwość, pyszałkowata mania wielkości, sprzedajność i polakożerstwo. Wydaje się, że jednak nie dostrzegał, iż część Żydów w Polsce stanowiła tylko narzędzie w ręku imperium zarówno rosyjskiego, jak też austriackiego, oraz Królestwa Prus. To przecież Austria zaledwie paręnaście lat przed Powstaniem Styczniowym (1863) podczas rzezi galicyjskiej (1848), którą Wiedeń zainspirował, wypłacała tamtejszym chłopom pieniądze (10 talarów z pokwitowaniem!) za przynoszone w workach do urzędów odcięte głowy Polaków i członków ich rodzin, za palenie zaścianków i pałaców szlacheckich i mordowanie patriotycznych księży (sprzedawczyków zaborcy chronili). Minęło trochę czasu, a dyplomacja austriacka zwerbowała także w zaborze rosyjskim mnóstwo płatnych agentów (zarówno Żydów, jak i Polaków) i przez nich podgrzewała nastroje antyrosyjskie, przekazywała pewne sumy (skromne zresztą) na cele rewolucyjne, wysyłała przestarzałą broń i składała ofertę „współpracy”, mającej jakoby na celu  „uwolnienie” zaboru rosyjskiego i jego konsolidację w skład hipotetycznego „imperium austriacko-węgiersko-polskiego”. Wielu powstańców styczniowych brało tę zwodniczą i cyniczną grę za wyraz dobrej woli Wiednia, podczas gdy Austriakom od początku do końca chodziło wyłącznie o to, by sprowokować naiwnych Polaków do antyrosyjskiego buntu i o to, by wyniszczyć ich rosyjskimi rękami, tak jak to uczynili w Galicji wykorzystując dzikie chłopstwo w 1848 roku, a jednocześnie polskimi rękami „nasmrodzić” Rosji. I udało się: gdy powstanie w zaborze rosyjskim wybuchło, Austria po cichu z wszelkich rozmów z Polakami się wycofała, porzucając tych nierozgarniętych, ciemnych, a skorych do podskakiwania ludzi na pastwę losu. W walkach z oddziałami rosyjskimi wyginął kwiat niedorosłej młodzieży szlacheckiej – prawie tyle samo, ile wymordowano wcześniej w rzezi galicyjskiej. (Na Mazowszu i Podlasiu polscy chłopi zresztą sami wyłapywali powstańców, przebijali ich widłami, cięli siekierami, a następnie – jeszcze żyjących i przytomnych – zakopywali do ziemi). I o to właśnie Austrii chodziło, by we wszystkich zaborach Polaków wytępić, osłabić, a resztki uzależnić od siebie.
 Lecz co symptomatyczne, iż również w okresie pierwszej wojny światowej dyplomacja austriacka skutecznie zastosowała tę samą metodę szkodzenia Rosji polskimi rękoma. Józef Piłsudski został agentem tajnej policji austriackiej, za austriackie pieniądze zorganizował Pierwszą Brygadę i Polacy „austriaccy” ruszyli na wojnę z Polakami walczącymi w składzie armii rosyjskiej – o interesy Cesarstwa Austro-Węgierskiego, z czego nie zdawali sobie sprawy młodzi żołnierze, z których uczyniono pionki w wielkiej grze geopolitycznej supermocarstw. Piorunował na to Henryk Sienkiewicz. A przecież nawet dziś w Małopolsce i na Podkarpaciu pokutuje godne politowania wyobrażenie o „dobrym” cesarzu Franciszku Józefie, o tym, że jakoby zabór austriacki był najbardziej liberalny, choć przecie tzw. „autonomia galicyjska” (na której czele postawieni zostali wyłącznie płatni agenci tajnej policji  politycznej Wiednia) nie mogła się nawet równać z sytuacją prawną i kulturalną Polaków w tzw. Królestwie Polskim pod berłem cesarza Rosji sprzed Powstania Listopadowego, co zresztą Austrię strasznie bolało i niepokoiło. A któż dziś wspomina o polskich batalionach i pułkach z okresu pierwszej wojny światowej, walczących (przecież też o Polskę!) w składzie armii rosyjskiej? Przeszkadza, że Rosja była prawosławna? Cóż, Adolf Hitler, z którego woli wymordowano 3,5 mln etnicznych Polaków, był też Austriakiem i katolikiem! Podobnie jak katolikiem był Włodzimierz Lenin, nawiasem mówiąc przez polską żonę wręcz podziwiający Polaków!
Żaden zabór nie był dobry dla podbitego narodu, lecz jeśli już mielibyśmy wprowadzać jakąś gradację ucisku i okrucieństw, to okupanci austriaccy i pruscy żadną miarą nie byli łagodniejsi od moskiewskich, a nieraz prześcigali ich w perfidii, okrucieństwie i zbrodniczości. To Austriacy, a nie Rosjanie płacili gotówką chłopom za odcjęte głowy powstańców i nadawali tymże chłopom tak „piękne” nazwiska, jak Bzdyl, But, Pierdoł, Jajo, Kutas, Śmierdziel (Smerdel), Pupa, Fiut, Pinda, Pezda, Menda, Stopa, Pięta, Paluch, Kolano, Depa, Łokieć, Oko, Głowa, Szyja, Kiełbasa, Sadło, Wychodek, Padlina, Piz(d)ło, Dura, Wyrzutek, Pluskwa, Szczur, Sroka, Jaskuła, Wrona, Sowa, Bocian, Zając, Żuraw, Szpak, Tchórz, Niedźwiedź, Wszoła, Pchełka, Kluska, Pierog, Pączek, Zacierka, Perdeus, Guz, Jobek, Koc (od niem. Kotz – brud), Parszywka czy Siorek. Drugich zaś  chłopów i Żydów  „nobilitowali” takimi nazwiskami, jak Potocki, Lubomirski, Wiszniowiecki, Tyzenhauz, Branicki, Zamojski, Ossoliński, Sapieha itp. Dokładnie tak, jak podczas II wojny światowej „kulturalne” bestialstwo niemieckie w stosunku do narodu polskiego było zaiste „niezrównane”, no i „zachodnie”, co tu mówić, czyli jakby i usprawiedliwione w oczach prowincjonalnego, durnego, beznadziejnie zakompleksionego ciemnogrodu … Jeśli zaś idzie o tzw. „uczucia narodowe”, to najbardziej gardzili Polakami Prusacy, nieco mniej Austriacy, a najmniej Rosjanie, którzy często naiwnie dostrzegali w Polakach „braci Słowian”… Gdyby nie postawa ZSRR, Polska nie miałaby dziś ani Gdańska, ani Wrocławia, ani Szczecina, ani Zielonej czy Jeleniej Góry itd. A że pozostała bez Wilna, Lwowa czy Grodna – to skutek nacisków na rząd sowiecki komunistycznych szowinistów litewskich, ukraińskich i  białoruskich. Gdyby poszło po myśli Winstona Churchilla, to Polska nie posiadałaby żadnego z powyżej wymienionych ośmiu miast. 
Żydzi zaś nieraz byli wykorzystywani przez wszystkich zaborców jako narzędzie walki przeciwko Polakom i naszym aspiracjom niepodległościowym, a jednocześnie wykorzystywali wszystkich we własnym interesie finansowym.  Stąd „antysemityzm” m.in. J.I. Kraszewskiego. Później zresztą tę okoliczność  dostrzegali i ten punkt widzenia podzielali m.in. Bolesław Prus, Eliza Orzeszkowa, Henryk Sienkiewicz, Stefan Żeromski, Jan Dobraczyński.  I dlatego ich dzieła wyrugowano z lektur szkolnych, zastępując degeneratami, pedałami i syfilitykami w rodzaju Schulza, Witkacego, Przybyszewskiego, Gombrowicza…
Niekiedy się twierdzi, że wszyscy bez wyjątku Żydzi byli w okresie Powstania Styczniowego na usługach zaborców (to znaczy na własnych usługach, jako że im się to opłacało). Nawiasem mówiąc, jak można mieć komuś za złe, że dba o interes swój, a nie cudzy, i to taki, o którym z góry wiadomo, że przegrany. Jakżeby rezydujący w Wiedniu i kierujący światowym żydostwem Rothschildowie mieli trzymać z garstką polskiej młodzieży, uzbrojonej w rdzawe karabiny i kosy (co za niedołęstwo i głupota, podobnie jak w powstaniu warszawskim 1944 – co dziesiąty ma broń, a jednak idą na rzeź!), a nie z dworem cesarskim Austrii? Kazali tedy rodakom swym na polskich terenach zabranych prowadzić propagandę antyrosyjską, organizować demonstracje antyrosyjskie, finansować drukarstwo antyrosyjskie, by rzucić Polaków na stracenie i w ten sposób dokuczyć Rosji zgodnie z austriacko-pruskim interesem narodowym, a Polakom przy okazji nieco upuścić krwi rosyjskimi rękami.
A że był chlubny wyjątek w postaci Berka Josielewicza i garstki jego żydowskich zwolenników, to przecie po jego śmierci rabin nie pozwolił pogrzebać go na kockim kirkucie, lecz kazał  zakopać do ziemi w szczerym polu, jak, za przeproszeniem, „psa” czy samobójcę.   Polacy zaś dopiero po 50 latach odważyli się na jaką taką w stosunku do tego szlachetnego człowieka wdzięczność.
O jakoby „propolskiej” postawie Żydów podczas Powstania Styczniowego bardzo sugestywnie opowiedział we wspomnieniach pewien rabin z Nowego Sącza. Oto na święto Paschy wprosili się do jego domu   polscy oficerowie, zawsze chętni do tego, by „na darmochę”  wypić i przekąsić.   Nie można było tym uzbrojonym gojom powiedzieć, że jako „niekoszerni” samą swą obecnością zepsują, uprzykrzą i uczynią „trefną” całą uroczystość. Toteż na prędce uradzono, że przynajmniej rytualne kielichy z winem należy przed „nieczystym” (!) spojrzeniem  gości jakoś zabezpieczyć. Owinięto tedy kielichy i butelki z napojem, tak bardzo przez Polaków lubianym, biało-czerwoną bibułką. I tak obie strony raczyły się winem: Żydzi własnym, Polacy cudzym. Ci drudzy ponoć potem przez dłuższy czas rozpowiadali wszem i wobec, jacy to bardzo propolscy i patriotyczni (w stosunku do Polski!) są „nasi” Żydzi. Nie rozumieli w swej  głupocie tych alegorycznych zachowań. 
 Trudno się tedy dziwić, że bardzo małego zdania o możliwościach umysłowych i kwalifikacjach moralnych Polaków  są Żydzi zamieszkujący Polskę. A. Rozenfeld np., przez kilka lat doradca prezydenta A. Kwaśniewskiego, pisał:
„Dziwny narodek – ani to się uśmiechnie,
I cały w pretensjach, jak gdyby się należało:
Wieczne pamiętanie, zdrowaśki i intencje,
Do żadnej roboty się nie nadaje,
Wszystko wie najlepiej,
Choć w dupie byli,
 Gówna nie zobaczyli”…
Z kolei w tekstach wywiadów i publikacjach autorskich, podobnie jak i w filmach słynnej żydowskiej kinoreżyserki Agnieszki Holland, aż się roi od sarkastycznych (i nierzadko trafnych) uwag o „nienawidzących się nawzajem Polakach”, jako o narodzie niedojrzałym, antysemickim, ksenofobicznym, tępym, przesyconym płytką, obłudną  religijnością, chamskim, rozpijaczonym, złodziejskim, niemoralnym, w zasadzie barbarzyńskim. Oto garść jej autentycznych wypowiedzi na łamach „Gazety Wyborczej”, „Rzeczypospolitej”, „Tygodnika Kulturalnego”, „Super-Expressu”, „Tygodnika Powszechnego”: „Mieszkam i pracuję poza Polską. Kiedy przyjeżdżam, uderza mnie fala niedobrego powietrza, coś takiego, jakby w zamkniętym pomieszczeniu ktoś bez przerwy puszczał bąki. Jest coś takiego, że jest tu duszno… Mi się nie podobają tutaj różne rzeczy coraz bardziej (…), sposób, w jaki funkcjonuje polityka, sposób, w jaki funkcjonują stosunki międzyludzkie, jak kościół sobie poczyna, ale najbardziej mi się nie podoba taka wysoka konformizacja społeczeństwa (…), sądząc przynajmniej z  ankiet (…), widać, że żyjemy w takim zakłamaniu, znaczy, ludzie co innego mówią, deklarują, a co innego tak naprawdę robią. I muszę powiedzieć, że ta konformizacja w jakimś sensie jest większa niż za komuny”… „W katolicyzmie, w jego często bezmyślnej obrzędowości (…) człowiek czuje się zwolniony z zadawania sobie pytań o sens własnego działania… Nie mam specjalnych sympatii ani dla katolicyzmu, ani dla kościoła, ani tym bardziej dla kleru… Polski katolicyzm był zawsze filozoficznie szalenie płytki, patriotyczno-polityczny, a nie teologiczny czy mistyczny”… „Wskaźnik wzajemnego zaufania jest w Polsce najniższy w Europie”… „W Polsce pejzaż mentalny jest okropny. Wprowadza się do życia publicznego język nienawiści, pomówień i kłamstw, jakiego nigdy przedtem tu nie było. I nie ma nigdzie w cywilizowanym świecie. Kiedy przyjeżdżam do Warszawy, włączam telewizor i słucham debat polskich polityków, to włosy mi się na głowie jeżą. Brutalne ataki, całkowity brak odpowiedzialności za słowo, straszna forma. We Francji debaty polityków odbywają się na innym poziomie. W Stanach też”… „Każda kolejna ekipa neguje wszystko, co było przedtem. Na takiej podstawie nie da się zbudować niczego mocnego”… „Przeszkadza mi antysemityzm oraz głupota, cynizm i korupcja polityków”… „Polacy zawsze mieli skłonność do zrzucania winy na innych i nieprzyjmowania odpowiedzialności za własne decyzje… Irytuje mnie w polskiej kulturze łatwość, z jaką przychodzi jej eksteryrioryzacja zła, jej skłonność do obarczania odpowiedzialnością  za zło zawsze kogoś z zewnątrz… Polacy tak się zżyli z myślą, że winni są INNI – Rosja, komuniści, dziejowe fatum – że stali się niemal niezdolni do stwierdzenia, że robią coś źle i że powinni robić to lepiej. (…) Myślę, że jeśli brać pod uwagę tę specyficznie polską ucieczkę przed odpowiedzialnością i kompletną ruinę etosu pracy, to można powiedzieć, że Polska nie jest Europą”… „Polacy mają pewną skłonność do niedojrzałości… Łatwo ich zmanipulować ideologicznie… Nigdy nie mieli siły, by skonfrontować się ze złem w sobie”… Także w filmach tej utalentowanej reżyserki Polak zawsze występuje w roli brudasa, chama o mentalności drobnego kieszonkowca, antysemity, szmalcownika, durnia, politycznej i obyczajowej szmaty. Może właśnie dlatego władze Polski nadały jej m.in. Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski (2001), Order Zasłużony Kulturze Gloria Artis (2008), Krzyż Komandorski z Gwiazdą Orderu Odrodzenia Polski (2011) itd. W podobnie lokajski sposób władze tego kraju potraktowały Jana Tomasza Grosa, autora szeregu książek oczerniających Polskę i Polaków, wydawanych przez „katolickie” oficyny „Więź” i „Znak”; jego też wyróżniono Orderem Orła Białego itd. Jest to jedyny kraj nagradzający swoich wrogów. Autor zaś tej książki może się pochwalić, że był przez Agnieszkę Holland, „polskiego papieża” Adama Michnika, ambasadora Jana Widackiego, ministra Bronisława Geremka, konsula Mariusza Maszkiewicza i innych tejże maści i tejże narodowości „autorytetów moralnych” po wielokroć ostro i kłamliwie oczerniany na łamach „Gazety Wyborczej”, „Tygodnika Powszechnego”, „Gazety Polskiej”, „Nie”, Życia Warszawy”, „Nowego Dziennika” i nie tylko. A swoją koleją to stanowi jakiś paradoks, iż polonofobiczni Żydzi polscy, niemieccy, angielscy i amerykańscy uważają Polaków za zagorzałych antysemitów, podczas gdy doskonale nas znający sąsiedzi, jak Litwini, Białorusini, Ukraińcy, Rosjanie czy Niemcy mają nas za „żydowskich pachołków”, a nawet za „żydopolaków”.
                                                            ***

Często podkreślano domniemane umiłowanie przez Polaków tzw. „wolności”:
„Wolę się źle mieć na woli,
Niźli najlepiej w niewoli”
 wyznawał na przykład Adam Władysławiusz. Istotnie, „system parlamentarny szesnastowiecznej Polski był porównywalny z takimże systemem Anglii w dziewiętnastym stuleciu” (Benjamin Chapinski: „The Road to Tomorrow’s Poland”. In:„The Central European Forum” vol. 2, nr. 5, p. 59. Fall1989).Także wolność sumienia ceniono w tym kraju wysoko, choć w praktyce wcale jej nie zapewniano. To przecie nie gdzie indziej jak w Rzeczypospolitej w 1689 roku porąbano na kawałki i spalono filozofa Kazimierza Łyszczyńskiego, a w 1775 roku w wielkopolskim Doruchowie, także  na mocy wyroku sądu, spalono na stosie (po poprzednim podtapianiu i bestialskich torturach) 14 (czternaście!) bezbronnych kobiet oskarżonych o uprawianiu czarów. Ten bezbożny akt ciemnoty,  okrucieństwa i „nieugiętego trwania” przy zasadach średniowiecznej inkwizycji nie tylko ośmieszył Polskę w oczach oświeconej Europy jako ostatni na kontynencie bastion nieuleczalnej głupoty, ale i stał się jednym z powodów do pierwszego rozbioru kraju, zarówno bowiem cesarz Austrii, król Prus, jak i cesarzowa Rosji byli oburzeni okolicznością, iż w ich sąsiedztwie smaży się na powolnym ogniu żywych ludzi. Doruchów zaś razem z amerykańskim miasteczkiem Salem, gdzie w 1692 roku powieszono za czary 18 niewiast, stał się ostatnim symbolem ciemnoty i moralnego zdziczenia w obrębie cywilizacji euroamerykańskiej.
To prawda, Wacław Potocki pisał, niestety jednak nie bez przesady, że nikt, nawet najpotężniejszy, nie ma prawa „przywłaszczać do sumienia człowieczego klucze”, gdyż „z przyniewolnego sługi nie chce Bóg ofiary”. Darów i błogosławieństw nie daje się wbrew woli: „Szkoda by się ludziom o to kusic, gdy, co Bóg z łaski daje, człek w człeka chce wmusić”. Masońska Konstytucja Księstwa Warszawskiego z 22 lipca 1807 roku głosiła: „Znosi się niewola. Wszyscy obywatele są równi przed obliczem prawa”. Ale i tak wystarczała drobna różnica w poglądach politycznych czy filozoficznych, by Polak na Polaka patrzał spode łba, jak wilk, i gotów był mu gardło przegryźć czy w łyżce wody utopić.
 Byłoby również uproszczeniem twierdzić, iż wszyscy Polacy byli lub są rozmilowani w wolności. Gdyby tak było, nie byłoby ponad 123-letniej niewoli rozbiorowej. Wielu wyżej  sobie ceniło własną kieszeń niż wolność ojczyzny. Dlatego np. w Powstaniu Styczniowym 1863 roku wzięło udział zaledwie pięć procent populacji męskiej kraju.  Stąd upadek wszystkich „powstań narodowych”, w których nigdy nie brało udziału więcej niż kilka procent Polaków. Margrabia Aleksander Wielopolski, polityk o głębokiej i silnej umysłowości, czynny uczestnik Powstania Listopadowego, który parędziesiąt lat swego życia strawił na knowaniu spisków antyrosyjskich i podejmowaniu inicjatyw dyplomatycznych oraz organizacyjnych, mających na celu odrodzenie niezawisłej Polski, w końcu doszedł do wnisoku, iż „dla Polaków da się coś zrobić, z Polakami – nic”, rozczarował się co do postawy rodaków i przeciwstawił dążeniom powstańczym w sposób dość szczególny. Wysunął mianowicie tezę swego rodzaju „wewnętrznej ekspansji” i pokojowego podboju Rosji przez ludność polską. Tam, w rozległym a jadem zachodniego wszeteczeństwa  nie przeżartym imperium ujrzał pole nieskrępowanego działania dla rzutkiej, przedsiębiorczej, ambitnej i inteligentnej szlachty polskiej, mającej swe oparcie ekonomiczne, moralne i polityczne w autonomicznym Królestwie Polskim, będącym częścią Cesarstwa Rosyjskiego. W ten sposób Polacy mieliby zdominować pod każdym względem ów gigantyczny kraj, czyniąc z niego coś w rodzaju polskiej kolonii, i mogliby w razie potrzeby (tylko po co?) ogłosić niepodległą Polskę. Tym łatwiej by to poszło, ponieważ Rosja w ogóle nie stawiała żadnych sztucznych barier przed Polakami robiącymi karierę; aż się roiło tam od polskich profesorów, generałów, senatorów, gubernatorów, admirałów. Historyk Stanisław Koźmian wyraził głębokie uznanie dla tej koncepcji Wielopolskiego i napisał krytycznie o tendencjach powstańczych: „W Polsce porozbiorowej nikt nie uchylił się od tego ogólnego prawa, iż każdy, nawet najmądrzejszy, brać musiał udział co najmniej w jednym szaleństwie, aby nauczyć się rozsądku i nauczać go innych”. Nawiasem mówiąc Władysław Czartoryski zanotował w 1863 roku: „Persigny, w gruncie rzeczy dobry człowiek, ale nieco wariat, był pod wpływem Rosji, a dla nas odkrył sposób odbudowania Polski, który mi ciagle wyłuszczał, że naszą drogą pewną dojścia do celu było zająć wszystkie posady w Cesarstwie, co utrzymywał, że łatwo dla nas z powodu naszej cywilizacji większej i wtedy byśmy byli panami Rosji i mogli odbudować Polskę”…
Feliks Koneczny w książce „Polskie Logosa Ethos” zanotował: „Pomiędzy Moskwą a dążącą do unii z nią Polską zaszło głębokie nieporozumienie: chcąc unii, chcieliśmy czegoś, czego oni nie mogli żadną miarą zrozumieć, bo leżało to poza umysłowościa moskiewska. (sic!) Tendencje polskie zrozumiano w sposób taki, jakoby Litwa i Polska pragnęły poddać się carowi i być wcielonymi do państwa moskiewskiego. Takie rozumienie rzeczy wypływało zaś wcale nie ze złośliwości politycznej, ani z jakiegoś wyrachowania politycznego na sposób wschodni, lecz przez prostą konsekwencję pewnego sposobu widzenia rzeczy w obrębie kultury słowiańsko – turańskiej. Kultura owa nie pojmuje rozmaitości w życiu zbiorowym (w tym wypadku autonomii, federacji, unii); nie pojmuje organizacji życia społecznego inaczej, jak poprzez jednostajność, w czym podobna jest do kultur bizantyńskich”. Trudno o bardziej ryzykowne twierdzenia, przybrane w płaszczyk pseudonaukowy, bo to przecież i Polska z Litwą niewątpliwie dążyły do podboju Rosji, Rosja do upokorzenia Litwy i Polski, a tzw. „kultury bizantyńskie” wyrastały bezpośrednio z podłoza gigantycznego dziedzictwa kulturowego antycznej Grecji, niemającego sobie równych, a nacechowanego niespotykanym urozmaiceniem poglądów filozoficznych i ustrojów państwowych. Zupełnym nieporozumieniem jest też twierdzenie o przynależności Polski do cywilizacji łacińskiej czy teza o tym, że w tejże cywilizacji na pierwszym miejscu stała jakoby osoba ludzka, a dalej dopiero dobro wspólne, gdyż było dokładnie odwrotnie: „solus respublicae – suprema lex” itd.
Walka ze stereotypami myślowymi jako z manifestacjami bezmyślności jest jednak zajęciem nie dającym widoków na sukces.
Pomijając kliniczną wręcz rusofobię wielu Polaków, łatwo spostrzec mnóstwo cech zbieżnych w usposobieniu obu tych etnosów, jak np. pogardę do obowiązującego prawa, anarchizm moralny i polityczny, rozmiłowanie w środkach odurzających czy przesadne dbanie o to, „co o nas powie Europa” i zabieganie o to, by robić na tejże Europie, a nawet na tzw. „opinii światowej”, „dobre wrażenie”. Etniczny kompleks niższości, zupełnie obcy np. dojrzałym narodom, jak Anglicy, Żydzi czy Amerykanie! Baron de Custine pisał w XIX wieku: „Zdumiony jestem przesadnym niepokojem Rosjan o opinię cudzoziemców. Cóż za niezwykły brak niezależności! Cały czas są pochłonięci wrażeniem, jakie kraj ich może wywrzeć na podróżnym… Są lekarstwa przeciw prymitywnej dzikości, nie ma ich przeciw manii wydawania się tym, czym się nie jest”… Dokładnie to samo można rzec i o Polakach, którzy nawet straszliwą rzeź młodzieży i mieszkańców Warszawy w 1944 roku zwaną Powstaniem Warszawskim sprowokowali, aby „pokazać światu, że”… Mimo iż „świat” miał i ma to pokazywanie i tych, którzy „pokazują”, głęboko „gdzieś”… Nawiasem mówiąc, pozerstwo, kabaretowość, chęć pokazania się to cecha ogólnoludzka. Nie przypadkiem Fryderyk Nietzsche w jednym ze swych aforyzmów zauważył: „Skacze się za człowiekiem, który wpada do wody, z podwójną chęcią, jeśli są obecni ludzie, którzy do tego nie mają odwagi” i na nas patrzą. Rosjan różni jednak od nas to, że oni potrafili wyrobić potężną władzę państwową, która ukraca głupotę i zdziczenie obywateli, a my nie potrafiliśmy.
Mówiąc o stosunkach polsko-rosyjskich wypada zaznaczyć, że w sferze psychologicznej są one rażąco asymetryczne: o ile naukowcy i pisarze, a szczególnie publicyści,  polscy prześcigają się w manifestowaniu swej rusofobii [w obliczu tego w 2013 roku episkopat kościoła katolickiego w Polsce poczuł się zmuszony do zaapelowania do narodu polskiego o pojednanie z narodem rosyjskim (w obliczu wspólnego zagrożenia), aczkolwiek bez żadnego oddźwięku], o tyle wszyscy znaczni pisarze rosyjscy nigdy nie ukrywali swego szacunku, a nawet głębokiej sympatii dla Polaków. Sergiusz Jesienin, wielki liryk kultury europejskiej, w 1915 roku napisał wypełniony tajemniczymi sensami wiersz pt. „Polska”.
„Nad Polszej obłako krowawoje powisło,
I kapli krasnyje sżigajut  goroda.
No swietit w zariewie byłych wiekow zwiezda,
Pod rozowoj wołnoj, wzdymajaś, płacziet  Wisła.

W kolce wriemion s odnim ottienkom smysła
K wiesam wojny podchodiat wsie goda.
I pobieditielu  za stiag jego truda
Sam wrag kładiot cwiety na czaszki koromysła.

O Polsza, swietłyj son w syroj  tiurmie Kostiuszki,
Niewolnica w oskołkach orieoła,
Ja wiżu: twój Mickiewicz zariażajet puszki.
Ty moszcznoju rukoj sieć plena rasporoła.
Puskaj goriat rodnych krajow opuszki,
No słyszen zwon pobied k molebstwiju kostioła”.
                                                                         * * *

Nad wyraz wysoko cenili Polaków marksistowscy komuniści. Brali za „wrodzony temperament rewolucyjny” niespożytą zdolność Polaków do oburzania się na wszystko, do skarg, utyskiwań, wylewania żalów, protestów, donosów, burd, intryg – skłonność płynącą wcale nie z umiłowania wolności, lecz  z drastycznie zawyżonej samooceny, z miłości własnej, nie mającej pokrycia w uzdolnieniach, pracy, talentach, jakichkolwiek rzetelnych osiągnięciach.
 Karol Marks w „Inauguracyjnym Manifeście Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników” wskazywał na doniosłe, jego zdaniem, znaczenie moralne polskich ruchów wolnościowych XIX wieku: „Bezwstydna aprobata, obłudna sympatia lub idiotyczna obojętność, z jaką wyższe klasy Europy patrzyły na zdobywanie przez Rosję górskich warowni Kaukazu i mordowanie bohaterskiej Polski, olbrzymie i nie powstrzymane podboje owego barbarzyńskiego mocarstwa, którego głowa znajduje się w Petersburgu, a ręce we wszystkich gabinetach Europy, uświadomiły klasie robotniczej obowiązek opanowania tajników polityki międzynarodowej, śledzenia działalności dyplomatycznej swych rządów, przeciwdziałania jej w razie potrzeby wszelkimi rozporządzalnymi środkami; obowiązek walki o to, aby proste zasady moralności i sprawiedliwości, które powinny określać stosunki między osobami prywatnymi, obowiązywały jako najwyższe prawa w stosunkach między narodami… Proletariusze wszystkich krajów łączcie się!... Całość i niepodległość Polski jest niezbędnym warunkiem istnienia demokratycznej Europy. Dewizą Międzynarodowego Stowarzyszenia Robotników jest: „Wolna Europa oparta o wolną i niepodległą Polskę”. Wybitny filozof August Cieszkowski zresztą podkreślał, że powinno się liczyć tylko na siebie, a nie na czyjąś pomoc: „Narody ani się utrzymują przy życiu, ani też przychodzą lub wracają do życia przez obcych, ale tylko przez siebie”.
Powstanie Listopadowe skończyło się klęską, lecz uchodźcy z Polski byli serdecznie witani przez Europejczyków. Richard Wagner we wspomnieniach „Mein Leben” notował: „Nadszedł 3 maja 1832. Osiemnastu przebywających jeszcze w Lipsku Polaków zebrało się na ucztę w jednej z restauracji w okolicy miasta. Tam miano uczcić ten pamięci polskiej tak drogi dzień ustanowienia konstytucji. Zaproszeni byli tylko kierownicy komitetu polskiego w Lipsku i dzięki szczególnym względom i milości – ja. Był to niezapomniany, wzruszający dzień. Zamówiona z miasta dęta orkiestra grała nieustannie polskie piesni ludowe, w których za przewodem Litwina Zana uczestniczyło towarzystwo z radością lub smutkiem. Szczególnie ładna pieśń o trzecim maja wzbudzała ogromny entuzjazm… W namiętnych rozmowach hasłem było nie wyczerpujące się słowo „ojczyzna”… Sen tej nocy przeistoczył się we mnie potem w formę kompozycji orkiestralnej w rodzaju uwertury pod tytułem „Polonia”…
A jednak zaledwie po paru latach Europa miała dość polskich uciekinierów i ich zachowań, skandali, pijaństwa, bójek, grabieży, gwałtów, wysługiwania się wywiadowi rosyjskiemu. Zaczęto ich w portach francuskich, niemieckich, angielskich, belgijskich masowo ładować na statki i przymusowo wysyłać do różnych odległych krajów, jak Ameryka, Australia, Chile, Kanada, Haiti, gdzie mogli w sposób mniej szkodliwy dawać wyraz swemu burzliwemu i nieużytemu temperamentowi. (W Powstaniu Listopadowym zginęło 11 generałów powstańczych, w tym tylko czterech  z rąk wroga, siedmiu – z rąk rodaków, ciągle niezadowolonych i ze sobą się użerających!).
Sytuacja powtórzyła się po 1863 roku, kiedy to Francja przyjęła kilka tysięcy buntowników z Polski, uciekających przed Rosjanami, i zapewniła im w miarę znośne warunki bytu. Ci zaś „podziękowali” gościnnemu krajowi w zaiste polski sposób: zainicjowali i stanęli na czele rzezi 1871 roku, zwanej Komuną Paryską, kiedy to zagitowany przez żydo-polskich masonów motłoch Paryża wymordował  cały aparat administracyjno-rządowy Paryża i założył „pierwsze w dziejachpaństwo dyktatury proletariatu”. Wówczas to legalne władze Francji wydały wojsku rozkaz: każdego spotkanego Polaka natychmiast i bez sądu rozstrzeliwać na miejscu... Pozostałe przy życiu niedobitki wyprawiono do Afryki i Oceanii.
Fryderyk Engels 29 listopada 1847 roku w Londynie na międzynarodowym wiecu poświęconym 17 rocznicy Powstania Listopadowego mówił: My, niemieccy demokraci, jesteśmy szczególnie zainteresowani w wyzwoleniu Polski. Wszak to niemieccy monarchowie ciągnęli zyski z rozbiorów Polski, wszak to żołnierze niemieccy po dziś dzień jeszcze uciskają Galicję i Poznańskie. Nam, Niemcom, powinno zależeć na tym, by zmyć tę plamę z naszego narodu. Żaden naród nie może się wyzwolić, a jednocześnie uciskać inne narody. Nie może więc dojść do wyzwolenia Niemiec, póki nie nastąpi wyzwolenie Polski spod jarzma niemieckiego”…
Karol Marks i Fryderyk Engels w 1875 roku opublikowali na łamach periodyku „Der Volksstaat” wspólny artykuł pt. „W obronie Polski”, w którym znalazły się następujące zdania: „Polaków spotykamy wszędzie tam, gdzie toczy się walka rewolucyjna… Główna przyczyna sympatii klasy robotniczej dla Polski jest następująca: Polska jest nie tylko jedynym plemieniem słowiańskim, ale również jedynym narodem europejskim, który walczył i nadal walczy jako kosmopolityczny żołnierz rewolucji. Polska przelewała swą krew w amerykańskiej wojnie o niepodległość; jej legiony walczyły pod sztandarem pierwszej rewolucji francuskiej; swoją rewolucją w 1830 roku udaremniła uzgodnioną wówczas między zaborcami inwazję na Francję; w 1846 roku, w Krakowie, Polska jako pierwsza w Europie zatknęła sztandar rewolucji socjalnej; w 1848 roku bierze wybitny udział w walkach rewolucyjnych na Węgrzech, w Niemczech i we Włoszech; wreszcie w 1871 roku Polska daje Komunie Paryskiej najlepszych generałów i najbardziej bohaterskich żołnierzy”… Cały artykuł wieńczyło zdanie: „Niech żyje Polska!”.
Utrzymanych w tym stylu wypowiedzi teoretyków „komunizmu naukowego” o Polsce jest całe multum. I nie koniecznie są one nieprawdziwe.
Ciągłe wysiłki wolnościowe Polaków w XIX wieku nie poszły na marne i w wieku XX marzenie stało się ciałem. A poeta Marian Piechal napisał:
„Z grobów trzech naszych powstań
tak wielka z roku na rok
emanowała siła
że już w następnym wieku
na wszystkich polach walki
ślad swych zwycięstw
znaczyła”.
Także i Ojciec Święty Franciszek wystosowując w lipcu 2016 roku przesłanie na Światowe Dni Młodzieży w Krakowie pt. „ŚDM pielgrzymką wiary i braterstwa” w jednym z akapitów napisał: „A teraz zwracam się do was, drodzy synowie i córki narodu polskiego! Czuję, że to wielki dar od Pana, aby stanąć między wami, bo jesteście narodem, który w swoich dziejach pokonał wiele doświadczeń, także bardzo ciężkich, i poszedł naprzód z mocą wiary, wspierany macierzyńską ręką Maryi Dziewicy”. Co prawda, rok później, w końcu września 2018, papież Franciszek ogłośił podczas wizyty na Litwie wyniki swego epokowego odkrycia naukowego, stwierdził mianowicie, że podczas II wojny światowej Litwini okropnie ucierpieli od Polaków i od Niemców (dotąd wszyscy wiedzieli, że to Litwini wystawili do dyspozycji Hitlera 120-tysięczną armię ochotniczą i w samych tylko podwileńskich Ponarach wymordowali ponad 100 000 pokojowej ludności polskiej (przeważnie uczniów szkół polskich Wilna) i żydowskiej, przedwojennych obywateli Rzeczypospolitej Polskiej, w tym kilkudziesięciu polskich księży).


* * *
Polakom przypisuje się także gorący patriotyzm, połączony z głębokim uczuciem prorodzinnym. Henryk Rzewuski był pewny, że „w zaciszu domowym, a nie w urzędach zachowuje się narodowość”, a przed nim Wacław Potocki zauważał:
„Zły to ptak, co od gniazda swojego się dziczy,
Gdzie ma Polak pieluchy, tam się niechaj cwiczy”.
Poeta zachęcał w ten sposób polską młodziez do studiowania i pracy w ojczyźnie, a nie na obczyźnie. Rozważano też sposoby służenia ojczyźnie. Znany historyk Józef Szujski uważał, że patriotyzm i duma narodowa wyrażać się powinny w czynach, a nie słowach. „Pamiętajmy, – pisał– że odziewanie się w świetną przeszłość historyczną i jej wspomnienia będzie tak długo strojeniem się w cudze piórka, jak długo pracom przeszłości nie wskażemy prac własnych, wieńcom chwały przodków nie dorzucimy wieńców chwały własnej, skromniejszych może, ale również zacnych”… Lubimy bowiem wstrząsać powietrze na uroczystych akademiach gromkimi frazesami, a rzadko mamy skłonność uczynić dla Polski coś konkretnego. Toteż i w XX wieku wybitny uczony Kazimierz Dąbrowski zauważy: „Miłość ojczyzny idzie w parze z dbałością o jej rozwój”… Do Polaków, jak też do innych ludów, można byłoby skierować słowa, jakie ongiś Tukidydes wypowiedział pod adresem Ateńczyków: „Oceniacie przyszłość na podstawie pięknych możliwości, jakie malują przed waszymi oczyma mówcy, a przeszłość na podstawie tego, jak ją zręczni mówcy zganią lub pochwalą, nie tyle dając wiarę oczywistym faktom, ile słowom”.
Niektórzy autorzy uważają, iż tradycja nie tyle sprzyja rozwojowi ludzi, ile ich krępuje. Pisze tedy Marian Piechal:
„Naród ze swą tradycją
jak pies
z budą związany
zacieśnia swego ducha
bo tyle ma ze świata
na ile mu zezwala
długość łańcucha”.
Te słowa ocierają się niewątpliwie o nihilizm narodowy (często cechujący tzw. Żydopolaków) i mogą prowadzić do indyferentyzmu moralnego, a poprzez niego i do zdrady narodowej, jeśli ktoś uzna, że tak dla niego samego będzie wygodniej i zyskowniej. Wiemy, że nieraz tak bywało. W 1846 roku hrabia Henryk Poniński szczegółowo poinformował policję pruską w Poznaniu o zamiarze wszczęcia powstania przez Polaków, podając nazwiska przywódców. Wskutek tej zdrady aresztowano siedemdziesięciu działaczy patriotycznych, w tym Mierosławskiego, Libelta, Guttry’ego. – Wymowny przykład „arystokratycznego” draństwa…
Robienie powstań to wielka i trudna sztuka, a nie bzdurne „pokazywanie się”. Należy je starannie przygotowywać, zbroić się jak najlepiej, zdrajców rozstrzeliwać, skutki wszystkich posunięć przewidywać, bo idzie o przejęcie władzy nad narodem, a nie o głupiutkie podskakiwanie i „pokazywanie”. A gdy się widzi, że poparcia spodlonych lub zmęczonych mas, ani widoków na zwycięstwo nie ma – należy rozważyć inne metody postępowania niż walka zbrojna.
Grasylda Malinowska w „Pamiętnikach” opisywała stosunek rodaków do tej kobiecej młodzieży, która zaciągnęła się była pod sztandary Powstania Styczniowgo: „Oj, ciężko nam było! Wycierpiałyśmy wiele pogróżek, wymyślań i od rodzeństwa oskarżeń, zażaleń, posądzeń, żeśmy to robili dla swojej przyjemności, a Bóg widział, żeśmy wszystkie ofiary robiły z miłości Ojczyzny i dla braci cierpiącej. Ciężko i teraz wspominać, jak opacznie zapatrywano się na nasze czyny. Ludzie złej woli we wszystkim widzą zło”… Podkreślmy, że chodzi tu o złą wolę Polaków, nie zaś urzędników czy sołdatów rosyjskich. Sami rodacy wyśmiewali, potępiali i wydrwiwali tych spośród siebie, którzy przyłączyli się do powstania, a nieraz pisywali donosy nawet na swych krewnych, nie mówiąc o sąsiadach. Podłość była powszechna i bezprecedensowa i właśnie to umożliwiało zaborcom tak długie zniewalanie kraju. Na wiadomość zaś o klęskach powstańców wielu Polaków reagowało złośliwą radością. Grasylda Malinowska wspominała: „Na wieść z Warszawy, że przy manifestacji 8 kwietnia 1861 roku z racji rozwiązania Towarzystwa Rolniczego zabito 200 osób, moja chlebodawczyni mówiła, że „Warto, czego leźli? Z ich racji i nam teraz będzie źle”… I cóż miałam mówić na takie argumenta?” Wręcz zgrozę budzi fakt, że gdy powstanie dogorywało, a jego uczestnicy tułając się po bezdrożach docierali do ojczystego domu, właśni ojcowie i bracia nie wpuszczali ich na rodzinny próg, bojąc się kary ze strony władz rosyjskich. Wymęczeni, głodni, nieraz ranni i chorzy rozbitkowie tułali się po lasach, żywiąc się liśćmi drzew, jagodami, korzonkami, niekiedy rzadką jałmużną z ręki spodlonych rodaków, którzy nie wahali się dawać cynk carskim władzom o tułających się powstańcach, „bandytach”. A przecież kresowa szlachta była bez porównania bardziej patriotyczna niż koroniarska. Cóż dopiero mówić o ciemnym i prymitywnym chłopstwie, które wszędzie, a szczególnie na Mazowszu, moralnie i czynnie wspierało Moskali wymordowujących najlepszych synów narodu polskiego, wdeptujących w błoto kwiat patriotycznej młodzieży. Wielu przebitych widłami, służącymi zwykle do przerzucania gnoju, młodziutkich powstańców żywcem zakopywano do ziemi.  Aż dziw, że tak niepatriotyczna, małoduszna, nikczemna i tchórzliwa zbiorowość sama siebie ogłaszała za „pierwszorzędny” naród patriotyczny, szlachetny, odważny, a nawet inteligentny. I jeszcze Grasylda Malinowska: „Niby patrioci, współczujący rozbitkom, nikt się nimi nie zajął, nikt nie oszczędzał, nie ukrył u siebie, zawsze (…) odsyłano, aby zrzucić z siebie ciężar odpowiedzialności. Jeśli tak bardzo dbali o swoje majątki, to mogli zasilić nas rublem, odzieniem, ale gdzie tam, o wszystkim myśmy same myśleć musiały, opłacać, a potem cierpieć od rodzeństwa przez całe życie. Za poświęcenie i ofiary nawet wstęp do Czerepowszczyzny był nam wzbroniony”… Gdyż sąsiedzi czy chłopi natychmiast by donieśli Rosjanom i cała rodzina – po skonfiskowaniu mienia - poszłaby etapem na Sybir. „Powstanie nie udało się, tyle ofiar, śmierci, zsyłek. Murawiew wysilał się, aby tworzyć nowe okrucieństwa, następcy jego mało byli lepsi. Syberię zapełniano jeńcami, rozdzielano żony od mężów, dzieci od rodziców. Wieszano, rozstrzeliwano, palono wsie, zabierano na skarb majątki i oddawano Moskalom, sekwestrowano, jednym słowem, chciano nas zupełnie zgładzić z tego świata, pozostałych zrusić, zdemoralizować, co im się po trochu udało”…
A jednak tysiące młodych zapaleńców objętych duchem romantyzmu zdobywało się na najwyższe przejawy bohaterstwa i poświęcenia. Wydaje się, że moc ich ducha płynęła z głębokiej, ufilozoficznionej religijności, która kazała widziec w każdym cierpieniu sens wyższy, przejaw niezbadanych wyroków Opatrzności Bożej, prowadzącej ludzkość ku nieznanym przeznaczeniom… „Romantycy przejęli hebrajską ideę traktowania historii jako teofanii. Mircea Eliade, który wskazał na znamienną dla Hebrajczyków waloryzację historii, nadawanie każdemu jej wydarzeniu „sensu wyższego”, gdyż objawia się w nim Bóg bezustannie działający w historii, przypisał ogromne znaczenie wysiłkowi intelektualnemu proroków Izraela. Nazwał nieugiętą ich wolę, „aby patrzeć historii w twarz i przyjmować ją jako przerażający dialog z Jahwe”, bohaterskim ich dążenie, „aby klęski wojskowe wydawały owoce moralne i religijne, by znosić je jako konieczne (…) dla ostatecznego zbawienia”. Bezustanne obcowanie z Bogiem wymagającym, groźnym, karzącym nakazywało oczekiwać Jego objawienia w każdej chwili ludzkiego czasu. Teofania ukrywała się potencjalnie we wszystkim, co historyczne. W przedmowie do „Przedświtu” (1843) Krasiński z triumfem dowodził: „Kiedyż Bóg opuścił Historię, kiedy Historia wzniosła ku Niemu ręce i językiem wszystkich ludów ziemi krzyknęła: „Pokaż się nam, Panie!” (…) Jeśli w bytowaniu historycznym ma się pojawić Mesjasz, czy, według wierzeń chrześcijańskich, ma powtórnie zejść na ziemię Chrystus, to i dorastanie ludzkości do Jego przyjścia dokonuje się w historii, w doświadczaniu jej przez człowieka… Doskonalenie się świata wśród walk i cierpień to zasada historiozoficzna, w której dokonało się romantyczne połączenie „historii” z „mitem”… Mesjanizm jest nie tylko swoistą „racjonalizacją” historii przez narzucenie „wyższego sensu” niesionym przez nią cierpieniom – można by je nazwać „cierpieniami historycznymi”. Jest on również manifestacją oporu wobec historii” (Maria Janion, Maria Żmigrodzka, „Romantyzm i historia”. Warszawa 1978).
Tego rodzaju stan umysłów cechował jednak tylko względnie drobny ułamek społeczności narodowej, „fizjologiczna” większość daleka była od poszukiwania sensu dziejów, a „patriotyzm” ograniczała do własnej kieszeni, brzucha i podbrzusza. Tak więc i Maurycy Mochnacki (1804 – 1834) zmuszony się poczuł wyznać w rozprawie „Oterroryzmie nierozumu i obskurantyzmu politycznego” (1831): „Polacy obawiają się entuzjazmu wyobrażeń, natchnienie filozoficzne zowią mistycyzmem. Lubią styl potoczysty, gładki, a czego od razu nie rozumieją, to mają za rzecz niegodną poważniejszego rozmysłu i zastanowienia…Niecierpliwość jest najistotniejszą cechą naszego charakteru… Polska nie zginie brakiem obywatelstwa i cnoty, nie zginie brakiem męstwa i środków materialnych, ale zginie terroryzmem nierozumu. Mistrzował w Polsce po wszystkie czasy, panował, broił ów terroryzm nazwiska, terroryzm łatwowierności, terroryzm zaufania nie odpowiadającego zasłudze… Nic łatwiejszego, jak zostać sławnym i popularnym w Polsce. Mamy wielkich literatów, którzy nigdy nie pisali, wielkich obywateli, którzy nigdy nic dobrego dla kraju nie zrobili, wielkich dyplomatów, którzy ledwo czytać umieją. Sławy, reputacji, popularności dostać u nas można jak lichego na jarmarku towaru.” A zostać prezydentem może tu byle ciemniak, chwalący się tym, że nigdy w życiu nie trzymał w ręku żadnej książki prócz oszczędnościowej.  Nawet religijność bywa tu jakby udawana: zewnętrzna, płytka, rytualistyczna, obłudna, ostentacyjnie okazywana (nieomylna oznaka fałszu), zapominająca o pracy moralnej i życiu zgodnym z zasadami Ewangelii.
„Zobacz! Klękają wprost na ulicy!-
Fanatycy? – Nie, obłudnicy”.
Edward Dembowski w tekście pt. „Twórczość jako żywioł samorodnejpolskiej filozofii” usiłował dowodzić, i to nie bez racji, że dziarskość jest konstytutywną cechą polskiego charakteru narodowego, i dodawał: „a dziarskość jest tym w dziedzinie żywota, czym w dziedzinie umysłowej twórczość”. To prawda, że w dziarskości wyraża się jakaś śmiałość, jakaś pewność siebie, jakieś poczucie własnej siły. Ale też nierozumu, bezrefleksyjności. To poczucie wcale nie jest synchroniczne do uzdolnień umysłowych i twórczych, co więcej, najczęściej wynika z głupoty, z braku wyobraźni, z ograniczoności rozsądku zupełnie niezdolnego do dostrzeżenia własnej małości i ograniczoności i dlatego manifestującego się w dziarskich, czyli płytkich, wypowiedziach, gestach, postępkach. Skoro umysłowość polska jest rzekomo aż tak twórcza, dlaczego żaden naukowiec w tym kraju nigdy nie zdobył naukowej nagrody Nobla? Ta pusta, jałowa dziarskość nie jest zsynchronizowana ani z męstwem, ani z twórczym usposobieniem, lecz przede wszystkim z brakiem samodyscypliny, rozeznania, samokontroli, dobrego wychowania i rozsądku, z wybujałą miłościa własną i chęcią „pokazania się” za wszelką cenę. Okazuje się, że nawet Powstanie Warszawskie 1944 roku zrobiono po to, żeby „świat zobaczył”, iż Polacy są tak idiotyczni, że rozpoczynają walkę na śmierć i życie, gdy tylko co dziesiąty żołnierz ma broń i gdy nie ma żadnych szans na powodzenie. To nie „twórczość”, nie odwaga, to kompletny brak kompetencji i odpowiedzialności.
* * *
Henryk Sienkiewicz, Adam Mickiewicz, Stefan Żeromski, Janusz Korczak i wielu innych pisarzy polskich piorunowało na cechę,  którą Melchior Wańkowicz nazywał „organiczną głupotą” i „kundlizmem”, a o której Witold Gombrowicz m.in. zauważał: „Polacy nie są na ogół psychologami. Polak nie jest w stanie, na przykład, właściwie ocenić człowieka, z którym rozmawia, lub którego książkę czyta”… Ongiś mawiano, że mądry Polak po szkodzie, czyli poniewczasie, ale później zauważono:
„Nową przypowieść Polak sobie kupi,
Że i przed szkodą i po szkodzie głupi”…
Jedną zaś z najbardziej spektakularnych postaci polskiej głupoty jest ta, o której Stanisław Jerzy Lec zauważał: „Jesteśmy nadal społeczeństwem stanowym – z przewagą stanu pijanego”… i żartował:
„Leżą na progu jak Rejtani.
Protestujący? Nie, pijani”…
Z pism wielu polskich autorów wyczytujemy, jak organiczna  głupota rodzi dalsze wady: niedbalstwo i niedołęstwo, swarliwość i niegospodarność, małostkowe cwaniactwo (kundlizm) i niesłowność, lenistwo i pasożytnictwo, brak dyskrecji wreszcie i dobrego wychowania, nienawiść do każdej wyższej kultury, każdego wyższego typu charakteru. Pisał o tym m.in. Janusz Korczak w skeczu „Miasto Metagłupin” [czyliPrzygłupin”] : „Miasto owo znajduje się nad rzeką, ale nie nad Wisłą… Metagłupin, jak każde miasto wielkie i ludne, posiada mieszkańców. Metagłupin posiada mieszkańców wielkich i małych, znanych i nieznanych, zarozumiałych – i takich nawet, którym się wydaje, że Metagłupin nie jest głupim miastem, że Metagłupin, przeciwnie, jest mądrym miastem… Żal mi was wszystkich, którzy owego miasta nie znacie. Jak ono stara się, jak zabiega, jak nos zadziera, na szczudła się drapie, jak czyni wszystko, by tylko w świecie wiedziano, że jest na świecie Metagłupin, który ma cyrk, operetkę i reporterów, że jest Metagłupin, który wie, co nauka, i wie, co sztuka, i wie, co cywilizacja, i wie, co sprawy społeczne…I Metagłupin sprowadza wysortowanych tenorów, zleżałych kapelmistrzów, używane klisze do pism obrazkowych, wyszłe z mody hasła, wyblakłe towary z wystaw magazynów paryskich, i płaci hojnie, po pańsku, jak na Metagłupin przystało, i cieszy się, i pieści, i klapie po brzuchu, i oblizuje się patrząc na plombę z dziurką, i szepce w upojeniu: „Zagraniczne, prawdziwe zagraniczne” i nawet na guzikach i pantoflach własnego wyrobu kładzie napis magiczny: „paris” lub „parie”…
Metagłupin wie, że każde miasto wielkie musi mieć wielkich ludzi. Cóż robi Metagłupin? Ano, robi tak: zaczyna szukać. Szuka, szuka, szuka, szuka, szuka, a wreszcie już go ma. Chwyta go za frak i woła: - „Jesteś wielki!” – Zdziwiony początkowo łup albo zdumiony, albo nawet przerażony – w pierwszej chwili wyrywa się, szamoce, prosi, zaklina, kryje. Nic nie pomaga. – Jesteś wielki, i basta! Musisz być wielki, i koniec. I łup, często niewinnie wcale, staje się wielki i już mu inaczej nie pozwolą. I on uwierzy, i to tak mocno uwierzy, że potem się gniewa i nawet  mocno się gniewa, gdy mu ktoś powie, że to tylko na żarty, że tak trzeba dla dobra tłumu, że z nimi on może być szczery, że nie powinien zbyt serio traktować swej wielkości, że to przecie tylko do czasu. W ten mniej więcej sposób Metagłupin stworzył sobie wielkich muzyków, finansistów, publicystów, mecenasów sztuki i w ogóle higienistów, filantropów, powieściopisarzy, i tak bez konca.
I cóż dalej? Potem, proszę was, stała się rzecz straszna i zgoła nieoczekiwana. Oto wszyscy wielcy zwąchali się między sobą, porozumieli, zawiązali umowę orzekającą: „My, niżej podpisani, obowiązujemy się popierać wzajemnie opinią, wpływami, pieniędzmi i szwindlami, aby nie dopuścić nikogo, kto mógłby nam być niemiły, szkodzić nam, być prawdziwie utalentowanym, niezależnym lub uczonym. Nie tylko popierać go nie będziemy, ale starać się będziemy wszelkimi niekaralnymi kryminalnie środkami, by szkodzić mu skrycie lub jawnie, przemilczać lub szykanować, wypisywać z naszych towarzystw, stowarzyszeń lub instytucji, nie pozwalać zabierać głosu na zebraniach lub w prasie, nie dopuszczać do żadnej pracy dochodowej, tym bardziej synekur, gnębić moralnie i materialnie. Każdy nowy kandydat na wielkiego musi się zobowiązać pod groźbą najstraszniejszych, najbardziej wyrafinowanych kar, niekaranych kryminalnie, że będzie szedł z nami ręka w rękę, że będzie się zginał przed nami w pas przynajmniej, a im niżej, tym lepiej. Kandydatem na wielkiego może być wyłącznie człowiek umysłowo i moralnie gorzej niż my od Wszechmądrej Natury obdarzony”.
Powiadam: umowa ta była straszną klęską, ale dla kogo? Nie dla mieszkańców Metagłupina, bo oni czytywali, wierzyli prasie pozostającej na usługach tymczasowych wielkich. I nie dla tymczasowych wielkich i ich licznych kandydatów, i nie dla prasy. Umowa ta była straszną dla owych rzeczywistych wielkich, którzy nawet w Metagłupinie, nawet w okresie sprawowania urzędów przez tymczasowych wielkich zaczęli się karygodnie ukazywać, rozumie się, nielicznie, pojedynczo, na ochotnika.
Zrazu wszystko szło dobrze. Prawdziwi albo szybko  umierali z głodu, albo w szpitalach dla obłąkanych, albo sami niszczyli swe dzieła, albo uczyli się powoli zginać do pasa. Megagłupin pęczniał z zadowolenia, bo jemu wszystko jedno przecież było, czy ma prawdziwych, czy tylko na żarty wielkich, byle mieć prawo nazywać się miastem, z filharmonia, zdezelowanymi, ale z zagranicy, tenorami, bez biblioteki publicznej, zgoła zbytecznej, z kawiarniami na wzór wiedeńskich i z… wielkimi”…  Że słowa te, rzucone na papier grubo ponad sto lat temu, około roku 1908, są nadal aktualne, dowodzi chociażby fakt, że w ciągu tego, tak długiego, okresu żaden uczony z Metagłupinu – jak zauważyliśmy powyżej - nie dostał nagrody Nobla w żadnej dziedzinie nauki. „Wielcy” nadal mają wszystko pod kontrolą. A słowa Janusza Korczaka z XX wieku nadal są w dużym stopniu aktualne: „Czarne przesądy lęgną się w ciemności jak gady – i pełzają. Czarna nieufność i nieżyczliwość wzajemna wiją się sycząc złowrogo. Rzemieślnik pogardza robotnikiem, robotnik – wyrobnikiem; miejski drwi z chama-wiesniaka, czytelny – z nieczytelnego. Ten niższy szczebel drabiny społecznej dzieli się na dziesiątki szczebli. Obmowy, intrygi, plotki, żarcie się wzajemne, z gruba robiona obłuda, pretensje i żale… Zazdrość, gdy się sąsiadowi powiedzie, nieuczciwość w skradzionym ogórku kiszonym lub ułamku węgla”… Nie każdy potrafi wytrwać w takim środowisku, a ktoś znakomity zostanie po prostu zgnojony.
Skwapliwie  nasze ujemne cechy zostały odnotowane przez wszystkich sąsiadów. W języku niemieckim „blau wie Pole” („pijany jak Polak”)czy „polnischeWirtschaft” to zwroty na określenie bezrządności i niegospodarności. Z literatury litewskiej i żydowskiej XX wieku również wyłania się wielce antypatyczny i złowieszczy stereotyp zbiorowy Polaka: pretensjonalnego głupca, chama, chciwca, podłej i obłudnej kanalii pytającej wszystkich „czy pan jest wierzący?”, antysemity, miłośnika zarówno cudzych żon, jak i cudzego mienia. Także i Winston Churchill w swych pięciotomowych „Pamiętnikach”, za które w 1955 roku dostał literacką nagrodę Nobla, zanotował: „Polska to nędzny kraj ludzi głupich rządzonych przez ludzi podłych”, potwierdzając tym samym zdanie AntoniegoSłonimskiego ze zbioru esejów„Moje walki nad bzdurą”: „Jeśli ktoś w Polsce liczy na ludzką przyzwoitość, niechybnie się zawiedzie”. Wielki przyjaciel naszego narodu, Szkot, profesor Norman Davies wskazał na jeszcze jedną mało zaszczytną cechę: „Polacy są niezwykle podatni na mity, na demagogię. Zbyt łatwo przyjmują różne nonsensy, które potem stają się instrumentem politycznym. Konsekwencje są fatalne”. W kwietniu 2010 roku, tuż po katastrofie smoleńskiej, telewizja polska wiele uwagi poświęciła tej tragedii. Ale w sposób bardzo „polski”. Do skomentowania zdarzenia zaproszono, nie, nie fachowca od lotnictwa, nie generała, nie inżyniera, nie oficera, lecz… aktora! Czyli błazna, półgłówka  bez rozumu i wiedzy, indywiduum nie mające zielonego pojęcia o tym, o czym z wielką pewnością siebie perorował potem przez całe lata na wszystkich kanałach polskiego radia i telewizji, gromadząc nonsens na nonsensie, a winiąc za to, co się stało, wszystkich, tylko nie właściwych winowajców: nie organizatorów lotu, którzy wpakowali na pokład jednego samolotu 2 prezydentów, 11 generałów, 40 posłów, mnóstwo ministrów, polityków i oficerów; którzy to organizatorzy wybrali na lądowisko zdezolowane, nieczynne lotnisko wojskowe, którego stanu technicznego nie raczyli nawet przedtem sprawdzić, którzy zignorowali tuż przed lotem otrzymaną ze Smoleńska informację, że stan pogodowy wyklucza możliwośc lądowania. Widoczność wynosiła poniżej 300 metrów, podczas gdy dla „TU-154”musi ona wynosić minimum 500 m. Wystartowali na zatracenie. A pijany generał poniewierał się w kokpicie samolotu, w którym w ogóle nie miał prawa przebywać, kazał pilotom lądować także wówczas, gdy autopilot 5 razy z rzędu uparcie wołał: „Pull up! Pull up! Pull up! Pull up! Pull up!”  Sytuacja typowa, a nie jakiś dziki wyjątek.  I po każdej takiej wpadce rozpoczynają się gorączkowe poszukiwania jakiegoś winnego: „Żyda”, „Niemca” czy „Rosjanina”. A wystarczy tylko stanąć przed lustrem i spojrzeć na siebie…
                                                             ***
Gwoli sprawiedliwości należy przyznać – na co wskazaliśmy już niejednokrotnie powyżej - iż nieraz wypowiadano się o Polakach również z uznaniem.  Fryderyk Nietzsche np. wyznawał: „Polaków uważałem zawsze  za najdzielniejszy i najzdolniejszy z ludów słowiańskich, a Słowian w ogóle poczytuję za bez porównania zdolniejszych od Niemców; sądzę nawet, że Niemcy tylko dzięki przymieszce krwi słowiańskiej weszli w poczet narodów wyżej uzdolnionych”.  Adolf Hitler z kolei, którego ulubionym pisarzem był właśnie Fryderyk Nietzsche, a najbliższym przyjacielem inny Polak Gustaw Kubica, i który w jednym z przemówień w 1939 roku rzekł, iż „Polacy są stworzeni tylko do ciężkiej pracy fizycznej”, jednak w 1944 roku miał ponoć stwierdzić: „Polacy są najbardziej inteligentnym narodem ze wszystkich, z którymi spotkali się Niemcy podczas tej wojny w Europie. Polacy według mojej opinii oraz na podstawie obserwacji i meldunków z Generalnej Guberni są jedynym narodem w Europie, który łączy w sobie wysoką inteligencję z niesłychanym sprytem. Jest to najzdolniejszy naród w Europie, ponieważ żyjąc ciągle w nad wyraz trudnych warunkach politycznych, wyrobił w sobie wielki rozsądek życiowy, gdziekolwiek indziej nie spotykany. Na podstawie ostatnich danych, prowadzonych przez Reichsrassenamt uczeni niemieccy doszli do przekonania, że Polacy powinni być asymilowani do społeczności germańskiej jako element rasowo wartościowy, że połączenie niemieckiej systematyczności z polotem Polaków dałoby wyniki doskonałe”. Nie wiadomo wszelako, czy jest to wypowiedź autentyczna, pozostawmy więc ją bez komentarza. 
Stykając się z Polakami (dokładnie tak, jak z reprezentantami innych nacji europejskich) widzi się obok siebie ludzi życzliwych i złośliwych, szlachetnych i podłych, uczynnych i bezdusznych, szczodrych i chciwych, mądrych i tępych, fanatycznie pracowitych i ostentacyjnie pasożytniczych, odważnych i tchórzliwych, szczerych i podstępnych -  krótko mówiąc – całą paletę barw i odcieni charakterologicznych. To samo widzi się w wypowiedziach o polskim charakterze zarówno obserwatorów obcych, jak i rodzimych. Tak tedy niepodobna jest wydać o tym charakterze jakiegokolwiek jednoznacznego sądu, który nie byłby w najlepszym razie tylko półprawdą. Nie ma żadnej „czysto polskiej” cechy charakteru, ale oczywiście te same cechy występują w różnych narodach w różnym natężeniu i w różnej proporcji. I właśnie to stanowi o ich odrębności. Arthur Schopenhauer tedy miał rację, gdy zauważał: „O charakterze narodowym nigdy nie da się powiedzieć wiele dobrego, gdyż odnosi się do tłumu. To raczej ludzka ograniczoność i złość manifestują się w każdym kraju w odmiennej formie i ją właśnie określa się mianem charakteru narodowego. Zdegustowani jednym z nich, chwalimy drugi, póki i ten też nam obrzydnie. – Każdy naród kpi z innych i każdy ma rację”. I w innym miejscu: „Kto ma wybitne zalety indywidualne, ten raczej najlepiej dostrzeże braki własnego narodu, ponieważ ma je nieustannie przed oczyma. Każdy jednak żałosny dureń, który nie posiada nic na świecie, z czego mógłby być dumny, chwyta się ostatniej deski ratunku, jaką jest akurat duma z przynależności do danego narodu. Odżywa wtedy i z wdzięczności jest gotów bronić rękami i nogami wszystkich wad i głupstw, jakie ten naród cechuja”…
Być może – zauważmy hipotetycznie – polarne zróżnicowanie charakterologiczne  Polaków wynika z dwóch istotnych czynników. Po pierwsze, (na co już zwróciliśmy uwagę powyżej) jest to naród pod względem rasowo-antropologicznym zhybrydyzowany, złożony z pierwiastka laponoidalnego (mongolskiego), żydowskiego (semickiego), protosłowiańskiego i  nordycznego: zmieszana krew przekłada się na nieuporządkowane i zmienne postępowanie. Po drugie, krajobraz geograficzny Polski jest bardzo urozmaicony: od nadmorskiego, poprzez równinny aż do górskiego. W każdej z tych etnocenoz kształtowały się odmienne stereotypy myślenia, czucia i zachowań. Bo to przecie „otaczające nas środowisko wpływa na nasz sposób patrzenia na życie, odczuwania i działania” (Ojciec Święty Franciszek, Encyklika„Laudato si”).
Do Polaków można by odnieść słowa Tomasza Morusa o mieszkańcach jego Utopii: „Naród lekki i wesoły, fantazyjny, rozmiłowany w zabawach, ale gdy jest to konieczne, dość pilny i wzwyczajony do pracy”. Niestety, też wścibski, do którego żadną miarą nie pasują słowa Rene Descartesa o Holandii z trzeciej części jego „Rozprawy o metodzie”: „Tu również wśród tłumu ludzi bardzo czynnych i dbałych raczej o swe własne interesy niż zaciekawionych cudzymi, mogłem żyć tak samotny w ukryciu, jak na najodleglejszej pustyni, nie będąc zarazem pozbawionym żadnych wygód, jakie znajdujemy w najludniejszych miastach”.
                                                                ***
Na zakończenie przytoczmy garść sformułowań z rarytasu bibliofilskiego, jakim jest wydana w Wilnie w 1909 roku edycja pt. „Zbiór myśli o wadach naszych narodowych”:
- „Krytyką narody rosną” (Maksymilian Fredro).
- Krytyka przyczynia się do udoskonalenia człowieka – narodu – ludzkości. Krytyka zawsze i wszędzie jest rękojmią postępu” (Stanisław Wańkowicz).
- „Wszystko robimy po dyletancku, bez głębszej wiedzy, a z wielkim hałasem i zarozumiałością” (Mieczysław Tyczyński).
- „Rodziny polskie są zdolne, ale, niestety, nie lubią pracować. Ich bożkiem jest zabawa, dla której wszystko poświęcić gotowi. Naukę traktują jak macochę i nie znają wartości czasu” (Jerzy Brandes).
- „Podróżomania, politykomania, projektomania, megalomania, sportomania, żydomania!” (M. Cedroński).
- „Naród ospały i gnuśny, nie ufający własnym siłom, marzyciele”…(Bolesław Namysłowski).
- „Pięknymi frazesami lubimy czyny zastępować” (Henryk Sienkiewicz).
- Nie ma na świecie narodu, któryby, jak nasz, do tego stopnia hołdował temu, co obce, a lekceważył wszystko, co swoje” (Paweł Rudnicki).
- „Naród nasz odznacza się łatwością przyswajania sobie obcych języków, co nam, niestety, nie wyszło na dobre, bośmy przez to zubożyli własną mowę, do której wprowadziliśmy przeszło 6000 wyrazów obcych, na co żaden inny naród szanujący swój rodowity język nie zdobył się dotychczas” (Tadeusz Rychlicki).
- „Brak pierwiastka rozumowego” (Cecylia hr. Zyberk-Plater).
- „U nas nikt nie wie, co się w kraju i dokoła nas dzieje. Ślepi jesteśmy i obojętnie patrzymy na niebezpieczeństwo żydowskie, zagrażające naszym najżywotniejszym sprawom kultury i odrodzenia”  (A. Słomski).
- „Chorujemy na humanitaryzm i na pseudopostępowość żydowską” (Jan Bartoszewicki).
- „Bierność jest główną wadą naszą” (Roman Dmowski).
- „Chorujemy na żydomanię” (Hr. J. Krasicki).
- „Brak poszanowania dla siebie samych” (Zygmunt Siemiątkowski).
- „Brak zmysłu politycznego Polakom” (Zygmunt Krasiński).
- „Zazdrość i zawiść jest główną wadą naszą! – Nie znosimy ludzi wyrastających przymiotami i zdolnościami ponad tłum moralnej pospolitości i umysłowej miernoty” (Józef Pierożyński).
Minęło grubo ponad sto lat od ukazania się w Wilnie tej broszury, a jednak – niestety – wystawione w niej diagnozy wciąż pozostają aktualne. Widocznie nasz „charakter narodowy” jest przewlekły, a może nawet nieuleczalny.
                                                                     ***
         Polskę, od 1944 roku zaczynając, a dziś nie kończąc, sprowadzają na manowce, sprzedają, zdradzają, opluwają i rozkradają  nie Marsjanie, nie Żydzi, nie Rosjanie, nie Niemcy, lecz przede wszystkim tzw. „Polacy z krwi i kości” (wyraz „krew” należałoby tu zastąpić nazwą innej substancji). Świat dokładnie to widzi i doskonale zdaje sobie sprawę z naszej kondycji umysłowej i etycznej, a raczej – z braku wszelkiej w tej materii „kondycji”.  Jakże możemy sami tego nie zauważać?  Mocno więc krytyczne wypowiedzi wybitnych Polaków o swych rodakach dają wyraz nie złośliwości, jak to skłonne byłyby interpretować osoby umysłowo nierozgarnięte, lecz w sposób oczywisty – głębokiemu zatroskaniu o losy narodu. Jaki bowiem ludzie mają charakter, taki też jest ich los. Żadne słowo nie jest tedy zbyt ostre, gdy idzie o naprawę charakterów. Nawiasem mówiąc, także pisarze i filozofowie m.in. serbscy, rosyjscy czy  niemieccy implikują swym rodakom nad wyraz gorzkie leki, słowo pisane bowiem to środek terapeutyczny, a nikt rozsądny nie domaga się od lekarza specyfiku słodkiego, lecz - skutecznego. Takiego, który zwalczy chorobę, niechby nawet był bardzo przykry w smaku. Zresztą „prawdziwa cnotakrytyk się nie boi”. Boi się ich cnota fałszywa, udawana na pokaz, wynikająca z zakłamania, obłudy i głupoty. Jeśli zaś ktoś poczuł się zgorszony tym, cośmy powiedzieli o naszym charakterze narodowym, cóż, nie bez racji przecie zauważono, iż „nic tak nie gorszy ludzi, jak prawda”. Warto nad tym  wszystkim poważnie  się zastanowić.
Cokolwiek jednak (samo)krytycznego da się powiedzieć o naszym narodzie, to nie jest sprawą ani przypadku, ani kokieterii politycznej okoliczność, iż wybitny polityk i przedsiębiorca w jednej osobie, czyli prezydent Stanów Zjednoczonych Ameryki Donald Trump, w przemówieniu wygłoszonym w Warszawie 6 lipca 2017 roku wypowiedział słowa jako żywo przypominające powyżej cytowane zdania papieża Franciszka: „Polska stanowi geograficzne serce Europy, ale – co ważniejsze – w narodzie polskim widać duszę Europy. Wasz naród jest wielki, ponieważ jest wielki i potężny wasz duch. Przez 200 lat Polska była przedmiotem nieustannych i brutalnych napaści. Jednak choć Polskę można było najechać i okupować, a nawet wymazać z mapy jej granice, to nigdy nie można było wymazać jej ani z historii, ani z waszych serc. W tych mrocznych czasach utraciliście waszą ziemię, ale nigdy nie pozbyliście się waszej dumy. Z prawdziwym podziwem mogę dziś powiedzieć, że od wsi i miasteczek do katedr i placów wielkich miast Polska żyje, Polska kwitnie, Polska triumfuje. Mimo iż podejmowano wiele prób, aby was zmienić, stosowano ucisk, niszczono, przetrwaliście i zwyciężyliście. Jesteście dumnym narodem Kopernika, Chopina, Św. Jana Pawła II.
Polska to ojczyzna wielkich bohaterów. Jesteście narodem, który zna prawdziwą wartość tego, czego bronicie. Triumf polskiego ducha na przestrzeni wieków, mimo ciężkich doświadczeń, daje nam wszystkim nadzieję na przyszłość, w której dobro zwycięża zło, a pokój wygrywa z wojną. (…) Historia Polski to historia narodu, który nigdy nie stracił nadziei, nigdy nie dał się złamać i nigdy przenigdy nie zapomniał o swej tożsamości. To naród o ponad tysiącletniej historii. (…) W charakterze Polaków są odwaga i siła, których nikt nie jest w stanie zniszczyć. (…) Wasi prześladowcy usiłowali was złamać, ale Polski złamać nie da się. (…) Wraz z papieżem Janem Pawłem II Polacy umocnili swoją tożsamość jako naród oddany Bogu. (…) Silna Polska jest błogosławieństwem dla narodów Europy”. 
Nie można też interpretować wyłącznie jako reweransu dyplomatycznego słów brytyjskiego następcy tronu, księcia Cambridge Williama podczas jego wizyty w Polsce 17 lipca 2017 roku: „W Wielkiej Brytanii ogromnie cenimy sobie nasze związki z Polską. Podziwiamy Polskę jako nadzwyczajny przykład odwagi, hartu ducha i nieugiętości. Przetrwaliście całe stulecia ataków na Wasz kraj, w tym również zaborów, które miały Was wymazać z mapy Europy. W XX wieku Polska wykazała się niezwykłym męstwem, dając odpór brutalnej okupacji nazistowskiej, wzniecając heroiczne powstanie w getcie warszawskim w 1943 roku i Powstanie Warszawskie w 1944 roku. (…) W 1989 roku (…) Polska zrzuciła okowy totalitaryzmu i znowu zajęła swoje miejsce pośród wiodących krajów Europy. Było to niebywałe osiągnięcie, a zarazem świadectwo odwagi i siły charakteru Polaków”…
                                                        ***
Zostawiając na uboczu dyplomatyczne reweranse, za którymi najczęściej kryje się chęć manipulacji i wykorzystania, przewrotność i egoizm, stwierdźmy na zakończenie, że wśród Polaków, jak i wśród innych narodów, osobowości wysokiego polotu stanowią rzadkość, a masa składa się w całej populacji ludzkiej z osobników, których Robert Musil określił – może zresztą nieco zbyt radykalnie - jako „ludzi bez właściwości”. Dzieje zaś wszystkich narodów to nie tylko, a nawet nie przede wszystkim, bohaterska epopeja, lecz znojna praca i codzienne pokonywanie banalnych trudności życiowych w walce o przetrwanie, jak też nieustająca wojna z własnymi słabościami i ułomnościami, którą Erich Fromm nazwał „wojną wczłowieku”. Oświata, rozwój racjonalnego myślenia na poziomie indywidualnym i kolektywnym, kształtowanie otwartej, krytycznej i samokrytycznej postawy życiowej, wytworzenie 6-7-procentowej warstwy inteligencji narodowej, ustanowienie rozumnych norm prawa niewątpliwie mogłyby się przyczynić do zminimalizowania takich socjalnych „schorzeń socjalnych osobowości”, jak nikotynizm, alkoholizm, ciemnota, pycha, zadufanie.
Helleńska zasada „poznaj samego siebie” otwiera drogę do nie tylko indywidualnego, ale i do zbiorowego samopoznania i samodoskonalenia człowieka; stanowi coś w rodzaju samokrytycznego spojrzenia do lustra, gdy zauważając jakąś skazę na swym obliczu, tym samym już wiemy, co zrobić, by ją spróbować usunąć. W każdym bądź razie można to spróbować, gdy idzie o „schorzenia socjalne”  dziedziczone kulturowo, te zaś, które uparcie i notorycznie się manifestują przez wiele pokoleń i stuleci (głupota, wszeteczność, chciwość, sprzedajność, przewrotność), mogą być wyrazem obciążeń organicznych, biogenetycznych, na które nie poradzi żadne wychowanie i żadne kształcenie. Natura bowiem zawsze weźmie górę nad kulturą.
                                                              *** 
                                                                                            Dr  Jan  Ciechanowicz

Nasze dziedzictwo w Euroazji - Jan Ciechanowicz Szlakami Euroazji cz 1

$
0
0

JAN    CIECHANOWICZ















Szlakami Eurazji




 SPIS TREŚCI


PRZEDMOWA .............................................................................................................
2
Włodzimierz Amalicki .................................................................................................
10
Leon Cienkowski ........................................................................................................
17
Aleksander Piotr Czekanowski ...................................................................................
23
Jan Czerski .................................................................................................................
32
Dybowscy ...................................................................................................................
41
Wiktor Ignacy Godlewski ............................................................................................
65
Bronisław Grąbczewski ..............................................................................................
70
Michał Jankowski .......................................................................................................
76
Aleksander Karpiński .................................................................................................
83
Mikołaj Knipowicz .......................................................................................................
92
Mikołaj Korzeniewski .................................................................................................
100
Józef Kowalewski ......................................................................................................
113
Józef Wacław Łukaszewicz .......................................................................................
117
Ludwik Aleksander Młokosiewicz ..............................................................................
133
Genadiusz Newelski ...................................................................................................
140
Józef Konrad Paczoski ...............................................................................................
145
Bronisław Piłsudski ....................................................................................................
151
Mikołaj Przewalski ......................................................................................................
160
Oktawiusz Wincenty Radoszkowski ..........................................................................
167
Józef Sękowski ..........................................................................................................
170
Stebniccy ....................................................................................................................
182
Szokalscy ...................................................................................................................
187
Jan Witkiewicz ...........................................................................................................
197
Dodatek ......................................................................................................................
Krótki wykaz naukowców polskiego pochodzenia w Rosji,
czynnych w dziedzinie nauk przyrodniczych i ścisłych (wiek XIX - XX)
205
Wykaz podstawowych źródeł cytowanych w niniejszej edycji ......................................
223







 P r z e d m o w a




Ks. Szydelski w dziele pt. „Kult ogniska domowego i przodków” (wyd. Poznań 1917) pisał: „Pietyzm dla zmarłych, pamięć o nich, cześć dla nich są objawami ogólnoludzkimi, są następstwem rozumnej i moralnej natury człowieka, spotyka się zatem u człowieka wszędzie i zawsze... Mamy obowiązek pamiętać o przodkach naszych i czcić pamięć i zasługi tych, którzy pracą swoją, poświęceniem, ofiarą podali innym szczeble do sławy i szczęścia; mamy obowiązek miły stawiać mężów zasłużonych w narodzie dzieciom za wzór i przykład do naśladowania”.
Nie byłoby wielkim uchybieniem przeciwko prawdzie, gdybyśmy zinterpretowali tę mądrą wypowiedź szerzej, twierdząc, że każde kolejne pokolenie naszego narodu powinno znać osiągnięcia i chwalebne czyny pokoleń poprzednich i może się nimi szczycić oraz czerpać z ich usiłowań i zwycięstw inspirację do podejmowania prac własnych.
Jednym z ciekawych fragmentów dziejów narodu polskiego w wieku XIX i XX jest udział Polaków w działalności naukowej i kulturotwórczej na terenie Cesarstwa Rosyjskiego, którego część składową nasz kraj wówczas stanowił. Zauważalną obecność pierwiastka polskiego w życiu tego państwa daje się zresztą zaobserwować już w wieku XVI. Chodzi o to, że Polska wówczas była krajem o niebo całe przewyższającym Rosję pod względem rozwoju kultury, oświaty, nauki, a ponieważ Rzeczpospolita polsko - litewsko - ruska posiadała z Moskwą liczącą tysiące kilometrów granicę i dość ożywione stosunki polityczne, wpływ polski na Moskwę był czymś zrozumiałym i naturalnym.
Antonio Possevino w dziele „Moscovia” (1581) pisał: „Nie ma też żadnych szkół średnich, ani akademii, lecz tylko szkoły, w których chłopcy uczą się czytania i pisania na Ewangeliach, Dziejach Apostolskich, kronice, którą mają i na jakichś homiliach, przede wszystkim świętego Jana Chryzostoma, oraz na dziejach i żywotach świętych, lub tych, których uważają za świętych. Jeśliby zaś ktoś okazywał zamiar zdobycia większej wiedzy w dziedzinie literatury lub chłonięcia innej nauki, ten naraziłby się na podejrzenie i nie uszedłby bezkarnie. Takie postępowanie wielkich książąt moskiewskich ma na celu nie tyle usunięcie źródła herezji, która stąd mogłaby powstać, ile przede wszystkim niedopuszczenie, by ktoś był od władcy bardziej uczony i mądrzejszy.”
Mimo takich obyczajów, choć bardzo powoli, to jednak nowe idee i myśli, nowe stereotypy zachowań, nowe umiejętności i wiedza do Rosji z Polski przenikały.
Jak wykazał profesor L. Abecedarski („Biełorusy w Moskwie XVII w.”, Mińsk 1957), rzemieślnicy, przybyli z Rzeczypospolitej, walnie przyczynili się do rozwoju tej sfery w Państwie Moskiewskim. Przy ich wybitnym udziale, można powiedzieć - dominującym udziale, powstawały świątynie, monastery, twierdze, pałace w całym wielkim kraju. Iwerski i Woskriesienski monastery, Pałac Kołomieński (rezydencja cara), liczne inne budowle w stolicy kraju i na prowincji, - to wszystko było dziełem przybyszów z Rzeczypospolitej.
Carat już w tym okresie stosował na podbitych terenach skuteczną socjotechnikę, polegającą na sztucznym hybrydyzowaniu narodów podbitych i przekształcaniu ich w ten sposób w - Rosjan.
Iwan Groźny, jak pisał Possewin, „po podbiciu wielkiej części Inflant wyrzucił stąd katolików co do jednego i miejscami siłą zaprowadził i jak najstaranniej ustanowił ruski obrządek”, którego nosicielami biologicznymi stały się chmary Rosjan i Tatarów przerzuconych na te tereny z głębi państwa moskiewskiego. I znowuż Chanat Astrachański przyłączono do Moskwy w 1558 r. Odtąd też datuje się systematyczne zasiedlanie tego rdzennie tatarskiego kraju przez kolonistów, w myśl carskiej strategii „rozpuszczania i niszczenia” elementów miejscowych. Bardzo chętnie wysyłano tu masy ludności polskiej i litewskiej, obdarzonej wysoką energią życiową, która szybko neutralizowała element turecki i rychło się sama stawała „rosyjska”, ponieważ żadna inna opcja narodowa była tu niemożliwa, a obok trwała też kolonizacja tych terenów przez element wielkoruski.
Ciekawe, że wysoki potencjał napięcia energetycznego ludności lechickiej, przy zatraceniu polskiej świadomości narodowej, powodował jednocześnie na tych terenach zaskakujące erupcje społeczne, np. powstania Razina, Pugaczowa; narodziny osobników niezwykle czynnych, jak np. Uljanowa - Lenina i in.
W 1668 r. duża grupa polskich zesłańców, mieszczan i chłopów osiedlona została w Astrachaniu, przy tym - jak wynika z danych archiwalnych - już przed tym osiedlono tu grupę polskiej szlachty (Akty istoriczeskije, t. 4, s. 438, Petersburg 1842). Ciekawe, że zesłani mieszczanie i chłopi także udawali w Rosji, że są polską szlachtą.
Element polski napływający do Rosji w ciągu kilku wieków powodował głębokie pozytywne zmiany w tym państwie, jeszcze bowiem w 1839 roku markiz Astolphe de Custine notował: „Rosjanie, pochodzący z aglomeracji plemion długo koczujących i zawsze wojowniczych, jeszcze nie całkiem zapomnieli życia na biwaku. Wszystkie ludy niedawno przybyłe z Azji obozują w Europie jak Turcy. Petersburg jest sztabem generalnym armii, a nie stolicą narodu. To wojskowe miasto, tak wspaniałe, wydaje się nagie oczom człowieka z Zachodu”.
A jednak wielotysięczne rzesze Polaków, wciąż napływające do Rosji w ciągu wieku XVIII - XIX, jak też znaczna liczba innych zachodnich Europejczyków, przede wszystkim Niemców i Francuzów, ale też Włochów, Anglików, Holendrów, nieuchronnie nadawała Rosji piętno europejskości, powodując tu coraz szybszy i wyższy rozwój kultury, nauki, sztuki, oświaty, rzemiosła, rolnictwa, przemysłu.
A. Mickiewicz twierdził w prelekcjach o literaturach słowiańskich, że od około 1770 do około 1820 roku wywieziono na Sybir ponad sto tysięcy naszych rodaków.
O Polakach już w XVI - XVII wieku przyczyniających się do wielkości Rosji Zygmunt Librowicz pisał:„Większa część tych bohaterów rekrutowała się z jeńców wojennych podczas ciągłych zatargów Rzeczypospolitej z Moskwą. Wielu jednak Polaków, szczególnie w okresie walk Samozwańców, ciągnęło dobrowolnie do Moskwy, a stąd na odległe krańce państwa, szukać przygód i łupu. Wielu z tych przybyszów zlało swe losy z losami nowej ojczyzny aż do zagłady rodowej tradycji o swym pochodzeniu. Tego rodzaju przykładów mogą dostarczyć dzieje i podania domowe wielu rodzin ruskich...
Z jeńców Polaków tworzono na Dalekim Wschodzie roty i pułki. Rocznikarze syberyjscy widzą „litewskich ludzi” już w roku 1584 w gronie pierwszych pionierów kolonizacji brzegów Tobola i Omy. Jak wysoko ceniono w Moskwie męstwo i odwagę Polaków w XVII wieku, dowodzi prykaz cara Aleksego Michajłowicza z roku 1646, który spodziewając się napadu na Tobolsk hord kołmyckich, powierzył ważną część obrony miasta szczególnej pieczy hufca złożonego wyłącznie z jeńców polskich i litewskich, którym hetmanił ich własny wódz...
Z pskowskiej bitwy, z wojen za Stefana Batorego i z czasów Samozwańca, z wojen za Zygmunta III wojennych jeńców wysyłano na Sybir, tworzono z nich roty i pułki, które na kresach rosyjskiego państwa z miejscowymi nieujarzmionymi ludami walczyły; potem osiedlano nimi najdalsze pustynie i zamieniano ich w kozaków”.
Także w czasach późniejszych ten proces trwał nieprzerwanie z większym lub mniejszym natężeniem.
W 1769 roku zesłano na Syberię znaczną liczbę polskich patriotów należących do Konfederacji Barskiej. Ich liczbę Thesby de Belcour szacuje na 5.445 osób. Zesłanych trzymano w wyjątkowo ciężkich warunkach, by złamać ich siłę woli i wytrzymałość. Po jakimś czasie zaproponowano więźniom wolność i po 18 rubli srebrem nagrody, jeśli przejdą na prawosławie, co uchodziło za równoznaczne z zrzeczeniem się polskości i z rusyfikacją. Jak pisze Chojecki, „do takowych propozycji wielu Polaków naszych nakłoniło się, a najwięcej z prostactwa, którzy swobodniejszego życia pragnąc, ten projekt jakoby z uszczęśliwieniem dla nich miał być, przyjmowali, i nie było tego dnia, żeby nie przyszło naszych sześciu lub dziesięciu razem do kancelarii, prosząc o przyjęcie ich do religii, którym ta łatwość natychmiast z oddaniem osiemnastu rubli i uwolnieniem od służby wojskowej czyniona była; a takim sposobem w Tobolsku 180, w Tarze 50, w Tiumieniu 75, w Irkucku 8, w Opoczninie 20, a w Kazaniu 96 moskiewską przyjęli religię. Dana więc im była wolność żenienia się i szukania sobie sposobu do życia”.
Zygmunt Librowicz pisze: „Cesarz Paweł wstępując na tron, ukazem z dnia  29 listopada 1796 r. dozwolił wszystkim Polakom zesłanym na Syberię wrócić do kraju. Widocznie nie wszyscy skorzystali z tej łaski, bo do dziś dnia pozostały w Syberii rodziny z polskimi nazwiskami, których pochodzenie od konfederatów barskich potwierdzają najzupełniej kroniki. Większa część tych rodzin straciła już cechy narodowe polskie i w spuściźnie po dziadach i pradziadach zachowała tylko nazwiska polskie i, co najwięcej, niezatarty typ polskiej twarzy. Do takich rodzin zaliczają między innymi: Indyckich, Tarnowskich, Kazanowskich - potomków konfederatów barskich; Zielińskich, Wojciechowskich, Zienkiewiczów, Brzozowskich (którzy nazwisko swoje na „Berezowski” przechrzcili) i Domaszewskich - potomków Kościuszkowskich wojaków, zapędzonych na Syberię. Zatraceniu cech narodowościowych sprzyjały głównie związki małżeńskie z tuziemkami - Rosjankami, które w trzecim lub w czwartym pokoleniu wydawały na świat ludzi najzupełniej obcych Polsce... Toteż pomiędzy kozakami syberyjskimi spotkać można bardzo wielu noszących nazwiskapolskie, lecz prócz głuchych wspomnień o dziadku „polskim bohaterze” nic więcej polskiego w sobie nie mających i zruszczonych najzupełniej.
Giller w podróżach swoich spotykał wielu kozaków do tej kategorii należących i wspomina nawet, że jeden z nich, zwyczajny nieokrzesany szeregowiec, nosił głośne nazwisko Chodkiewicz. Piotrowski spotykał również potomków konfederatów, z których wielu pamiętało, że ich dziad lub ojciec był Polakiem i mniej więcej opisywało, z jakiego rodu lub jakiego znaczenia. Do bardzo też rozpowszechnionych i często napotykanych wśród kozaków nazwisk należą „Janowskij”, „Nowickij” - których pochodzenia również w zesłańcach konfederacji szukać należy. Takich potomków Polaków i nazwisk polskich mnóstwo wszędzie w Syberii się znajduje...
Istnieją podania, że w buncie Pugaczewa w roku 1773 wzięli udział niektórzy z konfederatów barskich, zesłanych na Syberię. Dokładnych szczegółów o tym brak, choć bardzo być może, że wcieleni do pułków kozackich konfederaci razem z innymi powstali na czele Pugaczewa przeciwko cesarzowej Katarzynie II, mając nadzieję, że tym sposobem łatwiej się do ojczyzny dostaną. O udziale konfederatów w buncie pugaczewskim wspomina Dierżawin w swoich pamiętnikach...
Przeciwnie Chojecki wzmiankuje o udziale Polaków w wyprawach rosyjskich przeciwko Pugaczewowi; pisze on, że w bitwie pod Orenburgiem pod komendą Golicyna legło na planu około czterechset Polaków, a w Fortecy Troickiej, wziętej szturmem przez Pugaczewa, w liczbie wyrżniętych w pień żołnierzy wszyscy Polacy potracili życie”...
W ciągu całego wieku XIX liczni Polacy byli albo przymusowo przesiedlani do Rosji, albo sami szukali tam lepszego losu. Szczególnie obfity potok krwi polskiej płynął na ogromne tereny surowej Syberii. „Prowadzeni etapem więźniowie Polacy chociaż szli wspólnie ze zwykłymi przestępcami, różnili się od tych ostatnich znacznie. Czoła wysokie, otwarte, zdradzające myśli wyższe, pociągały ku sobie szlachetnością, nakazywały szacunek, a wyraz bólu i tęsknoty, który je pokrywał bez wyjątku prawie, głębokie budził współczucie, im zaś samym nadawał cechę dojrzałości. Większość Polaków zesłanych już powierzchownością znamionowała odwagę, samoistność i zdolność...”- stwierdza jedno z ówczesnych źródeł. Siłą rzeczy więc wpływ dobroczynny tych ludzi na kraj swego wygnania był ogromny. Zygmunt Librowicz pisał: „Polacy wpłynęli na złagodzenie i upolerowanie tych Sybiraków, wśród których żyli; obudzili myśl i poruszyli w nich uczucie godności i samodzielności. Wiele rzemiósł, różne sposoby gospodarowania, niektóre narzędzia rolnicze, lepsze nasiona zbóż, rozszerzenie umiejętności czytania i pisania pomiędzy gminem, rozpowszechnienie znajomości obcych języków, szczególnie francuskiego i różnych nauk w wyższych klasach ludności, znajomości muzyki, tańców - Sybiracy w znacznej części Polakom są zobowiązani.
Syberyjczycy przyznają nawet, że niektóre gałęzie przemysłu zawdzięczają wyłącznie Polakom. Polacy na Syberii pierwsi wpadli na myśl wyrabiania oleju z drzewa cedrowego i użytkowania go, oni pierwsi założyli mydlarnie, zaczęli fabrykować cygara z tytuniu mongolskiego, wywołali niejedną reformę w rolnictwie, obdarzyli kraj lepszymi gatunkami zbóż, sprowadzili z Polski ziarna i nasiona, wprowadzili do kraju pług, ulepszone gospodarstwo rolne, zajęli się hodowlą koni, pootwierali warsztaty rzemieślnicze, wybudowali pierwsze młyny itp. Ślady ich pobytu pozostały po dziś dzień w licznych zakładach fabrycznych, wzorowych ogrodach i gospodarstwach, chociaż wiele gałęzi przemysłu stworzonych w Syberii przez Polaków z chwilą opuszczenia przez nich kraju zupełnie upadło.
Wspomnienie o Polakach z tego periodu pozostało również i w języku rosyjskim, tj. w różnych nazwach. Tak np. najlepszą pszenicę nazywają na Bajkale „polską” lub krócej „polką” - jak to stwierdza słownik Dala; kosy noszą nazwę „litowki”, dlatego, że pierwsi Litwini wprowadzili je w kraju w użycie”.
Rzecz jasna wpływy polskie i polska kolonizacja dotyczyły nie tylko Syberii, ale i innych części Cesarstwa.
Na początku XX wieku kolonia polska np. w Baku liczyła przeszło 3 tysiące osób, którym przewodziła nieformalnie małopolska rodzina Rylskich (Stefan, Leon, Onufry, Maria). Wybudowała ona m. in. tu własnym kosztem „Dom Polski”, jak również zainicjowała wznoszenie kościoła.
Na przełomie XIX - XX wieku ogromny wpływ wywierali Polacy na życie umysłowe i kulturalne Moskwy i Petersburga. Zobrazujemy ten fakt obszernym fragmentem z „Pamiętników” Wacława Lednickiego (t. II, s. 244 - 250, wyd. Londyn 1967):
„W palestrze moskiewskiej znajdowało się również wielu polskich prawników. Wymienię tu z pamięci Jana Dziewońskiego, Artura Odlanickiego-Poczobutta, Adolfa i Stanisława Szczygielskich, Wacława Fedorowicza, Edwarda Rettingera, Przysieckiego, Adama Szafkowskiego, Rupniewskiego, Rudzińskiego - z wyjątkiem Rupniewskiego i Rettingera- wszyscy pracowali w kancelarii mego ojca. W Kalendarzu Jurydycznym (za r. 1917) M. Ostrogorskiego można znaleźć daleko więcej nazwisk polskich wśród setek, a może tysięcy prawników rosyjskich. Polacy grupowali się przeważnie dokoła mojego ojca, jednego z największych adwokatów imperium. I w sądownictwie moskiewskim Polacy zajmowali niemałe stanowiska, jak np. krewny ojca, Domaszewski-Pieślak, dyrektor departamentu Izby Sądowej, sędzia w izbie Sądowej Mierzyński, sędzia Sądu Okręgowego Strawiński, Polak mocno zruszczony, oraz Jan Tomaszewski, dyrektor departamentu karnego Izby Sądowej, również zruszczony, ale później całkowicie spolonizowany. Wymienię tu także braci Arciszewskich, jeden z nich był adwokatem i profesorem prawa, drugi sędzią Sądu Okręgowego. Niestety nie udało mi się stwierdzić ich miejsca zamieszkania i pracy. Do sądownictwa Petersburskiego należał sędzia Stefan Bogucki, późniejszy sędzia Izby Karnej S.N. w niepodległej Polsce. W senacie widzimy Konrada Dynowskiego, bliskiego współpracownika hr. Wittego, J. Karnickiego oraz W. Żelechowskiego, prezesa Departamentu Karnego. (Stanowisko wiceprokuratora Saratowskiej Izby Sądowej zajmował Józef Augustynowicz). Wymienię tu także generałów Gabryłowicza i znanego działacza politycznego Aleksandra Babiańskiego - obaj należeli do Wojskowego Korpusu Sądowego (w swoim czasie Aleksander Babiański ze stanowiska swego zrezygnował jako przeciwnik kary śmierci).
Adwokatów Polaków Petersburg, jak i Moskwa i inne miasta rosyjskie, miał niemało: Wincenty Kopański (ojciec generała Stanisława Kopańskiego) skończył wojskową akademię prawną, pracował w wojskowym korpusie sprawiedliwości, po czym wstąpił do adwokatury; wymienię także Olszamowskiego, Malhomme´a, Witolda Jełowickiego, Stefana Mickiewicza i Konrada Niedźwieckiego, członka Petersburskiej Rady Adwokackiej. Dodam tu notariuszy: Ignacego Nitosławskiego, Adolfa Komarnickiego, Michała Strzałkę i Wiktora Nagurskiego.
Jeśli chodzi o życie akademickie, to na uniwersytecie Moskiewskim wykładali: Wiktor Porzeziński, Gabriel Szerszeniewicz (zruszczony), zaś w Szkole Sztuk Pięknych - sławny Stanisław Noakowski, Tomasz Dworzecki-Bohdanowicz, Franciszek Kontrym. W Petersburgu meczet miejscowy został wybudowany przez Wacława Polhowskiego, kościół na cmentarzu Wyborskim budował także Polak - Rylski, a kościół w Snowsku, w guberni czernihowskiej, Bronisław Dąbrowski. Trzeba też wspomnieć o karierze i roli Henryka Siemiradzkiego w Petersburgu, o malarzu Kazimierzu Stabrowskim (w czasie I wojny światowej malował on m. in. portrety rozmaitych polskich działaczy politycznych, wśród nich także mojego ojca). W Petersburgu mieliśmy kilku wielkich i sławnych uczonych: Leona Petrażyckiego, Jana Ignacego Baudouina de Courtenay, Tadeusza Zielińskiego, oraz jego ucznia, późniejszego profesora Uniwersytetu Lwowskiego - Chylińskiego. Wykładał tam również (przed Krakowem) nasz znakomity językoznawca Jan Łoś i słynny antropolog Julian Talko-Hryncewicz. W medycynie wśród ordynatorów wymienić należy Zygmunta Rożniewskiego, Władysława Dzierżyńskiego, Żakowicza, Aleksandra Ejtwida; na wydziale nauk przyrodniczych chemika, docenta Antoniego Doroszewicza. W Wyższej Szkole Inżynierów Dróg i Komunikacji wykładali profesorowie: Józef Fedorowicz, Kazimierz Cegliński, Zygmunt Reichman, Wiktor Somkowski, docent Korczyński, a także Feliks Jasieński. Na Wyższych Kursach Żeńskich pracowały jako laborantki: Anna Missuna (paleontologia), i Helena Rogowska (chemia biologiczna).
Pisywali też Polacy w rozmaitych gazetach i miesięcznikach rosyjskich. Wymienię tu np. Konstantego Zarembę i Leona Kozłowskiego, stałego współpracownika gazety RusskajaMysl i autora artykułów o literaturze polskiej w różnych encyklopediach i wydawnictwach zbiorowych.
Wspomniałem wyżej o nauce, malarstwie i architekturze - niemniejszą rolę odegrali Polacy w muzykalnym życiu Rosji. Opera Maryjska w Petersburgu liczyła wiele śpiewaków i śpiewaczek polskich, że tu wymienię np. Bolską, ze Skąpskich Brochocką. W latach 1889 - 1898 Bolska występowała w Teatrze Wielkim w Moskwie, w latach 1897 - 1918 w Operze Maryjskiej. Dla podkreślenia jej polskości drukowano na programach jej nazwisko: Bolska - nie Bolskaja. W tejże Operze Maryjskiej występowała Marta Walicka, barytonem opery był Włodzimierz Grocholski, basem - Zygmunt Lelewski (wykonawca Borysa Godunowa w La Scala w Mediolanie), wiolonczelistą - Aleksander Wierzbiłowicz, wieloletnim dyrygentem (aż do 1916 r.) - kompozytor Edward Kruszewski, w latach 1918 - 1919 stanowisko to zajmował Grzegorz Fitelberg.
W operetce petersburskiej na gościnnych występach bywały Wiktoria Kawecka, Lucyna Messal i Piątkowska.
W Moskwie były bas Romuald Wasilewski został reżyserem Opery Cesarskiej - wspomina o nim, jak o wielu innych tu wymienionych artystach i artystkach polskich, Szalapin w swoim pamiętniku. (Córka Wasilewskiego wyszła za mąż za Jana Dziewońskiego, mojego kolegę, pomocnika mego ojca). Jako zdolnego reżysera w teatrze Stanisławskiego znaliśmy Ryszarda Bolesławskiego. Wymienię tu również znakomitą i urodziwą artystkę Gzowską, zrusyfikowaną Polkę. Występowała w cesarskim Małym Teatrze i u Stanisławowskiego. (W r. 1915 urządziła w Moskwie wielki wieczór na rzecz uchodźców z Polski.) Tenorem Teatru Mamontowa w Moskwie był Antoni Siekar-Różański, często bywał u nas, nieraz śpiewał z moją matką. Wymienię tu także soprano tejże opery Alinę Sokołowską i M. Kleczkowskiego, który pracował w redakcji czasopisma Muzyka i Żyźń, oraz pianistkę Zofję Rapcewiczową, która ukończyła konserwatorium w Petersburgu. Czyż mam tu wspominać o Józefie Hofmannie, który w latach 1892 - 1894 był uczniem Antoniego Rubinsteina, zaś w latach 1896 - 1913 stał się najsławniejszym wirtuozem w Rosji!
Często śpiewał w Rosji Adam Didur, zaś popularnym kompozytorem był Polak Cezary Cui; jego wnuczka wyszła za mąż za Michała Kruszyńskiego - przebywał on w lagrze razem z B. Kaweckim, także petersburszczaninem, który łaskawie dopomógł mi w zebraniu tych wszystkich nazwisk. Pani Kruszyńska umarła w Turkiestanie w r. 1942. przy tej sposobności wymienię tu także teścia p. Kaweckiego, dyrektora kolei w Wilnie, Kazimierza Falkowskiego, który w Rosji budował odcinek kolejowy Aginsk-Minusinsk.
Wszystkie te nazwiska podałem tutaj z pamięci, własnej i znajomych, którzy mi w tym pomogli - w innej książce może mi się uda bardziej dokładniej zobrazować wielką rolę kulturalną i społeczną, jaką Polacy odegrali w Rosji centralnej i na peryferiach rosyjskiego imperium, tu chciałbym tylko tym spisem zachęcić naszych historyków do ścisłego opracowania tych dziejów i działalności Polaków w Rosji. Ja przecież nie jestem historykiem!
Dodam tu, że i w wojsku, flocie wojennej i handlowej znalazło się wielu Polaków, którzy doszli nawet do naczelnych stanowisk, jak np. generał Feliks Rostkowski, szef rosyjskiej intendentury, gen. Riesenkampf, słynny bogacz, pułkownik (później w Polsce generał) Jan Jacyna, wykładowca w Korpusie Paziów i nauczyciel prywatny wielkich książąt rosyjskich, generałowie Mikołaj Michałowski (brał udział w wojnie tureckiej), Remiszewski, Wład. Hauryłkiewicz, Hurczyn oraz admirałowie Michałowski i Ksawery Borowski, a także komandor Panasewicz, artylerzysta pułkownik Walerian Michałowski, wynalazca busoli używanej przez rosyjską i następnie polską artylerię. A iluż innych wchłonęła późniejsza armia i flota polska!
Ten bardzo zresztą niekompletny przegląd nazwisk i działalności w Rosji tych, którzy je nosili, chciałbym zakończyć paroma nazwiskami Polaków i Polek zruszczonych, którzy także zaznaczyli się, nieraz wydatnie, w życiu rosyjskim. Do nich należą np.: znakomity podróżnik W. Przewalski i jego syn, znany moskiewski adwokat i działacz społeczny; wielki filantrop Alfons Szaniawski; sławna artystka dramatyczna Komisarzewska; inicjator lotów międzyplanetarnych Konstanty Ciołkowski; szef sztabu generalnego, generał Januszkiewicz; dyrektor departamentu w ministerstwie sprawiedliwości Zawadzki; baletnica Krzesińska, metresa cesarza Mikołaja II przed jego małżeństwem, następnie zaś żona morganatyczna w. ks. Andrzeja Włodzimierzowicza; dyrektor departamentu górniczego Konstanty Skałkowski; wreszcie Kulikowski, mąż w. ks. Olgi Aleksandrownej; znakomity pisarz rosyjski Wieriesajew (Śmidowicz „z domu”); nie mniej znakomity poeta i pisarz Władysław Chodasiewicz) syn Polaka i Żydówki katoliczki, wychowanki Radziwiłłów, która nigdy nie mogła przeboleć zruszczenia swoich dzieci. Sławny poeta Niekrasow miał matkę Polkę. Za generała Franciszka Feliksowicza Kublickiego-Piotucha, zruszczonego bodaj całkowicie, wyszła po śmierci pierwszego męża matka Aleksandra Błoka.
Rzecz prosta, że grupa ta zawierała daleko większą ilość ludzi, często wybitnych, których zdolności   r a s o w o  należały przecież do narodu polskiego. Zostali oni po prostu pochłonięci wraz ze zdolnościami przez imperium rosyjskie, na skutek nie tylko ich własnej słabości, lecz dzięki wyjątkowej potędze absorbcyjnej tego imperium. Skoro już tu o związkach dynastycznych mowa, dodam także hr. Stefana Tyszkiewicza (syna Władysława), który w czasie wojny 1914 r. był adiutantem w. ks. Mikołaja Mikołajewicza i ożenił się z jego pasierbicą, wnuczką Mikołaja Czarnogórskiego.
Dodam tu wreszcie jeszcze jedną postać: rosyjską socjalistką-rewolucjonistką została Halina Śleszyńska, córka Jana Śleszyńskiego, profesora uniwersytetu w Odessie. Jej głośny proces odbył się bodaj w Kijowie, po czym ukazała się jej książka Pamiętnik rewolucjonistki pod nazwiskiem (z drugiego małżeństwa) Krahelska (primo voto była Grabiankowa). Polacy dostali się nie tylko do senatu, lecz i do dyplomacji, jak np. Poklewski-Koziełł, pochodzący z rodziny „królów syberyjskich”, którzy posiadali fantastyczne obszary ze złożami złota, z własną marynarką, z czterdziestopokojowym pałacem. Mówiłem o bankach - wymienię tu hrabiego Bronisława Jezierskiego, dyrektora Banku Rosyjsko-Azjatyckiego w Szanghaju, Władysława Żukowskiego, który odgrywał dużą rolę w petersburskich sferach finansowych, Br. Zielińskiego, dyrektora najpierw Banku Międzynarodowego w Moskwie, następnie filii Warszawskiego Banku Handlowego w Petersburgu, oraz mojego ojca, prezesa Banku Zjednoczonego w Moskwie.
Chciałbym tu również wymienić naszych proboszczów - dziekanów kościoła św. Piotra i Pawła w Moskwie: księdza Ottena, księdza Piotra Zielińskiego - jak najbardziej zasłużonych naszych kapłanów, a także szereg literatów, dziennikarzy, artystów. Oto oni: poeta Remigiusz Kwiatkowski, pani Maria Talma - działaczka społeczna, bibliotekarka, Julian Klukowski - wybitny dziennikarz, pani Wanda Podgórska, literatka. Mąż p. Wandy, Sylwester, miał biuro oceny strat kolejowych. Urządzali wilie dla żołnierzy Polaków i organizowali kółka samokształceniowe. Ich córka Janina, kandydat praw (skończyła Sorbonę), pracowała w czasie wojny w komitecie polskim jako kierowniczka dwu sekcji: pomocy rannym i jeńcom oraz opieki nad rodakami w schroniskach miejskich. Po śmierci swego ojca wzięła na siebie jego biuro. W Polsce wyszła za mąż za Stanisława Jurkiewicza, ministra pracy i opieki społecznej i dalej oddawała swój czas społeczeństwu, działając w Radzie Miejskiej. Następnie wspomnę panią Stefanię Laudynową, która zasłynęła szczególniej z powodu swego Listu Polki do Tołstoja, pianistkę Lucynę Robowską i dwie inne pianistki, doktorową Chroszewską i doktorową Hryszkiewiczową, które często występowały na polskich koncertach dobroczynnych, Julię Wojnarowską, działaczkę społeczną, nauczycielkę na pensji p. Jakubowskiej w czasie wojny - matkę p. Anuszowej. Dodam wreszcie, że wszyscy ci Polacy brali czynny udział w akcjach naszych instytucji społecznych: Evert był wiceprezesem Rzymsko-Katolickiego Towarzystwa Dobroczynności i następnie jednym z wiceprezesów Komitetu Polskiego Pomocy Ofiarom Wojny (drugim wiceprezesem był Ludwik Darowski), Stanisław Wróblewski - wieloletnim opiekunem ochronki dla dziewcząt, Wacław Liebert - wieloletnim prezesem Bratniej pomocy, następnie przewodniczącym Sekcji Szkolnej Komitetu Polskiego, R. Kwiatkowski działał na terenie Lutni i Domu polskiego, J. Jasiński przyczynił się do wybudowania gmachu Biblioteki Polskiej, organizował odczyty publiczne, stale się opiekował biblioteką, J. Klukowski był dyrektorem biblioteki, następnie przewodniczącym sekcji Komitetu Polskiego Pomocy Jeńcom i Rannym, Wacław Purski - prezesem Domu Polskiego, następnie skarbnikiem Komitetu Polskiego. Doktorowa Emilia Grocholska, czynna pracowniczka w Komitecie Polskim, panie Podgórskie, pani Maria Podsędkowska, Antoni Kolnarski, Władysław Lachert, Jerzy Koźliński, Franciszek Kontrym, Adolf Henneberg, Szostakowska, Karczewski, Dębowski, Zygmunt Kieszkowski, Maria Byszewska, Maria Dziewońska, Edward Rettinger, jego żona Wanda, z domu Jasińska, Szuntył, Jan Dziewoński z Adolfem Knoblochem na czele - pracowali w sekcji Komitetu (opieki nad rodakami w schroniskach Komitetu) w latach 1915 - 17. I wielu, wielu innych pracowało we wszystkich tych naszych instytucjach, oczywiście honorowo. Chciałbym tutaj także wymienić Korotyńskiego, niestety imienia nie pamiętam, ale każdy członek kolonii polskiej znał tego odźwiernego Domu Polskiego i Biblioteki Polskiej, który nieodmiennie brał udział we wszystkich zebraniach społecznych i politycznych kolonii. Witał każdego - i każdego uderzała przede wszystkim jego twarz - wyglądał jak jakieś skojarzenie Matejkowskiego Skargi i klasycznych postaci powstańców polskich na obrazach Grottgera. Ale i ubranie jego nie odznaczało się przeciętnością: nosił stale ten sam celuloidowy, wysoki, biały, podwójny kołnierzyk, spod którego opadał słabo przytwierdzony do spinki czarny gotowy krawat. kołnierz ten był co najmniej dwa razy szerszy niż cienka, starcza szyja, zaś na wątłym ciele wisiał i rozwiewał się długi, czarny, mocno zaplamiony surdut. Maniery miał Korotyński niezmiernie wyszukane i każdego witał z nie ukrywaną radością i manifestacyjną uprzejmością.
Kolonia polska osiągnęła również rodzaj samowystarczalności w zakresie codziennych potrzeb życiowych: mieliśmy dwóch dobrych krawców, Bochińskiego i Biżuto, fotografa Brodowskiego, zegarmistrza Cara, świetną masarnię z polskimi wędlinami Gawłowicza, itd.
Istniał w Moskwie także sklep broni myśliwskiej niejakiego Tarnopolskiego, który jednocześnie redagował i wydawał przez szereg lat rosyjski tygodnik pt. Ochotniczij Wiestnik, mający duże powodzenie.”
Aby uzmysłowić sobie, jak wiele „odprysków” polskich rodów szlacheckich znajduje się w Rosji do dziś, wystarczy tylko np. spojrzeć na łamy ukazującej się w Moskwie w nakładzie 9 mln egzemplarzy gazety Izwiestija; znajdziemy tu teraz w roku 1996, wśród etatowych pracowników pisma takie nazwiska jak Białostocki, Chowratowicz, Chrapowicki, Huk, Lewicki, Jaroszyńska, Iljiński, Kosiński, Kruszyński, Łaszkiewicz, Matukowski, Łapski, Newelski, Pojurowski, Polanowski, Portański, Ostalski, Żagiel, Wasiński, Szymański i redaktor naczelny - Gołębiowski!...
Proponowany niniejszym uwadze czytelnika zbiór esejów popularnonaukowych, lub, jeśli kto woli, literacko-naukowych, poświęcony jest szeregowi wybitnych rosyjskich podróżników i odkrywców wieku XIX - XX, którzy byli Polakami lub osobami polskiego pochodzenia. Wiele z tych imion znał cały ówczesny świat, a ich dorobek w sposób naturalny należy nie tylko do Rosji, ale i do Narodu Polskiego.


Włodzimierz Amalicki




Wybitny geolog rosyjski Włodzimierz Amalicki urodził się 13 lipca 1860 roku w miejscowości Starzyki na Wołyniu.
Niektórzy badacze nazywają tę rodzinę „tatarską”. Tak np. profesor A. Włodarski (Rodzina. Herbarz szlachty polskiej, część I, s. 1, Warszawa 1932) podaje: „Amalicki. Rodzina tatarska, posiadająca majątek Świstowiły w ziemi nowogrodzkiej”. Trzeba jednak pamiętać o umowności tego pojęcia, które nie ma w tym przypadku treści etnicznej, lecz sygnalizuje jedynie, że daleki przodek rodu (niekiedy mityczny) miał ongiś przybyć do Polski ze Wschodu.
O Amalickich źródła archiwalne wspominają po raz pierwszy w roku 1490. Matka Amalickiego pochodziła z Połubińskich, dawnego rodu polskiego (herbu Jastrzębiec), znanego od XIV stulecia. Tradycja rodzinna głosiła, że Połubińscy pochodzą rzekomo od Wielkiego Księcia Litewskiego Gedymina. Używali zresztą często Połubińscy - nawet w mniej zamożnych odgałęzieniach tytułu książęcego, osiadali przede wszystkim na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej. Na przykład w „Rejestrze wydatków miasta Jego Królewskiej Mości Mohilewa” z roku 1679 kilkakrotnie figuruje „pan marszałek Połubiński”, przywódca miejscowej szlachty...
Ojciec Włodzimierza Amalickiego należał do średniej, raczej niezamożnej szlachty. A zresztą i rodzina matki w tym okresie nie wyróżniała się już bogactwem
We wczesnym dzieciństwie, gdy chłopczyk miał zaledwie trzy lata, dosięgnął go ciężki cios losu: zmarł ojciec. Matka dosłownie klepała biedę wraz z synem. Trudno było przewidzieć, jakby się potoczyły losy bardzo zdolnego chłopca, gdyby w Petersburgu nie mieszkał rodzony brat jego matki, znakomity lekarz. On to właśnie przyszedł z pomocą w tej trudnej sytuacji i - gdy Włodek miał dziewięć lat i trochę się usamodzielnił pod względem psychicznym - zabrał malca do stolicy Rosji. Został tu chłopiec umieszczony w jednym z lepszych gimnazjów, chociaż - rzecz znamienna - szczególnymi sukcesami w nauce pochwalić się nie mógł. Co prawda miał skłonności do przedmiotów przyrodniczych, lecz jak na razie nic nie wskazywało, że urośnie z chłopca wielki badacz przyrody.
Po gimnazjum wstąpił Amalicki na wydział fizyczno - matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego. Już na drugim roku obrał specjalizację w dziedzinie geologii i tu właśnie zaczął się wśród kolegów wyróżniać niespożytą energią, pracowitością, dociekliwością. Należał najprawdopodobniej do tego dość rzadkiego typu ludzi, którzy rozwijają się powoli, ale nieprzerwanie przez całe życie. O ile na ławie szkolnej są oni wyprzedzani przez większość kolegów, robią wrażenie, jakby byli nieco „przyhamowani” czy nawet tępawi, to jednak z biegiem lat niepostrzeżenie czynią znaczne postępy w samorozwoju, tak że w pewnym momencie zaskakują znienacka środowisko, znajomych, a nawet krewnych, którzy ze zdziwieniem rozkładają ręce: „Któż by mógł pomyśleć?”... Coś takiego przydarzyło się I. Newtonowi, A. Einsteinowi i kilku innym geniuszom rodzaju ludzkiego, których nauczyciele szkolni uważali za tępych ...
Profesor geologii W. Dokuczajew rychło zauważył szczególnie pilnego i rokującego nadzieje studenta, któremu na trzecim roku studiów powierzał nawet samodzielne prowadzenie zajęć z krystalografii. Stało się to, co powinno było się stać, Amalicki błyskotliwie ukończył w 1883 roku studia i pozostał, by pracować przy wydziale geologii Uniwersytetu Petersburskiego. Doskonałą szkołą stała się dla początkującego naukowca wyprawa geologiczna pod kierunkiem prof. Dokuczajewa do guberni niżegorodzkiej. Młodego człowieka zafascynowało znalezienie w głębokich warstwach ziemi, które uważano wówczas za „martwe”, dużej ilości najrozmaitszych resztek kopalnianych muszelek. Udaje się Amalicki na badania do basenu rzek Wołgi i Oki, gdzie znajduje w piaskowcach, glinach i piaskach masę pozostałości po muszlach słodkowodnych ślimaków (anthrakosia), które żyły tu przed milionami lat. Zebrany materiał powoli usystematyzował się w obszerną, poważną pracę magisterską Pokłady systemu permskiego w basenie rzek Wołgi i Oki. W. Amalicki przekształca się z geologa w zapalonego paleontologa.
W roku 1887 zostaje magistrem geologii i kustoszem Gabinetu Geologicznego Uniwersytetu Petersburskiego. Natomiast od 1889 roku rozpoczyna się jego wieloletnia owocna działalność także na niwie pedagogicznej, prowadzi zajęcia z paleontologii. W roku zaś następnym obejmuje Amalicki kierownictwo wydziału geologii na Uniwersytecie Warszawskim. Z właściwą sobie energią reorganizuje tutejszy gabinet geologii, prowadzi stałe wycieczki ze studentami w okolice Warszawy (aby dawać poglądowe lekcje paleontologii), tworzy kółko naukowe studentów, ożywia działalność Warszawskiego Towarzystwa Przyrodniczego. Od pierwszych miesięcy pobytu młody profesor, obdarzony niepospolitą kulturą osobistą, nie ukrywający swego polskiego pochodzenia, staje się ulubieńcem studentów (zarówno Polaków, jak i Rosjan) oraz środowisk naukowych Warszawy. Wśród miejscowej ludności uchodzi za „swojego” człowieka, przyzwoitego i porządnego, nie stroniącego, dla kariery, od kontaktów z rodakami, jak to miało miejsce w wielu innych przypadkach.
Od 1894 roku był Amalicki profesorem, a od 1908 rektorem Politechniki Warszawskiej. Jednak zajęcia pedagogiczne nie oderwały go od wykopaliskowych prac praktycznych w terenie. Każdy urlop spędza uczony razem ze swą młodą żoną Anną (pomocnicą we wszystkich jego pracach, sekretarką, tłumaczką podczas podróży zagranicznych), na badaniach terenowych, przede wszystkim w okolicach miast Ołoniec i Wołogda. Na podstawie ogromnego materiału empirycznego dochodzi Amalicki do wniosku, że resztki kopalnianych zwierząt i roślin na terenie Rosji z okresu permu są identyczne z wykopaliskami na terenie Europy i Ameryki Północnej. Odkrycie zaskakującego faktu, że świat organiczny tamtej epoki w zasadzie był ten sam na ogromnych terenach Europy, Azji, Ameryki (tworzył jedną i tę samą strefę geograficzną), przyniosło rozgłos młodemu uczonemu. Amalicki ustala też podobieństwo flory i fauny górnego permu z takowymiż na południowych kontynentach, w Australii, Indochinach, Południowej Afryce. Jakie są przyczyny podobieństwa warstw paleontologicznych z zakresu permu w Rosji do odnośnych terenów geograficznych Południa? Rozstrzygnięciu tego zagadnienia poświęca W. Amalicki wiele lat życia.


*         *         *


W celu zgłębienia problematyki, nad którą głowił się nasz rodak, przypomnijmy pokrótce, jak wygląda rozwój ożywionej materii na naszej planecie.
Ewolucja życia na Ziemi dzielona jest umownie na osiem okresów. Pierwszy z nich to prekambr (3000 - 520 mln lat), podczas którego z materii nieorganicznej powstały złożone związki organiczne. We wczesnym prekambrze zjawiają się bakterie, a w końcu jego spotyka się już gąbki, glony, mięczaki, robaki.
Okres drugi, kambr (w przybliżeniu 520 - 420 mln lat), charakteryzuje się tym, że na jego progu pojawiają się skorupiaki, kręgowce; duże znaczenie mają archeocjaty rafowe, trylobity i ramienionogi, które rozwijają się w dużą i urozmaiconą grupę pełzających i pływających organizmów, które dominują w oceanie przez następne 100 mln lat.
Okres kolejny ma nazwę ordowik (około 420 - 360 mln lat). Następuje w nim rozwój trylobitów i graptolitów; z głowonogich powstają łodzikowate; pierwsze kręgowce bezszczękowe, brzuchonogie morskie ślimaki.
W sylurze (360 - 320 mln lat) żyją glony, pojawiają się pierwsze rośliny naczyniowe: lądowe ksylofity bez liści i korzeni. Zjawiają się pierwsze ryby pancerne. W słodkich wodach grasują skorpiony wodne; w oceanach roi się od  lilii wodnych i koralowców.
W okresie piątym, zwanym dewon (320 - 265 mln lat) dominują ślimaki, małże, korale, goniatyty, wyższe ryby kostno i chrzęstno-szkieletowe. Na oceanach królują ogromne rekiny. Z ryb zaczynają rozwijać się pierwsze płazy. Niektóre gatunki wymierają. Zjawiają się pierwsze rośliny paprociopodobne.
W karbonie (265 - 210 mln lat) duże znaczenie mają  zwierzęta amfibie, które dały początek pierwszym płazom pancernym. Gady i owady zapełniają ziemię, w morzu pełno korali, małż, ślimaków, goniatyt, otwornic. Obok roślin okrytozalążkowych występują nagozalążkowe (drzewa iglaste). Krajobraz jest bajeczny: gigantyczne drzewopodobne paprocie kołyszą się na wietrze, a wokół nich krążą równie wspaniałe szklarze.
I wreszcie następuje perm (mniej więcej 210 -183 mln lat), podczas którego na lądzie prym wiodą podobne do ssaków reptylie (Dimetrodont); pojawiają się dobrze wykształcone gady. W oceanie rozwijają się moluski i prymitywne ryby kostne; większość rekinów ginie, wymierają całkowicie trylobity i niemal zupełnie jeżowce i ramienionogie. Na szerokościach północnych obficie rozwija się roślinność.
W triasie (185 - 155 mln lat) gigantyczne reptylie (typu Cynognathus) ustępują miejsca mniejszym, pojawiają się pierwsze ssaki.
Jura (155 - 110 mln lat) charakteryzuje się tym, że na lądzie przeważają rośliny nagozalążkowe, spośród zwierząt - gady olbrzymie (np. brontozaury). Do pierwszego lotu startuje przodek ptaków Archaeopteryx. W wodach pełzają po dnie ichtiozaury i pleziozaury, a obok nich pływa mnóstwo różnych ryb.
Okres, zwany kredowym (110 - 60 mln lat) rozkwita magnoliami, ale też porasta pierwszymi roślinami nasiennymi (wierzba, dąb, topola, trawy). Znienacka i gwałtownie w końcu tego okresu wymierają gigantyczne dinozaury i ogromne latające pterodaktyle. Zjawiają się nowe odmiany drobnych ssaków. W morzu żyją otwornice, gąbki i ryby kostno - szkieletowe.
W trzeciorzędzie (60 - 1 mln lat) gwałtownie ewoluują ssaki (torbacze, drapieżne, parzysto i nieparzystokopytne), pojawiają się lemury itp. Rozwijają się ptaki. Ryby, (np. rekin piaskowy), płazy i bezkręgowce mają kształt zbliżony do obecnego.
Czwartorzęd (1 - 0 mln lat) to ostatni, najnowszy okres rozwoju życia na Ziemi. Na początku tego okresu dominują duże ssaki (mastodonty, szablozębe tygrysy, błękitne wieloryby). Na półkuli północnej mają miejsce wielokrotne ataki lodowców. Niektóre zwierzęta migrują, inne przystosowują się do chłodów, jeszcze inne giną. Podczas epok lodowcowych dominują nosorożec i mamut; po nich - tur, jeleń, żubr. Człowieka pierwotnego zmienia homo sapiens. Od końca trzeciorzędu rozwija się dzisiejszy świat roślin i zwierząt.
Już z tego skrótowego przedstawienia problematyki wnioskować można, jak fascynującym zajęciem może być badanie każdego z wyżej wymienionych okresów życia na Ziemi, jednego z najbardziej tajemniczych fenomenów we Wszechświecie...
Streszczając, przypomnijmy więc skrótowo, idąc za jednym z numerów National Geographicz 1994 r., że drobne zwierzęta bezkręgowe istnieją od około 450 mln lat, ryby bezszczękowe - 400 mln lat, ptaki 140 mln lat, ssaki około 80 mln lat, Człowiek w swych kolejnych formach rozwojowych istnieje prawdopodobnie mniej niż 0,5 mln lat, jako zaś Homo sapiens liczy co najwyżej 50 tys. lat.
Fakty te mają nie tylko sens statystyczny, lecz i filizoficzno-religijny, pośrednio bowiem stanowić mogą argument na rzecz lub przeciw teorii naturalnej albo doktryny mówiącej o stworzeniu świata przez Boga. Dziś bowiem jedni badacze twierdzą, że wprawdzie Bóg stworzył wszechświat, lecz zmienia się on zgodnie z prawami natury, w dużej mierze niezależnie od Stwórcy. Inna wersja „komputerowa” zakłada, iż wszechświat został „zaprogramowany” przez nadrzędną superinteligentną siłę sprawczą, w sposób doskonale precyzyjny, pozwalający później człowiekowi odkrywać zależności naukowe, wynikające z boskiej siły sprawczej.
Naukowcy próbują przy tym znaleźć podobieństwa pomiędzy twierdzeniemi naukowymi a przekazami religijnymi. Teksty biblijne głoszą na przykład, że wszechświat został stworzony w 6 dni, przy czym okresu tego nie należy rozumieć dosłownie, a poszczególne „dni” mogły w rzeczywistości oznaczać tysiąclecia. Miałyby to potwierdzać odkrycia archeologiczne. Nauka odnotowuje przecież nagłe pojawienie się nowych form życia, nie mających wcześniejszych odpowiedników. Zwolennicy „ewolucji boskiej” przedstawiają Stwórcę jako swego rodzaju naczelnego inżyniera genetycznego z olbrzymią precyzją sterującego skomplikowanymi prawami przyrody. Nawet pierwotny, uznawany przez naukowców pra-wybuch, inicjujący powstanie wszechświata, może być dziełem Boga. On sam przez niektórych uważany jest nawet za splot sił przyrody podlegający ewolucji, podobnie jak cały wszechświat.
Problem jest skomplikowany i z pewnością będzie występował w całym okresie istnienia ludzkości. Znamienne są słowa Karola Darwina, który powiedział: „Na wszystko patrzę, jako na wynik przeznaczenia, z pewnym marginesem, pozostawionym nam w ramach przypadku. Takie tłumaczenie zjawiska nie zadowala mnie do końca i nie wyjaśnia wszystkiego. Głęboko wierzę, że całe to zagadnienie jest zbyt skomplikowane, jak na możliwości ludzkiego intelektu”. Dodajmy, że sam Amalicki z reguły unikał wynurzeń metafizycznych w swych dziełach, chociaż ogólnie rzecz biorąc reprezentował w tej dziedzinie światopogląd idealistyczny... Lecz wróćmy do roku 1892. Wówczas to młody uczony obronił na Uniwersytecie Petersburskim rozprawę doktorską z dziedziny geognozji pt. Materiały do poznania fauny systemu permu w Rosji, następnie zaś wyjechał na dłuższą delegację naukową do Anglii, gdzie razem z żoną badał zbiory British Museum, dotyczące fauny kopalnej. Na podstawie tych badań Amalicki udowodnił, że świat roślinny i zwierzęcy w okresie górnego permu zarówno w Rosji, jak też w Afryce Południowej i Indiach - mimo ogromnych odległości je dzielących - był identyczny. Lecz na kontynentach południowych znaleziono też dużą ilość różnych naziemnych kręgowców kopalnianych z tamtej epoki - amfibii i płazów. Płazy należały wszystkie do dużej wymarłej grupy teromorf lub zwierzokształtnych, nazwanych tak ze względu na swe podobieństwo do ssaków, najwyższej klasy kręgowców lądowych. Amalicki wysuwa przypuszczenie, że również w warstwach geologicznych odnoszących się do okresu permu na terenie Rosji powinny były się zachować resztki zwierzokształtnych reptylii, podobnych do południowoafrykańskich. Trzeba tylko zorganizować systematyczne poszukiwania, a wówczas zostanie udowodniona zupełna identycznośćdawnego życia na terenie Rosji, Afryki Południowej i Gondwany.
Twierdzenia Amalickiego wydawały się jego współczesnym czystą fantazją, stanowiły bowiem zupełne zaprzeczenie powszechnie wówczas przyjętych wyobrażeń, zgadzających się co do tego, że świat flory i fauny na północnych i południowych obszarach Ziemi w okresie permu był zupełnie odmienny. Wydawało się nieprawdopodobnym, by daleko na północ, w centrum północnego kontynentalnego obszaru, znalazły się roślinność czy zwierzęta typowe dla terenów południowych.
Nie dając się zniechęcić brakiem poparcia i sceptycyzmem kolegów ze świata naukowego Amalicki układa szczegółowy obszerny program badań i przedstawia go do zatwierdzenia w Warszawskim Towarzystwie Przyrodników. Natychmiast też przystępuje do realizacji pomysłu, przy czym czyni to na własny koszt. Ponieważ Anna i Włodzimierz Amaliccy dzieci nie mieli, cały wolny od wykładów czas, czyli okres wakacji letnich, poświęcali badaniu kontynentalnych warstw geologicznych z okresu permu w północno - wschodniej części Rosji.
W niedużej łodzi, wraz z żoną i dwoma wioślarzami pływał Amalicki po rzekach Suchona, Dźwina Północna, Wyszegda starannie badając wszystkie wyjścia na powierzchnię warstw geologicznych z okresu permu. Noce i dnie spędzane pod otwartym niebem, setki kilometrów pieszych wędrówek przy stromych, urwistych brzegach dziewiczych rzek północnych, świeża żywność, składająca się ze złowionych ryb i upolowanej zwierzyny - wszystko to dawało wytchnienie po uciążliwej miejskiej gonitwie i hałasie Warszawy i Petersburga. Chociaż z drugiej strony długotrwałe wyprawy wymagały wyrzeczeń i przysparzały niemało najrozmaitszych trudności, których pokonanie było możliwe tylko dzięki poświęceniu, energii, pracowitości.
Wyniki swych wypraw publikował Amalicki corocznie w serii książek pod wspólną nazwą Geologiczna wyprawa na północ Rosji.
Rok 1895 nie dostarczył mu wystarczającej ilości materiału, by udowodnić swe racje, lecz Amalickiemu udało się uzbierać na rzece Suchona pewną liczbę kości jakichś nieznanych naziemnych kręgowców. Kości te jednak były tak nieduże i zniekształcone przez procesy rozkładowe, że sklasyfikowanie ich mimo najgorętszych chęci okazało się niemożliwe. W końcu lata 1895 r. Amalicki zatrzymał się w powrotnej drodze w Niżnim Nowgorodzie, żeby jeszcze raz obejrzeć badane przezeń przed jedenastu laty wyjścia warstw permskich na rzece Oka przy jej ujściu do Wołgi. W jednym z wąwozów zauważył on wyjście na powierzchnię twardego piaskowca, wystającego ze stromego urwiska. Uważnie oglądając tę skałę Amalicki dostrzegł, że piaskowiec prócz otoczki zawiera też ułamki kości, mających takąż jak żwir ciemno-brązową barwę. Staranne poszukiwania dały niezły wynik: zebrano kilka ogniw kręgosłupa, ułamki zwierzęcej czaszki i zębów. Resztki te były podobne do kości - znanych Amalickiemu ze zbiorów w British Museum - zwierzokształtnych płazów, rozpowszechnionych w okresie permu na terenie Afryki Południowej.
Uczony powrócił do Warszawy, gdzie z niecierpliwością oczekiwał nadejścia kolejnego lata, by znów udać się na poszukiwania tajemniczych pozostałości dawnego życia, zagubionych w masie niemych warstw geologicznych na urwistych brzegach rzek Północy.
W roku 1896 Amalicki znajduje na Suchonie i Dźwinie Północnej nowe pozostałości paleontologiczne - odciski liści prawdziwych glosopteryd, muszle antrakozyd oraz ułamki kości płazów, należących do typu południowo-afrykańskich teromorf. W roku następnym liczba znalezisk fauny permskiej zwiększyła się jeszcze bardziej. W tym sezonie, jak żartował sam Amalicki, musiał on natłuc tyle stwardniałych grudek piasku (tzw. konkrecji) w poszukiwaniu zawartych w nich resztek organicznych, że „otrzymanego żwiru starczyłoby na szmat dobrej szosy”.
W roku 1897 uczony przedstawił wyniki swych badań na Międzynarodowym Kongresie Geologicznym w Petersburgu i zyskał poparcie dla swych idei ze strony kilku czołowych przedstawicieli nauki z Niemiec, W. Brytanii i USA. A jeszcze po roku zostało odniesione zdecydowane zwycięstwo. Nad Dźwiną Północną odnalazł Amalicki mnóstwo odcisków liści glosopteryd oraz szczękę zwierzokształtnego płaza z dobrze zachowanym uzębieniem. Właścicielem jej okazał się trawojadny parejozaurus, znany dotychczas tylko w warstwach permskich Afryki Południowej i uważany za najbardziej charakterystycznego reprezentanta fauny południowoafrykańskiej. Tak, to było zwycięstwo!
Na posiedzeniu Petersburskiego Towarzystwa Przyrodników Amalicki zademonstrował znaleziska i podkreślił konieczność prowadzenia dalszych badań. Rewelacje jego przyjęte zostały dość życzliwie, wyasygnowano nawet na dalsze prace niedużą kwotę pieniędzy. W następnym roku uczony kontynuował swe poszukiwania nad Dźwiną Północną. Trzeba zaznaczyć, że wówczas w ogóle nie było jeszcze nigdzie (a szczególnie w Rosji) ani doświadczenia, ani tym bardziej metodyk prowadzenia prac wykopaliskowych w warstwie permu (Anglicy w zasadzie tylko zbierali to, co znajdowali na powierzchni, wykopalisk nie prowadzili). I Amalicki poradził sobie z tą zupełnie nową sprawą. Wyprzedzając o kilka dziesięcioleci marsz światowej nauki w tym kierunku, opracował doskonałą metodykę prowadzenia wykopalisk z epoki permu.
Praktycznie wykopaliska początkowo nie dawały pożądanych wyników. Po całym miesiącu jałowych wysiłków, pod wpływem zniechęcenia i zniecierpliwienia, kazał Amalicki przenieść badania o kilkanaście metrów w bok. I oto cud! Już pierwsza rozbita konkrecja zawierała doskonale zachowaną czaszkę parejozaura. Gdy zaś wyłuskano dalsze konkrecje, okazało się, że poszukiwaczom paleontologicznych skarbów dopisało nie lada szczęście: mocno scementowany piaskowiec zawierał cały szkielet czterometrowego potwora sprzed milionów lat. Przysłowie mówi, że „za szczęściem nieszczęście chodzi na przemiany”, tym razem jednak stało się inaczej, w ciągu kilku tygodni znaleziono pięć całych szkieletów oraz pięć niekompletnych, należących do drapieżnych gorgonopsji, stegocefalów oraz innych przedstawicieli prehistorycznej fauny. To było zwycięstwo na pograniczu fantastyki, ogólna waga zebranych kości wynosiła ponad 20 ton.
Wspaniałe znaleziska Amalickiego dosłownie wstrząsnęły światem naukowym. Wątpliwościom i sporom położono kres. Każdy mógł się na własne oczy przekonać, jak bogate są resztki naziemnych kręgowców warstwy kontynentalnej z okresu permu. Podobieństwo fauny Rosji i Afryki Południowej nie budziło wątpliwości. Jedność rozwoju świata organicznego na tych dwóch tak odległych od siebie obszarów została definitywnie udowodniona. Sława nie zawsze jest szkodliwa dla jej nosiciela. Rząd rosyjski wyasygnował Amalickiemu na systematyzowanie posiadanego materiału i na prowadzenie dalszych badań 50 tysięcy rubli, sumę wcale nie małą.
Nie wynika z tego, że natychmiast sprawy potoczyły się jak z płatka. Powstały nowe zadania i nowe trudności. Kości wydobyte w trakcie wykopalisk trzeba było zbadać, sklasyfikować, porównać ze znanymi już w nauce, a pochodzącymi z Afryki Południowej. Zanim można byłoby to uczynić, trzeba było uwolnić każdą kość od piaskowca, jak cement oblegającego jej powierzchnię. Dla wykonania tej pracy, długiej i kosztownej, wymagającej jubilerskiej dokładności, ostrożności i cierpliwości, nie było w całym kraju ani jednego specjalisty. Musiał więc Amalicki organizować pierwszą w imperium paleontologiczną pracownię preparatorską, która też pod jego kierownictwem w Warszawie powstała i stała się kuźnią wysoko wykwalifikowanych kadr. Jak niełatwa była to jednak rzecz, świadczy fakt, że z 12 kamieniarzy, których Amalicki zaangażował do przekwalifikowania się i do pracy w swym laboratorium, tylko dwu zostało mistrzami, rozumiejącymi sedno zagadnienia. Reszta nie potrafiła wznieść się na odpowiedni poziom i przez niechlujstwo psuła nieraz cenne okazy paleontologiczne. Profesor osobiście oczyszczał kości potworów wykopaliskowych z piaskowca i montował z nich szkielety, służące jako materiał naukowo-dydaktyczny. Była to praca niezwykle ciężka i męcząca. Ale uwieńczona „skompletowaniem” ponad 20 pełnych szkieletów przedstawicieli fauny z okresu permu, z których większa część, to odmiany dotychczas nieznane. Usystematyzował też Amalicki potężne, liczące kilkadziesiąt tysięcy eksponatów zbiory paleontologiczne, przywiezione przez niego z terenu i składające się dziś na jedną z najbogatszych na świecie tego rodzaju kolekcję: Północno-Dźwińską Galerię Paleontologiczną AN Rosji. Jeszcze trudniejsze okazało się sklasyfikowanie znalezisk, był bowiem W. Amalicki jedynym na cały rozległy kraj uczonym, który mógł ten zabieg wykonać, a i to tylko na podstawie własnych dociekań. Co prawda, w 1910 roku bawił w Warszawie znakomity znawca południowoafrykańskich kopalnianych kręgowców dr Robert Brum, który przybył tu, by się zapoznać ze zbiorem Amalickiego, a „po drodze” niejako zapoznał go z techniką własnych zabiegów klasyfikacyjnych.
Nadal przedsiębrał nasz rodak dalekie wyprawy naukowe, piastując jednocześnie odpowiedzialne urzędy w szkolnictwie. W latach 1905 - 1908 był przewodniczącym komisji rządowej organizującej uniwersytet w Saratowie i politechnikę w Nowoczerkasku. Od 1908 roku mianowany został - jak już wspomnieliśmy - rektorem Politechniki Warszawskiej. Lecz i jego niespożyta energia zaczęła powoli się wyczerpywać pod ciężarem tych ogromnych obowiązków. Wesoły i dobrotliwy, chociaż, co prawda, impulsywny i wybuchowy od urodzenia, zaczął się stawać pod wpływem chronicznego przemęczenia drażliwym i gniewnym. Sytuację komplikował typowy fakt, że i on musiał walczyć z bezwładnym i obojętnym, a potwornie rozbudowanym biurokratyczno-administracyjnym aparatem szkolnictwa. Na eksponaty naukowe nie było miejsca, całe mieszkanie Amalickich było zawalone kośćmi rozmaitych przedpotopowych gigantów, co życia oczywiście nie umilało. Wreszcie w roku 1914, w obliczu natarcia wojsk niemieckich, władze rosyjskie podjęły akcję masowej ewakuacji z zachodnich terenów imperium w głąb Rosji nie tylko zakładów przemysłowych, lecz też instytucji naukowych, kulturalnych i oświatowych. Warszawa, Wilno, Lublin, Grodno oraz inne miasta ogołocono ze zbiorów muzealnych, bibliotek itp. Amalicki nadzorował wywóz do Rosji urządzeń Warszawskiego Uniwersytetu i Politechniki, jak też własnych zbiorów paleontologicznych. W Moskwie zbiorów tych nie udało się zatrzymać, więc pojechały razem ze swym gospodarzem aż do Niżniego Nowgorodu. Nieskończone tarapaty, trudności, przykrości ostatecznie nadwyrężyły zdrowie znakomitego naukowca. Brakło nawet najelementarniejszych wygód życiowych, chleba i wody do picia. Zebrane przez niego skarby naukowe w tym burzliwym okresie nikogo nie interesowały. Zmarł Włodzimierz Amalicki 15 grudnia 1917 roku w Kisłowodsku, w wieku 57 lat.
Trudno ocenić ogólny dorobek naukowy i naukowo-organizacyjny W. Amalickiego. Swych najważniejszych prac, będących na ukończeniu, nie zdążył za życia wydać. Dopiero po jego śmierci w latach 1921, 1922, 1927, 1931 wydano część z nich pod redakcją profesora A. Karpińskiego.
Prace i zbiory Amalickiego były jądrem, wokół którego powstawała rosyjska paleontologia kręgowców, Muzeum Paleontologiczne i Instytut Paleontologiczny AN Rosji. Obecnie Galeria Północno-Dźwińska znajduje się w Moskwie i posiada status oddziału Muzeum Paleontologicznego Akademii Nauk Rosji. Zbiory te należą do najwartościowszych w skali ogólnoświatowej i służą za przedmiot badań wielu naukowcom. Również prace wykopaliskowe, zainicjowane przez profesora W. Amalickiego są kontynuowane. Zasłona tajemniczości, pokrywająca jeszcze do niedawna głęboką przeszłość naszej Ziemi i życia na niej, powoli unosi się w górę.
Współczesny profesor i znajomy W. Amalickiego, paleontolog N. S. Szaler z Uniwersytetu Warszawskiego, pisał: „Ziemia jest pełna faktów naukowych, które każdy przeczytać może, byleby tylko prawdziwej pożądał wiedzy. Taka zaś wiedza rozszerzy widnokrąg umysłowy, uczyni zdolniejszym do pełnienia obowiązków i sprawi wyższy nastrój ducha. Nieuważne oko nigdy nie zdobędzie tej wiedzy, lecz ci, którzy nauczą się należycie spoglądać na ziemię, będą mogli nieskończenie korzystać z całego mnóstwa wykrytych na niej prawd”(Dzieje Ziemi). Jak to uczynić należy, ustalił i dał przykład swym pełnym poświęceń i szlachetnych pasji życiem nasz znakomity rodak.

Leon Cienkowski




Uczony ten uważany jest za jednego z najbardziej znanych biologów polskich (Por. Wykaz pracowników nauki polskiej od XV wieku do 1970 roku, t. I, s. 217, Warszawa 1983).
„Leon Cienkowski, Ilia Miecznikow, Mikołaj Gamaleja... Te imiona dodają jaskrawego blasku naszej ojczystej nauce o mikroorganizmach, imiona badaczy nowatorów, ściśle wiążących swe odkrycia naukowe z praktycznymi potrzebami życia swego narodu” - tak pisał profesor A. Mietiołkin w roku 1950. Onże nazywa Cienkowskiego„założycielem mikrobiologii i nauki o mikroorganizmach w Rosji”.


*         *         *


Akta archiwalne nie przynoszą obfitych danych o reprezentantach tej drobnoszlacheckiej rodziny, która pieczętowała się, jak się zdaje, herbem Bogoria.
Marcin Cienkowski, szlachcic, mieszkaniec miasta Bojarka na rzece Gniłej Tykizie jest wymieniony w roku 1654, jako należący do pułku Białej Cerkwi w Opisaniu miast, miasteczek, i siół Białocerkiewskiego i Niżyńskiego pułków, ze spisem mieszkańców, doprowadzonych do przysięgi na wierność carowi Aleksemu Michajłowiczowi (Archiwnyj sbornik dokumentów otnosiaszczichsia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii, t. 10, s. 781, Petersburg 1878).
Joannes Cienkowski figuruje w dekrecie króla Jana Kazimierza z 22.I.1661, jako członek bractwa sprzysiężeńców krakowskich.
W 1661 roku zwracali się Daniel Cienkowski, setnik, i Jan Tolski, wójt miejscowości Hrunie na Ukrainie, do hetmana Joakima Samka z deklaracją lojalności, iż „i dalej przy nim chcą być i służyć jego carskiej mości” (A.Ju.Z.R., t. 5, s. 68). Z pewnością jako szlachcice polscy nie czuli się pewni na ziemiach dopiero co okupowanych przez oddziały rosyjskie. Potrzebowali ochrony ze strony władz.
Po paru stuleciach niejaki Władysław Cienkowski został w 1840 roku odnotowany przez heroldię wileńską jako mieszkaniec tejże guberni (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, Nr 423).


*         *         *


Leon Cienkowski urodził się 1 października 1822 roku w Warszawie w rodzinie raczej niezamożnej. Przez całe swoje życie nie wyróżniał się ani mocnym zdrowiem, ani siłą fizyczną, przejawiał jednak od dzieciństwa poczynając duże skłonności do nauki i wybitne uzdolnienia umysłowe.
W roku 1839 po ukończeniu warszawskiego gimnazjum gubernialnego rozpoczął studia na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie początkowo studiował matematykę. Czysty przypadek sprawił, iż radykalnie zmienił swe zainteresowania naukowe. W opublikowanych w języku rosyjskim wspomnieniach pisał o tym: „Trafiłem do szeregu stypendystów, których wówczas rząd co roku posyłał do stołecznych rosyjskich uniwersytetów; jedną połowę skierowano do Petersburga, drugą - do Moskwy. Selekcja odbywała się w ten sposób, że tych, którzy biegle czytali po rosyjsku, odsyłano do Petersburga, źle zaś czytających - do Moskwy. Dzięki tej okoliczności znalazłem się w Uniwersytecie Petersburskim i, chcąc studiować matematykę, zapisałem się na wydział nauk matematycznych. Wkrótce po rozpoczęciu zajęć ponownie przypadkowo idąc z tłumem słuchaczy, trafiłem na prelekcję z zoologii. Wygłaszał ją słynny profesor Stefan Kutorga - mowa była o historii rozwoju zwierząt. W błyskotliwym wykładzie utalentowany profesor zapoznał słuchaczy ze strukturą jaja kurzego, zwrócił uwagę na plamkę znajdującą się w żółtku i wskazał, że w nim rozwija się zarodek, a żółtko służy dla niego za pożywkę. Następnie wyłuszczył pokrótce, jak stopniowo z jednorodnego materiału rozwija się nowa istota. Wspominam tę prelekcję jakby odbyła się ona dziś (Pisał to ponad 40 lat później - przyp. J.C.). Wówczas to po raz pierwszy się dowiedziałem, że organizm buduje się według określonego planu, że jednorodna materia jaja rozpada się na kilka warstw, w których się rozwijają całe systemy organów, że krew zjawia się wcześniej niż naczynia krwionośne, że serce jest zauważalne już w bardzo wczesnym okresie jako bijący, pulsujący punkcik, że człowiek, jaki by wielki nie był później, rozwija się też w podobny sposób. Po tej znakomitej prelekcji wyobraziłem sobie, że można pojąć wszystkie tajemnice natury... Pobiegłem więc natychmiast do zarządu uniwersytetu i prosiłem o przeniesienie na wydział przyrodniczy. Od tego czasu wiarą i prawdą służę naukom przyrodniczym już prawie pół stulecia”.
W tym fragmencie żywo zaobserwowany został nie tylko konkretny przypadek z życia młodego człowieka, lecz też jego iście polski, łatwo zapalający się i wpadający w entuzjazm charakter, wielka wrażliwość intelektualna. Zabrał się młodzian z zapałem do nauki, lecz wkrótce zapadł na zdrowiu, tak szkodliwy wpływ wywierały na niego wilgotne mgły Petersburga. Wrócił więc do Warszawy, by dopiero po roku ponownie rozpocząć naukę w stolicy Imperium.
W 1842 roku student pisał do jednego ze swoich kolegów, o tym, że z jednej strony, opanowany jest przez silną żądzę wiedzy, z drugiej zaś - przez słabość fizyczną. Bez pieniędzy, bez właściwego wyżywienia, bez żadnych rozrywek - życie studenckie młodego Cienkowskiego nie było godne pozazdroszczenia.
Mimo jednak wszelkich przeciwieństw kurs nauk został ukończony, a młody naukowiec został zatrudniony na tymże uniwersytecie. Na początek uporządkował gabinet botaniczny i herbarium, a już w 1846 roku obronił rozprawę doktorską na temat: Kilka faktów z historii rozwoju roślin jodełkowych, pisaną m. in. z wykorzystaniem materiału zdobytego z pomocą mikroskopu, co na tamte czasy uchodziło (i faktycznie było takim) za coś nadzwyczajnego. Bardzo bliskie stosunki utrzymywał wówczas młody Polak ze znakomitym, będącym w podeszłym wieku profesorem, jednym z twórców embriologii Karolem Bährem (1792 - 1876), który wywarł na Cienkowskim bardzo głębokie wrażenie i wpłynął na dalszy jego rozwój.
W 1847 roku Cienkowski został zaproszony przez Jegora Kowalewskiego do wzięcia udziału w naukowej wyprawie do Egiptu i Sudanu, gdzie też spędził parę lat w warunkach urągających wszelkim cywilizowanym normom. Półgłodne życie, męczące gorąco we dnie i chłód w nocy, malaria ciężko się odbiły na zdrowiu podróżnika. Osłabł tak, że nie mógł samodzielnie siedzieć na wielbłądzie; zanim wyruszali w drogę, koledzy przywiązywali go sznurami i pasami do tego „okrętu pustyni”. Mimo to uparcie i z zafascynowaniem prowadził badania naukowe oraz gromadził zbiory zoologiczne i botaniczne. Działalność ta została później wsparta funduszami Akademii Nauk Rosji. Skromne subsydia (1200 rubli) jednakże skończyły się i Cienkowski musiał wracać do Europy. Po drodze na krótko zatrzymał się w Warszawie, pożyczył u przyjaciół trochę pieniędzy i przybył wreszcie do Petersburga. W latach 1850/53 opublikował w tamtejszych pismach część swych interesujących zapisków z podróży afrykańskiej. Pracy jednak wciąż nie mógł znaleźć. W liście do przyjaciela wyznawał: „Łokcie przeświecają, podeszwy odpadły, zdrowia nie ma, chleba nie ma!...”


*         *         *


Oczywiście, ma rację Witold Gombrowicz, gdy pisze, iż „jest coś demonicznego w fakcie, że człowiek wyższy, kulturalny, ogranicza się na rzecz prostaka”,że wybitne osobistości składają siebie w ofierze dla dobra milionów przeciętniaków. Gdyby było inaczej, postęp ludzkości jako całości byłby nie do pomyślenia, ponieważ elity by się wznosiły coraz wyżej, a masy spadały coraz niżej, co spowodowałoby trudne wręcz do przewidzenia, lecz niewątpliwie tragiczne konsekwencje dla jednych i drugich... Niechlubne to jednak wystawia świadectwo „kroczącej do przodu ludzkości”, że na tym jej ”świetlanym szlaku” tak wielu wybitnych twórców przymiera głodem, cierpi z chłodu i z braku zrozumienia ze strony tych, komu w ofierze składają swój talent, wiedzę, pracę, wierność. Przykładów tego można by przytaczać bez liku. Tak Johann Christian Guenther (1695 - 1723), poeta niemiecki, autor pięknych pieśni religijnych, wierszy lirycznych i okolicznościowych zmarł w głębokiej nędzy, dosłownie z głodu, nie mogąc się utrzymać z twórczości literackiej.
Często wybór drogi życiowej prowadzącej ku mądrości i dzielności moralnej przez długotrwałe studia i pracę nad sobą pociąga za sobą rezygnację z dóbr doczesnych. Niekiedy musi się wybierać między rozumem a bogactwem. Kto z natury ma tego pierwszego mniej, z reguły też nie docenia jego wartości i nie jest w stanie zrozumieć pięknej myśli Johna S. Milla: „lepiej być nieszczęśliwym mędrcem, niż szczęśliwą świnią”. A swoją koleją, nic nie daje takiego szczęścia, jak poczucie, że mimo upokorzeń, biedy, cierpień nie zeszło się z drogi właściwej, do końca obierając sobie za przewodników rozum i cnotę, że spełniło się swój ludzki obowiązek.
Sprzeczne jest jednak z zasadami rozumu, że najwartościowszy element genetyczny ludzkości - twórcy, artyści, naukowcy, ludzie uduchowieni są właściwie przez społeczeństwa skazywani jeśli nie na osobistą zagładę, to przynajmniej na wyeliminowanie ich prokreacji, gdyż, poświęcając się służbie ludzkości, żyją w nędzy i często nie mogą zapewnić godziwych warunków bytu swym żonom i dzieciom. Jest to uderzający paradoks społeczeństw europejskich od prawie trzech tysięcy lat, że nie potrafiły one najwartościowszym swym członkom zapewnić nie tylko optymalnego, ale chociażby godziwego poziomu życia. A przecież ma rację psycholog Alfred Adler, gdy twierdzi: „Ostatecznie żywimy się przecież wszyscy jak pasożyty nieśmiertelnymi dziełami artystów, geniuszów, myślicieli, badaczy i wynalazców. Oni są właściwymi wodzami ludzkości”. Ale oni też wyjątkowo rzadko mają spryt do interesów - właśnie dlatego, że opanowani są przez potężne siły biologiczne i witalno-duchowe, utrudniające im sprawne funkcjonowanie na niskim poziomie interesów praktyczno-życiowych, finansowych i materialnych.
Znakomity socjolog i filozof angielski Bertrand Russell w dziele Principles of Social Reconstruction pisał: „Chciałbym tylko wskazać, jak czczenie pieniądza jest zarówno skutkiem, jak i przyczyną zmniejszenia siły życiowej oraz jak nasze instytucje mogłyby zostać zmienione, aby pomniejszyć uwielbienie pieniądza i wzmóc powszechną siłę życiową... Wymagania natury nic nie znaczą w porównaniu z pieniądzem. Nie będzie uznane za nieczułość to, że jedynym doświadczeniem miłosnym kobiety będą rozsądne i ograniczone względy mężczyzny, którego zdolność do namiętności zniszczyły lata rozsądnej wstrzemięźliwości bądź niskich kontaktów z kobietami, których nie szanował. Sama kobieta nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest to nieczułość. Ją również uczono rozsądku z obawy przed utratą pozycji w hierarchii towarzyskiej i od najwcześniejszej młodości wdrażano jej, iż silne uczucia nie przystoją młodej kobiecie. I tak oboje łączą się, aby iść przez życie w zupełnej nieznajomości tego wszystkiego, co wiedzieć warto. Ich przodkowie powstrzymywali namiętność nie z obawy przed ogniem piekielnym, lecz z chorobliwego lęku przed tym, że odegrają mniejszą rolę w świecie”.
Społeczeństwa po prostu powinny dbać o rodziny, a szczególnie o to, by genetycznie szczodrze obdarzona młodzież mogła realizować swe wysokie uzdolnienia nie zniżając się do dbania o przysłowiowy chleb.
Max Scheler w dziele Istota i formy sympatii pisał: „Troska o warunki najpomyślniejszego pomnożenia rodzaju ludzkiego, witalnego rozwoju ludów i utrzymania ich witalnej pomyślności, tzn. zdrowia rasy i narodu w sensie fizycznym i psychicznym, zachowania rodziny, ochrony kobiety i dziecka - i cokolwiek jeszcze mogłoby tu należeć - winna bezwarunkowo poprzedzać starania o maksymalny zasób dóbr materialnych i bogactwo. Każde odwrócenie tego porządku wartości polega na resentymencie człowieka życiowo nieudolnego i przedstawia etos wypaczony”... Oczywiście, niektórzy młodzi ludzie pochodzący z dołów społecznych, cierpiący z powodu jakiejś wrodzonej wady zdrowia czy urody, a także niekochani szukają kompensaty dla swego poczucia niższości na drodze samodoskonalenia i wykorzeniania braków. Należą do nich np. wątle zbudowani młodzieńcy, którzy po długotrwałych zawziętych treningach osiągają doskonałe wyniki w sporcie, poniżane dzieci, które dzięki znakomitym postępom w nauce stają się znanymi i wpływowymi ludźmi, dzieci upośledzonych społecznie rodzin, które dzięki niezwykłej energii i wytrwałości wybijają się na wysokie stanowiska. Jest to droga społecznie pożyteczna, ale wymaga ona wiary w siebie i poświęceń; nie jest też ani łatwa, ani często obierana.
Filozof Boecjusz z Dacji (480 - 524) pisał: „Najwyższym dobrem jakie jest dostępne człowiekowi dzięki umysłowi nastawionemu na działanie, jest sprawianie dobra i upodobanie w nim. Jakież bowiem dobro wyższe może stać się udziałem człowieka dzięki umysłowi nastawionemu na działanie niż sprawianie we wszystkich działaniach środka godziwego i upodobanie w tym?
Sprawiedliwy bowiem jest tylko ten, kto znajduje upodobanie w czynach sprawiedliwości... Najwyższym dobrem jakie jest człowiekowi dostępne, jest poznanie prawdy, sprawianie dobra i upodobanie obojgu.
A ponieważ dobro najwyższe, dostępne człowiekowi, stanowi o jego szczęśliwości, przeto poznanie prawdy, sprawianie dobra i upodobanie w obojgu stanowi o szczęśliwości ludzkiej... Życie bowiem szczęśliwe polega na tych dwóch rzeczach. To bowiem jest wyższym dobrem, które człowiek może otrzymać od Boga, i które Bóg może dać człowiekowi w tym życiu, a człowiek wówczas w sposób rozumny pragnie długiego życia, gdy go pragnie po to, aby dojść do doskonałości w tym dobru... Wszystkie natomiast działania człowieka, które nie zwracają się ku temu dobru lub które nie są takie, iżby człowiek stawał się przez nie silniejszy i bardziej sposobny do działań, które zwracają się ku temu dobru, są u człowieka grzechem” (Boecjusz z Dacji O dobru Najwyższym czyli o życiu filozofa). Niewątpliwie do tych najwyższych dóbr obok doskonałości etycznej należy doskonałość intelektualna, przejawiająca się m. in. w prowadzeniu dociekań naukowych...


*         *         *


A. Mietiołkin, autor monografii o Cienkowskim, tak pisze o trudnym okresie młodości naszego rodaka: „Nie dały wyników poszukiwania pracy w Uniwersytecie Petersburskim i innych naukowych i edukacyjnych instytucjach stolicy, błyszczącej tylko niezliczonymi zastępami wojsk carskiej rezydencji. W tym beznadziejnym dla nauki i szkolnictwa czasie rząd Rosji mikołajewskiej wcale nie potrzebował uczonych, szczególnie jeśli nie mieli nazwisk niemieckich. Szkodziło Cienkowskiemu, widocznie, niemało i jego polskie pochodzenie. Rząd carski nie mógł wybaczyć temu miłującemu wolność narodowi jego powstania w 1830/31 roku, a chociaż Cienkowski rzetelnie służył krajowi, który szczerze uważał za macierzysty, i któremu był wdzięczny za otrzymaną możliwość pracy w umiłowanej gałęzi nauki, lecz jednocześnie gorąco kochał także i swą ojczyznę”, Polskę, co nie mogło go nie narażać na akty nieprzyjaźni ze strony szowinistycznej administracji carskiej i takiegoż często społeczeństwa.
Znakomity poeta żydowski Osip Mandelsztam pisał o „arbuzowej próżni Rosji”, widział w niej przeważnie „wesolutkie domki z nikczemnymi duszyczkami i tchórzliwie wstawionymi oknami” oraz „ludzi z po słowiańsku niewyrazistymi i okrutnymi twarzami”. Takie społeczeństwo z natury swej niejako wrogie musiało być wszelkiej wolnej myśli i wszelkiemu wzniosłemu dążeniu...
„Nie miał możliwości Cienkowski- kontynuuje profesor A. Mietiołkin - zatrudnienia także w ojczystej Warszawie, gdzie po powstaniu uniwersytet zamknięto, a na wszystkie szkoły w Polsce rząd rosyjski położył swą ciężką rękę...”
Jednak w końcu udało się młodemu naukowcowi znaleźć pracę w mieście Jarosławlu, w tamtejszym Liceum Demidowskim, co na pięć lat zapewniło mu środki do życia, a nawet możliwość, co prawda bardzo skromnej, pomocy gorąco kochanym, pozostającym w Warszawie matce i siostrze.
Od 1854 roku Cienkowski ponownie został zatrudniony na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie rozwinął badania naukowe w dziedzinie morfologii ontogenetycznej niższych roślin, które zyskały mu sławę na całym świecie. Wykłady zaś jego z dziedziny botaniki cieszyły się ogromną popularnością wśród studentów. Jako zabawny, lecz dobrze świadczący o delikatności młodego wykładowcy fakt profesor Timiriaziew wspominał, że Cienkowski, gdy miał rozpocząć prelekcje o płciowym rozmnażaniu się roślin, uprzedził zawczasu, iż będą to wykłady wyłącznie dla publiczności męskiej, a damy nie będą miały wstępu na salę, co też się stało... Warto jeszcze zaznaczyć, że Cienkowski nie tylko prowadził wykłady z wykorzystaniem najnowszych danych nauki światowej, lecz też usilnie wdrażał do badań naukowych najnowsze ówczesne osiągnięcia techniczne, będąc w tym względzie prekursorem podobnych działań w Rosji.
W 1856 roku ukazało się jego podstawowe dzieło „O glonach i wymoczkach”, które uczyniło zań jednego z najwybitniejszych biologów w skali światowej.
W latach 1856 i 1859 bawił Cienkowski krótko w Niemczech, Francji i Austrii, by m. in. leczyć się z chronicznej gruźlicy u tamtejszych specjalistów. Prowadził jednak też badania naukowe w Berlinie, Dreźnie i Paryżu. Pracował naukowo również w Warszawie.
W 1859 roku ożenił się, lecz niezbyt udanie, gdyż małżeństwo nie przyniosło mu tak potrzebnego spokoju i ukojenia.
W latach 1865/71 pełnił funkcję profesora botaniki na Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie. Tutaj sprzyjał robieniu kariery naukowej przez dwukrotnie odeń młodszego wówczas (46 lat i 23 lata) Eliasza Miecznikowa, wybitnego później uczonego, laureata Nagrody Nobla. Miecznikow ubóstwiał Cienkowskiego, widział w nim „niesłychanie surowego w stosunku do siebie naukowca, Europejczyka o wyjątkowo wysokiej kulturze”. Również pochlebnie pisał o naszym rodaku I. M. Sieczenow. W Odessie Cienkowski zorganizował Noworosyjskie Towarzystwo Przyrodnicze, stację biologiczną w Sewastopolu. Wśród jego uczniów byli w tym okresie znakomici później naukowcy Aleksander Kowalewski, Aleksy Janowicz, Włodzimierz Zaleński.
W 1871 roku Cienkowski opuścił Uniwersytet Noworosyjski na znak protestu przeciwko dyskryminacji innego Polaka, wybitnego chemika Aleksandra Weryhi.
O wiele bardziej zdrowa i kulturalna atmosfera psychologiczna panowała na Uniwersytecie Charkowskim, na którym pracowało i studiowało bardzo wielu Polaków (do 40% ogółu studentów). Tutaj Cienkowski pracował w latach 1872/87. W tym okresie wydał m. in. w języku niemieckim Zur Morphologie der Bacterien(1877), w języku rosyjskim Mikroorganizmy (1882), umacniając tym samym swą reputację jednego z najwybitniejszych ówcześnie biologów w Rosji i Europie. W sumie zaś Cienkowski opublikował w różnych językach 49 książek i artykułów naukowych.
Do szczególnych jego zasług należały prace eksperymentalno-badawcze nad szczepieniem zwierząt domowych, mającym je chronić przed groźnymi epidemiami chorób zakaźnych. Przez długie lata Cienkowski pracował w tej dziedzinie bardzo owocnie, a jego najbliższymi współpracownikami i pomocnikami byli dwaj dalsi Polacy A. Rajewski i J. Sadowski. Dzięki wdrożeniu do praktyki wyników ich badań gospodarka Rosji zaoszczędziła wieleset milionów rubli ewentualnych strat. (Na marginesie warto zaznaczyć, że sam Cienkowski zawsze prowadził bardzo skromny tryb życia, unikał brania pieniędzy nawet za realnie świadczone eksperymenty; tak iż często musiał korzystać z dyskretnej pomocy finansowej swych bogatych wielbicieli a nawet wychowanków).
W 1886 roku naukowa społeczność Rosji obchodziła uroczyście 35 rocznicę pracy twórczej Leona Cienkowskiego. Nie było końca uroczystym akademiom, listom, depeszom itd. W tym czasie nasz rodak był profesorem honoris causa uniwersytetów w Petersburgu, Moskwie, Charkowie, Odessie, Kijowie, Kazaniu; honorowym członkiem Niemieckiego Towarzystwa Botanicznego, Królewskiego Towarzystwa Mikroskopii w Londynie itd. Profesor Ernst Haeckel nadesłał przy tej okazji telegram w języku łacińskim: „Scientia protistica et monistika gratulatur principi Cienkowski”.Profesor Karol Vogt zaznaczał: „Prace Cienkowskiego stanowią wzorzec pod każdym względem”.
Niestety, los szykował kolejny cios. Wkrótce po uroczystościach jubileuszowych Leon Cienkowski zostaje porażony wiadomością o samobójczej śmierci swego starszego ukochanego syna. Jak się później okazało znakomicie uzdolniony młody człowiek, wówczas student piątego roku medycyny, po uważnym przyjrzeniu się umiłowanemu ojcu doszedł do wniosku, że ten jest nieuleczalnie chory na raka. Nie będący w stanie dźwigać brzemię tej wiedzy, młody człowiek odebrał sobie życie.
Ojciec przeżył syna o kilka miesięcy i zmarł na raka 8 października 1886 roku w Lipsku, gdzie się znajdował na kuracji. Przed zgonem, między atakami okrutnych cierpień, zdążył pożartować, że „nie jest tak łatwo spuścić się do piekła”...
W całej Rosji odbyły się w środowiskach akademickich uroczyste posiedzenia żałobne w związku ze śmiercią wielkiego uczonego, który i dziś uchodzi za klasyka nauk przyrodniczych w tym kraju i w całej Europie. L. Cienkowskiego uznaje się dziś za „pioniera i założyciela algologii w Rosji”, gdyż jego rozprawa O glonach i wymoczkach(1856) była jedną z pierwszych w tej dziedzinie botaniki. W książce tej autor zebrał swe własne obserwacje dotyczące budowy, rozwoju i procesu życiowego rozmaitych organizmów mikroskopijnych: wodorostów, grzybów, wymoczków, radiolarii itd. Wiele z jego ustaleń miało charakter pionierski w skali europejskiej. (Por. A. Szczerbakowa, N. Bazylewska, K. Kałmykow: Istorija botaniki w Rosji, s. 143. Nowosybirsk 1983).

Aleksander Piotr Czekanowski




Tom drugi fundamentalnej edycji Biograficzeskij słowar diejatielej jestiestwoznanija i techniki (Moskwa 1959, s. 353) podaje: „Czekanowski Aleksandr Ławrientjewicz (1832 - 18 października 1876)- rosyjski uczony, badacz Syberii wschodniej. Z narodowości Polak. Ukończył Uniwersytet Kijowski (1855). Za udział w powstaniu polskim 1863 r. został zesłany na Sybir, gdzie na zlecenie Oddziału Syberyjskiego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego przeprowadził badania geologiczne południowej części guberni irkuckiej (1869 - 71), następnie zaś zrealizował trzy wyprawy w celu przeprowadzenia badań geograficznych i geologicznych wzdłuż rzek Niżnia Tunguska (1873), Olenok (1874) i Lena (od m. Jakucka do Bułuna, 1875).W 1876 roku Czekanowskiemu zezwolono przyjechać do Petersburga, gdzie rozpoczął opracowywanie zebranych przez siebie obfitych materiałów dotyczących geografii, geologii i paleontologii zwiedzonych przez niego regionów. Badania Czekanowskiego dały początek systematycznym badaniom nad południową częścią guberni irkuckiej i dostarczyły pierwszych dokładnych danych dotyczących geologii Niżniej Tunguski, dolnego biegu Leny a w szczególności rzeki Olenok. Nad rzeką N. Tunguską odkrył złoża węgla kamiennego i grafitu. Botaniczne i zoologiczne osiągnięcia Czekanowskiego opisane zostały w pracach szeregu naukowców. Imieniem Czekanowskiego nazwano pasmo górskie między rzekami Leną a Olenokiem”.
Dane te z rosyjskiego słownika biograficznego wymagałyby jednak w kilku punktach nie tylko sprecyzowania, ale i poprawienia, są bowiem miejscami dość niedokładne. Uczyńmy więc to.


*         *         *


Aleksander Piotr Czekanowski urodził się 12 lutego 1833 roku w Krzemieńcu. Matka jego Joanna wywodziła się z kresowego szlacheckiego rodu Gastellów. Ojciec Wawrzyniec był z zawodu nauczycielem o zacięciu naukowym, czynnie interesującym się dziedziną entomologii. To on zaszczepił synowi zainteresowania badawczo - intelektualne.
Czekanowscy byli starożytnym rodem szlacheckim. Nieraz potwierdzani byli w rodowitości m. in. przez heroldię wileńską (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 1621). W różnych odgałęzieniach pieczętowali się herbami: Godziemba, Junosza, Rogala.
Jan, Jakub, Herman, Tomasz, Wojciech i dalsi Czekanowscy w latach 1587 - 1621 wielokrotnie podpisywali uchwały sejmowe woj. poznańskiego i kaliskiego (Akta sejmikowe województw poznańskiego i kaliskiego, cz. 1, s. 57, 301, 312; cz. 2, s. 114, 117 i in.).
Maciej Czekanowski 25 lipca 1597 roku potwierdzony został przez Jerzego Radziwiłła na urzędzie kaznodziei ewangelickiego zboru w Serejach (Monumenta Reformationis Polonicae et Lithuanicae, seria I, zeszyt I, s. 177, Wilno 1911).
Mateusz Czekanowski od Ziemi Liwskiej w 1648 roku podpisał akt elekcji króla Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s. 111).
Adam Boniecki (Herbarz, t. 3, s. 350 - 351) podaje o tym rodzie co następuje:
„Czekanowscy herbu Godziemba z Czekanowa w woj. kaliskim. Jest drugie Czekanowo w powiecie gnieźnieńskim, na którym również Czekanowscy dziedziczyli.
Jan, syn Bartłomieja, 1446 r., na uniwersytecie krakowskim... Tomasz, współwłaściciel Wilenicy w powiecie pyzdrskim 1579 r. ... Józef, stolnik sochaczewski w 1764 r. etc.”
W. Nekanda Trepka (Liber, s. 109) pisze: „Czekanowski w Wielkiej Polszcze był. Odsądzono było czci post annum 1620”.


*         *         *


W krytyce polskiej uchodził Aleksander Czekanowski za męczennika nauki. Ten długoletni zesłaniec syberyjski, ciężko przez całe życie pracujący na różnych uczelniach, a także pełniący liczne niebezpieczne dla życia obowiązki w służbie kompanii Siemensa, ciężko chorował i umarł śmiercią samobójczą...„Okoliczności i warunki życia nigdy nie dały mu się rozwinąć całkowicie”.
Lecz zacznijmy od początku.
W 1850 roku Aleksander Czekanowski wstąpił na studia do Uniwersytetu Kijowskiego, na wydział medyczny. Już w pierwszych miesiącach zamanifestował wielkie zainteresowania i uzdolnienia do pracy naukowej. Gdy powrócił na pierwsze wakacje letnie do domu, natychmiast się wyprawił razem z ojcem w swą pierwszą ekspedycję naukową po guberni podolskiej i kijowskiej, której plonem był cenny zbiór entomologiczny oraz obszerny rękopis (opublikowany w 1962 r.) pod tytułemSwiedienija, sobrannyje mnoju otnositielno rasprostranienija suslikow. Dla młodego 17-letniego chłopca było to nie lada osiągnięcie i głębokie przeżycie duchowe, które zdeterminowało w dużym stopniu dalszy bieg jego życia, życia wewnętrznego w szczególności, gdyż zewnętrzne koleje losu jego kształtowały się raczej pod wpływem gwałtownych i niesprzyjających okoliczności politycznych i prywatnych.
Aleksander Czekanowski nie złożył egzaminu na stopień lekarza i w 1855 r. skreślony został z listy studentów Uniwersytetu Kijowskiego z formalną motywacją „za nieuiszczenie opłat za studia”. W tymże roku postanowił przenieść się do Dorpatu. Co też nie omieszkał uczynić. Zajęcia na tamtejszej wszechnicy prowadzone były wówczas jeszcze w języku niemieckim, bardzo dobrze zresztą znanym naszemu bohaterowi.
Benedykt Dybowski pisał: „Czekanowski mówił po niemiecku z całym kunsztem wymowy i wyrażenia się klasycznego, lubił ten język. W Dorpacie uznawano go za Niemca, zaś akademik Friedrich Schmidt, jego przyjaciel, pisząc biografię Czekanowskiego, nie umiał sobie inaczej wytłumaczyć tej biegłości w mowie i piśmie niemieckim, jak podając, że matka Czekanowskiego była Niemka. Na ten błąd biograficzny Schmidta zwróciłem uwagę, kreśląc biografię Aleksandra. Jego matka była Francuzką z rodu, bo ojciec matki był Francuz (lecz matka jej Polka), nazwisko Gilibert, jeżeli nie mylę się. Te szczegóły mam od księcia Stefana Lubomirskiego, który był w pensjonacie Laurentego Czekanowskiego, ojca Aleksandra, który był rodem z Galicji, i jak prawie wszyscy Galicjanie uwielbiał Niemców; i on to wraz z przyjacielem swoim sławnym Besserem kształcił Aleksandra. Od nich pochodzi owa biegłość w językach, podziwiana przez wszystkich w ich uczniu, A. Czekanowskim”...
Studia medyczne i mineralogiczne odbywał w Uniwersytecie Dorpackim w latach 1855 - 1857. Był rozmiłowany przede wszystkim w geologii i cały swój wolny czas poświęcał jej samodzielnemu studiowaniu. Pracował nad oznaczeniem i usystematyzowaniem odnośnych zbiorów uniwersyteckich. Nawiązał tu ścisłe kontakty z innymi polskimi przyrodnikami: B. Dybowskim, J. Nieszkowskim, G. Rupniewskim, co mu pomogło w rozwoju naukowym. Jednocześnie uczestniczył w życiu kulturalnym i towarzyskim przebywających na tutejszej wszechnicy rodaków.
Polacy w Dorpacie zorganizowani byli we własnym związku studenckim, który - stale zmieniając nazwy i formy działania - nieustannie dbał o rozwój ducha narodowego i samoświadomości patriotycznej, nawet jeśli funkcjonował pod szyldem „Związku Przyrodoznawców”.
W ogóle atmosfera panująca w tym niezwykłym mieście była szczególna, czymś przypominała wileńską; podobnie zresztą i dzieje tych dwóch grodów w jakiś sposób były równie bajeczne, zmienne i dramatyczne. Pozwólmy sobie na uczynienie krótkiej wycieczki do historii.


*         *         *


Dorpat występował w dawnych kronikach jako Tarbatum lub urbs Tarbata, w języku miejscowych Estów Tarto-lin czyli „gród tatarski”. Od V wieku nowej ery istniały tu prymitywne ludzkie siedliska nad rzeczką Omowżą (estońskie Emajyha, niemieckie Embach). Niemiecki uczony, profesor Faehlman pisał, że - według estońskich podań - „tu miało istnieć urocze siedlisko najpierwszych mieszkańców ziemi, tu bożek Wannemune wyśpiewywał ongiś swe wzruszające hymny, tu się gotowały rozmaite języki ludzkie, tu w pobliskim Embachu leży od wieków błyskający i śpiewający miecz Kalewida”. Jak widzimy, dawne estońskie podania cechowało to samo namaszczenie, baśniowość i specyficzne „megalomańskie” przekonanie o swej rzekomej starożytności, które cechują w ogóle wszelkie wczesne, nierozwinięte, „nieoswojone” myślenie ludowe. Gdy mityczne myślenie ustępuje przed naukowym, „kolebki” narodów i języków znikają razem ze śpiewającymi mieczami i kochliwymi bożkami.
Gustaw Manteuffel w następujący sposób opisuje pochodzenie dziwnej „tatarskiej” nazwy estońskiego Tartu na północnych obrzeżach kontynentu europejskiego: „Około roku 1090 przybył ze swoim na pół dzikim orszakiem nad brzegi Embachu kniaź ruski imieniem Juryj, wzniósł w pobliżu rzeki, o milę od późniejszego Dorpatu, grodek warowny i nadał mu imię „Jurjew - Liwonskij”.
Estowie, którym on pewne nałożył daniny, byli już oczywiście coś zasłyszali o dzikich plemionach tatarskich, zbliżających się od wschodu, nazwali więc ów założony przez ruskich przybyszów gród po swojemu „Tarto-lin”. Nazwa się utrzymała, tym bardziej, że załoga Jurjewa - tatarskim zwyczajem - od czasu do czasu robiła wycieczki do okolicy, siejąc mordy, pożogi i grabieże. W pierwszych dziesięcioleciach XIII wieku Jurjew został starty z oblicza ziemi przez rycerzy niemieckich z Rygi, gdyż stanowił zawadę w rozwoju handlu hanzeatyckiego. Nieopodal rumowisk dawnego „grodu tatarskiego” powstało miasto nowe (1224), nazwane Doerpt, które stało się ośrodkiem biskupstwa dorpackiego. Odtąd zaczęto też szerzyć chrześcijaństwo wśród miejscowej ludności, wznosząc dla początku najpiękniejszy nad Bałtykiem tum gotycki pod wezwaniem apostołów Piotra i Pawła, zbudowany przez majstrów niemieckich.
W wiekach XIII - XVI był Dorpat (Derpt) liczącym się miastem hanzeatyckim, prowadzącym handel z Pskowem i Nowogrodem na wschodzie, a z miastami niemieckimi i polskimi na zachodzie. Miasto wchodziło w skład Księstwa Inflanckiego (Livland). W latach 50-ych XVI wieku następuje tu okres rozprężenia politycznego, sytuacja, podobna do polskiej z XVIII wieku. Profesor K. Schirren opisywał ten stan: „Wysocy i niscy, zwierzchnicy i poddani, panowie i wasale, ziemianie i mieszczanie - wszyscy utracili wszelkie pojęcie o wartości politycznej. Ich prawo było jedynym prawem, wszelkie prawo innych było bezprawiem. Oni nawet nie przeczuwają, jak stawiają siebie ponad i przeciw społeczeństwu. Każdy stanowi sam dla siebie jedyne godne istnienia społeczeństwo i w tej ciasnocie mieści się dla każdego horyzont kraju”. Słabość prowokuje siłę. Następuje oblężenie i upadek Dorpatu. Biskup Herman Wesel zostaje ku swemu zdziwieniu (bo gwarantowano w tekście kapitulacji swobodę wszystkim mieszkańcom miasta - twierdzy) wywieziony do Moskwy, gdzie umiera, a miasto na 24 lata trafia pod „opiekę” Iwana Groźnego. W latach 1565 i 1571 prawie cała ludność tego kwitnącego ongiś osiedla handlu i kultury zostaje uprowadzona do niewoli w głąb Księstwa Moskiewskiego, gdzie też i wyginęła po więzieniach.
Od ostatecznej zagłady uratował Dorpat król polski Stefan Batory, przyłączając go w 1582 roku do Rzeczypospolitej. Nadał miastu w 1587 roku przywilej, herb (wzorowany na dawnym, ale „uzupełniony” polską koroną królewską) przedstawiający bramę miejską, a nad nią skrzyżowane klucz i miecz. Od 1600 roku rozpoczęła się nieszczęśliwa wojna między Polską a Szwecją i w 1625 roku Dorpat trafił pod władzę króla Szwedów.
W 1632 roku została tu założona Academia et Universitas Gustaviana, która istniała do roku 1710, działając w duchu szwedzko-protestanckim. 84% wszystkich studentów stanowili Szwedzi i Finowie, około 15% - „Livones”, 1% - „Curones”. Zresztą w okresie 1656 - 1689, na skutek wojny z Moskwą uniwersytet nie działał. Po krótkim zaś okresie wznowienia prac za Karola XI (Universitas Gustaviana - Carolina), Dorpat w 1710 roku wpada w ręce cara Piotra I, który likwiduje uczelnię definitywnie. Od 1721 roku Dorpat na prawie 200 lat włączony zostaje w skład Imperium Rosyjskiego.
12 grudnia 1802 roku car Aleksander I wydaje akt erekcyjny, ogłaszający założenie Universitatis Cesareae Dorpatensis, której zadaniem miało być - jak głosił ów dokument - „Pośredniczyć stale w przelewaniu na cesarstwo rosyjskie cywilizacji zachodnio - europejskiej”.Od roku 1893, w związku z przemianowaniem Dorpatu na Jurjew, także uczelnia otrzymała nowe imię: Impieratorskij Jurjewskij Uniwiersitiet. (Od tego też czasu językiem wykładowym został rosyjski na miejscu niemieckiego).
Wzniesiono na terenie uniwersytetu amfiteatr anatomiczny, obserwatorium astronomiczne, założono bibliotekę, która w 1893 roku liczyła 243 tysiące tomów, urządzono liczne laboratoria itp. Wszechnica ta już wkrótce miała szeroko zasłynąć z powodu wielu osiągnięć w dziedzinie nauk przyrodniczych.
Uczyło się tu wielu Estończyków, Niemców, Rosjan, Łotyszów, Litwinów, przedstawicieli innych narodowości; w Dorpacie pobierał m. in. nauki rodzony brat W. Lenina Dmitrij Uljanow.
Nie zabrakło na tej uczelni, jak wiemy, i Polaków, którzy już w 1828 roku utworzyli tu swą korporację pn. „Polonia”, na wzór istniejących już związków studenckich „Kuronia” (1808), „Estonia” (1821), „Livonia” (1822), „Fraternitas Rigensis” (1823). Były to ziomkostwa, łączące młodzież pochodzącą z odnośnych prowincji czy krajów. Po zamknięciu przez cara uniwersytetów w Wilnie i Warszawie szczególnie dużo przybyło młodzieży polskiej do Dorpatu z Korony, Litwy, Inflant, Białorusi, Wołynia, Podola.
Studenci różnych narodowości zgodnie współżyli ze sobą na uczelni, jedynie sporadyczne pojedynki między Polakami a Niemcami psuły od czasu do czasu klimat prawdziwego braterstwa. Warto zaznaczyć, że najbliższe stosunki łączyły Polaków w Dorpacie z Łotyszami, którzy zawsze, we wszystkich zatargach i konfliktach stawali po stronie „Polonii”.


*         *         *


Z powodu trudności materialnych Czekanowski nie potrafił także w Dorpacie ukończyć studiów i uzyskać dyplomu. Życie zmusiło go po prostu do podjęcia pracy zarobkowej. Podjął ją w Kijowie w firmie „Siemens i Halske”. Wszystkie wolne chwile poświęcał jednak samokształceniu w dziedzinie nauk przyrodniczych i stał się wkrótce równorzędnym partnerem w dyskusjach z uznanymi w tej materii młodymi autorytetami, takimi jak prof. K. Jelski i J. Kopernicki, z którymi się w Kijowie zaprzyjaźnił.
Zarówno w tym wczesnym okresie życia jak i później Aleksander Czekanowski był człowiekiem wyjątkowo czynnym i ruchliwym, nigdy nie zaznającym spokoju, co go wyróżniało nawet na tle rodaków, nie grzeszących przecież z natury nadmiarem flegmy. Cenna to i nader pożądana społecznie cecha, chociaż przecież nie taka znów rzadka.
Aktywność leży niejako w naturze człowieka. Adam Smith w dziele Teoria uczuć moralnych (1764) konstatował: „Człowiek został stworzony do działania, a przez wykorzystanie swoich możliwości do spowodowania takich zmian w swoich i innych ludzi warunkach zewnętrznych, jakie wydają się najkorzystniejsze dla szczęścia wszystkich. Nie może zadowalać go opieszała życzliwość dlatego, że w głębi ducha pragnie pomyślności świata. Choćby wywołał całą moc ducha i wysilił każdy nerw, aby osiągnąć te cele, co jest sensem jego istnienia, Natura nauczyła go, że ani on sam, ani inni ludzie nie mogą być całkowicie zadowoleni z jego postępowania, ani nie będą go w pełni pochwalać, jeśli faktycznie ich nie osiągnął. Dano mu do zrozumienia, że pochwała dobrych intencji, bez zasługi dobrych uczynków, nie będzie wielce skuteczna do wywołania największych aklamacji świata czy nawet najwyższego stopnia samozadowolenia”... Trafne to rozumowanie, intuicyjnie zresztą podzielane przez miliony ludzi, nie będących filozofami, ma długą i chlubną tradycję w kulturze europejskiej, a być może, jest też jednym ze źródeł rozkwitu cywilizacji naukowo - technicznej w kręgu kultury łacińskiej czyli zachodnioeuropejskiej i północno-amerykańskiej, gdzie kult pracy, w tym pracy naukowej, należy po prostu do szeregu rzeczy zrozumiałych same przez się. Porównajmy, by o tym się przekonać, powyższą wypowiedź XVIII-wiecznego myśliciela szkockiego ze słowami filozofa rzymskiego sprzed 2200 lat:
„Choćby ktoś był jak najlepiej urodzony i wychowany, wolałby zupełnie wyrzec się życia niźli przy braku jakichkolwiek zajęć używać najwyszukańszych rozkoszy. I tak jedni chcą raczej zajmować się jakimiś prywatnymi sprawami, a drudzy, mający wznioślejsze dusze, poświęcają się sprawom publicznym gwoli zdobycia godności i wysokich urzędów lub całkowicie oddają się uprawianiu nauk. Przy tego rodzaju życiu bardzo dalecy są od gonienia za rozkoszami, a nawet znoszą troski, niepokoje i bezsenność, wykorzystując najlepszy pierwiastek w człowieku, który uważać winniśmy za coś boskiego, to jest bystrość rozumu i myśli, i ani nie szukając przyjemności, ani nie unikając trudu. Wcale nie zaprzestają przy tym podziwiać tego wszystkiego, co osiągnęli dawniejsi filozofowie, ani też badać rzeczy nowych. A że nigdy nie mają dosyć tej pracy naukowej, przeto zapomniawszy o wszystkich innych sprawach, nie myślą o niczym niskim, o niczym małostkowym. Oddziaływanie zaś tego rodzaju zajęć jest tak silne, że nawet ci, którzy przyjęli co innego za dobro najwyższe, upatrując je w korzyści albo rozkoszy, mimo wszystko życie swoje strawili na badaniu rozmaitych rzeczy i wyjaśnianiu ich istoty”(Cyceron, O najwyższym dobru i złu).
Działalność naukowa stanowi jedną z najbardziej fascynujących odmian aktywności ludzkiej jako takiej.
Amerykański socjolog Pitirim Sorokin pisał w Socjologii, że „człowieka, jako organizm posiadający rozwinięty system nerwowy, cechuje potrzeba działalności umysłowej i intelektualnego obcowania ze współludźmi. Dobrze czy źle ludzie myślą, to już inne zagadnienie, lecz nie budzi wątpliwości jedno: człowiek myśli i chce myśleć. Każda jednostka odczuwa głód intelektualny. Aby go zaspokoić człowiek tworzy mnóstwo teorii; niekiedy bzdurnych, absurdalnych, naiwnych, częściej - teorii precyzyjnych, naukowych. Ktoś zaspokaja głód duchowy za pomocą zabobonów, wiary w czarta, duchy, bóstwa, inny - za pośrednictwem teorii Darwina czy Spencera. Dzięki tej właśnie potrzebie dzieje duchowego rozwoju ludzkości doprowadziły nie tylko do powstania i rozwoju nauk, lecz i mnóstwa zabobonów oraz dziwacznych wyobrażeń”... Tak czy inaczej, to przecież proces wewnętrznego dojrzewania osób i zbiorowości ludzkich nie jest czym innym, jak procesem możliwie największego poszerzania pola świadomości przez stopniową integrację treści nieświadomych, przez ogarnianie jasnym i rozumnym poznaniem coraz większych przestrzeni wewnętrznych (duchowych) i zewnętrznych (materialnych). Dzięki temu samo życie ludzkie staje się coraz to rozumniejsze i godniejsze. Powoli ale pewnie - „Langsam aber sicher” - jak to ujmuje niemieckie przysłowie. Zaiste ma rację filozof, gdy powiada: „Za każdą cenę trzeba być jasnym, rozsądnym, trzeźwym: wszelka uległość względem instynktu, względem Nieświadomego prowadzi do zguby” (Fr. Nietzsche, Zmierzch bożyszcz).
Życie ludzi i życie ludzkości nie jest niczym innym, jak tylko procesem ciągłej pracy nad sobą i nad przeobrażaniem świata w kierunku coraz głębszego jego uczłowieczenia, humanizacji. Nauka i naukowcy odgrywają w tym procesie rolę kluczową.


*         *         *


Pracowitość A. Czekanowskiego z całą pewnością była nadmierna. Wiele godzin musiał poświęcać zajęciom zarobkowym, a następnie - do głębokiej nocy, przez szereg godzin - ślęczał nad książkami, wypisami, mapami, tablicami, wykresami. Aby czynić szybsze postępy, ograniczył sen do pięciu godzin na dobę, co nie mogło nie odbić się później na stanie jego zdrowia fizycznego i psychicznego. Co prawda, niektórzy wybitni ludzie przyuczali swój mózg do względnie krótkiego snu, by więcej czasu pozostawało na twórczość i aktywność społeczną. Goethe, Schiller, Humboldt, Napoleon, Mirabeau, Biechtieriew spali nie więcej niż pięć godzin, a Edison 2 - 3 godziny na dobę. Jednak są to raczej wyjątki. Kto przez dłuższy czas nie śpi, naraża się na szybkie przemęczenie, osłabienie zdolności umysłowych, zahamowanie procesów psychicznych, nadwerężenie energii życiowej organizmu. Po 30 - 60 godzinach czuwania naruszeniu ulega percepcja przestrzeni, przedmioty są jakby we mgle i mają zdeformowane kształty, podłoga wydaje się pofałdowana. Po 200 godzinach bez snu zaczyna się stan zbliżony do psychozy. W Chinach starożytnych kara pozbawienia snu uchodziła za jedną z najokropniejszych. W przepisie prawnym z II wieku p.n.e. mówiono o karze dla tych, którzy wykazali bezbożnictwo: „Fleciści, dobosze, krzykacze muszą bez przerwy grać przed winowajcą dniem i nocą, zanim nie padnie martwy”.
Wszelako natura zna interesujące wyjątki w tej sferze. Szwed Olaf Erikson w 1919 roku przeżył ciężką formę grypy. Wyzdrowiał, co prawda, ale w ciągu kolejnych 46 lat ani razu nie zasnął. Niemiec Werner Klein w wieku 34 lat stał się mimowolnym świadkiem sadystycznego mordu, nie mógł zasnąć przez 15 następnych lat. Na innym biegunie znajdują się przypadki patologicznie długiego snu. Norweżka Augusta Langard spała od 1919 do 1941 roku, za ten czas twarz jej zupełnie nie uległa zmianie, po obudzeniu się jednak zaczęła się szybko starzeć i po pięciu latach zmarła. Szwedka Karolina Karlsson przespała 32 lata 99 dni, a po obudzeniu się przeżyła jeszcze 42 lata.
Normalny sen pozwalający na regenerację systemu nerwowego i osiągnięcie równowagi informacyjnej powinien trwać 6 - 8 godzin. Jeśli jest inaczej, można się spodziewać rzeczy najgorszych, o czym , niestety, miał po czasie przekonać się i nasz wybitny uczony. Ale to stało się później...
Na razie zaś młody człowiek, powodowany wszędobylskim usposobieniem, włączył się ze zrozumiałych względów do polskiej konspiracji patriotycznej. Nie na długo zresztą, ale tego starczyło, by trafić w bardziej niż poważne tarapaty.
Za udział w ruchu patriotycznym skazano w 1864 roku Czekanowskiego na 6 lat katorgi. Po drodze do Irkucka omal nie postradał życia; udręczony i wycieńczony tysiące kilometrów liczącą podróżą zapadł w Tomsku na tyfus, gdzie chorował przez szereg miesięcy i gdzie mu śmierć wielokroć zajrzała w oczy.
Po względnym wyzdrowieniu rusza w dalszą drogę. Po przybyciu do guberni irkuckiej otrzymuje wiadomość, że katorgę zastąpiono przymusowym osiedleniem. Jest więc prawie wolny, ale też pozbawiony wiktu państwowego. Znajduje się w zupełnej nędzy, a jako intelektualista i człek o wysokim poziomie umysłowym, wykazuje daleko posunięty brak praktycyzmu. Ten polski szlachcic na życie zarabia wynajmując się dorywczo u chłopów syberyjskich w charakterze parobka do prac fizycznych.
Od pierwszych tygodni pobytu na ziemi syberyjskiej Czekanowski prowadzi obserwacje i zapiski naukowe, utrzymuje też korespondencję z F. Schmidtem, estońskim paleontologiem, z którym się zaprzyjaźnił w okresie dorpackim. Zacny ten człowiek z całego serca współczuł cierpieniom młodego Polaka i raz po raz interweniował w Rosyjskim Towarzystwie Geograficznym, by zechciało zlecić jakiekolwiek prace badawcze znajdującemu się na zesłaniu Czekanowskiemu. Aż Towarzystwo się wreszcie zgodziło i zleciło Polakowi prowadzenie badań geologicznych w rejonie Bajkału oraz w guberni irkuckiej. Jak pisze jednak Zygmunt Librowicz w swej książce Polacy w Syberii:
„Zanim nadeszła doba wielkich naukowych wypraw Czekanowskiego (1873 - 1876), odbywał on mniejsze podróże w celu badań geologicznych w obrębie guberni irkuckiej, zwiedził pasmo gór Onotu i był na wyspie jeziora Bajkał, Olchonie...
Odtąd fortuna powołuje go na swego oblubieńca. Towarzystwo Geograficzne Rosyjskie, Wydział Syberyjski Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, Petersburska Akademia Nauk to kolejno, to razem szły z sobą na wyścigi, by dostarczyć mu środków dla odbycia wielkich naukowych wypraw, które stanowczo zmienić miały dotychczasowe kontury mapy północnej Azji”...
Już w roku 1870 Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne przyznaje mu za wyniki badań geologicznych złoty medal. Wielką zasługą naukową Czekanowskiego w tym okresie jest m. in. ustalenie jurajskiego wieku syberyjskiej formacji węglowej, uważanej przed tym za karbońską. Początkowo prowadził badania do spółki z Dybowskim, Jankowskim, Godlewskim; następnie - na własną rękę.
W późniejszym czasie profesor Benedykt Dybowski z żalem wspominał: „Czekanowski Aleksander usunął się ze spółki z nami, zbierał dla Akademii w Petersburgu, często zapadał na zdrowiu, wcześnie został wysłany z Darasunia na osiedlenie, jesienią 1866 roku. Z Irkucka dostał się do Padunia, tam wycierpiał męki piekielne. Wybawił go stamtąd akademik Fryderyk Bohdanowicz Schmidt. Pozwolono mu przebywać w Irkucku, dano zajęcie w Muzeum Przyrodniczym Towarzystwa Geograficznego Wschodniej Syberii. Generał Kukiel, prezes rzeczonego Towarzystwa, wyrobił mu środki dla badań geologicznych. Na nieszczęście koledzy dorpaccy Neumann, Mueller, Maydel, Helmersen, bawiący wówczas w Irkucku, nałogowi alkoholicy, wciągnęli Aleksandra do swego towarzystwa „biboszów” (Edeltrinker)”...
W latach 1873 - 1875 Czekanowski organizuje trzy wyprawy wzdłuż rzek Jana, Jenisej, Lena, Niżnia Tunguska, Olenok. Trasa ogólna tych ekspedycji wyniosła dziesiątki tysięcy kilometrów. W ich trakcie nasz badacz wykonał liczne dokładne mapy badanych terenów, zgromadził bogate zbiory botaniczne, zoologiczne, paleontologiczne, geologiczne, ichtiologiczne. Plonem teoretycznym tych wypraw stało się ponad 20 ogłoszonych tekstów naukowych, z których każdy stanowił istotny wkład do odnośnej tematyki w sferze nauk o florze, faunie, dziejach geologicznych ziemi syberyjskiej.
Trzeba zaznaczyć, że, mimo pomocy instytucji naukowych Rosji, Czekanowski organizował swe wyprawy przede wszystkim własnym „pomysłem i przemysłem”. Pod względem charakteru był to człowiek dużego formatu. Tadeusz Turkowski tak go przedstawia: „Był Czekanowski postacią krzepką, od której biła energia, przejawiająca się w zdolności do wytężonej pracy i wytrzymałości na najcięższe próby, jakich nie szczędziło mu życie. Imponował nie tylko zdolnościami, ale, jak Słowacki, pewnym zakrojem arystokratycznym, wytwornością, fantazją. Jego niebieskie oczy znakomicie malowały przejścia od niefrasobliwego humoru do skupienia i uwagi. Spostrzegawczość i pamięć miał niepospolitą”...
Tacy wspaniali ludzie często dobrowolnie poświęcają się ofiarnej służbie społecznej.
Służba geologiczna Rosji nie należała do bogatych. Do Komitetu Geologicznego wchodziły tylko 22 osoby, a jego roczny budżet wynosił mniej niż 75 tysięcy rubli. Przypomnijmy dla porównania, że w końcu XIX wieku odnośne organizacje geologiczne w innych krajach miały roczny fundusz: USA - równowartość 200 tys. rubli, Indie - 210 tys., Kanada - 250 tys., Prusy - ponad 290 tys. rubli; nawet Anglia (bez kolonii) - prawie 170 tys. rubli. Na jeden kilometr kwadratowy Prusy wydawały rocznie na badania geologiczne 90 kop., Anglia - 58 kop., USA - 10 kop., Indie - 4,5 kop., Kanada - 3 kop., Rosja - 1,5 kop. (i to bez Syberii i Dalekiego Wschodu).
Petersburg zdawał sobie więc sprawę jak wielkie jest poświęcenie A. Czekanowskiego, który potrafił przy tak mizernych środkach, będących do jego dyspozycji, dokonać tylu wartościowych odkryć, mających doniosłe znaczenie naukowe i gospodarcze.
Tadeusz Turkowski obliczył, że w trakcie wszystkich swych wypraw Czekanowski przemierzył z towarzyszami (tymi byli wyłącznie polscy zesłańcy, jedyni ludzie, na których można było w tym kraju polegać) ponad 25 tysięcy kilometrów. Warunki zaś tych akcji były takie, że niektórzy podróżni umierali lub odchodzili od zmysłów. Czekanowski przetrwał bohatersko wszystko.
Jednocześnie w obejściu osobistym, w stosunkach prywatnych ten twardy i uparty Polak ujmował każdego wytwornością, uprzejmością, dystynkcją, lecz przede wszystkim - nieskalaną prawością, w Rosji prawie nie spotykaną.
Po dwunastoletnim zesłaniu, w roku 1875, uzyskuje Aleksander Czekanowski zezwolenie na opuszczenie Syberii i osiedlenie się w centralnych guberniach Cesarstwa. Był to, oczywiście, gest uznania ze strony władz rosyjskich pod adresem uczonego - zesłańca i swego rodzaju nagroda za jego spektakularne wyczyny naukowe, pamiętać bowiem trzeba, że wyprawy Czekanowskiego były w ówczesnych warunkach ogromnie trudne i ryzykowne, związane z realnym zagrożeniem zdrowia i życia. Zdecydować się na nie i pomyślnie uskutecznić mógł tylko człowiek wielkiej odwagi, silny duchem i ciałem, zawzięty, wytrzymały i inteligentny.
Z żalem żegna Czekanowski ten surowy, lecz w swoisty sposób piękny kraj oraz wielu bliskich przyjaciół. Udaje się do stolicy Imperium.
Gustaw Manteuffel pisze: „W Petersburgu powitano Czekanowskiego z wielkim uznaniem i z podziwem słuchano jego przemówienia na posiedzeniu uroczystem Towarzystwa Geograficznego. Akademia Nauk nabyła jego zbiory olbrzymie. Było w nich flory syberyjskiej okazów 8.000, skamieniałości i minerałów 10.000, kolekcja zaś entomologiczna liczyła ich aż 20.000”: W celach naukowych odbywa Polak krótką podróż do stolicy Szwecji, planuje odwiedzenie ojczystego Krzemieńca. Otrzymuje od Międzynarodowego Kongresu Geograficznego złoty medal za sporządzenie map wschodniej Syberii.
Mimo uznania i sławy zapadł Czekanowski na tzw. czarną melancholię, będącą prawdopodobnie skutkiem zarówno chronicznego przemęczenia, jak i działania alkoholu. Był nawiedzany przez dręczące stany pesymizmu, rozpaczy, zniechęcenia do życia, które stawały się coraz trudniejsze do zniesienia. Jak wiadomo, „przyczyną naszego bólu podobnie jak naszej radości nie jest przeważnie realna teraźniejszość, lecz są nią tylko abstrakcyjne myśli; one właśnie są dla nas często nieznośne, sprawiają mękę, wobec której znikome są wszystkie cierpienia zwierząt, ponieważ w obliczu tych myśli nieraz nie doznajemy nawet własnego bólu fizycznego, co więcej, przy bardzo gwałtownych cierpieniach psychicznych sami sobie zadajemy cierpienie fizyczne po to tylko, by odwrócić uwagę od tamtych i skierować ku tym; dlatego w największym cierpieniu duchowym człowiek wyrywa sobie włosy, bije się w piersi, rozdrapuje twarz, tarza się po ziemi, a są to właściwie wszystko tylko silne środki dla odwrócenia uwagi od myśli dla nas nieznośnych. Właśnie dlatego, że ból duchowy jako znacznie silniejszy odbiera wrażliwość na ból fizyczny, łatwo o samobójstwo człowiekowi zrozpaczonemu lub pożeranemu chorobliwym zniechęceniem, nawet jeśli wcześniej drżał na myśl o nim, gdy był zadowolony. Podobnie troska i namiętność, a więc gra myśli, niszczą ciało częściej i bardziej niż dolegliwości fizyczne” (Arthur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie).
W czasie jednego z ataków melancholii Czekanowski postanowił odebrać sobie życie przez otrucie się, który to fatalny pomysł, niestety, nie zawahał się uskutecznić 30 października 1876 roku.
Z życia odszedł. Imię jego jednak na zawsze zostało wpisane do annałów nauki nie tylko rosyjskiej, ale i światowej. Jego nazwisko nosi kilka rodzajów i kilkanaście gatunków skamieniałości roślinnych i zwierzęcych (np. Czekanowskia Heer, kopalna roślina iglasta z rodziny cisowatych), jak też cztery gatunki roślin współczesnych. Imię Czekanowskiego nosi też wspomniane powyżej ogromne pasmo górskie (długość ponad 300 km) między Olenokiem a Leną oraz jeden ze szczytów łańcucha Chamar-Doban nad Bajkałem, jak też kilkanaście pomniejszych obiektów geograficznych.
B. Dybowski napisał o swym przyjacielu we wspomnieniu pozgonnym: „Sława jego imienia opromienia blaskiem męczeńskim cierniową koronę narodu, z łona którego wyszedł”...



 Jan Czerski





Czterokrotnie otrzymywał złote medale od Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, a imieniem jego nazwano: łańcuch górski w okręgu zabajkalskim, pasmo w Jakucji północnej nad górnym biegiem Kołymy, dolinę rzeki Kandat, szczyt górski na północno-zachodnim brzegu Bajkału, kilka gatunków flory i fauny zarówno żywej, jak i kopalnej, w tym: Osteolepis Tscherskii (gatunek ryby kopalnej z terenu Syberii), PolyptchitesTscherskii (gatunek amonitów we Wschodniej Syberii). Droga do tych osiągnięć jednak prowadziła trudna, zawiła, wymagająca poświęcenia i wielu wyrzeczeń...
                                                             ***
Jan Czerski, syn Dominika, przyszedł na świat w rodowych dobrach Swolna na Witebszczyźnie 15 maja 1845 roku. Należał do jednego ze wschodnich odgałęzień znanej polskiej rodziny, zamieszkałej też na Wileńszczyźnie i Żmudzi. Ród w różnych swych odgałęzieniach używał herbu Bończa, Ogończyk i Rawicz (por. M. Paszkiewicz, J. Kulczyński, Herby rodów polskich. Londyn 1990, s. 412). Bartosz Paprocki w swym Herbarzu o Czerskich Ogończykach zaznaczał: „Dom Czerskich na dobrzyńskiej ziemi starodawny i znaczny, z których wieku mojego Walenty wiele a pożytecznie służył Rzeczypospolitej, na sejmy z onego powiatu w poselstwie jeżdżał i o wolność Rzeczypospolitej wiele się zastawiał, jako prawdziwy miłośnik ojczyzny”.
P. Małachowski mówi o dwóch rodzinach Czerskich, herbu Ogończyk i herbu Rawicz.
Nazwisko wzięli od miejscowości Czerska, jakiego jednak, trudno ustalić. Wykaz urzędowych nazw miejscowości w Polsce (t. 1, s. 282, Warszawa 1980) podaje informację o miejscowościach Czersk (6) w woj. bydgoskim, warszawskim, radomskim i koszalińskim; Czerskie w chełmskim i Czersko w bydgoskim i piotrkowskim.
K. Niesiecki podaje, że Czerscy, herbu Ogończyk, znani byli od XVI wieku w ziemi Dobrzyńskiej i w Prusiech. Nazwisko wzięli od m. Czerska nad Wisłą. Legenda głosi, że gdy pewnego razu Stefan Batory dość zgryźliwie wypowiedział się o wolnościach szlacheckich w Polsce, Walenty Czerski nie zawahał się ostro wystąpić w ich obronie i zaatakować króla. Na co ów odparł: „Quis ibi canis latrat contra nos” - co w wolnym tłumaczeniu można przekazać jako: „Czego szczekasz jako pies na nas?”. Na co Czerski, swoją koleją: „Prawda, na tych Mości Królu, którzy jako wilcy na wolność naszą nachodzą” (Aluzja do „Wilczych Zębów”- herbu rodowego Batorych).
Najbardziej rozgałęzieni byli Czerscy w Polsce Środkowej oraz w Nowogródzkiem i Mińskiem, dokąd przesiedlili się bądź to na skutek zawieranych małżeństw, bądź to pełniąc te czy inne urzędy. Mieli też swe posiadłości w powiecie wiłkomierskim na pograniczu Wileńszczyzny i Żmudzi (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7). Tutaj pieczętowali się godłem Rawicz. Jedno ze źródeł heraldycznych podaje: „Czerscy herbu Rawicz. Ta Familia, produkując dekret Województwa czyli Prowincji Połockiej wywodowy imiennikom i bliskim krewnym swoim (dany), przy jurysdycznych tejże prowincji atestatach w szlachectwie z imiennikami porównaną została (...). Rodzina ta ma być gałęzią Czerńskich z Sandomierskiego” (Herbarz Inflant Polskichz roku 1778, wyd. A. Heymowski, Buenos Aires - Paryż, 1964, s. 22).
Piotr Czerski z Czyczowa figuruje w księgach ziemskich chełmskich w 1510 roku jako świadek w jednej ze spraw majątkowych. Sebastian Czersky, starosta chełmski, wymieniany jest w tychże aktach w roku 1571 i 1577. Kolejny „generosus et nobilis Petrus Czerski” w tejże roli świadka sądowego wspomniany jest w roku 1581. Zapisy te świadczą, że Czerscy uchodzili w Chełmie za ludzi zacnych i wiarygodnych (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii, t. 19, s. 21, 155, 178, 195, 270, 271, 309, 317).
Około roku 1571 Szczęsny Czerski herbu własnego był sekretarzem króla polskiego (W. Wittyg, Nieznana szlachta polska i jej herby, Kraków 1908, s. 69).
Zachowała się wzmianka o „zacnym człowieku”, niejakim panu Czerskim, do którego pisywał listy (ok. 1584) hrabia Jan Zamoyski (Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii, t. 3, s. 293).
”Felicis Czerski de Czersk judicis” figuruje jako świadek przy złożeniu przez Jana Zamoyskiego przysięgi na urząd starosty krakowskiego 29.XII.1582 r. (tamże, s. 480).
Tenże Felix Czerski, judex Terrae Cracoviensis, w 1587 roku podpisał akt Konfederacji Warszawskiej (Volumina Legum, t. 2, s. 226).
I znowuż Felix Czerski, judex terrestris Cracoviensis, podpisał 9 maja 1587 roku uchwałę rad i rycerstwa województwa Krakowskiego na okazowaniu pod Proszowicami (Akta Sejmikowe Województwa Krakowskiego, wyd. St. Kutrzeba, t. 1, s. 129, Kraków 1932).
Ponownie imię „Faelice Czerski Cracoviensi” znajdujemy w przywileju króla Zygmunta III z 15 stycznia 1588 roku (Prawa, przywileje i statuta miasta Krakowa, t. 2, s. 4, Kraków 1890).
Jan Czerski, starosta bobrowski, w 1627 roku był poborcą podatków Ziemi Dobrzyńskiej (Volumina Legum, t. 3, s. 262). Onże został w 1633 roku deputatem Trybunału Głównego Koronnego (tamże, s. 377).
Od Ziemi Dobrzyńskiej w 1648 roku elekcję króla Jana Kazimierza podpisał Olbrycht na Czarnym Czerski, kasztelan chełmiński (Volumina Legum, t. 4, s. 105). Olbrycht i Franciszek Czerscy wspominani są przez uchwały sejmików Ziemi Dobrzyńskiej w latach 1659 i 1662.
Stanisław Czerski ok. 1669 był rotmistrzem województwa sandomierskiego (Akta Sejmikowe Województwa Krakowskiego, t. 3, s. 235, 474).
W jednym z dokumentów dyplomacji moskiewskiej z 1673 roku figuruje Aleksander Czerski, starosta miasta Babicze, jako człowiek zapoznany z planami agresji tureckiej na Polskę (AJuZR, t. 9, s. 281).
Hiacynt Kanty Czerski oraz Jan Kazimierz Czerski z Olszan, posłowie Ziemi Gostyńskiej, w 1674 roku podpisali elekcję króla Jana III. Sobieskiego w Warszawie (Volumina Legum, t. 5, s. 161).
W roku 1716 występuje w zapisach archiwalnych ksiądz Hieronim Czerski, rektor kolegium jezuickiego we Mścisławiu (Istoriko-juridiczeskije matieriały, t. 30, s. 80).
Antoni Czerski w marcu 1733 roku podpisał akt konfederacji szlachty województwa ruskiego.
Drzewo genealogiczne Czerskich herbu Rawicz, zatwierdzone w Mińsku w 1802 roku podaje opis czterech pokoleń tego rodu, od wziętego za protoplastę Stanisława Konstantego Czerskiego i jego synów Krzysztofa, Michała, Jerzego zaczynając (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 29, s. 81).
W 1802 roku Bartłomiej Czerski ukończył z wyróżnieniem Uniwersytet Wileński (Dział rękopisów Biblioteki UW, F-2, KC-114c, s. 51). Andrzej Czerski w 1819 roku był proboszczem trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1151, s. 4).
Ks. Stanisław Czerski, nauczyciel języków łacińskiego i greckiego w gimnazjum wileńskim, figuruje na „Liście osób nauczycielskich w szkołach Wydziału Naukowego Wileńskiego na rok szkolny 1822/23” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 15).


*         *         *


Gimnazjum ukończył Jan Czerski w Wilnie, następnie zaś podjął studia w tutejszym Instytucie Szlacheckim. Był pilnym i zdolnym studentem, rokującym dobre widoki na przyszłość. Ale...
W ostatnim roku studiów, gdy wyraziście już się rysowała przed 18-letnim młodzieńcem perspektywa spokojnego, dostatniego życia w charakterze gospodarza majątku rodzinnego, wybuchło powstanie antycarskie. Widocznie mało nęciło młodziana życie w zaciszu wiejskim - a może w ogóle odpychało - w każdym bądź razie nie zawahał się zdecydowanie porzucić wszystkiego co miał i co mógł mieć, i - zaciągnął się do szeregów powstańczych. Należał do tych pięciu procent ówczesnej męskiej populacji Polaków, które wzięły udział w „zrywie narodowym”. Nie wiemy, czy zdążył choć raz oddać strzał w kierunku nieprzyjaciela, wiemy jednak, że wkrótce ciężko zachorował i został schwytany przez Rosjan, oddany pod sąd i wcielony jako szeregowiec do cieszącego się smutną sławą 1-go Zachodnio-Syberyjskiego batalionu liniowego w Omsku. Wiemy, że carat nie patyczkował się z insurgentami polskimi. Znane jest wypowiedziane podczas trwania Powstania Styczniowego, zdanie cara Mikołaja I: „Dzielę Polaków na dwie kategorie: jedni mi służą, drudzy walczą ze mną. Pierwszymi gardzę, drugich nienawidzę”... Znana to prawda, że tyrani chociaż chętnie korzystają z usług zdrajców, to jednak zawsze też nimi się brzydzą, podobnie jak się boją bojowników o wolność. Polacy w XIX wieku dostarczyli władzom rosyjskim w nadmiarze zarówno okazów jednego, jak i drugiego, gatunku.
Doświadczenie historyczno-polityczne wskazuje, że ludzie pragną być wolnymi, jeśli tylko nie poddali się apatii i rozpaczy, ci zaś, którzy są wolni, nigdy nie pragną zrzec się swojej wolności. Chociaż ludzie mogą uskarżać się na ciężary wolności i kultury, nade wszystko pragną sami określać, jak mają żyć, i sami decydować o swoich sprawach. Ludzie instynktownie rozumieją, że instytucje wolnościowe są potrzebne do rozwinięcia tkwiących w nich zdolności i możliwości, do pobudzenia natur silnych i energicznych. Na tym właśnie polegało główne przeciwieństwo między narodem polskim a państwem rosyjskim, że pierwszy był do końca oddany ideałom wolności i godności człowieka, drugie - budowało swą potęgę na zniewoleniu i upodleniu ludzi.
Akty woli zmieniają zachowania człowieka a poprzez nie i cały bieg życia społecznego. „Naród, który w ciągu długich dziesięcioleci i stuleci tresowano w kierunku niewolnictwa, naród, któremu systematycznie zaszczepiano nawyki uległości, bezwzględnego wykonywania woli przełożonych, naród, w którym uduszono osobistą inicjatywę, swobodne poczynania, tendencje do samorządności - taki naród po latach takiej tresury będzie narodem niewolników. Nie rychło mu się uda uwolnić od ciążącej spuścizny, zaszczepionej mu aktami woli władzy. Nawet po zrzuceniu jednej władzy on nie stanie się wolny, a tylko zmieni kij, którym go okładano.
Kij pozostanie, zwierzchnictwo pozostanie, pozostanie i nieumiejętność życia bez zwierzchnictwa: zmienią się tylko twarze i nazwy. Był on poddańczym prostakiem, poddańczym prostakiem i pozostanie. Potrzeba wielu lat, by pozbyć się tych przyzwyczajeń i zaszczepić sobie przyzwyczajenia nowe - swobodne. Taki naród będzie miał też odpowiadającą swemu charakterowi organizację. Zawsze tu będzie przepaść między rządzącymi i rządzonymi, bezlitosne okradanie drugich przez pierwszych, pogarda do woli większości, nieumiejętność budowania życia na zasadach wolnościowych itd. Zupełnie innym będzie urządzenie i życie narodu, któremu przez długi czas zaszczepiano inne zwyczaje - zwyczaje wolnego, samorządnego narodu. I życie, i ustrój - wszystko tu będzie inne. Taki naród potrafi żyć w wolności, potrafi walczyć o swe prawa; jemu trudno narzucić z zewnątrz pęta niewoli. Trudno wśród takiego narodu narzucić organizację poddańczą”. - Te słowa wybitnego socjologa XX wieku Pitirima Sorokina precyzyjnie trafiają w różnice psychosocjalne między społeczeństwem rosyjskim a polskim.
Niewątpliwie miało też miejsce fundamentalne psychologiczne i obyczajowe przeciwieństwo narodu rosyjskiego i polskiego, ich zupełna moralna i kulturowa niekomplementarność, odnotowywana zresztą wielokrotnie przez neutralnych badaczy - etnografów. Tak wybitny amerykański socjolog William Graham Sumner w dziele Folkways (1906), następującym przykładem ilustruje to przeciwieństwo: „Szeroko rozpowszechnionym zwyczajem na terenach Wielkiej Rusi i przyległych do niej terenach słowiańskich aż do dziewiętnastego wieku było żenienie syna będącego jeszcze chłopcem z panną na wydaniu, która następnie stawała się konkubiną ojca chłopca. Kiedy syn dorósł, jego żona była dojrzałą już kobietą i matką kilkorga dzieci. Syn robił wówczas to, co zrobił uprzednio jego ojciec. (...) Od 1623 roku w Polsce kara śmierci czekała mężczyznę, który w ten sposób postąpił ze swoją synową”...
Przykłady podobnego diametralnego przeciwieństwa rosyjskiego a polskiego stereotypu zachowań etnicznych w postępowaniu, czuciu, myśleniu można ciągnąć w nieskończoność. Były to po prostu dwa różne światy, dwie odrębne cywilizacje: bizantyńska i łacińska. Dlatego Polacy, którzy trafiali do Rosji, albo musieli zupełnie się wyzbywać swych narodowych cech i orientacji aksjologicznych, albo do końca czuli się tam krańcowo wyobcowani i byli traktowani z nieukrywaną wrogością. Widać to jaskrawie także w losach Jana Czerskiego.
Przez sześć długich lat uprawiał młodzian żołnierkę w karnym batalionie syberyjskim, nieludzko szykanowany i szczuty, aż organizm jego został całkowicie wyniszczony, a system nerwowy doznał ciężkiego rozstroju. „Moskwa łzom nie wierzy” - jak wiadomo. Na wpół żywy zwolniony został „polski przestępca” w 1869 roku z wojska, by w ciągu kolejnych dwu lat mieszkać, przymierając głodem, w chłodzie i niedostatku, w Omsku. Utrzymywał się przy życiu dzięki udzielaniu prywatnych korepetycji, czyli, że prowadził żywot typowy dla ogromnej większości młodych talentów i geniuszów w ogóle, a zesłańców polskich w szczególności.
Gdy Benedykt Dybowski spotkał Czerskiego na Syberii, ten drugi przedstawiał sobą widok raczej smutny: „Ubranie Czerskiego stanowił kożuch barani czarno-barwny, na nogach wojłaki; innego odzienia nie posiadał i żadnych środków pieniężnych nie miał, ażeby je sporządzić; mieszkanie i utrzymanie uzyskał za naukę dzieci gospodarza, u którego zamieszkał (...). Odwiedziłem Czerskiego w jego mieszkaniu, wymogłem na nim, że się zgodził przyjąć z rąk naszych pewną kwotę pieniężną na odzienie i bieliznę, podarowałem mu futro baranie. Przystał na moją propozycję, by czasowo zamieszkał w moim pokoju u Wohla. Mołczanow podjął się za tanie pieniądze, jakie dostarczałem, dawać mu obiady i wieczerze. Herbatę miał u Henryka. Pościel konieczną ofiarowała jedna z naszych pań, odjeżdżająca do kraju. W taki sposób załatwioną została nagląca sprawa dania możności Czerskiemu do pracy naukowej, do której rwał się tak gwałtownie”.
Było to szczęśliwe zrządzenie losu, że Dybowski przypadkowo natknął się na dogorywającego na obczyźnie pana Jana. Rosjanie mu nie pomagali, gdyż nic ich nie obchodził zrujnowany polski zesłaniec. Bogaci Polacy, których zresztą pełno było na Syberii, spoglądali bodaj na tego „nieudacznika” z Warszawy nawet z poczuciem sytej wyższości i złośliwej radości: „sam sobie winien”. Iluż to takich utalentowanych polskich młodzieńców i szlachetnych powstańczych mężów poumierało na Syberii pod akompaniament nie tylko moskiewskiego bicza, ale i szyderczego chichotu „dobrych Polaków”...
Bogu dzięki, że przynajmniej temu kresowiakowi podał rękę inny kresowiak; czego skutkiem było zabłyśnięcie na firmamencie nauki europejskiej jeszcze jednego imienia polskiego.
W ciągu wielu lat pobytu na Syberii, w najokropniejszych, trudnych wręcz do opisania warunkach Czerski konsekwentnie i niezmordowanie pracował nad zwiększeniem posiadanej przez się wiedzy w zakresie nauk przyrodniczych, aż w końcu osiągnął w tym względzie taki poziom, który umożliwiał mu podjęcie samodzielnych badań naukowych. Oczywiście, obszerna i głęboka wiedza ogólna uzyskana przed laty w wileńskim gimnazjum i instytucie szlacheckim, stanowiła dogodny punkt wyjściowy do dalszego samokształcenia, a zajęcia naukowe były swego rodzaju azylem psychologicznym w obliczu nieludzkiego świata Rosji.
W 1871 roku uzyskał nasz rodak wreszcie zezwolenie na zamieszkanie w Irkucku, gdzie został (dzięki pomocy m. in. B. Dybowskiego i A. P. Czekanowskiego) kustoszem zbiorów przyrodniczych syberyjskiego oddziału Muzeum Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Wypada, być może, w tym miejscu zaznaczyć, że naukowe instytucje Rosji carskiej bardzo chętnie korzystały z usług polskich zesłańców na Syberii, mimo niechętnego temu nastawienia władz politycznych i policyjnych. Rosja w XIX wieku cierpiała na chroniczny niedobór kadry naukowej. W XIX wieku uniwersytety działały w następujących miastach tego państwa: Moskwa (od 1755), Dorpat (1802), Kazań (1804), Charków (1805), Petersburg (1819), Kijów (1833), Odessa (1865), Warszawa (1867), Tomsk (1888). Stanowczo za mało, jak na tak duży kraj. Jakże więc było nie skorzystać z usług młodych Polaków, często wybitnie inteligentnych, rozgarniętych, obdarzonych nadprzeciętną energią, siłą woli i odwagą (bo tylko tacy brali udział w powstaniach) - setkami zsyłanych na Syberię przez reżim carski? - Korzystano. A jednym z nich był Jan Czerski.
Mieszkając w Irkucku od 1871 do 1885 roku młody uczony przeprowadził z pomocą innych zesłańców szereg wypraw badawczych na terenach syberyjskich, w trakcie których zgromadził pokaźny bank informacji naukowej w postaci zapisków, map, wykresów, rysunków; jak też przebogate zbiory archeologiczne, etnograficzne, paleontologiczne, geologiczne, florystyczne i faunistyczne. Wynajmując w Irkucku prywatne mieszkanie J. Czerski zapoznał się i został nauczycielem jednej z dwóch córek gospodyni. Z biegiem czasu stosunki między nauczycielem a uczennicą nabrały odcienia przyjaźni, a później i miłości. Marfa została żoną Jana, jego wierną i bardzo zdolną pomocnicą w prowadzeniu badań naukowych.
W Irkucku Jan Czerski tworzył razem z innymi Polakami (B. Dybowski. W. Godlewski, A. Czekanowski) grupę wybitnych naukowców, najsłynniejszych badaczy przyrody syberyjskiej.
Na pierwszy rzut oka może wydać się czymś zaskakującym, że grupę tę tworzyły wyłącznie osoby polskiego pochodzenia. Fakt ten jednak wynikał z pewnych uwarunkowań psychologicznych. Zgodnie z teorią wybitnego socjologa włoskiego Vilfreda Pareta o dwóch podstawowych typach rezydiów (tendencji psychicznych): trwałości agregatów i kombinacji, wypadnie jednoznacznie stwierdzić, że pierwsze przeważają w charakterze Rosjan, drugie - Polaków. Polska właśnie dlatego straciła niepodległość, że Polacy mieli zbyt słabo rozwinięte rezydia trwałości agregatów, a zbyt silne - rezydia kombinacji; stąd ciągle się różnili między sobą, a instynkt solidarności narodowej przejawiał się z siłą tylko od czasu do czasu, w chwilach śmiertelnego zagrożenia.
Polacy są miłośnikami nowości, niezdolnymi do surowej dyscypliny. Łatwo ulegają chwilowym impulsom, nie troszcząc się zbytnio o przyszłość. Wiedzeni nieumiarkowanym pragnieniem zapominają o ważnych interesach zbiorowości. Nie przejmują się swoimi wodzami i przywódcami, z których żaden nie cieszył się długo dobrą sławą i posłuszeństwem poddanych. Nie wyciągają żadnych lekcji z przeszłości, są naiwni, łatwowierni, krótkowzroczni, a ich zręczność dotyczy tylko spraw drobnych, wpadają więc z łatwością w sieć własnych intryg, stając się łatwym łupem obcych.
„Jeśli instynkt kombinacji wyraża się w działaniach magicznych, zamiast w działaniach gospodarczych lub wojennych, to nie zda się on na nic; a jeśli rozprasza się on w salonowych intrygach, zamiast być stosowany w przedsięwzięciach politycznych, to przydaje się w niewielkim stopniu” (V. Pareto). Ale też ta właściwość warunkuje bardzo pozytywną tendencję do poznania naukowego, eksperymentu, wynalazku. „Korzystne jest, gdy u wodzów przeważa instynkt kombinacji, a u podwładnych instynkt trwałości agregatów”... - pisze Vilfredo Pareto. Wówczas bowiem innowacja pierwszych łączy się z jej właściwym wykorzystaniem przez drugich, stanowczych w swych postanowieniach. Stąd tak znakomitą rolę odegrali Polacy w Rosji jako organizatorzy przemysłu, dowódcy wojskowi, kierownicy wypraw naukowych, przywódcy duchowni. I dlatego tak wysoko byli i są cenieni w Rosji, o ile nie są zamieszani w knucie przeciwko niej spisków.
„Główną zaś użytecznością uczuć trwałości agregatów jest skuteczne opieranie się gwałtowności, namiętności i szkodliwym skłonnościom koncentrowania się na interesie jednostkowym; główną szkodą, jaką one wyrządzają jest to, że popychają do działań, które są logicznie z innymi zgodne, lecz szkodzą społeczeństwu. Aby uczucia te spełniały swą pierwszą konserwatywną funkcję, powinny być bardzo silne; kiedy ich siła znacznie słabnie, wtedy nie mogą się oprzeć silnym interesom i gorącym namiętnościom i wywołują jedynie skutki drugiego rodzaju, szkodliwe dla społeczeństwa” (V. Pareto).
Polacy wnosili do społeczności rosyjskiej ducha kultury i twórczości, szlachetnej obywatelskości i konstruktywnej pracy organicznej. Nie był wyjątkiem i Jan Czerski.
Wyniki swych prac naukowych zaczął publikować w roku 1872 i kontynuował to dzieło w ciągu kolejnych lat dwudziestu, co dało w sumie ponad sto artykułów, rozpraw i książek oryginalnych, jak też kilka tłumaczeń dzieł autorów obcych na język rosyjski.
Nie ulega żadnej wątpliwości, iż swe prace naukowe traktował Jan Czerski, jako najważniejszą drogę samorealizacji, a proces ten nadawał sens jego życiu i przysparzał wiele pięknych doznań o charakterze estetycznym. Tym bardziej, że na terenie Syberii zetknął się polski wygnaniec z szeregiem zadziwiających okazów świata roślinnego i zwierzęcego wartych poznania i naukowego opisu. Na przykład wśród wielu dziwów w jeziorze Bajkał żyje niezwykły ssak - foka bajkalska, zwana nerpą. W jaki sposób Phoca foertida baicalensis dotarła do tego oddalonego o tysiące kilometrów od Oceanu światowego zbiornika wodnego, dokładnie nie wiadomo. Jan Czerski uważał, że nerpa to potomek fok, które w epoce lodowcowej przedostały się Jenisejem i Angarą z nad Oceanu Lodowatego Północnego, ponieważ jest zbliżona do żyjącej tam foki obrączkowej. Z tą koncepcją konkuruje do dziś pogląd, iż nerpa jest rdzennym przedlodowcowym reliktem Bajkału. Dziś to zwierzę jest pod ochroną prawną, gdyż w ciągu XIX - XX wieku jego populacja uległa drastycznemu zmniejszeniu na skutek odstrzału; wygrzewające się na tafli lodowej w kwietniowo - majowych promieniach słońca nerpy stają się łatwym łupem myśliwych, którzy z jednego zwierzęcia długości półtora metra, ważącego około 130 kg, uzyskują 30 - 40 kg cennego tłuszczu i wspaniałe futro. Obecnie ogólna liczba tego rodzaju fok nie przekracza 20 tysięcy…
Prócz dokładnego opisu naukowego tego i szeregu dalszych gatunków zoologicznych Czerski przeprowadził wnikliwe badania nad okresem czwartorzędu, szczególnie zaś nad wykopaliskowymi ssakami z terenu Syberii, dochodząc w tym względzie do licznych nowatorskich ustaleń i odkryć. Dalsze jego wielkie osiągnięcie to zbadanie w latach 1877 - 1880 geologicznej struktury wybrzeży Bajkału i sporządzenie szczegółowej, zwartej i jednolitej mapy geologicznej tego regionu. Mapa ta, jak poświadczają specjaliści rosyjscy, dotychczas nie utraciła swej wartości i nadal pozostaje podstawą prac, prowadzonych w tym kierunku. Wykonał też Czerski pierwszy syntetyczny przekrój geologiczny przez Syberię, od Bajkału po Ural.
Jednym ze szczegółowych zainteresowań J. Czerskiego było działanie mechanizmu dziedziczenia genetycznego, opisał m. in. kilka przypadków potworności u niemowląt ludzkich i u zwierząt domowych. Publikował również interesujące teksty poświęcone opisowi odkrytych przez siebie stanowisk człowieka paleolitycznego. Opisał wiele gatunków świata roślinnego i zwierzęcego, nadając nieraz im nazwy odwołujące się do nazwisk wybitnych uczonych polskiego pochodzenia, z którymi łączyły go więzy współpracy i przyjaźni. Cały ten ogromny wysiłek - trzeba to przyznać - został przez Rosjan doceniony i nagrodzony czterema wspomnianymi na wstępie złotymi medalami Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.
W roku 1885 zostaje Czerski zaproszony oficjalnie przez Akademię Nauk w Petersburgu do przeniesienia się na stałe do stolicy Cesarstwa. Zaproszenie wystosowane zostało dzięki, nie w ostatniej kolejności, „dyplomatycznym” zabiegom rodaków, znajdujących się na wolności, a mających jaki taki wpływ na charakter podejmowanych w Petersburgu decyzji. Tutaj Czerski rozpoczyna pracę w Muzeum Geologicznym Cesarskiej Akademii Nauk, porządkuje i opracowuje zbiory (m. in. zgromadzone uprzednio przez Aleksandra Czekanowskiego), ogłasza wyniki własnych badań na terenie Syberii. Staje się jednym z najsłynniejszych geologów i paleontologów swego czasu, a z prac jego korzystają i powołują się na nie najwybitniejsi specjaliści z Niemiec, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Francji, Austrii. Iwan Diemientjewicz Czierskij staje się chlubą nauki rosyjskiej.
W lecie 1891 roku wyrusza Czerski z żoną Marfą i dwunastoletnim synem Aleksandrem na kolejną wyprawę naukową, która miała się stać też wyprawą dla niego ostatnią.
Szlak wiedzie do miasta Wierchniekołymska, gdzie odważni podróżnicy spędzają surową syberyjską zimę, by wreszcie w maju 1892 roku rozpocząć spływ statkiem w dół Kołymy. Na pozór wszystko rozwija się pomyślnie. Lecz stan zdrowia (które zostało zniszczone przez sześć lat służby sołdackiej w Omsku) kierownika wyprawy zaczyna gwałtownie się pogarszać. Nagle wielki uczony uświadamia sobie, że nie będzie mu dane doprowadzić do końca rozpoczętego dzieła.
W pewnej chwili, gdy wręcz fizycznie odczuwa mrożący krew w żyłach oddech zbliżającej się śmierci, przywołuje do siebie żonę i syna, udziela im niezbędnych do prowadzenia dalszych badań wskazówek, błogosławi ich, żegna i umiera. Stało się to na skutek krwotoku 22 czerwca 1892 roku nie opodal ujścia rzeki Omołon do Kołymy. Tutaj też został Jan Czerski pochowany, a żona i syn poprowadzili wyprawę dalej, pomyślnie ją po kilku miesiącach kończąc...
Jako człowiek o potężnym potencjale intelektualnym i wolicjonalnym zbliżanie się śmierci przyjął Czerski ze stoickim spokojem, niewzruszonym męstwem i godnością. Trafnie zauważał Marcus Tullius Cicero w Rozmowach tuskulańskich, że: „Kto obawia się rzeczy nieuniknionej, ten w żaden sposób nie może żyć w spokoju ducha; kto zaś nie obawia się śmierci nie tylko dlatego, że umrzeć trzeba, lecz także dlatego, że śmierć nie kryje w sobie nic, czego należałoby się bać, ten przygotował sobie mocny grunt dla szczęśliwego życia”. I godnego zeń odejścia - dodajmy...
Nie skory do pochwał i trzeźwy w ocenach profesor Dybowski pisał o Czerskim po kilku latach: „W dziedzinach objętych przez prace swoje stanął on na tych wyżynach, do których wznieść się niełatwo nawet nie samoukom. Byłem dla niego z głębokim uwielbieniem od początku naszej znajomości i o ile mogłem, starałem się mu dopomóc na każdym kroku jego działalności. Wszyscy, którzy go poznali, odnosili się do niego z najszczerszą życzliwością. My byliśmy pewni, że wykryje nam tajemnicę przeszłości Bajkału; niestety w roku 1891 wysłany przez Akademię Nauk w Petersburgu do badań geologicznych na terenie rzek Kołymy, Indygirki i Jany, zgasł nagle 24 czerwca na wybrzeżu rzeki Kołymy; tam pochowany na lewym jej brzegu o 180 wiorst od ujścia do Oceanu Lodowatego. Ziemia Witebska dała nam w ostatnich czasach trzech mężów nauki przyrodniczej, którzy zdolnościami swemi i usilną pracą dosięgli wyżyn, na których stała ówczesna nauka. Jan Czerski. Mikołaj Witkowski, Bronisław Piłsudski stanowią chwałę Polski i chwałę ich rodzinnej Ziemi Witebskiej”.
Historycy rosyjscy zgodnie stwierdzają, że Jan Czerski zajmuje eksponowane miejsce w szeregu wybitnych ludzi nauki tego kraju. Ukazało się tu wiele tekstów naukowych, poświęconych jego życiu i czynom. Warto dodać, że w rosyjskiej literaturze pięknej znalazło się też miejsce na dwie powieści dokumentalne o Janie Czerskim. Są to utwory A. Ałdan - Siemionowa (Dla ciebie, Rosjo!, Moskwa, 1983, 320 str.) oraz A. Golenkowej (Szczyt Jana Czerskiego, Irkuck, 1980, str. 127). Ukazały się też dotychczas w języku rosyjskim obszerne naukowe opracowania życiorysu Czerskiego: Rewzin J. J. Podwig żizni Iwana Czerskiego (Moskwa 1952) oraz A. Ałdana - Siemionowa Czerskij. 1845 - 1892 (Moskwa 1962).
Jak pisze jeden z polskich historyków: „Postać tragiczna - był Czerski, wedle świadectwa znających go uczonych Rosjan, jednym z najszlachetniejszych, najczcigodniejszych pracowników naukowych. Wcześnie oderwany od kraju, pracą własną zdobył wykształcenie, które uzdolniło go do najpoważniejszych prac aż po syntetyczne. Szczęśliwa znajomość z Czekanowskim i Dybowskim uczyniła Czerskiego badaczem tych samych terenów, kontynuatorem i krytykiem prac tamtych. Niepospolite zdolności i niesłychana pracowitość pozwoliły temu wątłemu człowiekowi dokonać ogromnej pracy, gabinetowej i podróżniczej, i wznieść się po rusztowaniu studiów szczegółowych do ważnych uogólnień. Niesłychanie doniosłe zagadnienie - sybirskie „ciemię świata” - znalazło w nim badacza pełnego przenikliwości i poświęcenia. (...) Obok wysokich uzdolnień, obok zdumiewającego zapału i gorliwości w rzeczach nauki posiadał Czerski cenne przymioty towarzyskie, ujmował ludzi rycerskością, gościnnością, humorem. Stracony dla kraju, zatopiony w obcym środowisku, doznawał przejmujących wzruszeń na wspomnienie Polski i własnego dzieciństwa. Dźwięk muzyki, pieśni kościelnej, strzęp poezji poruszały go do głębi”... (T. Turkowski).
Profesor S. Obruczew był inicjatorem nadania imienia Czerskiego jednemu z masywów górskich, co też Wszechzwiązkowe Towarzystwo Geograficzne uczyniło. W swej książce W niewiedomych gorach Jakutii (Moskwa 1928) tenże uczony wspominając o ostatnim przed śmiercią życzeniu Czerskiego, by zwłoki jego zachowane przez wieczną zmarzlinę, trafiły kiedyś do muzeum i w ten sposób uwieczniły pamięć o nim, pisał: „Życzenie Czerskiego ziściło się, ale inaczej: jego pomnik ma 1000 km długości, 300 - szerokości i do 3000 metrów wysokości; pod względem powierzchni jest on większy od Kaukazu i wyższy od wszystkich gór Syberii Północnej”. Czyż pamięć uczonego może być uwieczniona w bardziej godny sposób!


*         *         *


Syn Jana Czerskiego Aleksander (1879 - 1921) był również znakomitym podróżnikiem i uczonym, z tym, że jego zainteresowania naukowe biegły przeważnie w kierunku ichtiologii i, szerzej, zoologii. Przez szereg lat pełnił on funkcję kustosza Muzeum Przyrodniczego we Władywostoku. Tragiczna śmierć przedwcześnie przerwała jego młode życie w trakcie prac badawczych na wyspach Komandorskich. Profesor L. Berg, który osobiście znał jego, pisał:„Aleksander Czerski był utalentowanym badaczem przyrody i podróżnikiem, przez niego zostały zgromadzone nader wartościowe zbiory ryb, które zresztą opracowywałem; przy czym jedną z nowo odkrytych przez A. Czerskiego ryb nazwałem na jego cześć Cottus czerskii”.


*         *         *


Wielką czcią otacza się pamięć Jana Czerskiego w dzisiejszej Litwie, szczególnie jako badacza jaskiń. Uchodzi tutaj nasz uczony za pioniera speleologii.
Erikas Laiconas pisał na łamach pisma Mokslas ir gyvenimas (Nr 4, 1995): „Jonas Čerkis buvo pirmasis lietuviu urvu tyrinetojas, paskyres tam dvejus savo mokslines veiklos metus. Jo speleologine veikla buvo ivairiapuse: kruopštus paleontologiniai, geologiniai ir urvu pat požemine topografija ir pirmykščio folkloro paieškos” - „Jan Czerski był pierwszym badaczem jaskiń litewskich, poświęcił im dwa lata swojej działalności naukowej. Jego działalność w charakterze speleologa była różnorodna: skrupulatne badania paleontologiczne, geologiczne i dotyczące fauny grotowej, jak też topografia podziemna i poszukiwania folklorystyczne”.
Także na Białorusi imię Jana Czerskiego jest powszechnie znane, a poczta tego kraju uczciła jego pamięć w 1995 roku emisją pięknego znaczka pocztowego.


*         *         *


Prawdopodobnie z tegoż rodu wywodził się Stanisław Czerski (1883 - 1928), znany zoolog i histolog, od 1922 roku profesor katedry histologii i embriologii Akademii Medyczno - Weterynaryjnej we Lwowie, autor tekstów naukowych w języku polskim i niemieckim.



 Dybowscy





1. Rys genealogiczny

Byli Dybowscy herbu Brodzic, Borodzicz, Lubicz, Nałęcz (Por. M. Paszkiewicz, J. Kulczycki. Herby rodów polskich, Londyn 1990). Pochodzili z Polski Środkowej, z województwa łęczyckiego, lecz bardzo wcześnie odgałęzili się także na Kresy, gdzie posiadali znaczne dobra ziemskie na Grodzieńszczyźnie, Mińszczyźnie, Wileńszczyźnie, Witebszczyźnie. Tutaj pieczętowali się - jak wynika ze źródeł pisanych heraldycznych - także godłem Ślepowron.
O Dybowskich herbu Brodzic Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego (cz. 1, s. 101, Warszawa 1853) podaje: „Dybowscy. W Ziemi Warszawskiej Jan posiadał dobra Mokre, które w roku 1663 pomiędzy synów jego Jana i Marcina rozdzielone zostały”.
Odgałęzili się też na Podole, gdzie notowani byli w XIX wieku jako świeża szlachta (Spisok dworian wniesionnych w dworianskuju rodosłownuju knigu Podolskoj Gubernii, Kamieniec - Podolsk 1897, s. 34).
W znanym Herbarzu Orszańskimznajdujemy następujące dwa teksty dotyczące dziejów dwóch gałęzi tego wielkiego domu:

„29. Dybowscy.
Roku 1773 msca Oktobra 29 dnia. J. PP. Jakub, Franciszek y Wincenty, Ignacy z synem Adamem, Alexander z synami dwóma - Dominikiem y Heliaszem; Bazyli y drugi Bazyli z synami dwóma - Janem y drugim Janem; Tomasz z dwóma synami: Rafałem y Hrehorym oraz Jakub Dybowscy, herbem poniżey odrysowanym pieczętujący się, wywod swoy w ziemstwie Orszańskim uczynili.


Herb Ślepowron.
Podkowa, barkiem prosto do góry; na niey krzyż, na krzyżu kruk czarny, tróchę wspięte do lotu mający skrzydła, w prawo tarczy obrócony, w pysku złoty pierścień trzymaiący. Pole tarczy błękitne, podkowa biała; na hełmie nad koroną takiż kruk.

Dowodzili szlachectwa swego:
1684 Februaryi 5 dnia. Zapisem wieczysto darownym od Jch Mść. Panów Tumińskich Marcinowi Dybowskiemu danym.

Prawem cessyinym od J. PP. Jasinskich na włok cztyry w ekonomij Mohilewskiey Hrehoremi y Reginie Dybowskim danym”.


„30. Dybowscy.


Roku 1773 msca Oktobra 29 dnia. J. PP. Jakub, Franciszek y Wincenty, Ignacy z synem Adamem, Alexander z synami dwóma - Dominikiem y Heliaszem; Bazyli syn Hrehorego; Bazyli z dwóma synami - Janem y drugim Janem; Tomasz z dwóma synami: Rafałem y Hrehorym oraz Jakub Dybowscy, herbem poniżey odrysowanym pieczętujący się, wywod swoy w ziemstwie Orszańskim uczynili.

Herb Nałęcz.
Biała binda, około zawiniona y zawiązana w polu czerwonnym, na hełmie panna między jeleniemi rogami tak, że się jednego jedną ręką, drugiego drugą trżyma, główa u niey związana tak, że nad wiąz konce z obu stron dobrźe widać.
Dowodzili szlachectwa swego:
1684 Februaryi 5 dnia. Zapisem wieczysto darownym od J.P.P. Tumińskich Marcinowi Dybowskiemu danym.
Prawem cessyinym na włok cztyry gruntow w ekonomij Mohilewskiey od J. P. Jasińskiego Hrehoremu Dybowskiemu danym”.

Zatwierdzony przez heroldię wileńską Wywód Familii Urodzonych Dybowskich herbu Borodzicz z 1803 r. stwierdza, że „Jakub Dybowski, koniuszy powiatu rzeczyckiego, pojąwszy za żonę Teresę z Drogoszewskich primo voto Piotrową Głębocką, okupił spod zastawy folwark ojczysty Trapalew wprzód w powiecie oszmiańskim, a teraz wileńskim Guberni Mińskiej położony”. Stało się to w roku 1736. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 993, s. 64 - 66).
W Archiwum Narodowym Białorusi w Mińsku (f. 319, z. 2, nr 1020) znajdują się obszerne materiały do dziejów rodu Dybowskich, m. in. 10-stronicowy Wywód familii urodzonych Dybowskich herbu Nałęcz, w którym czytamy m. in., iż „familia ta z dawna wysoko przed unią Korony Polskiey z Xięstwem Litewskim rodowitością szlachecką zaszczycona była”... Zachował się list Sebastyana Dybowskiego, dworzanina króla polskiego, z roku 1548 do marszałka W.Ks.L. pisany, będący najwcześniejszym autentycznym dokumentem, do tego rodu należącym. W roku 1800 za „rodowitą y starożytną szlachtę polską” Deputacja Wywodowa Mińska uznała Tomasza, Franciszka, Ignacego, Tadeusza, Józefa, Stefana, Jana, Onufrego i Wincentego Dybowskich.
Wzmianki o reprezentantach tego znakomitego rodu spotyka się nagminnie już w źródłach pisanych pochodzących z XVI stulecia. Tak np. około połowy tego wieku w księgach ziemskich grodzieńskich figuruje Sebestian Dybowski, „sprawca dworów grodzieńskich, dzierżawca Ozierski i Nowodworski” (Akty..., t. 1, s. 74 - 80).
Wspomina się o nim kilkakrotnie także w jednym z edyktów Zygmunta Augusta (7 lipca 1555 r.), w którym S. Dybowski nazwany jest „sprawcą dworów grodzieńskich królowy jej mości i kniahini najwyższej Bony, pani matki naszej” (tamże, s. 155 - 156). Być może warto odnotować, że w dokumencie tym ów zacny szlachcic występuje jako obrońca chłopów przed zbyt dokuczliwymi panami (Por. Akty..., t. 17, s. 397 - 398).
Tenże pan Sebestian Dybowski, z ruska zwany jako „sprawca dworow Korolewy Jejo Miłosti horodenskich, dzierżawca ostryński, ozierski i nowodworski”, wielokrotnie figuruje w księgach grodzkich grodzieńskich z roku 1555 - 1556 (Akty...,t. 14, s. 21 oraz Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow, t. 3, s. 17). Wielmożny pan Andrzej Dybowski, dworzanin jego królewskiej mości, mieszkaniec okolic Supraśla wzmiankowany jest przez akta magdeburgii wasilkowskiej w 1567 r.
W 1577 roku wymienia się w zapisach do ksiąg grodzkich orszańskich imię pana Walentego Dybowskiego i żony jego (z domu Rogówny), ziemian województwa połockiego (Istoriko-juridiczeskije matieriały, t. 24, s. 392 - 396). Pan Dybowski, właściciel sioła Hołyńce figuruje w księgach magistratu mohylewskiego w latach 1578 - 1580 (Akty..., t. 39, s. 427, 596).
Jan Andrzejewicz Dybowski w 1580 r. otrzymał okup za dwór Zbaraski od Hanny Podarewskiej, ziemianki brzeskiej.
W księgach magistratu mohylewskiego z roku 1584 występuje wspomniany już pan Walenty Dybowski, „uriadnik hołowczynski”, który nie doczekawszy się aż mieszczanie mohylewscy spłacą mu według umowy dług za sól, pochwycił jednego z nich i „czerez niedziel szestnadcat” trzymał pod kluczem.
Chodzi o to, że pan Walenty Dybowski był widocznie człowiekiem szczodrym a łagodnym, której to okoliczności nadużywali jego klienci. Księgi archiwalne donoszą bowiem, że„i inszyje dołżniki uciekali panu Dybowskiemu nie zapłaciwszy, kto z nich szto był winien”. Gdy się więc miarka przepełniła, pożalił się widocznie dobrotliwy szlachcic (oficjalnie skarg do urzędów nie zanosił) któremuś ze znajomych spośród władz miejskich mohylewskich, a ten wyłapał niesfornych dłużników, wpakował ich na kilkanaście tygodni do ciupy, jednego zaś dla satysfakcji pan Dybowski przybywszy do ratusza „kazał wziąć i w łańcuch okowawszy do gospody swojej odwieźć”... W ten dopiero sposób udało się „pieniędzy kop pięćdziesiąt osiem” odzyskać.
Po wypuszczeniu na wolność dłużnicy wszelako nie mogli wybaczyć swemu dobroczyńcy, że wymusił na nich zwrot należności i zaskarżyli go przed sądem królewskim o „grabieże i wielkie trudności”, domagając się od niego odszkodowania prawie dziesięciokrotnie wyższego niż wynosił zwrócony dług. Ostatecznie jednak mieszczanie mohylewscy Maksym Siemienowicz i Maksym Kisły sprawę przegrali - w tym sensie, że nie potrafili wymusić na Dybowskim żadnego odszkodowania. Sprawa jednak trwała od 1583 do 1587 roku i doszła nie tylko do wójta mohylewskiego Marcina Strawińskiego, ale i do samego króla Stefana Batorego, przyprawiając obie wadzące się strony o niepotrzebne straty czasu i sił. Skończyło się na tym, że sąd królewski zachowując godne podziwu umiarkowanie, żadnej decyzji w tej sprawie nie podjął, pozwalając jej w sposób naturalny wygasnąć (Istoriko - juridiczeskije matieriały, t. 7, s. 374 - 417).
W tymże tomie 7 (s. 202 - 203) zbioru archiwaliów wydanych przez Sozonowa (Witebsk, 1877), znajduje się następujący interesujący tekst:
„Ja Onoprei Siemienowicz, woyt wołości mohilowskiej, ze wszystkimi sotnikami na ten czas w wołości będącemi ... zeznawamy sami na się tym dobrowolnym listem naszym, yżechmo pozwolili zgodnie dali z dobrey woli swey a nie z żadnego przymuszenia od wszystkiey wołości panu Stanisławowi Dybowskiemu, podstarościemu na ten czas naszemu mohilowskiemu, z każdey służby po groszey sześci litewskich za to, że nam był cierpliwym póki bracia nasza z woytem wołosnym ziezdzili do iego msci pana starosty naszego za przyczyną pana podstarościego naszego zwysz mianowanego z nami się łaskawie obszedł y to zborze na pieniędzach krom odwozu postanowił y według prozby naszey uczynił, co my według myśli naszych sprawiwszy panu podstarościemu obietnicę swą ziścili i o to wiecznemi czasy milczeć mamy, za żadną krzywdą tego sobie nie poczytaiąc, ponieważ nasza dobra wola na to była, a gdzieżby kto z nas samych abo braci naszey o to chciał skarżyć przed iego korol. młsciu, abo panem starostą, tedy temu, kto na to wysłanym y wysadzonym ma zapłacić kop. czterdzieście litowskich, a panu Stanisławowi Dybowskiemu druga kop. czterdzieście litowskich za niewinne y bezprawne pociągnienie iego, co wszystko zapłaciwszy przedsie ten nasz list ma przy mocy zostać, a pan Dybowski od żałoby wolnym być. Dlia lepszey pewności do tego wyznanego listu my, wzwysz mianowani, kleima swe nałożyli y o przycisnienie pieczęci uczsciwych ludzi, którzi na ten czas byli y tego dobrze świadomi, co ichmc na ustną y oczewistą prosbę nasze uczynili a pieczęci swe do tego listu przyłożyli, to iest pan Jan Leśniewski, komornik powiatu orszańskiego, pan Siemion Zienkowicz, przy których pieczęciach i ręki swe własne podpisali.
Pisan na zamku mohilowskim Marca dnia piątego roku 1592”.
W styczniu następnego 1593 roku inna grupa mieszczan mohylewskich dziękowała St. Dybowskiemu za cierpliwość i wyrozumiałość w oczekiwaniu na zwrócenie długów, zapisując list swój jako oficjalną deklarację do ksiąg magistratowych. Na owe czasy były to teksty raczej nietypowe.
Inny reprezentant tej rodziny, Cherubin Dybowski, 12 grudnia 1597 r. skazany został przez Sąd Główny Trybunalski w Mińsku na spłacenie odszkodowania na rzecz sąsiada 3548 kop groszy litewskich (Lietuvos Vyriausiojo Tribunolo sprendimai, s. 124 - 136).
Tenże Cherubin Walentynowicz Dybowski, właściciel majątku Kamień Charecki na Mińszczyźnie, figuruje w księgach sądu mińskiego w roku 1600. W tymże czasie pojawia się tu i Szymon Dybowski „dobry szlachcic”, świadek sądowy (Akty..., t. 18, s. 172, 174).
Raina Dybowska, podskarbina ziemska W.Ks. Litewskiego, figuruje w 1598 r. w księgach Głównego Trybunału Litewskiego (Akty..., t. 20, s. 134).
W 1649 roku Jan Dybowski był miecznikiem smoleńskim; onże w 1654 roku mężnie walczył w obronie tego miasta przed natarciem Moskwy.
W latach 1716 - 1726 w magistracie m. Mohylewa zasiadał „szlachetny pan Dominik Dybowski, rayca”,dbały o sprawiedliwość i dobrobyt zacnych mieszkańców tego królewskiego miasta (Istoriko-juridiczeskije matieriały, t. 11, s. 534 - 535).
W październiku 1725 roku za okradzenie cerkwi skazano na śmierć jednego z krawców mohylewskich. Wyrok sądowy głosił: „obwinionego, iawnego złoczyńcę y swiętokradcę Marka Mikołaiewicza Skorobohatego na gardło wskazuiemy, iako złodzieia przez mistrza mieyskiego, w polu, na szubienicy obwiesić y całą godzinę obwieszonemu zostawać, a po wyiściu godziny, iako świetokradcę, tamże w polu, przy szubienicy, ogniem spalić, w Poniedziałek przyszły, to iest dnia ósmego Octobris anni praesentis, o godzinie dziewiątey z rana, deciduiemy, y do dopilnowania oney exekucyj z pośrzodku siebie szlachetnych panów Dominika Dybowskiego, raycę, y Filipa Głuchowicza, ławnika mohilowskiego, przydaiemy y zsyłamy”... (Istoriko-juridiczeskije matieriały, t. 13, s. 181).
Antoni Dybowski 10 grudnia 1733 roku podpisał w Wiszni akt konfederacji województwa ruskiego przy Stanisławie elekcie.
Franciszek i Józef Dybowscy z Ziemi Warszawskiej podpisali w 1764 roku elekcję króla Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 125).
W sierpniu 1794 roku Komisja Porządkowa Księstwa Mazowieckiego nakazała Feliksowi, Karolowi i Józefowi Dybowskim zwrócić obywatelowi Janowi Gawarkowskiemu zabrane mu wcześniej pieniądze, konie i inne ruchomości (Por. Akty Powstania Kościuszki, t. 2, cz. 2, s. 50 - 51. Kraków 1918).
Tomasz Dybowski pod koniec XVIII wieku był przy Antonim Tyzenhauzie „komisarzem dóbr podskarbiego wielkiego litewskiego nowogródzkich i poleskich” (S. Kościałkowski, Antoni Tyzenhauz, t. 2, s. 219, Londyn 1971).
W XIX wieku Dybowscy władali m. in. folwarkiem Trapałów w powiecie oszmiańskim. W 1838 roku Ludwik Dybowski był sądzony i wysłany pod dozór policji w miejsce swego urodzenia (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr. 697).
Sztabs - kapitan rezerwy Dybowski w 1841 roku miał objąć funkcje opiekuna szpitala przy kościele Św. Jakuba w Wilnie, lecz wileński wojenny gubernator wolał mianować na ten urząd hulakę, pijaka i łapówkarza, radcę tytularnego Jenbułajewa (Por. CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 1614).
Z tego rodu pochodzą:
Benedykt Dybowski (1833 - 1930), wybitny polsko - rosyjski podróżnik, zoolog, działacz patriotyczny i oświatowy, profesor Uniwersytetu Lwowskiego;
Władysław Dybowski (1838 - 1910), brat poprzedniego, także znakomity zoolog, florysta, paleozoolog, profesor Uniwersytetu w Dorpacie;
Jan Dybowski (1855 - 1928), podróżnik, agronom, profesor szkół wyższych we Francji i Polsce.


*         *         *


2. Benedykt Tadeusz Dybowski

„Twarz - to zwierciadło duszy”- powiedział antyczny myśliciel. W rysach, mimice, w oczach ludzkich odbija się skład uczuć i myśli danej jednostki, jej pasje, dążenia, styl życia. A także chyba i wysiłek cywilizacyjno-kulturalny poprzedzających ją pokoleń... Z tego zdjęcia spoziera na nas człowiek przede wszystkim mądry i dobry. (Nieodłączne to zresztą są cechy; nie ma ludzi jednocześnie naprawdę mądrych i złych, bo dobroć to mądrość serca, a mądrość to dobroć rozumu; podobnież głupota i zło nawzajem się warunkują i kojarzą, a może nawet tworzą po prostu pewien spójny „syndrom charakterologiczny”, jak go tworzą dwie przeciwstawne im, nazwane powyżej cechy)...
Benedyktowi Dybowskiemu poświęcono dziesiątki książek, setki artykułów. I w każdej publikacji podkreśla się w sposób szczególny właśnie jego ogromne zdolności intelektualne oraz nieprzekupną uczciwość i dobroć moralną. Poparte tytaniczną pracowitością te dary Boże zaowocowały w ciągu długiego, bardzo długiego, życia dziedzictwem bogatym, godnym szacunku i wdzięcznej pamięci potomnych...
Pisze o nim historyk Andrzej Trepka: „Żarliwy w działaniu, gorącym sercem oddany twórczej pracy na bardzo rozmaitych polach - stale miał przed oczami nie swój osobisty interes, ale dobro Ojczyzny, nauki, ludzkości. Zależnie od potrzeb w danym czasie najważniejszych, był organizatorem wyzwoleńczych walk narodu, lekarzem - społecznikiem, heroldem darwinizmu i ateizmu, szermierzem postępu - w teoriach i badaniach przyrodniczych, w światopoglądzie, w wizjach społecznych; to znów - twórcą programów moralnej odnowy ludzkości.
Przez całe długie życie pchała go do czynu niespożyta pasja odkrywcy, który w wyświetlaniu tajemnic przyrody widział swoje posłannictwo i najwyższe szczęście osobiste. Dwoił się i troił, swym entuzjazmem porywając innych. Tak pracował twórczo osiemdziesiąt lat!”.
Dybowski bardzo chętnie nadawał nowo odkrytym i opisanym przez siebie gatunkom flory i fauny syberyjskiej „nazwy drogich mi osób” - jak pisał - czyli Polaków, kolegów w pracy naukowej lub zesłaniu. Tak w katalogach międzynarodowych zjawiły się m. in. Idus Wałeckii, Phoxinus Łagowskii, Ladislavia Taczanowskii, Phoxinus Czekanowskii, Micraspius Mianowskii, Phoxinus Jelskii i in. Z drugiej strony jego imię nadano ponad 50 gatunkom flory i fauny, jak to np. było z egzotycznym mieszkańcem Syberii jeleniem plamistym (Cervus dybowskii), gatunkiem ślepca Myospalax dybowskii, czy rybą golomianką (Comephorus bajcalensis dybowskii). Został w roku 1884 członkiem Polskiej Akademii Umiejętności, a w 1928 - Akademii Nauk ZSRR.
Credo Dybowskiego, jego filozofii naukowej i życiowej, streszczało się w jednym zdaniu: „Omnia mala scientia vincet” - Wszelkie zło zwycięża wiedza. Nawet jeśli dziś nie możemy bez zastrzeżeń podzielać tego, być może, zbyt optymistycznego, zdania, to jednak rozumiemy szlachetne intencje człowieka, który tę piękną myśl wyznawał.
Gabriel Winkiewicz, profesor rosyjski, wydał o naszym wielkim uczonym trzy książki: 1. B. J. Dybowskij. Osnownyje etapy żizni i diejatielnosti, Irkuck 1961; 2. Geograficzeskije issledowanija B. J. Dybowskogo, Mińsk 1964; 3. Wydajuszczijsia geograf i putieszestwiennik, Mińsk 1965.
W jednej z tych książek pisze: „Działalność Benedykta Dybowskiego stanowi jaskrawy przykład tego, jak ogromny pożytek przynosi człowiek swą nieustanną pracą, umiejętnością wykorzystywania wszystkich swych zdolności i twardą wolą osiągania celów, jakie przed sobą stawia”...


*         *         *


Benedykt Dybowski urodził się we wsi Adamczyn niedaleko Mołodeczna na Ziemi Mińskiej 30 kwietnia 1833 roku. Pochodził z rodziny o głębokich tradycjach kulturalnych i patriotycznych. Matka była de domo Przysiecka. Pewien fragment ze wspomnień Dybowskiego oddaje dobrze atmosferę jego lat dziecięcych. „Adamczyn była to śliczna miejscowość, otoczona półkolem pięknych gajów brzozowych z przymieszką sosen i świerków, wśród pagórkowatej okolicy. Przez duży ogród przepływał strumień, którego wody spadały kaskadą ze stawu; w pobliżu jego stał dom murowany, biało tynkowany i drewniana oficyna. Mimo dworu biegł gościniec licznie uczęszczany, wiodący od Dubrów do miasteczka żydowskiego Rakowa. Tędy ciągnęły tłumy zziębniętych wojowników, wracających w 1812 roku z Moskwy. Biednych, chorych, rannych, kalekich, a wszystkich zgłodniałych, karmiła i przechowywała babka nasza... O tych nieszczęśliwych opowiadała nam często, prowadziła nas do gaju, wskazywała miejsce ich pobytu; my to miejsce uważaliśmy za święte. Z babką odwiedzaliśmy wieśniaków, ona leczyła chorych, miała całą apteczkę domową. W ogrodzie uprawiała rozmaite zioła lecznicze: rabarbar, rumianek, miętę, szałwię. Uczyła nas zbierać zioła, suszyć i używać; pod jej kierownictwem nabierałem powołania do zajęć leczniczych. Stosunek do służby dworskiej i wioskowej był prawdziwie rodzinny i wprost idealny... Uważaliśmy Adamczyn jako raj ziemski, byliśmy tu otoczeni atmosferą najzupełniej staropolską. Mowa, stroje codzienne i uroczyste, zwyczaje były polskie...” Tak więc patriotyzm, demokratyzm, zamiłowania poznawcze wyniósł Dybowski z domu rodzinnego. Przez całe życie przeniósł w swym sercu miłość do ludzi i ziemi Białej Rusi, którą we wszystkich pracach nazywał czule imieniem „Białolechii”.
Miał 2 siostry i 4 braci.
Nauki gimnazjalne pobierał Benedykt w Mińsku. O latach tych wspominał w druczku Przed półwiekiem: „Urządzenie internatu było porządne. Mieliśmy wielką salę do wspólnej nauki z ogromnym stołem politurowanym, obstawionym taburetami. Każdy z uczniów miał swoją szafkę zamykaną na klucz, gdzie chował książki i kajety... Obok sali była sypialnia z łóżkami drewnianymi, stojącemi w szeregu” etc...
Z okresu dzieciństwa zachował Dybowski jaskrawe wspomnienia o bezeceństwach władz rosyjskich na ziemiach zabranych Polski i Białorusi. Wspomina, jak władze carskie odbierały rodzinom żydowskim dzieci, wywoziły je gdzieś w głąb Rosji, by wychować na patriotów państwa rosyjskiego. „Wywożenie odbywało się publicznie; wozom ochranianym przez wojsko piesze i przez kozaków, towarzyszyły setki lamentujących żydówek; płacz dzieciaków, głośne łkania tłumu robiły przygnębiające wrażenie”... I dalej: „Mikołaj I nie cierpiał antypatycznie żydów, szczególnie wstrętnemi były dla niego: brody, pejsy, nosy hakowate i chałaty żydowskie, to też następnie kazał żydom golić brody, strzydz pejsy, nie wdziewać chałatów, a żydówkom zabronił nosić turbany i klapiące pantofle. Prawie wszystkie te rozporządzenia wykonać się dały; pamiętam jednak lament żydów i sceny rozmaite golenia bród, strzyżenia pejsów i obcinania chałatów na policji”.
Tak bezecne postępowanie władz z ludnością wstrząsało duszą młodego człowieka i napawało ją odrazą do każdego przejawu despotyzmu czy poniżania godności ludzkiej.
W latach 1851 - 1860 odbył Dybowski studia medyczno - przyrodnicze na uniwersytetach Dorpatu (Tartu), Breslau (Wrocławia), Berlina, Sztokholmu, Petersburga. W trakcie krótkiego pobytu na Śląsku zaprzyjaźnił się ze znanym pszczelarzem Janem Dzierżoniem i przestudiował jego teksty naukowe. Doktoryzował się w Berlinie na podstawie rozprawy Commentatio de Parthenogenesi specimen..., Berlin 1860.
W 1862 roku w Dorpacie ukazała się w języku niemieckim książka Versuch einer Monographie der Cyprinoiden Livelands nebst einer synoptischen Aufzählung der europäischen Arten dieser Familie, której autorem był właśnie dr Benedict Nałęcz Dybowski. Była to druga książka naukowa naszego wybitnego, wówczas jeszcze bardzo młodego uczonego.
Podczas nauki w Dorpacie związał się Benedykt z polską konspiracją patriotyczną, należał też do kółka abstynentów „Bracia mleczni”...
8 maja 1861 roku zorganizował na polecenie zwierzchnictwa rewolucyjnego słynną manifestację polityczną młodzieży w Wilnie. Został schwytany przez policję i na kilka miesięcy deportowany z sześcioma wilnianami za Ural.
Po powrocie do kraju w 1862 roku pełni funkcję wykładowcy Szkoły Głównej w Warszawie. Jednak jego laboratorium naukowe wkrótce staje się miejscem schadzek polskich patriotów, bywa tu m. in. przyszły dyktator powstania Romuald Traugutt. Ponownie zostaje więc młody profesor schwytany przez żandarmerię i przez sąd doraźny skazany na powieszenie. Dopiero pod szubienicą nadeszła wiadomość o zamianie kary śmierci na 12 lat katorgi. Zostaje okuty w kajdany i rusza w daleką drogę pod czujnym okiem policjantów. Miał spędzić w Syberii okres od 1864 do 1877 roku.
Na zesłaniu prowadzi intensywne prace badawcze, skupiając wokół siebie grono znakomitych uczonych, m. in. Jana Czerskiego, Aleksandra Czekanowskiego, Wiktora Godlewskiego. Bazując na teorii Darwina tworzy własną koncepcję pochodzenia Bajkału i jego fauny, jak również szerzej - flory i fauny Syberii, pod wpływem warunków geograficznych.
Spotykał się tu i współpracował przez pewien okres z wybitnym podróżnikiem Mikołajem Przewalskim, generałem rosyjskim polskiego pochodzenia.
Jako wybitny ichtiolog, badacz fauny jeziora Bajkał zasłynął Dybowski na cały świat, odkrył m. in. liczne gatunki skorupiaków, żyjących na głębokości ponad 1 tysiąca metrów, przy czym sam konstruował i sporządzał wymyślne urządzenia do połowu fauny jeziorowej na wielkich głębokościach. Trzeba powiedzieć, że Bajkał nie przypadkowo jest często zwany morzem. Wielkość lustra tego jeziora stanowi 31,5 tys. km2, długość 636 km, szerokość waha się od 25 km do 79,4 km, zaś głębokość sięga 1620 m (dla porównania: jezioro Tanganika osiąga głębokość 1435 m, a Morze Kaspijskie, największy zbiornik jeziorny- „tylko” 945 m).
Z 1182 gatunków fauny bajkalskiej aż 700 stanowią gatunki, których nie spotyka się nigdzie indziej na świecie, jak np. „benedykcje” czyli ślimaki przedoskrzelne, odkryte i opisane przez braci Dybowskich, czy endemiczne gąbki z rodzaju Lubomirskia, tworzące na łąkach podwodnych całe malownicze osiedla... Odkrycia naukowe Dybowskiego dokonane na tym terenie na zawsze zostały zapisane do annałów nauki rosyjskiej i światowej. Gdy jednak Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne zwróciło się do B. Dybowskiego z propozycją, by wyraził zgodę na oficjalne dodanie do jego nazwiska przydomku Bajkalski - w uznaniu zasług - uczony odmówił, ponieważ to nowe nazwisko „Dybowski-Bajkalski” musiałby zatwierdzać osobiście cesarz Wszechrosji, gnębiciel Polski...
Trzeba przyznać, że początkowo rosyjskie towarzystwa i organizacje naukowe bojkotowały i blokowały działalność Dybowskiego, wyniki bowiem i fakty, jakie ustalał, obalały teorie ówczesnych autorytetów. A, jak wiadomo, nikt takich nowatorów nie kocha. Dopiero pomoc wpływowych rodaków (Branicki, Radoszkowski, Despot Zenowicz, Jankowski) umożliwia mu zarówno kontynuację badań, jak i publikowanie ich wyników. Dopiero po ukazaniu się w 1874 roku kolejnej jego ważnej książki przełamało lody, a w 1881 otrzymał nawet order Św. Stanisława.
W 1877 roku Dybowski powraca do Polski, ale jako zagorzały wolnomyśliciel wywołuje wokół siebie konsternację. Polacy szczują go za ateizm, Żydzi - za to, że jest gorącym polskim patriotą. Po gorzkim doświadczeniu tej „polskiej tolerancji” ponownie udaje się wybitny uczony do Rosji, tym razem dobrowolnie, na wschodnie krańce imperium, na Kamczatkę. Według danych Dybowskiego na Syberii Wschodniej żyje 559 gatunków ptaków, 216 - ssaków, 109 - ryb. Przed jego badaniami w tym regionie nauka znała 211 gatunków ptaków i 60 gatunków ssaków (Por. B. Dybowski Spis systematyczny gatunków i ras zwierząt kręgowych fauny Wschodniej Syberii, Lwów 1922).
O kamczackim okresie działalności naszego rodaka historyk Zygmunt Librowicz pisze co następuje: „Jako lekarz na Kamczatce Dybowski pracował na miejscu przez lat cztery (piąty rok zabrały mu dwie podróże tam i z powrotem), a była to praca bardzo uciążliwa. Do niego należały czynności urzędowo-lekarskie na całym tym półwyspie i na Wyspach Komandorskich, 200 mil morskich od Petropawłowska odległych. Zimą jeździł „za czynnościami” na saniach w psy zaprzężonych, latem łodzią po rzekach lub parowcach po morzu, a gdzie wody nie ma, to konno wierzchem. Za przybyciem zawsze załatwiał najprzód interesa lekarskie i w wolnych tylko chwilach mógł się oddawać poszukiwaniom.
Działalność Dybowskiego w Kamczatce nie ograniczała się na zajęciach lekarskich i studiach przyrodniczych: zapragnął on mocno wpłynąć na polepszenie ekonomicznych stosunków Kamczatki i w tym celu porobił niektóre kroki, z kosztami nawet połączone, jako to: sprowadził własnym kosztem nasiona roślin, których wprowadzenie uważał za pożyteczne dla kraju, podawał do władz sprawozdania tyczące się polepszenia bytu mieszkańców itp. Szczególnie ważny jest jego memoriał podany do gubernatora, w celu wprowadzenia specjalnej ustawy łowieckiej. Sobole i inne zwierzęta dające futra stanowią ważny artykuł bogactwa Kamczatki, lecz wskutek nieporządnego polowania zwierzyna ta staje się coraz rzadszą i, według wyrachowania Dybowskiego, za jakie lat 20 sobole zupełnie zaginą, albo co najmniej staną się rzadkością. Dla zaradzenia temu, występując na pozór jako zamiłowany zoolog, proponował Dybowski wzbronienie tępienia tej zwierzyny, dalej szereg ograniczeń, których wprowadzenie i dopilnowanie zapewnić miało utrzymanie się zwierza, a przez to bogactwa krajowego. Tym sposobem okazał się Dybowski pierwszorzędnym filantropem i jest może jedynym z podbiegunowych podróżników, , który w tym kierunku pewną zasługę położył... Jeżeli kiedy Kamczadale, Koriaci i Łomuci zdobędą się na epopeę narodową, to niezawodnie Dybowski będzie w niej figurował pod nazwą jakiegoś półboga i odegra w niej rolę dobroczynnego ducha, który w opiekuńczej troskliwości o przyszły byt lekkomyślnej ludności, zabezpieczył od zagłady jedną z głównych podstaw jej utrzymania, obfitą w tej okolicy futrodajną zwierzynę (...).
Latem roku 1881 Dybowski objechał naokoło Kamczatkę, konno, we czterech ludzi. Dotąd nikt tego nie próbował, mniemano nawet, że jest niemożebnym odbycie tej drogi na jednych i tych samych koniach, ale czegoś - jak się wyraził Dybowski - silna wola dokonać nie zdoła. Cała ta droga wynosi 2600 wiorst, a ze zboczeniami dochodzi do okrągłej cyfry 3000. Podróż ta, bez drogi po lasach, górach, bagnach, z przeprawami przez rzeki o grząskich brzegach, przedstawiała przeszkody niepodobne na pozór do pokonania. Wszystko to zwalczono i szczęśliwie do Petropawłowska na czas wrócono. Dybowski złamał podczas wycieczki żebro (...).
Nieskalany charakter, dusza czysta i wzniosłym celom oddana, bezinteresowna i wolna od przeceniania wszelkich błahostek życiowych - oto charakterystyczne cechy Dybowskiego, które mu zjednały gorących wielbicieli w kraju, a szczerych przyjaciół na wygnaniu i podczas dobrowolnego pobytu na dalekiej północy”.
Znany jest powszechnie fakt, że podróżnik szwedzki Nordenskjöld uważał prace Dybowskiego za „najważniejsze osiągnięcia naukowe” tamtych czasów i nieraz wyrażał podziw dla jego żelaznego charakteru.
Przez wiele lat współpracował Dybowski z Pamiętnikiem Fizyograficznym, zamieszczając w nim m. in. recenzje o ukazujących się wówczas dziełach z dziedziny botaniki i ziołolecznictwa, jak również publikując wyniki własnych badań w tej dziedzinie. Współpracował też, jako popularyzator nauki, z licznymi periodykami wysokonakładowymi w Polsce i Rosji.
Dybowski był autorem ponad 350 prac naukowych z dziedziny zoogeografii, systematyki zwierząt, anatomii porównawczej, medycyny, socjologii, historii i in. w języku polskim, niemieckim, rosyjskim, łacińskim.


*         *         *


Dużą sławę zaskarbił sobie nasz profesor nie tylko na niwie nauki, lecz także jako człowiek o wyjątkowo wysokich walorach etycznych. Zapamiętałe dorabianie się majątku uważał m. in. za rzecz niegodziwą - w każdych okolicznościach:„Każde bogactwo - pisał - wyrasta na krzywdzie innych; kto dąży do fortuny, ten nieraz z drogi prawej zejść bywa zmuszony”. Jeśli komuś pomógł jako lekarz, nigdy nie brał płaty, piętnując kolegów pobierających honoraria, gdyż przez to „robią z najszlachetniejszego zawodu - najwstrętniejsze z rzemiosł”. Mało tego: na zesłaniu niezamożnym pacjentom z reguły oferował leki kupowane za własne pieniądze. Największą ofiarność okazywał względem swych rodaków - zesłańców, jak też miejscowej ludności - Aleutów, Kamczadałów, Jakutów, Jukagirów - spychanych przez imperializm carski na margines życia społecznego. Całe pieniądze, mozolnie zarobione na Kamczatce, obrócił na potrzeby krajowców, między innymi importując z Europy i Ameryki nieznane tam gatunki roślin uprawnych i zwierząt hodowlanych; a dobrodziejstwo wprowadzenia renów na Wyspę Beringa przeżyło jego samego - we wdzięcznej pamięci członków miejscowego plemienia i w polepszeniu warunków ich bytu. Przysłużył się dalekiej i śnieżnej Syberii szlachetny mińszczanin, a ona uwieńczyła go nieśmiertelną sławą. „Leczył darmo, odkrywał zagadki tej ziemi, dla prymitywnych jej ludów był ojcem najczulszym - jak nikt przed nim, a niewielu po nim. Aż wszedł do ich panteonu opiekuńczym bóstwem, brzmiącym egzotycznie: Polak. Takim w aleuckich i kamczadalskich wierzeniach jest po dziś dzień, z czcią sławiony przez usta pieśniarzy i szamanów z końca świata” (A. Trepka Benedykt Dybowski, Katowice 1979).
Po powrocie z Rosji został profesorem na Uniwersytecie Lwowskim obejmując katedrę antropologii i filozofii przyrody. Był zwolennikiem światopoglądu, któryby można było nazwać naturalistycznym ewolucjonizmem. Podkreślał, że najrozmaitsze formy życia od ameby do człowieka podlegają tym samym ogólnym prawom biologicznym. Społeczeństwo traktował jako swoisty organizm. Jedność przyrody i świata ludzkiego uznał za naczelną zasadę nauki. Stąd też płynęła jego wiara w uniwersalność ewolucjonizmu, w konieczność podporządkowania nauk społecznych metodom nauk przyrodniczych.
We Lwowie przebywał Dybowski aż do śmierci (w roku 1930). Do ostatnich dni walczył z tym, co uchodziło w jego oczach za obskurantyzm i zacofanie, opracował własną utopijną wizję ewolucji ludzkości. Postulował m. in. powszechne wprowadzenie międzynarodowego języka esperanto na miejsce języków narodowych, zniesienie wszystkich religii, kategoryczny zakaz używania alkoholu, tytoniu i narkotyków. W bronieniu swych racji był nieustępliwy aż do uporu, żarliwy aż do apodyktyczności. „Łatwiej - mówił - napisać księgę, niż żyć jeden dzień cnotliwie. Łatwiej walczyć orężem z najgorszym nieprzyjacielem, niż toczyć bój z przesądem, wiekami uświęconym”.
Wieloma swymi ideami, pomysłami, marzeniami wybiegał Benedykt Dybowski poza ramy, poziom i uwarunkowania swej epoki; podobnie jak ów bohater poematu Friedricha Schillera, twierdzić mógł:

„Nie dojrzało jeszcze to stulecie
Do moich ideałów, żyję myślą
W onym świecie
Przyszłości, wolny obywatel
Między jeszcze nie urodzonymi duchy
jestem jak obraz epoki
dotąd nie istniejącej”.

Należał Dybowski do plejady polskich myślicieli - racjonalistów, którzy, z jednej strony, byli niejako wyobcowani ze, w znacznym stopniu katolickiego, społeczeństwa polskiego, oraz, z drugiej strony, przerastali zbyt drastycznie poziom swego otoczenia pod względem intelektualnym, by mieć z nim jakieś punkty styczne.
Najbliższe otoczenie tych znakomitych i światłych ludzi nie miało i w zasadzie nie mogło mieć z nimi nic wspólnego, większość bowiem, jego stanowili - że użyjemy włoskiego idiomu - „pro maxima parte illiterati et idiotae”. Jak wszędzie i zawsze...
Uderzającą cechą światopoglądu Dybowskiego był konsekwentny, filozoficznie ugruntowany, chciałoby się rzec - uparty, ateizm. Wydaje się jednak, że źródłem tego stanu rzeczy wcale nie były tylko i wyłącznie racje i argumenty naukowo-teoretyczne. „Ateizm znamionuje wolną myśl” - pisał Blaise Pascal - i dodawał: „ale tylko do pewnego stopnia”. I to jest niepodważalne. Wszelako zarówno elitarne, jak i szersze kręgi inteligencji europejskiej w drugiej połowie XIX - pierwszej połowie XX wieku hołdowały zasadzie nihilistycznej, negującej wiarę jako przejaw słabości duchowej. Dobitnie wyraził ten styl odczuwania i rozumowania Fryderyk Nietzsche, gdy pisał:
„Każda wiara jest wierzeniem w prawdziwość czegoś.
Najbardziej krańcową formą nihilizmu byłoby przeświadczenie: że każda wiara, każde wierzenie w prawdziwość czegoś są koniecznie fałszywe: ponieważ świata prawdziwego wcale nie ma. A więc: pozór perspektywiczny, którego pochodzenie leży w nas samych (ile że wciąż potrzeba nam ciaśniejszego, skróconego, uproszczonego świata).
Jest to miarą siły, do jakiego stopnia możemy wyznać przed sobą pozorność, konieczność kłamstwa nie zapadając się przez to”...
Wydaje się jednak, że jednym z najważniejszych czynników, warunkujących odejście od wiary i od kościoła wielu ludzi myślących, o prawym sercu i czystym sumieniu było zbyt ścisłe związanie się ówczesnych kościołów chrześcijańskich z władzą doczesną, jakże często nieludzką i nikczemną. Zbliżenie to było nieraz tak ścisłe, że wydawało się, iż aparat polityczny, w tym policyjny, i kościół stanowią jedną całość. W tej sytuacji nieuchronnie protest społeczny musiał nabierać też form nie tylko antyklerykalnych, ale i antyreligijnych. Wydaje się to potwierdzać profesor Florian Znaniecki, pisząc w dziele Upadek cywilizacji zachodniej co następuje:
„Osobnik buntujący się przeciwko jakiejkolwiek części doktryny lub dyscypliny religijnej naturalnie dochodzi do całkowitego ich odrzucenia i do szukania w zamian takiego poglądu na świat (skoro go nauczono, że musi mieć jakiś pogląd na świat), który by go uwolnił od obowiązku przyjmowania i czynienia rzeczy, które mu się nie podobają. Co więcej, doktryny kościoła, jak wszelkie doktryny panujące, tak często służyły za pokrywkę hipokryzji, płytkości, głupoty i lenistwa umysłowego; najwyższe zasady religii tak często używane były jako narzędzia świętokradztwa i tyranicznej nietolerancji, że bunt nieraz nabierał cech rzeczywistego lub pozornego moralnego obowiązku, i materializm pociągał buntowników, jak zawsze w podobnych wypadkach pociąga skrajne przeciwieństwo zwalczanej idei. Stąd wypływa to dziwne zjawisko, że najbardziej beznadziejna ze wszystkich doktryn, zaprzeczająca nie tylko wolności życia duchowego, ale samego jego istnienia, tak często bywała kojarzona z dążnościami do wolności intelektualnej i moralnej”.
Niewątpliwie ateizm B. Dybowskiego wynikał raczej z faktu, że znał księży i popów, będących konfidentami policji, niż z przesłanek ogólnofilozoficznych.
Oczywiście, nie ze wszystkimi jego koncepcjami można się zgodzić - nie ma takiej konieczności. Trzeba jednak pamiętać, że bardzo często tacy autorzy ekstrawaganckich idei, marzycielskich pomysłów, nonkonformistycznych projektów otwierają przed zaskoczoną ludzkością rozległe widnokręgi i jasne perspektywy rzeczywistego rozwoju.


*         *         *


W pisarstwie swym łączył B. Dybowski w sposób dziwnie niesprzeczny wewnętrznie precyzję opisu przyrodniczego, piękno retoryki patriotycznej, wzniosłość moralistyki obywatelskiej i zalety stylu estetycznego. W numerze 5 czasopisma Kosmos za rok 1898 umieścił Dybowski swój szkic geologiczno - botaniczno - zoologiczny o jednym z najsłynniejszych jezior naszych pt. Świteź. Czytamy m. in. w tym równie kompetentnym, co pięknym, tekście:
„Pomiędzy jeziorami większemi w ziemi Nowogrodzkiej pierwsze miejsce zajmuje Świteź (...) Od chwili, gdy na horyzoncie piśmiennictwa naszego nadobnego zajaśniała Świteź wdziękiem promiennym poezji niezrównanej - stała się też ona królową jezior i na całym obszarze Polski, jak daleko sięga mowa nasza ojczysta. Dzisiaj po akcie koronacyjnym, dokonanym przez najwyższego kapłana świątyni natchnienia, największego poety naszego, nikt już chyba berła z jej dłoni królewskiej wytrącić nie potrafi. Bo gdyby teraz nawet ręka świętokradzkiego barbarzyńcy jakiego dopiąć umiała swego celu zbrodniczego i ogołociła ją ze wszystkich dzisiejszych jej powiatów, z całego piękna jej otoczenia, gdyby brudna spekulacja skaziła jej brzegi, gdyby jej odjęto nareszcie samo miano poetyczne, jak to uczyniono np. z górą Bekiesza, a i z Polską całą, to i wtedy wobec takich okoliczności fatalnych, łatwych zresztą już dzisiaj do przewidzenia - Świteź pozostanie w duszy całych pokoleń przyszłych - taką, jaką ją widział poeta i jaką ją oddał w rymach nieśmiertelnych”.
Ten stop uczucia szlachetnego, ideału etycznego i wiedzy dokładnej w przypadku B. Dybowskiego wynikał z zupełnie świadomego nastawienia, któremu dał wyraz rozpoczynając swój obszerny cykl artykułów pt. Dwie Świtezie w czasopiśmie Ziemia w 1911 roku. Oto jego „idea”:
„Nastrój duchowy, z jakim przystępować winniśmy do badań nad poznaniem kraju naszego, maluje dobrze wiersz poety A. Gliszczyńskiego Kochaj swą ziemię...

Kochaj swą ziemię rodzinną
Nad wszystkie skarby,
Szarą jej skibę równinną
I wzgórków garby

Kochaj kobierce pól złote
I gwarne lasy,
I cały wdzięk i prostotę
Jej swojskiej krasy.
I jej tęsknotę wieczystą,
Co nad nią drzemie.
Kochaj swą ziemię ojczystą
Nad wszystkie ziemie.
I chociaż olśnią twe oczy
Innych ziem czary,
I mniej się wyda uroczy
Twój kącik szary,
Gdy opłakując w cichości
Los twej zagrody,
Obcym twój duch pozazdrości
Słodkiej swobody,
Niech będzie tem więcej droga
Ta twoja niwa,
Im bardziej smutna, uboga
I - nieszczęśliwa”...


*         *         *


Interesujące są rozważania Dybowskiego o psychologii poznania. Tak np. w dziele O światopoglądach starożytnych i naukowym pisze: „Wszystkie poglądy na budowę wszechświata były (w starożytności) „geocentryczne”, czyli uznawano Ziemię za środek główny stworzenia wszechświatowego. Następnie były one „antropocentryczne”, to znaczy, że przypuszczano, iż dla człowieka jedynie cały wszechświat został stworzony. Takie dziecinne poglądy miały w swoich skutkach najsmutniejsze dla ludzkości wyniki: wytworzyły to, co nazywamy „megalomanią”, czyli chorobliwą manię wielkości. Tak np. Żydzi są dotąd przekonani, że oni są wybrani przez jedynego prawdziwego Boga za naród specjalnie przez Niego ukochany; za ich przykładem poszły i inne narody. Megalomania zawładnęła umysłami ludów, szerząc fanatyzm, szowinizm, depcząc wszelkie uczucia sprawiedliwości, moralności, etyki, miłości bliźniego. W miejsce tych cnót koniecznych powstały wstrętne zasady nienawiści plemiennej, siły pięści przed prawem i chorobliwa żądza panowania nad innymi.
Takie to są rezultaty działalności na umysł ludzki światopoglądów starożytności: one wytworzyły dzisiejsze przekonania, że „mój naród jest najlepszy, bo ja do niego należę; mój światopogląd jest najprawdziwszy, bo ja w niego wierzę”. Wszelkie logiczne zarzuty przeciwko takim przekonaniom są niedopuszczalne, uznane za niepatriotyczne, a nawet za heretyczne... Ogólną ich cechą jest wstręt do prawdy, z którego płynie ciągła troska o niedopuszczenie prawdy na światło dzienne a stąd zacięta walka z wiedzą. Oni tak się boją prawdy, tak jej nienawidzą, że zdolni są do najbardziej barbarzyńskich czynów, byleby ją pokonać”.
Proroczo też nasz wielki rodak pisał na początku wieku XX, wieku dwóch wojen światowych: „Każdy racjonalnie i logicznie myślący człowiek, wolny od takich chorób umysłowych jak megalomania, daumomania, veritofobia - widzi jasno, że dzisiejsze wypadki grozą przejmujące są nieuniknionym rezultatem działalności chorobotwórczej, psychicznej, światopoglądów panujących wszechwładnie wśród społeczeństw”...


*         *         *


Wyjątkowo interesujące są wywody Dybowskiego o rasach i etnosach ludzkich. W dziele O starożytności rodu ludzkiego w świetle najnowszych badań (Lwów 1904) snuje nasz uczony następujące błyskotliwe rozumowanie: „Przed niedawnymi czasy jeszcze myślano, że pierwotny składnik społeczny, mianowicie horda, może być uważana jako wyraz czystości rasowej, ale badania dokładnie wykazały, że i ten składnik pierwotny np. u Eskimosów albo u mieszkańców Ziemi Ognistej, jest już skomplikowany, bo nawet i tam da się wyróżnić kilka typów antropologicznych.
Zresztą budowa fizyczna i właściwości psychiczne nie są czymś stałym; zmienność cech jest rzeczą konieczną wobec zmieniających się nieustannie warunków otoczenia. Jako dowody, mające świadczyć przeciwko tym zasadom, stawiano rasę żydowską i egipską. Żydzi z czasów biblijnych uważani byli najdłużej za rasę najmniej zmieszaną, a przecież składali się oni z 12 pokoleń, żadnymi więzami etnicznymi ze sobą nie związanych, a tylko wyznaniowymi; krzyżowali się oni przy tym ze wszystkimi plemionami zamieszkującymi Palestynę i kraje przyległe. Po emigracji z Palestyny wchodzili w związki z ludami Europy. Dziś kto by chciał dopatrzeć się u żydów jedności rasowej, musiałby chyba wdziać na siebie okulary niewiedzy. A wszakże są badacze i uczeni, którzy twierdzą, że rasa żydowska od wyjścia z Palestyny wcale się nie zmieniła. Przyczyną takiego zapatrywania jest złudzenie wywołane pozorną jednostajnością typu psychicznego żydów.
  (Już sam pobyt w warunkach odmiennych musiał z konieczności położyć swą pieczęć na Izraelitach. Gdym widział ich w Adenie, dopiero wtedy poznałem różnice żydów azjatyckich od europejskich. Gdybyśmy mieli okazy wróbli naszych z czasów przedhistorycznych i porównali je z okazami obecnie żyjącymi, to bylibyśmy znaleźli między nimi różnice.  „Panta rei” Heraklita ma swoje zastosowanie najoczywistsze w morfologii człowieka. Wszystko płynie, wszystko się zmienia, a człowiek jeden miałby dziwaczny przywilej pozostawania niezmienionym? Na to trzeba przynajmniej zaszczytu należenia do narodu wybranego i umiłowanego przez Jehowę. Taka wiara dobra jest dla ciemnoty, ale traktować ją na serio w nauce jest już dzieciństwem)”.
Równie twórcze i zgodne z danymi nowoczesnej etnologii są roztrząsania Dybowskiego o tzw. „typie etnicznym” człowieka. „Ludzie przez dłuższe współżycie - pisze uczony - połączeni ze sobą ścisłymi więzami wyznaniowymi, pozostający pod wpływem jednostajnych idei politycznych i zwyczajowych, nareszcie przez wsobność (zamkniętość w sobie - przyp. J.C.)ścisłą, wykształcają wspólność uczuć, a zarazem i wyraz tych uczuć: jak gesty, mowa etc. A więc powstaje przez to wszystko razem wzięte typ wspólny psychiczny, a następnie w ten sposób wytwarza się tak zwana jedność narodowa. Ta wypływa zwykle z sympatii do tego, co do nas jest podobne, co się widzi co dnia, do czego się przywyka, ale zarazem też z antypatii do tego, co jest od nas różne i do czego się nie przywykło.
Jak do ludzi sobie podobnych tak i do krajobrazów przywyka człowiek i naród cały i tu jest źródło miłości ojczyzny. Składniki tego przywiązania są różne. I tak odnośnie do ziomków nasamprzód idą cechy fizyczne, ujednostajnione w danej grupie narodowej przez sposób noszenia zarostu na głowie i twarzy, przez jednostajną odzież, jednakie ruchy, podobny wyraz twarzy. Różnice takich cech odczuwają ludy bardzo silnie, z jednej strony przywiązują się do tego, co jest swoje, z drugiej strony czują niechęć albo odrazę do tego, co jest obce. Dosyć tu wspomnieć o pejsach i jarmułce; niechaj kto przywdzieje jarmułkę i zapuści pejsy, a wszyscy go poczytają za izraelitę.
Następnie za wyglądem zewnętrznym idzie mowa, same ruchy ust i twarzy wykonywane przy danej mowie krystalizują się w wyrazie lica. Mowa to straszny despota, bo nawet różnica dialektu, a nawet akcentu, staje się powodem do niechęci albo do sympatii.
A dalej odmienność wiary, najdrobniejsze różnice w dogmatach, w sposobie żegnania się lub odmawiania modlitwy są już dostatecznymi przyczynami, ażeby dać wyraz nienawiści i fanatyzmu, albo wielkiego współczucia”.
Są to obiektywnie stwierdzalne prawidłowości i fakty, uznawane przez nowoczesną etnologię za oczywiste, ale pierwszeństwo precyzyjnego opisu naukowego tych zjawisk należy do naszego uczonego.
Bardzo podobną do tej koncepcji w końcu XX wieku opracował jeden z najwybitniejszych etnologów i historyków rosyjskich Lew Gumilow, autor wielu oryginalnych hipotez i idei w dziedzinie etnogenezy, badacz o niewątpliwie światowej sławie. Znał on dobrze dzieła Dybowskiego i bazując na jego myśli poszedł dalej w rozwoju doktryny etnologicznej, uzupełniając ją wieloma świetnymi pomysłami. Zobaczmy, co pisze na temat pochodzenia narodów Lew Gumilow w dziele Geografia etnosu w okresie historycznym (Moskwa 1990, s. 28 - 31):
„Narodziny każdej instytucji społecznej poprzedzane są przez zjednoczenie się określonej liczby ludzi, sympatycznych sobie nawzajem. Przystępując do działania wkraczają oni do procesu dziejowego, scementowani przez obrany przez nich cel i los dziejowy. W jaki by sposób nie ułożyła się ich przyszłość, wspólnota losu - jest to warunek sine qua non.
Taka grupa może zostać rozbójniczą bandą wikingów, sektą religijną mormonów, zakonem templariuszy, wspólnotą mnichów buddyjskich, szkołą impresjonistów itp., lecz wspólne co można wynieść poza nawias - to podświadome dążenie tych ludzi do siebie nawzajem, niech nawet tylko w celu prowadzenia ze sobą sporów. Dlatego te embrionalne zrzeszenia nazywamy konsorcjami. Nie każda z konsorcji wyżywa; większość jeszcze za życia założycieli rozsypuje się, lecz te, którym udaje się ocaleć, wchodzą do historii społeczeństwa i natychmiast obrastają formami socjalnymi, często tworząc tradycję.
Te nieliczne, których los nie urywa się pod ciosami zewnętrznymi, dożywają do naturalnej utraty zwiększonej aktywności, lecz zachowują inercję pociągu jeden do drugiego, wyrażającą się we wspólnych przyzwyczajeniach, gustach, odbiorze świata itp.
Tę fazę komplementarnego zrzeszenia nazywaliśmy konwiksją. Ona już nie ma siły oddziaływania na otoczenie i podlega kompetencji nie socjologii, lecz etnografii, ponieważ tę grupę jednoczy byt. W sprzyjających warunkach konwiksje są stabilne, lecz zdolność sprzeciwiania się otoczeniu dąży u nich do zera, i wówczas rozsypują się one wśród otaczających konsorcji (...)
...U podstaw podziałów etnicznych leżą różnice w zachowaniu się indywiduów, składających się na etnos... Każda żyjąca osoba tworzy wokół siebie jakieś napięcie, posiada jakieś rzeczywiste pole energetyczne lub układ takich pól, na podobieństwo elektromagnetycznego składającego się z linii siłowych, które się znajdują nie w stanie spokoju, lecz wahają się rytmicznie z określoną częstotliwością.
Ponieważ indywidua o nowym nastroju współoddziaływują ze sobą, to natychmiast powstaje całość - jednonastrojowa pod względem emocjonalnym, psychologicznym i zachowania, co widocznie ma sens fizyczny. Najprawdopodobniej widzimy tutaj jednakową wibrację bioprądów tych indywiduów, innymi słowy - jedyny rytm (częstotliwość drgań). Właśnie on jest odbierany przez obserwatorów jako coś nowego, niezwykłego, nie swego. Lecz jak tylko takie „pole pasjonarne” powstaje, natychmiast nabiera kształtów instytucji socjalnej, organizującej zespół pasjonarów: wspólnotę, szkołę filozoficzną, drużynę, polis itd. Przy tym ogarniane są nie tylko indywidua pasjonarne, lecz także te, które otrzymały tenże nastrój na drodze indukcji pasjonarnej. Konsorcja przekształca się w etnos, który w procesie rozszerzania się podbija (politycznie lub moralnie) inne etnosy i narzuca im swój rytm. Ponieważ rytm nakłada się na inne rytmy, pełna asymilacja nie odbywa się, lecz powstaje superetnos. (...)
Ludzie się jednoczą na zasadzie komplementarności. Komplementarność zaś to nieuświadamiana sympatia do jednych ludzi i antypatia do innych, tj. komplementarność dodatnia lub ujemna. Gdy powstaje etnos początkowy, to inicjatorzy tego powstającego ruchu dobierają sobie aktywnych ludzi właśnie według tej komplementarnej cechy - wybierają tych, którzy są im po prostu sympatyczni.
„Chodź z nami, pasujesz do nas” - tak wikingowie dobierali młodzieńców do swych wypraw. Nie brali tych, kogo uważali za niepewnych, tchórzliwych, kłótliwych lub niedostatecznie bezlitosnych.
Romulus i Remus dobierali sobie do pomocy krzepkich chłopców, gdy na siedmiu wzgórzach organizowali grupę zdolną terroryzować okoliczne ludy. Ci chłopcy, w istocie swej bandyci, potem zostali patrycjuszami, twórcami potężnego systemu socjalnego.
Tak samo postępowali i pierwsi muzułmanie; oni domagali się od wszystkich islamskiego wyznania wiary, lecz przy tym starali się do swych szeregów wciągnąć ludzi, którzy im pasowali. Trzeba powiedzieć, że od tej zasady muzułmanie rychło odeszli. Arabowie zaczęli przyjmować wszystkich i zapłacili za to bardzo wysoką cenę, ponieważ, jak tylko trafili do nich osobnicy fałszywi, ci, którym w zasadzie było wszystko jedno, jeden Bóg czy tysiąc, a ważniejszy był zysk, dochody, pieniądze, to do władzy doszli ci ostatni - właśnie ci dwulicowi. (...) Jak tylko zasada doboru według komplementarności została zastąpiona przez zasadę powszechności, system doznał straszliwego wstrząsu i uległ deformacji.
Zasada komplementarności figuruje także na poziomie etnosu, przy czym nader skutecznie. Tutaj ona się nazywa patriotyzmem i znajduje się w kompetencji historii, ponieważ nie można kochać narodu, nie szanując jego przodków. Wewnątrzetniczna komplementarność, z reguły, pożyteczna jest dla etnosu, stanowiąc potężną siłę ochronną. Lecz niekiedy nabiera ona kształtów zwyrodniałych, staje się nienawiścią do wszystkiego co obce; wówczas jest zwana szowinizmem.
Komplementarność na poziomie typu kulturowego (...) z reguły wyraża się w wyniosłości, kiedy to wszystkich obcych i nie podobnych do siebie ludzi nazywa się „dzikusami”.
Podobieństwo rozważań Dybowskiego i Gumilowa rzuca się w oczy. Nasz profesor jeszcze na początku wieku XX ostrzegał dokładnie tak, jak Lew Gumilow przy jego końcu, przed przesadnymi uczuciami narodowymi, które mogą stać się w pewnych przypadkach niebezpieczne, jak każdy przejaw fanatyzmu. Dybowski pisał: „Im mniej są wykształceni ludzie, tym głębiej odczuwają oni najdrobniejsze różnice, a szczególniej w zewnętrznych cechach, i płacą je śmiertelną wrogością. Swój naród uważa każdy lud za wybrany, zaś wszystkie inne wobec niego za niższe, złe, nieczyste.
Swoją wiarę uznają ludzie danego wyznania za najlepszą, najprawdziwszą, z samego nieba objawioną. Obcych bogów uważa lud zwykle za wytwór ludzkiej wyobraźni, ale o swoich i pomyśleć w ten sposób się nie odważy, gdyż obawia się ściągnąć na siebie gromów ich niełaski albo gniewu i zemsty. Człowiek sam wytworzywszy bogów boi się ich następnie, jak dzieciak samego siebie, przebrawszy się za stracha.
Fanatyzm na egoizmie i uprzedzeniach oparty, nienawiść do wszystkiego co obce, zamiłowanie w tym, co się uważa za swoje dają piętno właściwe społeczeństwom i narodom. Te cechy, które zwykle na różnorodnym materiale są zaszczepione, wytwarzają jednak ostatecznie typ łudząco jednolity i to daje powód i podstawę do uznawania jednorasowości w swoim narodzie. Ani Żydzi, ani Egipcjanie nie są rasą czystą, za jaką sami uchodzić pragną. Toż samo ma miejsce z innymi narodami.
Trzeba się wyzbyć tego fatalnego przesądu, a wtedy staną ludy obok siebie jako uprawnieni bracia do uczestniczenia w tym, co się szczęściem nazywać powinno na świecie - do umiłowania człowieczeństwa całego i do uprawiania prawdy bez względu na to, czy ona jest swoją, czy obcą. Pomyślność dzieci jest szczęściem dla rodziców, tą drogą altruizmu dojdzie ludzkość do tego, że szczęście obce będzie jej własnym”...


*         *         *


Myśl Dybowskiego, czego by nie tknęła, czy to filozofii moralnej, czy psychologii poznania, czy zagadnień przyrodniczych - zawsze się ześlizguje niejako na zagadnienia społeczne i polityczne. Co nie zawsze tej myśli na dobre wychodzi. Ale trudno, podobno praktycyzm jest w ogóle cechą szczególną polskiego myślenia filozoficznego.
Poświęcał zresztą nasz uczony wiele uwagi i wprost aktualnym zagadnieniom społecznym swego czasu, jak np. tzw. kwestii kobiecej.
Traktując tę kwestię wyłącznie z punktu widzenia nauki biologicznej (Por. O kwestyi tak zwanej „kobiecej” ze stanowiska nauk przyrodniczych, Lwów 1897), Dybowski dowodzi w końcu, „że nie ma ani jednej z cech, należących do właściwości duchowych, przypisywanych charakterom kobiecym, której byśmy nie byli w stanie odszukać w indywidualnościach męskich i na odwrót, że one wszystkie są prawie równie pospolitemi u osobników płci obu, objawy ich tylko mogą być różne, albo nieco odmienne, ale to sedna rzeczy nie zmienia wcale, albowiem cele, intencje i metody czynów, wypływające wszystkie z jednakich właściwości duchowych, są w gruncie rzeczy te same.
I tak, czy jedne osobniki ciągnąć będą długie „treny” za sobą lub nosić na głowie całe ogrody kwiatów sztucznych, albo wiązki piór ptasich, zaś drugie strzępić będą wąsy jak szczotkę lub wdziewać dziwaczne wierzchnie ubranie i nosić krawaty i rękawiczki o krzyczących kolorach, to tym przecież nie zmienia się sama intencja czynu, mająca swe źródło w próżności - imponowania ulicy, zwracania na siebie gwałtem uwagi publiczności. Następnie, czy jedne indywidua przysiadać będą w kniksach japońskich do ziemi zaś inne giąć się będą w pałąk, chyląc łby w pokorze na znak czołobitności, to cel ich jest jednaki - chęć przypodobania się silniejszemu, pragnienie pozyskania dla siebie łask i względów możnowładnych”.
Dybowski obala tezę o rzekomo czysto kobiecych cechach charakteru, takich jak „namiętność niewiast do błyskotek, do ozdób, do barw jaskrawych, papuzich”; „bigoteria, wiara w dogmaty poparte tylko powagą autorytetu, poddawanie bezmyślne swego „ja” pod kierownictwo obce”; „niezdolność do logicznych sądów, do racjonalnego wnioskowania, łatwość przerzucania się z jednej ostateczności w drugą, zmieniania swoich przekonań, jak się zmienia rękawiczki”; „pochopność niewiast do wystawiania na pokaz nagich części swego ciała” etc, etc.
Polemizuje Dybowski m. in. z wybitnym filozofem Arthurem Schopenhauerem, znanym mizoginem, który wywodził: „Już sam widok postaci kobiecej poucza nas, że ona nie jest przeznaczoną ani do wielkich prac fizycznych, ani do prac umysłowych. Na opiekunki i wychowawczynie naszego pierwszego dzieciństwa nadają się kobiety nie dzięki swej miłości i cierpliwości, lecz właśnie dlatego, że same są dziecinne, niezgrabne i nierozgarnięte, czyli że same pozostają przez całe życie swoje wielkimi dziećmi, a raczej czymś pośrednim pomiędzy dzieckiem i mężczyzną, który sam właściwie tylko i jest człowiekiem”.
W tymże kierunku biegła myśl innego filozofa niemieckiego Nicolausa Hartmanna, który pisał: „Moralność kobiet jest najczęściej nieświadomą. Większość z nich przez całe życie pozostaje pod względem obyczajowym nierozwiniętymi dziećmi i dlatego też potrzebuje aż do samej śmierci ciągłej opieki oraz ciągłego kierownictwa... Płeć niewieścia jest płcią nieuczciwą i niesprawiedliwą. Kobiety z zamiłowaniem pławią się w potoku skłonności niezgodnych z prawem i etyką, mają wrodzoną skłonność do nadużyć, udawania i fałszu”.
Znany z antyfeminizmu był też Fryderyk Nietzsche, znakomity niemiecki filozof polskiego pochodzenia, który w dziele Tako rzecze Zaratustra nieraz dawał wyraz swej pogardzie do kobiet, radząc m. in. mężczyźnie, by nie zapomniał bicza, gdy udaje się do niewiasty...
Wszystkim im przeciwstawia Dybowski głęboko pod względem naukowym i psychologicznym ugruntowane przekonanie o wyjątkowej biologicznej, społecznej, etycznej wartości kobiety, która będąc matką, stanowiąc trzon rodziny, jest tym samym dzierżycielką losów całych narodów i państw. Wyraża też nasz uczony przekonanie, że ludzkość powinna będzie kiedyś wznieść się na taki poziom ucywilizowania, w którym nie będzie miejsca na pogardę dla kobiety, a nastąpi „era równości i cnoty”. „Nie inne formy pożycia społecznego uszczęśliwić potrafią człowieczeństwo, jako tylko altruistyczne, oparte na podstawach idealnie moralnej rodziny. Stwórzmy ją taką, a reszta będzie nam dana”. Bez poszanowania ludzkiej godności kobiety nie spełni jednak rodzina swych doniosłych zadań.


*         *         *


Był profesor Dybowski jednym z pionierów europejskiej myśli ekologicznej, także w aspekcie humanistycznego stosunku do zwierząt. W jego dziełach nagminnie się spotyka fragmenty poświęcone zarówno temu zagadnieniu w sensie społecznym i filozoficznym, jak i konkretnym czworonogom, wyróżniającym się jakimiś szczególnymi zaletami fizycznymi czy psychicznymi.
W Pamiętniku np. (Lwów 1930, s. 47 - 48) czytamy: „Przebywając w tej wsi poznałem psa oryginalnego, jego nazywano psem polskim, gdyż trzymał się upornie partii więźniów Polaków. On nie znał panów, właścicieli swoich, lecz uznawał Polaków za swoich kolegów. Gdy był głodny, żądał posiłku od każdego Polaka. Gdy chciał się ułożyć do snu, to kładł się na narach tam,gdzie było miejsce przy Polakach. Czuł po węchu Polaków i z nimi tylko obcował, mochów nie lubił. Wzrost tego psa był niezwykle wysoki, potężna rozumna głowa z obciętymi uszami, szerść gładka, gęsta, jednobarwna, ciemno płowa (...) Jaka była jego przeszłość, niewiadomo. Od kiedy przyłączył się do partii zesłańców Polaków, również nie wiadomo. Legenda otaczała „Polaka”, jak każdą znakomitą, niezwykłą osobistość, nimbem prawie cudowności. Opowiadano o nim, że był już wielokrotnie sprzedawany sybirskim amatorom psów za grube pieniądze, lecz jak tylko nadeszła nowa partia polska, natychmiast szedł za nią, porzucając dostatki i wygody. Było to dziwne rozumne zwierzę, czuło się patrząc na jego mądre oblicze, że się ma przed sobą istotę poważną i myślącą. Jak on mógł węchem odróżnić Polaków od żydów w partii zesłańców, bo warczał na Paprockiego, jak wyróżniał mochów, jak wykazywał większą lub mniejszą życzliwość dla osób polskiego pochodzenia? O tym opowiadano całe historie. Co się stało z „Polakiem”, czy daleko zaszedł na wschód, nie wiadomo; ja go pozostawiłem przed Krasnojarskiem. Mówiąc o tej dziwnej zdolności poznawania narodowości i przymiotów duszy każdej osobowości ludzkiej przez zwierzęta, muszę tutaj wspomnieć o koledze wygnania na Syberię - Pawle Ekercie, warszawianinie, jego kochały wszystkie zwierzęta, i to w sposób tak oryginalny, że miłość ta budziła w widzach, patrzących na okazywane jej objawy, wprost zdumienie. Badania nad tajemniczością duchowych związków pomiędzy istotami ziemskimi, czekają na swojego Darwina. Ekert kochał zwierzęta i był mocno przekonany, że one odczuwają tę jego miłość. Tak np. w zwierzyńcu na Bagateli w Warszawie, gdy się tylko zjawił Ekert, natychmiast lwica, hiena i niedźwiedź dawały znać, że go pragną powitać, z nim się popieścić, ucałować go. Ekert otwierał drzwi do klatki hieny, wchodził do niej, siadał, ona rzucała się do niego z wyrazem najczulszej miłości, lizała go po rękach i po twarzy, skomliła jak pies, gdy wita swego kochanego pana, wracającego po długiej niebytności do domu. Ekert odpowiadał równymi oznakami czułości, gładził hienę, przytulał jej łeb do swojej twarzy etc. Takie pieszczoty obustronne trwały długo i trwać mogły całe kwadranse. Gdy Ekert opuścił klatkę hieny, ażeby powitać lwicę, hiena skomliła żałośnie... Najniebezpieczniejszymi karesami wydawały się widzom pieszczoty z niedźwiedziem, gdy Ekert wstępował do jego zagrody, ale on czuł się tam tak pewny, jak Daniel legendowy w lwiej jamie. Otóż jeżeli legenda o Danielu jest prawdziwą, to on nie był żydem, bo ci są nienawidzeni przez wszystkie zwierzęta; jest to charakterystyka tak pewna, że może służyć za cechę diagnostyczną dla wyróżnienia całego plemienia żydowskiego. Główna tajemnica takiej miłości zwierząt do pewnych ludzi mieści się w tym prostym zdaniu: „ażeby być kochanym, trzeba samemu kochać”. Ci, co tylko sami siebie miłują, będą znienawidzeni przez innych. Na tej samej podstawie budować się powinna przyszłość ludzkości, która jest jedynie w stanie wytworzyć raj na ziemi. „Kochać i być kochanym” stanowi najwyższe możliwe szczęście dla człowieka na ziemi. Ludzie źli głoszą walkę, sieją nienawiść, obiecują tłumom szczęście, ale po tej drodze szczęścia się nie pozyszcza nigdy”... Dziwnie chrześcijańska mentalność cechowała jednak tego zagorzałego ateistę...

*         *         *


Niesłychanie bystre, a miejscami wręcz fascynujące są obserwacje i rozważania Dybowskiego z dziedziny alkohologii.
W roku 1902 ukazała się we Lwowie nieduża objętościowo (187 stron), lecz zawierająca nieprzebrane bogactwo myśli i spostrzeżeń, książka Benedykta Dybowskiego O wpływie trunków alkoholicznych na organizm zwierzęcy i ludzki. Jako człowiek miłujący nade wszystko Ojczyznę, Naukę, Cnotę zaatakował w niej autor z pozycji patriotyzmu, wiedzy i dzielności moralnej odwieczną plagę ludzkości - alkoholizm. Wybitny lekarz i socjolog widział, że opilstwo jest wrogiem numer jeden rodziny, podstawowej komórki społecznej, w której kształtuje się oblicze duchowe zarówno poszczególnych jednostek, jak i całych narodów. Nie znajdziemy więc w jego słowach nawet cienia pobłażania ani w stosunku do tej plagi, ani w stosunku do tych, którzy jej ulegają. Przerzućmy kilka stron tej bardzo ciekawej książki...
„Manjaków, ofiar alkoholizmu, mieniących się poetami genjalnymi, mieliśmy zawsze moc wielką na Litwie. Najbardziej znaną z pomiędzy nich był Krystalewicz w Wilnie... Występował z produkcjami swemi poetycznemi jeszcze za czasów Akademii Wileńskiej, wzorując swe utwory na Trembeckim, przyczem nazywał tego ostatniego „fuszerem” w porównaniu ze swoją genjalną osobistością. Ubierał się zwykle we frak, nosił pstre krawaty i pstre kamizelki, światłe kamasze i rękawiczki ceglasto-czerwonego koloru; wyprzedził więc o jakie pół wieku naszych wielkich mężów w kierunku elegancji i dystynkcji w ubiorze. Tak odświętnie ubrany zjawiał się po restauracjach, tam deklamował swoje utwory, zwykle na cześć obywateli bogatych pisane, i wymagał wynagrodzenia w formie gorzałki lub wina. Młodzież, stołująca się w pewnej jadłodajni, chcąc się pozbyć natręta poetycznego, zrobiła z nim umowę taką, że płacić będzie za wszystkie kieliszki przez niego wypite, byleby po każdym przełknął szklankę zimnej wody. Na piątym zaraz kieliszku zabastował Krystalewicz i już więcej do onego lokalu nie uczęszczał. Pamięć tego poety uwidoczniono litografją, przedstawiającą go w całej postawie; przyozdobiono ją nadto odpowiednim otoczeniem i dwuwierszem własnej kompozycji Krystalewicza. Ten dwuwiersz oryginalny cytuję poniżej, ma on wyrażać diagnozę osoby poety:
„I w postawie całej wedle Przyrodzenia
Jawnie oczywiście wcale bez wątpienia”.

Rozważania swe lekarskie nad „manjakalnymi alkoholikami” kontynuuje Dybowski następującymi słowy: „Podczas mojej długoletniej praktyki rzadko widziałem warjata abstynenta, a jeszcze rzadziej poetę abstynenta. Kobiety warjatki i kobiety alkoholiczki w stosunku do mężczyzn są zjawiskiem prawie wyjątkowem, znałem wprawdzie parę warjatek niepijących, lecz te zawdzięczały swoje obłąkanie alkoholizmowi ojca.
W ogóle działalność trunków alkoholicznych, używanych czy to w dozach umiarkowanych, czy też nieumiarkowanych, jest zawsze fatalna w swych skutkach dla człowieka; wyraża się ona bowiem u ludzi w przestępstwach, zbrodniach, w obłędzie (bądź całkowitym, bądź częściowym)... Pijący stają się niemoralni. Nawet proste złodziejstwo jest skutkiem alkoholizmu. U pijaków rozwija się popęd do okrucieństwa, mają oni upodobanie w znęcaniu się barbarzyńskim nad zwierzętami i w ogóle nad istotami słabszemi od siebie. Brak im serca, gdyż zniszczył je alkohol”. Autor podkreśla, że zagorzałym moczygębom należy się szczególna uwaga psychiatrii.
Właściwie trudno by było znaleźć w literaturze tego rodzaju inną pracę, która by prześcigała cytowaną rozprawę Benedykta Dybowskiego. Precyzja i dosadność określeń, żar kaznodziejski, bezwzględność w polemicznym utwierdzaniu prawdy czynią z tej książki wzór publicystyki popularnonaukowej. Nie do odparcia jest też analiza psychologii pijaństwa, cięta ironia w opisie obyczajów. „Winu - jak zaznacza Dybowski na początku swego dziełka - przypisywano „bardzo cenne i wielostronne znaczenie” ze względu na życie towarzyskie. Powiadano np., że przy kieliszku otwierają się serca, topnieje wszelki przymus, że na dnie pucharów leży zawsze prawda: „in vino veritas”.
Ten pogląd, zdobyty pracą całych pokoleń przy winie, stał się w wielu wypadkach nieomylnym probierzem, służącym do poznawania charakterów ludzi, z którymi się ma do czynienia. Doktor Dybowski. który przez długi okres czasu przebywał na Syberii i doskonale poznał tamtejsze obyczaje, opisuje je na tyle barwnie, że przy tej lekturze mimowolnie wspomina się o najlepszych wzorcach rosyjskiego realizmu krytycznego, sztukach Ostrowskiego, opowiadaniach Czechowa, Gogola, Szczedryna, Leskowa. Trudno się temu dziwić, przedmiot analizy był bodaj ten sam: wady i słabostki ludzi „funkcjonujących” w szczególnych warunkach XIX-wiecznej carskiej Rosji, w której wódki używano na masową skalę jako środka manipulatywno - socjotechnicznego w celu zaszczepienia manii wielkości, agresywności, wojowniczości, bezmyślnej złodziejskiej zaborczości, lekkomyślnego niedbalstwa i baraniego posłuszeństwa wobec władzy.
W jednym z numerów pisma Birżewyje wiedomosti na początku XX wieku Leonid Andrejew, dramaturg i powieściopisarz rosyjski, przyznawał: „Gdy zabroniono pić, gdy minęło szalone pijaństwo, zrozumiał wytrzeźwiony naród rosyjski, jaką krzywdę wyrządził Polsce. Bez wstydu nie można myśleć o przeszłości”...
W Rosji w ogóle powstała i dotychczas istnieje swego rodzaju subkultura alkoholiczna, ze swymi normami i stereotypami zachowań. B. Dybowski w wyżej wspomnianej książce pisał:
„I tak Sybiracy upajają „naczalstwo”, ażeby się przekonać o tym „kakowy oni wo chmielu”, czyli: jakimi są władcy w stanie rozmarzenia alkoholicznego. „Dobriak”, powiadają, gdy się ślini i całuje. „Umnica”, gdy plecie androny długie w swych oracjach przy stole. „Ważnyj”, gdy upiwszy się, siedzi milczący. „Lutyj”, gdy łaje i wymyśla. „Wiesiołyj”, gdy bierze się pod boki i sunie trapaka. „Mołodiec”, gdy wszystkich innych przepije. Poją następnie Sybiracy kolegę swego, przyjaciela, swata, w ogóle każdego nowego człowieka ze swego otoczenia, ażeby się dowiedzieć o tajnikach duszy jego najskrytszych, sądzą bowiem ogólnie, że natura ludzka pod wpływem wina występuje bez żadnych obsłonek, czyli, że jest wtedy nagą: „gołaja dusza” albo „winnaja dusza”, jak ją nazywają”...
Rzeczywiście, napoje wyskokowe w różny sposób działają na poszczególne osoby. Jedni stają się po wypiciu weseli i rozmówni, inni - milkną, w zdrętwiałym otępieniu siedzą wpatrzeni w jakiś punkt przed sobą, rzucając tylko od czasu do czasu mniej lub bardziej bezsensowne repliki w rozweselone towarzystwo. Ktoś się rozczula i rozrzewnia do łez, ktoś każdej spotkanej kobiecie wyznaje dozgonną miłość, ktoś wystukuje nożem po stole marszowe melodie, rzucając groźnym spojrzeniem po twarzach współbiesiadników i wyczekując tylko aż ktoś go „obrazi”; ktoś znów opowiada o swych, zmyślanych zazwyczaj, wyczynach sportowych, erotycznych itp. Niepewny chód, rozkojarzenie umysłowe i moralne, bełkotliwa mowa - niestety, zbyt dobrze znane są te i inne symptomy głębokiego zamroczenia pijackiego. Po zatruciu alkoholem człowiek przestaje być sobą, tj. przestaje być istotą świadomą i rozumną. I im większe zatrucie, tym dalsze odejście od samego siebie. Upity wydmikufel przestaje liczyć się z otoczeniem, oczekiwaniami i opinią innych ludzi; tracą wszelkie znaczenie jego własne przekonania, myśli, zapatrywania. Jest jakby „podmieniony”, postępuje i mówi bezładnie, kierują nim chaotyczne impulsy i zachcianki, wyłaniające się kolejno lub jednocześnie z jakichś psychobiologicznych lub fizjologicznych sfer osobowości. Bezmyślne zwierzę w stanie „dobrowolnego szaleństwa” - oto człowiek pijany. Nie jest rzeczą przypadku, że zazwyczaj równolegle ze wzrostem kultury wewnętrznej osoby wzrasta też odraza do picia, do wprawiania się w stan nieświadomości, patologicznego zapomnienia się w rauszu.
Idiotyzmem w świetle tych faktów wydaje się dawna pijacka „mądrość”, znana w wielu językach, a głosząca, że„czto u trezwogo na umie, to u pjanogo na jazykie”, lub, że „in vino veritas”. Jakaż tam „veritas”, skoro wszyscy pijacy są podobni do siebie „z usposobienia”, jak wściekłe bestie... Nie bez ironii toteż zaznacza Dybowski: „Wynalazek nagiej duszy już od dawna był znany na Syberii; dobrze przedtem, nim do niego dojść potrafiono w Krakowie”.
Wybitny lekarz konstatuje: „Alkohol we wszystkich napojach jest trucizną, a to nie tylko fizyczną, lecz co gorsza i moralną. Napoje bowiem wyskokowe zabijają człowieka jako istotę społeczną o wiele wcześniej niż jako jednostkę biologiczną... Wady, nabyte wskutek używania trunków alkoholicznych, przekazują się potomnie”, tj. są dziedziczone. Dzieci płacą straszną cenę upośledzenia duchowego i fizycznego za lekkomyślne grzechy rodziców.
Do tematyki alkohologicznej Dybowski powracał wielokrotnie w różnych swoich tekstach w ciągu całego długiego okresu swego pisarstwa. I zawsze jego uwagi na ten temat są głębokie i oryginalne. W jednym z artykułów np. wywodził:
„Zatrata instynktów jest koniecznym następstwem rozwoju pola doświadczenia osobistego, na którym pracuje myśl świadoma... Człowiek dzisiaj np. nie jest w stanie poznać instynktownie, czy dany grzyb jest trującym, a wszakże każda wiewórka stoi pod tym względem daleko wyżej od człowieka, bo nie zje muchomora i umie pomiędzy ogromną ilością grzybów wyróżnić szkodliwe. Następnie człowiek będzie jadł sacharynę, gdy mysz i szczur od niej stroni. Najbardziej jednak zabójczym dla ludzkości jest brak odrazy przez najstraszniejszą z trucizn, mianowicie przed alkoholem i w ogóle przed wszystkimi trunkami wyskokowymi. Przyzwyczaiwszy się do trucizny, gotów zwyrodnić siebie, gotów poświęcić całą przyszłość swoją, swej rodziny i potomków, byleby mieć przyjemność narkozy, byleby móc odurzać siebie piwem, winem albo wódką”. Tyle profesor B. Dybowski w pracy O starożytności rodu ludzkiego.
Był nasz mędrzec przekonany, że wiele dawnych cywilizacji, świetnych kultur, potężnych imperiów, wielkich narodów upadło na skutek rosnącego nadużywania przez ludność trunków. Źródeł politycznej tyranii, prześladowania, nietolerancji, okrucieństw też upatrywał w opilstwie. „Żadne inne tłumaczenie - pisał - tych czynności objaśnić nie zdoła, bo tylko alkohol jeden potrafi dokonać cudu, przemienić istotę rozumną w bydlę wstrętne i obmierzłe. On usposabia władców do okrucieństw, do wszelkich możebnych barbarzyństw, a on także przekształca rzeszę służalczą w podłych wykonawców warjackich zachceń...”
Państwa potężne znikły z widowni świata, „lecz po nich chyba ludzkość przyszła żałoby nosić nie będzie, jak również nie wspomni słowem żalu o pijackich rzeszach rycerzów zakonu, ległych pod Grunwaldem, ani uczci kiedyś pamięcią następców ich  po mieczu i kielichu, dzisiejszych hakatystów, z ich przywódcą dziedzicznym alkoholikiem” (mowa o „żelaznym kanclerzu” Ottonie von Bismarcku - przyp. J.C.).
Podejmując ekskurs w dzieje pijaństwa zaznacza Dybowski, że faraonowie w Egipcie, królowie Babilonu, władcy Niniwy obficie używali trunków, w czym ich gorliwie naśladował „tłum ogłupiały”, co miało za następstwo powolne wyrodnienie i upadek tych starożytnych potęg...
W Grecji, jak wiadomo, nie wypracowano jednolitego stosunku do wina. W jednych polisach używano go chętnie, w innych unikano jak zarazy. „Lacedemończycy np. wzbraniali używania wina z racji, że działa ono niekorzystnie na hart duszy, a chcąc na przykładach wykazać upodlające skutki pijaństwa, poili rozmyślnie niewolników pogardzanych, helotów, ażeby wzbudzić odrazę do napojów wyskokowych w młodem pokoleniu. Kobietom i młodzieży w całej Gracji nie dozwolono pić wina”.
Informacje te w zupełności się zgadzają z danymi najnowszej nauki. Już na wczesnym etapie rozwoju wiele narodów potrafiło zrozumieć niszczący wpływ alkoholu na osobowość ludzką i próbowało używaniu trucizny zapobiegać. Nieraz stosując drastyczne środki prewencyjne. W Sparcie, która była postrachem swych sąsiadów i - nie bacząc na małą liczebność ludności - stała się  pogromcą największego imperium owych czasów, Persji, tylko starcy, niezdolni do walki i do prokreacji, mieli prawo pić wino. U Azteków jeśli zauważano pijanego młodego człowieka, natychmiast był karany śmiercią lub przekształcany w niewolnika. Nie przypadkiem został ten lud twórcą jednej z najbardziej fascynujących cywilizacji świata, zniszczonej niestety przez konkwistadorów hiszpańskich..
Nie przepuszcza Dybowski i innym za picie alkoholu.„Masowe używanie trunków nastało w Rzymie podczas walk z barbarzyńcami północy. Kto komu dawał dobry przykład, trudno orzec, bo jedni i drudzy byli opojami. Tacyt wspomina o zwycięstwie Rzymian nad germanami, gdyż ci ostatni byli co do nogi pijani, nie wspomina jednak o tem, ile razy przegrali Rzymianie z powodu, że się upili przed bitwą”...
Także narody szczepu semickiego - kontynuuje Dybowski - umiały cenić napoje wyskokowe. „Pijaństwo Noe´go niepochlebnie świadczy o moralności tego patriarchy i każe przypuszczać, że nie on jeden smakował w trunkach alkoholicznych; zresztą obłęd Saula, tańce Dawida i częste zjawiska proroctwa przemawiają bardzo wymownie za powszechnym i nadmiernym używaniem wina u Izraelitów”.
Było to ówcześnie podejście dość szeroko rozpowszechnione. Tak dla porównania Fryderyk Nietzsche w miniaturze Cześć dla obłęduze zbioru Ludzkie, arcyludzkie, pisał: „Ponieważ zauważono, że podniecenie często rozjaśniało w głowie i wywoływało szczęśliwe pomysły, więc myślano, że najsilniejszym podnieceniom przypadają w udziale najszczęśliwsze pomysły i natchnienia: i przeto czczono szaleńców jako mędrców i udzielających wyroczni”. W celu zaś uzyskania stanu uniesienia używano nagminnie wina.
Nie przypadkowo - pisze Dybowski - „Mahomet, założyciel jednej z religii, tak zwanych wszechświatowych, widząc niedobre skutki picia wina, uważał za rzecz konieczną nakazem surowym wzbronić jego używania swoim wyznawcom”. Dodajmy, że i dziś prohibicja obowiązuje w wielu krajach arabskich, a używanie alkoholu karane jest nawet pozbawieniem życia.
Dybowski dochodzi do wniosku, że picie jest „klęską straszną dla społeczeństw”, czynnikiem osłabiającym i niszczącym substancję biologiczną narodów. Uważa, że przekonanie o tym „trzeba głęboko w siebie wpoić, ryć je częstym przypomnieniem w pamięci ludzkiej i stawić przed oczy wszystkim, wszędzie i na każdym miejscu”. Nawoływał wielki marzyciel ku temu, aby „zburzyć wszystkie browary, gorzelnie, winnice etc. na całym świecie”. Były to myśli jak na owe czasy śmiałe i... niebezpieczne. Nie przypadkowo, mimo wielu starań, książka antypijacka Dybowskiego nie została wydana w zaborze rosyjskim, lecz tylko w austriackim. Carat nie mógł zezwolić na taką „dywersję” we własnym państwie, w którym przecież rozpijanie mas ludowych przez władzę było jedną z form panowania i ucisku klasowego i narodowego, chwytem, obezwładniającym umysłowo, moralnie i fizycznie ludzi.
Benedykt Dybowski, jako znakomity lekarz, jako gorący patriota ostrzec chciał swój naród, jak i ludzkość całą, przed pijackim zwyrodnieniem i degradacją. Dzieło swe kończył zwrotką:


„Gdy padnie zły nałóg ludzkości,
Zginą przesądy światło ćmiące,
Zawita jutrzenka trzeźwości,
A za nią cnota - życia słońce”.
Piękna ta wizja niestety daleka dziś jeszcze jest od urzeczywistnienia...

Wracając do życiorysu Benedykta Dybowskiego dodajmy, że odmówił on przyjęcia katedry w Tomsku i Petersburgu, ale przyjął ofertę ze Lwowa, w którego to miasta uniwersytecie pracował w latach 1883 - 1906. Gdy obejmował w 1884 roku kierownictwo gabinetu zoologicznego jego zbiory liczyły 3310 okazów, a gdy w 1906 roku odchodził, zostawił (zgromadzone przeważnie własnym kosztem) 116 465 okazów. Tymże sposobem zbiory specjalistycznej biblioteki powiększył z 180 do 2985 tomów.
Był też Dybowski honorowym profesorem lub doktorem uniwersytetów Wilna, Warszawy, Moskwy. Opublikował za życia 175 prac naukowych, a kilkanaście pozostawił w rękopisie.
Ku jego czci naukowcy rosyjscy nazwali jedną z gór na Wyspach Komandorskich Szczytem Dybowskiego.
Zmarł wielki uczony 30 stycznia 1930 roku i pochowany został na wzgórzu powstańców Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie.
Z żony Heleny Lipnickiej miał dwie córki i syna.



*         *         *





3. Władysław Dybowski


Władysław Dybowski (1838 - 1910), był młodszym rodzonym bratem Benedykta. Nauki średnie pobierał w Mińsku, od 1857 roku studiował w Dorpacie.
Podobnie jak brat, przejawiał wcześnie znakomite uzdolnienia naukowe. W 1860 roku jako student otrzymał złoty medal za pracę pt. Beschreibung der silvischen Bryozoen und Anthozoen Est - und Livlands, a w 1862 roku stopień kandydata. Według niektórych biografów okres od roku 1863 - do 1871 spędził w stronach rodzinnych na Białorusi; według innych - w ciężkim więzieniu dla przestępców politycznych. W każdym bądź razie po 1871 roku widzimy go ponownie w Dorpacie.
Od 1871 roku został asystentem przy katedrze mineralogii, a od 1876 docentem prywatnym paleontologii ogólnej na Uniwersytecie Dorpackim. Poświęca się w tym okresie bez reszty badaniom naukowym.
W 1873 roku wydał po niemiecku książkę (rozprawę magisterską) Monographie der Zoantharia scherodermata rugosa aus der Silurformation Esthlands; w 1878 - rozprawę doktorską Die Chaetetiden der Ostbaltischen Silurformation.
Ze względów zdrowotnych przesiedlił się następnie na Ziemię Nowogródzką, gdzie systematyzował swe zapiski naukowe przykuty do fotela ze względu na trwałe kalectwo (zwichnięta w dzieciństwie i nie wyleczona noga, chore serce i płuca).
Brat Benedykt przysyłał mu znad Bajkału setki okazów flory i fauny oraz moc luźnych zapisków o tamtejszym świecie roślinnym i zwierzęcym, które on porządkował, systematyzował, a następnie publikował te teksty jako prace naukowe (w sumie około 70 publikacji z dziedziny paleontologii, oraz systematyki i biologii mięczaków, jak też ponad 40 z dziedziny botaniki). Jako florysta badał zioła Ziemi Nowogródzkiej, których bogate zbiory przekazał m. in. Akademii Umiejętności w Krakowie oraz Muzeum im. Dzieduszyckich we Lwowie. Kilka publikacji poświęcił także zagadnieniom geologii, meteorologii, numizmatyki, folklorystyki. Znał szereg języków, w tym niemiecki, francuski, rosyjski, jidisz, białoruski, angielski, hebrajski, łaciński, grecki, esperanto i in.
Był członkiem rzeczywistym takich stowarzyszeń naukowych, jak Naturforscher - Gesellschaft (Juriew, Dorpat), Cesarskie Towarzystwo Mineralogów (St. Petersburg), Towarzystwo Przyrodoznawcze Cesarskiego Uniwersytetu Charkowskiego oraz członkiem korespondencyjnym Gelehrte Esthnische Gesellschaft, Moskiewskiego Towarzystwa Przyrodniczego, Mińskiego Towarzystwa Gospodarki Rolnej, Towarzystwa Przyjaciół Nauk w Wilnie oraz Komisji Antropologicznej Akademii Umiejętności w Krakowie. Należał do grona najsłynniejszych polskich uczonych swego czasu
Rodziny nie założył, całe swe siły oddał służeniu nauce polskiej. Zmarł 27 lipca 1910 roku w majątku Wojnowo na Nowogródczyźnie. Ponieważ był bezwyznaniowcem i wolnomyślicielem księża odmówili pochowania go na cmentarzu katolickim (chociaż przecie pochodził z rodziny katolickiej i został ochrzczony), pochowano więc jego zwłoki w tutejszym parku dworskim...



*         *         *



Stryjeczni bracia Benedykta i Władysława, Paweł (1826 - 1885) i Emil (1830 - 188?) Dybowscy (rodzeni bracia) zasłynęli jako działacze patriotyczni, uczestnicy powstań narodowych, którzy wiele lat spędzili na zesłaniu syberyjskim. Emil Dybowski posiadał także zmysł wynalazcy, lecz w obliczu bestialskich prześladowań ze strony Rosji nie potrafił swych uzdolnień zrealizować.

Stanisław Dybowski (1841 - 1897) był w swoim czasie znany jako organizator oświaty polskiej na Ukrainie, ceniony historyk, archiwista i literat.

Z tejże rodziny wywodził się Jan Dybowski (1855 - 1928) słynny podróżnik i badacz przyrody, w latach 1885 - 1893 profesor botaniki rolnej i ogrodnictwa w Wyższej Szkole Rolniczej w Grignon (Francja), następnie kierownik katedry w Institut National Agronomique (1893 - 1928), członek Francuskiej Akademii Rolniczej, generalny inspektor rolnictwa kolonialnego Francji, zasłużony przez wprowadzenie roślin kauczukodajnych do Indochin, bawełny do Afryki Zachodniej oraz zorganizowanie szkolnictwa rolniczego w Tunisie, jak również przez założenie w 1902 roku w Nogent sur Marne Wyższej Narodowej Szkoły Rolnictwa Kolonialnego, gdzie do 1928 roku był profesorem.



Wiktor Ignacy Godlewski




Godlewscy należeli do najbardziej słynnych, zasłużonych, rozgałęzionych i starożytnych rodzin polskich. Obszernie opisuje ich dzieje Adam Boniecki w tomie 6 (str. 151 - 161) swego Herbarza polskiego. „Godlewscy herbu Gozdawa z Godlewa w ziemi nurskiej, którego to nazwiska wsi jest obok siebie kilkanaście. Dom ten już w XVII wieku był tak rozrodzony, że dziewięćdziesięciu pięciu Godlewskich podpisywało elekcję Augusta II-go. Regesta poborowe z 1578 roku wymieniają następujących dziedziców: Jakóba, Stanisława i Bartłomieja na Godlewie - Warszach; Jana, Łazarza i Bernarda na Godlewie - Plewach; Wawrzyńca, Wojciecha i Marcina na Godlewie - Miernikach i Mazach; Zygmunta, Jerzego i Pawła na Godlewie - Łubach; Jerzego, Jana i Macieja na Godlewie - Wielkiem; Hieronima, Andrzeja i Malchera na Godlewie - Wroniem i wielu innych nie podanych z imienia.
Rosław Godlewski, dziedzic części Pieniek - Paprotnik, Stanisław i Jan, dziedzice Pęszewa, w nurskiem 1578 r. ... Wojciech, administrator dóbr Łomna opactwa czerwieńskiego 1580 r. Michał, syn Macieja z Godlewa, 1449 r. na uniwersytecie krakowskim. Marcin, Mikołaj i Stanisław z Godlewa, synowie Pawła, otrzymali 1525 r. pewien grunt na Godlewie od ks. Janusza Mazowieckiego... Mikołaj, żonaty z Zofią z Dybowskich 1590 r. Jakób, syn Adama, dziedzic Rytel 1590 r. (...)
Walenty, poseł ziemi nurskiej 1648 r., podstarości 1652 r., podsędek 1668 r., a sędzia ziemski nurski 1681 r., podpisał elekcję Jana III-go... Syn jego Stanisław, podstoli nurski 1680 r., dworzanin królewski i chorąży nurski 1687 r., regent kancelaryi koronnej 1689 r., starosta nurski 1689 r., otrzymał Wilków w ziemi sochaczewskiej 1697 r. W tym ostatnim roku pisał się z ziemią nurską na elekcyę Augusta II-go. (...)
Kazimierz, archidyakon łucki, kanonik warszawski, officyał podlaski i brzeski 1698 r. (...)
Oprócz wymienionych wyżej podpisało z ziemią nurską elekcję Augusta II-go: ośmiu Szymonów, sześciu Maciejów, dwóch Wawrzyńców, pięciu Adamów, sześciu Walentych, pięciu Wojciechów, dziewięciu Janów, trzech Łukaszów, siedmiu Stanisławów, czterech Mateuszów, dwóch Bartłomiejów, trzech Jakóbów i Tomaszów, czterech Pawłów, dwóch Marcinów i Piotrów, Kazimierz, Seweryn, Szczęsny, Mikołaj, Andrzej, Aleksander, Franciszek, Grzegorz (...).
Franciszek, burgrabia grodzki nurski 1774 r., a podstarości ostrowski 1783 roku, syn Wojciecha, burgrabiego grodzkiego ostrowskiego, i Antoniny ze Skłodowskich, nabył 1774 r. od Mateusza część jego na Godlewie... Kazimierz, oberstlejtnant artyleryi koronnej 1778 r. (...)
Antoni z Józefy Skarżyńskiej, córki Tomasza, pozostawił córkę Maryannę, za generałem Stuartem i syna Stanisława Kostkę, wylegitymowanego ze szlachectwa w królestwie 1838 r.
Stanisław Kostka, pułkownik wojsk napoleońskich, kawaler krzyża Virtuti Militari, zaślubił 1825 r. Ludwikę Starzyńską, córkę Łukasza, szambelana Stanisława Augusta i Konstancyi z Pudłowskich. (...)
Jan, chorąży żytomierski i starosta daniczowski, otrzymał 1703 r. konsens królewski na odstąpienie tego starostwa Wisłockiemu...
Antoni, podczaszy mścisławski 1721 r., ma brata Samuela i siostrę Maryannę...
Andrzej, żonaty z Zofią Stempkowską, został 1777 horodniczym bracławskim i zaraz wkrótce skarbnikiem winnickim...
Fabian Sebastyan pisał się z województwem sieradzkim na elekcyę Stanisława Augusta. Był on synem Jakóba i Anny z Gumowskich, nazwany szambelanem królewskim i wojskim nurskim 1785 r...
Piotr, pisarz połocki 1697 r. Jan Tomasz w instrukcyi szlachty województwa brzeskiego, danej posłom 1697 r., nazwany raz podstolim, drugi raz podczaszym owruckim. Michał, strażnik upicki, żonaty z Anną Antoniewiczówną 1727 r. Tomasz, stolnik nurski, sędzia kapturowy województwa wileńskiego 1764 r.
Hipolit i Józef w powiecie lidzkim 1764 r. Tomasz, sędzia grodzki smoleński 1779 r. Stanisław, komornik województwa wileńskiego, otrzymał z dóbr pojezuickich Zamysłowice 1774 r. (...)
Michał, członek Stanów Galicyjskich, i Kazimierz legitymowali się ze szlachectwa 1782 r. w sądzie ziemskim lwowskim”.

Byli jeszcze Godlewscy używający herbu Bończa i Junosza, ale prawdopodobnie należeli oni do tego samego domu co i Gozdawici.
Już pobieżny rzut oka na źródła archiwalne i historyczne zmusza do stwierdzenia, że Godlewskich cechowała ogromna siła biologiczna i energia witalna, przejawiająca się zarówno w imponującym rozmnożeniu tego rodu, jak i w zrodzeniu długiego szeregu znanych i wybitnych osobowości twórczych w dziedzinie kultury, oświaty, nauki, sztuki, działających na obszernych połaciach kraju, jak Polska długa i szeroka, a zaznaczających swą obecność także w dziejach Rosji, Austrii i Niemiec.


*         *         *


Wiktor Ignacy Godlewski przyszedł na świat 30 grudnia 1831 roku w miejscowości Boguty Wielkie na terenie województwa ostrołęckiego, w rodzinie Aleksandra, szlachcica zaściankowego. Matka jego, Karolina z Ciołkowskich, należała do starej rodziny polskiej, której rosyjskie odgałęzienie dało światu wybitnego teoretyka lotów kosmicznych Konstantego Eduardowicza Ciołkowskiego.
Wiktor Ignacy Godlewski ukończył gimnazjum w Łomży i podjął pracę zarobkową w charakterze administratora majątków. Ponieważ przejawiał zainteresowania naukowe, znalazł kontakt z Warszawskim Gabinetem Zoologicznym i zamierzał podjąć odpowiednie studia. Nie miał jednak na razie pieniędzy na ich opłatę. Prowadził więc obserwacje i zapiski przyrodnicze na własną rękę jako naukowiec amator. W międzyczasie jednak został wciągnięty do ruchu patriotycznego, zdradzony przez donosiciela, oddany pod sąd, już w 1864 roku znalazł się aż za Bajkałem w siole Pietrowskoje.
W latach 1865 - 1868 przebywał kolejno w Domnie, Strakowej, Czycie, Darasunie, zarabiając na życie preparowaniem ptaków i ssaków dla zbiorów Gabinetu Zoologicznego Warszawskiego, Petersburskiej Akademii Nauk i innych instytucji tego typu.
Od 1868 roku nawiązał bliską współpracę z B. T. Dybowskim, którego poznał dawniej w konspiracji warszawskiej i prowadził z nim przez kolejnych jedenaście lat badania nad fauną Syberii wschodniej i Bajkału. Zbliżył się też z A. Czekanowskim, M. Jankowskim. W. Taczanowskim, słynnymi polskimi badaczami przyrody syberyjskiej. Był niezwykle pracowity i obowiązkowy. Dybowski wielokrotnie z uznaniem pisał o nim w swych wspomnieniach. Miał silny wrodzony pęd do nauki i mimo braku systematycznego wykształcenia formalnego, posiadł wiedzę głęboką i obszerną.
W 1872 roku Godlewski odznaczony został za badania nad Bajkałem małym złotym medalem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego. Był współautorem (razem z Dybowskim i Taczanowskim) kilkunastu prac naukowych, jak np. Priedwaritielnyj otcziot o faunisticzieskich issledowanijach na Bajkale (1870), Issledowanija w pribajkalskich miestnostiach i na Bajkale (1872), Materiały dla zoogieografii Wostocznoj Sibiri (1872). Trzeba przyznać, że należał w tym czasie do grona słynnych przyrodników i znany był zarówno w kręgach naukowych Rosji, jak i całej Europy. Towarzysze zesłania i wypraw naukowych, tacy np., jak Dybowski i Taczanowski, powodowani uznaniem dla jego wysiłków i zasług, nadali imię Godlewskiego szeregowi gatunków syberyjskiej flory i fauny, żywej i kopalnej, uwieczniając w ten sposób pamięć rodaka i przyjaciela w międzynarodowej nomenklaturze naukowej. Tak jeden z rodzajów kiełży bajkalskich nazywa się Gammarus Godlewskii, gatunek ryby głowacza - Limnocottus Godlewskii; podrodzaj mięczaków - Godlewskia, poświerk syberyjski - Emberiza Godlewskii, gatunek wieloszczetów - Dybowscella Godlewskii, itd.
Nie tylko sensowna praca, ale też wspaniała przyroda syberyjska kojąco działała na udręczone dusze zesłańców. Godlewski po powrocie z zesłania wielokrotnie z zachwytem opowiadał znajomym o wspaniałej urodzie majestatycznych krajobrazów Syberii.
Jest to zresztą zjawisko uniwersalne, że piękno natury w różnych swych przejawach oddziaływuje kojąco na cierpienia psychiczne, a nawet fizyczne ludzi. Jeszcze Arthur Schopenhauer w dziele Świat jako wola i przedstawieniepodkreślał istotne psychoterapeutyczne znaczenie oglądania spełnionego piękna przyrody: „Ilekroć ujawnia się ono znienacka przed naszym wzrokiem, udaje mu się zawsze choć na chwilę wyrwać nas spod władzy subiektywności, niewolniczego służenia woli i przenieść w stan czystego poznania. Dlatego nawet człowieka udręczonego namiętnościami, biedą i troską nagle pokrzepia, rozwesela i podnosi na duchu jeden jedyny niewymuszony rzut oka na naturę; burza namiętności, napór życzeń i lęków oraz wszystkie męki pragnień uciszają się wtedy w cudowny sposób. Albowiem w chwili, gdy oderwani od pragnień, oddaliśmy się czystemu, bezwolnemu poznaniu, wstępujemy niejako w inny świat, gdzie wszystko, co porusza naszą wolę i przez to tak gwałtownie nami wstrząsa, już nie istnieje. To uwolnienie poznania wydobywa nas ze wszystkiego tak bardzo i równie całkowicie, jak sen i senne marzenie; znikło szczęście i nieszczęście; nie jesteśmy już jednostką, nie pamiętamy o niej, jesteśmy już tylko czystym podmiotem poznania; istniejemy już tylko jako jedyne oko świata, które wyziera ze wszystkich poznających istot, lecz tylko w człowieku może się uwolnić zupełnie od służenia woli, dzięki czemu wszelkie różnice indywidualności znikają tak całkowicie, że wszystko jedno, czy widzące oko należy do potężnego króla, czy do udręczonego żebraka. Albowiem ani szczęścia, ani biadań nie zabiera się poza tę granicę. Tak blisko nas leży zawsze teren, gdzie zupełnie unikamy wszelkiego cierpienia”...
Obcowanie z piękną przyrodą pozwalało nieraz zesłańcom wyrwać się ze stanu skamieniałego cierpienia, bolesnej tęsknoty, rozpaczliwej samotności, dodawało siły do życia, do przetrwania.

Godlewski posiadał fenomenalny zmysł inżyniera - konstruktora i wynalazcy, jego pomysłowość pod tym względem wydawała się być bezgraniczna. W surowych, prymitywnych, nędznych warunkach Syberii potrafił wykoncypować i ręcznie wyrabiać przyrządy badawcze, które swymi rozwiązaniami, poziomem, jakością wprawiały w zdumienie zawodowych badaczy. Toteż zwano go powszechnie „złotorękim”. Wśród jego „dzieł” w tej dziedzinie na szczególną uwagę zasługiwały przyrządy do łowienia fauny dennej, wybudowanie i wyposażenie laboratorium naukowego nad brzegiem Bajkału, instrumentarium do pomiaru głębokości czy szybkości prądów wodnych.
Profesor Benedykt Dybowski tak charakteryzował swego pomocnika i przyjaciela: „Godlewski Wiktor, „złotoręki”, ale i złototwórczy umysł, można o nim śmiało powiedzieć, że był to geniusz w zakresie techniki, architektury, rzeźby itd. W Darasuniu stawiał domy, budował piece, kominki, szył bieliznę, odzież, obuwie, znał się na ogrodnictwie, na uprawie roli, w ogóle na wszystkim, a we wszystkim był samoukiem. Nauczał towarzyszy więziennych rozmaitych rzemiosł. Jemu zawdzięczali Roguski i Wiśniewski, że się nauczyli budowy pieców rozmaitych typów; po powrocie do Irkucka stali się zawodowymi „piecznikami” - zdunami w tym mieście i zarabiali duże sumy. Innych nauczył krycia dachów: dranicami, gontami, deskami i blachą. Był w potrzebie blacharzem, stolarzem, kowalem itd. Namiętny myśliwy, doskonały strzelec, wyborny obserwator, mnie pomagał przy pomiarach ptaków i zwierząt ssących, spisywaliśmy codzienne spostrzeżenia nad ptakami, każdy gatunek poznany miał osobną rubrykę - notowaliśmy dokładnie, a te notaty posłużyły następnie do pracy Taczanowskiego O ptakach wschodniej Syberii. (...) Był siły niezwykłej i wytrwałości zdumiewającej...”.
Przez pewien okres bliskie stosunki łączyły na Syberii Godlewskiego z Mikołajem Przewalskim. Dybowski konstatuje: „Gdy przybył pan Wiktor i poznał się z Przewalskim, zawarli ze sobą jako namiętni myśliwi, przyjaźń szczerą i głęboką. Po długich rozmowach i opowiadaniach, jakie wiedli pomiędzy sobą, zupełnie niespodziewanie zrobił Przewalski propozycję, ażeby Godlewski mu towarzyszył przy dalszych jego marzonych podróżach po Azji Środkowej. Na szczęście Godlewski stanowczo odmówił...”.
W 1877 roku powrócił do Polski. Próby znalezienia zastosowania dla swych wysokich umiejętności naukowych i technicznych ze strony Godlewskiego się nie powiodły. W oczach „inteligentnych” rodaków uchodził już za „człowieka ze Wschodu”.
Co prawda był jeszcze czynny przez pewien okres jako członek Towarzystwa Dobroczynności, delegat Towarzystwa Kredytu Ziemskiego, utrzymywał luźne kontakty naukowe i towarzyskie z byłymi zesłańcami i badaczami przyrody syberyjskiej. Był to jednak blady tylko odbłysk dawnej gorliwej pracy i dawnych twórczych dążności.
Benedykt Dybowski, który też miał ogromne trudności z ponownym zakorzenieniem się w kraju ze względu na nieżyczliwość rodaków, usilnie nakłaniał Godlewskiego do ponownego udania się na Syberię w celu badania Kamczatki, tym bardziej, że środki na to wyasygnowały rosyjskie instytucje naukowe. Godlewski jednak nie skorzystał z tej oferty i zaprzepaścił w ten sposób szansę wniesienia jeszcze większego niż dotychczasowy wkładu do rozwoju nauk przyrodniczych. Miał po prostu dość zarówno kilkunastu lat pobytu na Syberii, jak i chłodnej, zawistnej niewdzięczności rodaków. Służyć, pracować, składać swe życie w ofierze? Komu? Po co? - Doświadczenie życiowe Godlewskiego udzieliło aż nazbyt jednoznacznych odpowiedzi na te pytania. Prywatność, ciche i spokojne życie na ustroniu, z dala od nieprawości ludzi i świata - to się mu wydawało teraz najwłaściwszym rozwiązaniem problemów życiowych. Podążył też w tym kierunku. Co prawda ze szczęściem raczej zmiennym. Przez szereg lat niezbyt fortunnie dzierżawił rozmaite folwarki, aż wreszcie w 1889 roku nabył na własność zadłużony drobny mająteczek Smolechy nie opodal Ostrowi Mazowieckiej. Oddał się tu pracy na roli, hodowli roślin i pszczelarstwu. Zachował jednak zacięcie badawcze i wciąż patrzył na świat uważnym okiem wnikliwego naukowca, który nie tylko chce świat poznać, ale i dąży do przekazania swej wiedzy innym ludziom. Wynikiem tej postawy było ukazanie się w Warszawie w 1891 roku jego broszury, O syceniu miodu, dziełka o ukierunkowaniu praktycznym, w którym po raz kolejny - i niestety, ostatni - doszły do głosu jego dar obserwacji i talent wynalazczy.
Wiktor Ignacy Godlewski zmarł na tyfus 17 listopada 1900 roku i pochowany został na cmentarzu wiejskim w miejscowości Jasienica koło Łomży.


*         *         *


Z rodziny Godlewskich wywodziła się plejada wybitnych i zasłużonych w różnych dziedzinach kultury polskiej osobowości m. in. Emil Godlewski sen. (1847 - 1930), znakomity botanik, związany z ośrodkami naukowymi w Krakowie i Puławach, autor m. in. pionierskich Myśli przewodnich o fizjologii roślin (t. 1 - 2, 1923, 1932) oraz Emil Godlewski jun., jego syn (1875 - 1944), światowej sławy biolog, embriolog, histolog, profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, autor licznych dzieł naukowych w języku polskim i obcych.


Bronisław Grąbczewski



Przyszły wybitny badacz Azji Środkowej Bronisław Grąbczewski urodził się 15 stycznia 1855 roku w Kownatowie powiatu telszewskiego na Litwie, w rodzinie wywodzącej się z Mazowsza.
Dzieciństwo spędził w majątku rodzinnym Krepszty na Żmudzi.
W książce Na służbie rosyjskiej, wydanej pośmiertnie w 1926 roku (wznowienie 1990), Bronisław Grąbczewski wspominał o tym okresie swego życia: „Miałem wtedy 8 lat. Mieszkaliśmy w majątku naszym Krepszty, o 9 kilometrów od miasta powiatowego Telsze, w ziemi kowieńskiej.
Cały dom jest w ruchu, gdyż moi rodzice oczekują ogromnego zjazdu „na polowanie”, na które ma przybyć około 200 osób, obywateli z ziemi kowieńskiej. Jest już marszałek szlachty hrabia Czapski z Berżan, jest również były marszałek pan Piłsudski, a zajeżdżające sanki przynoszą coraz to nowych gości, których sp. ojciec mój spotyka w przedpokoju i wprowadza dalej.
Wśród gości postrzegam mnóstwo osób, których nigdy przedtem nie widziałem. Większość w czamarkach i konfederatkach. Pierwszy raz w życiu widzę swoją mateczkę w czarnym kontusiku z wylotami, podbitymi białym jedwabiem, i w konfederatce. Matka przyjmuje gości w wielkiej sali, skąd rozchodzą się oni po wszystkich pokojach, tworząc grupy żywo z sobą rozprawiające.
W olbrzymim pokoju stołowym jest bufet z gorącymi i zimnymi potrawami. Każdy je i pije, kiedy chce i co chce”...
Beztroska, harmonijna, pełna miłości atmosfera rodzinna, a wraz z nią i miłe dzieciństwo, zostały brutalnie przerwane. Ojciec Bronka, jeden z organizatorów powstania 1863 roku został aresztowany i zesłany na Syberię. W powyżej cytowanych wspomnieniach czytamy: „W Telszach, na wzgórzu wśród miasteczka stoi klasztor ojców Bernardynów. W klasztorze był konwikt, w którym kształciła się dziatwa bogatych ziemian okolicznych. Uczyli się tam i moi dwaj starsi bracia; ja nie miałem jeszcze skończonych 8 lat i dlatego zostałem w domu, nudząc się fatalnie, bo uważałem za nieodpowiednie dla siebie bawienie się z młodszym rodzeństwem. Rodzice, którzy w ogóle byli dla mnie nadzwyczaj dobrzy, pozwalali mi od czasu do czasu na parodniowy pobyt w klasztorze, gdzie mogłem się wybawić z braćmi do woli.
Wśród mnichów miałem przyjaciela, ojca Benedykta. Ten w czasie bytności mojej w klasztorze stale się mną zajmował, bawił się ze mną i wyprowadzał na spacer do ogrodu klasztornego, skąd roztaczał się piękny widok na leżące u stóp wzgórza ożywione miasteczko żydowskie, rozciągające się aż do brzegu dużego Telszewskiego jeziora, za którym widać było dalekie pola i lasy.
W parę miesięcy po „polowaniu” w Krepsztach bawiłem właśnie w klasztorze u braci, gdy do celi wpadł ojciec Benedykt i , chwyciwszy mnie za rękę, zawołał: „Chodź, prędko! Ojca twego wiozą Moskale!”. nie rozumiejąc o co chodzi porwałem futerko i czapkę i wybiegłem za mnichem przed klasztor, wołając: „Gdzie, gdzie?”. Ojciec Benedykt wskazał mi czerniejące na lodzie jeziora mrowisko ludzi i koni, powoli zbliżające się do miasteczka. Wkrótce rozpoznałem idącą w ordynku część 13 pułku dragonów oraz harcujących dookoła „ławą” kozaków z 5 pułku dońskiego. Dowodził oddziałem pułkownik, baron Raden, Kurlandczyk, którego znałem dobrze, gdyż bywał często w Krepsztach u moich rodziców.
Ojciec Benedykt wyprowadził mnie za furtę klasztoru na ulicę i kazał czekać. Wkrótce pochód przedostał się z jeziora do miasta, dążąc na główną ulicę, która biegła u stóp klasztoru, gdzie mieściły się ówczesne władze rosyjskie. otoczony zwartą gromadą dragonów i kozaków, ukazał się prosty wóz drabiniasty, zaprzężony cugowymi końmi, na którym siedział pogrążony w zadumie mój ojciec. Obok niego umieścił się kapitan żandarmów Krzyżanowski, Polak. Naprzeciwko ojca dwóch żandarmów z dobytymi pistoletami.
Zobaczywszy to, padłem na kolana i widząc, że ojciec zamyślony mija mnie, nie spostrzegłszy swego syna, począłem płakać, przeraźliwie wołając: „Tatusiu! To ja! Twój Broniś!”... Pomimo zgiełku ojciec musiał usłyszeć mój głos, gdyż błyskawicznie zerwał się z siedzenia, szukając mnie oczyma. Lecz w tej samej chwili żandarmi schwycili go za ręce i posadzili na miejscu. Tylko z daleka przeżegnał mnie szerokim krzyżem.
Tuż za wozem, na którym wieziono ojca mego, posuwała się ciężka kareta zimowa na saniach, zaprzężona w „szydło”, w której jechała matka, również w otoczeniu kozaków. Czy serce matczyne usłyszało mój krzyk, czy może lokaj (stary Wincenty, który całe życie spędził u nas) albo woźnica zobaczyli mnie klęczącego na śniegu u furty klasztornej i rzewnie płaczącego - nie wiem; dość, że kareta się zatrzymała, matka wyskoczyła do mnie i, z trudnością przecisnąwszy się między napierającymi zewsząd końmi dragonów i kozaków, wciągnęła mnie do karety. Zawieziono nas do prywatnego mieszkania dowódcy pułku dragonów, barona Radena, gdzie był już mój ojciec, którego miano natychmiast wysłać dalej do Wilna. Z konwiktu wezwano moich starszych braci. Ojciec wyszedł do nas w towarzystwie oficera żandarmów, który nie opuszczał go ani na chwilę. Pamiętam, że gdy nas żegnał i błogosławił, drżały mu usta. Potem kazał nam uklęknąć, podnieść prawe ręce do góry i przysiąc, że będziemy słuchali matki, nigdy nie sprzeniewierzymy się naszej polskości, nie pozwolimy użyć się na szkodę własnej ojczyzny. Przysięgliśmy.
Scena ta wywarła na mnie wrażenie piorunujące i utkwiła w pamięci na całe życie... Toteż gdy okoliczności zmusiły mnie do służby w wojsku rosyjskim, gdy po złożeniu odpowiednich egzaminów, 22 listopada 1875 roku otrzymałem szarżę oficerską w jednym z pułków lejb-gwardii, konsystujących w Warszawie, w obawie, by mnienie użyto przeciwko mym rodakom, natychmiast wszcząłem starania o translokację na Wschód. I 2 marca 1876 roku zostałem już przeniesiony do liniowych wojsk Turkiestanu, zamieniwszy ponętny pobyt w Warszawie i w lejb-gwardii na ciężką służbę na kresach państwa rosyjskiego. W Turkiestanie, na dalekim Wschodzie i w Astrachaniu spędziłem 35 lat i wróciłem do Warszawy dopiero w roku 1910, jako emerytowany generał dywizji i były hetman kozacki”...
W losie takim tkwił niewątpliwie głęboki dramatyzm. Honor oficerski i złożona przysięga nakazywały bowiem skrupulatne wykonywanie dyspozycji odgórnych, patriotyzm zaś i słowo dane ojcu nie pozwoliłyby na wykonanie ewentualnego rozkazu prześladowania czy strzelania do rodaków. Wyjazd na Wschód był więc próbą pogodzenia sprzecznych ze sobą zobowiązań moralnych i obywatelskich.
W rodzinie Grąbczewskich zawsze żywe były tradycje walki o sprawiedliwość społeczną i niepodległość. W burzliwym wieku XIX przysparzało to niemało kłopotów i członkowie tej rodziny musieli nieraz przechodzić koleje losu godne odzwierciedlenia w powieści przygodowej.
Po Powstaniu Styczniowym majątek Grąbczewskich skonfiskowano, a rodzinę wysiedlono do Kongresówki, co było przysłowiowym szczęściem w nieszczęściu. W ten sposób carat „oczyszczał” Litwę z rewolucyjnego elementu. Gimnazjum Bronisław ukończył w Warszawie, na studia wstąpił w Petersburgu, do Instytutu Górniczego. Studiów jednak nie ukończył, wstąpił na ochotnika do pułku ułanów gwardii carskiej. Po pięciu latach jednak porzucił służbę w armii czynnej. „Polubiłem Turkiestan - pisał - przeszedłem do administracji wojskowej tego kraju i siedziałem tam w stopniu porucznika, więcej ceniąc swobodę włóczęgi myśliwskiej po przepięknym świecie bożym, niż wszelkie stopnie i awanse”.
Jako urzędnik do szczególnych poruczeń przy gubernatorze Fergany odbył w 1885 r. podróż do Kaszgarii, Gumy i Chotanu na skraju pustyni Takla Makan. W wyniku tej podróży wydrukowana została (100 egz.) pierwsza publikacja naukowa Grąbczewskiego w języku rosyjskim: „Otcziot o pojezdkie w Kaszgar i jużnuju Kaszgariju w 1885 godu”. Za pracę tę otrzymał srebrny medal Rosyjskiego Towarzystwa geograficznego, został zauważony też przez władze petersburskie.
W 1888 roku, z polecenia Aleksandra III, zorganizował w Afganistanie bunt przeciwko antyrosyjsko usposobionemu emirowi Abdurrachmanowi, a to przy pomocy pretendenta do tronu, brata emira, Ischak-Chana. Było to wydarzenie szczególne w karierze Bronisława Grąbczewskiego.
Latem 1888 roku najwyższe władze rosyjskie pilnie zawezwały go do Petersburga. Dniem i nocą, konno, pieszo, na furmankach, po skąpych chwilach snu i wytchnienia (dyscyplina w takich sytuacjach obowiązywała żelazna), męczony najprzeróżniejszymi domysłami - śpieszył młody porucznik do stolicy imperium. Miał tu otrzymać zadanie, które wprawiło go w zakłopotanie, ale które - jako urzędnik państwowy - musiał wykonać.
Tereny Azji Środkowej były w tamtych czasach punktem zapalnym polityki międzynarodowej. Rosja carska i Anglia drogą przekupstwa koptowały sobie zwolenników spośród feudalnych przywódców miejscowej ludności, rozdmuchiwały bunty na terenach należących do sfery wpływów przeciwnika. Ten poker cesarski trwał przez całe dziesięciolecia. I oto Grąbczewski został głównym wykonawcą jednego z posunięć cesarza Aleksandra III... Chodziło o to, aby dać dobrego klapsa zbytnio rozigranemu lwu brytyjskiemu.
W roku 1885 agenci angielscy, wykorzystując wolnościowe aspiracje miejscowej ludności, zaopatrzyli potajemnie w broń mieszkańców wschodniej części Fergany, będącej pod zarządem administracji carskiej, i pchnęli Kirgizów i Kara-Kipczaków do rebelii antyrosyjskiej. Przelało się niemało krwi zarówno osadników rosyjskich, jak też miejscowej ludności, chociaż powstanie szybko stłumiono. Nieuniknione bodaj w takich sytuacjach represje, egzekucje, sądy doraźne oraz masowe zesłania i konfiskaty mienia mocno nadwyrężyły autorytet Aleksandra III na arenie międzynarodowej. Próżność i ambicja kazały cesarzowi „odegrać się” na przeciwniku.
Władze wiedziały, że młody porucznik mający aspiracje naukowe wiele włóczył się po górach, ma dużo przyjaciół wśród miejscowej ludności i jest dobrze obeznany z miejscowymi stosunkami. W ciągu 10 dni został opracowany szczegółowy plan akcji. Grąbczewski wiedział, że w Samarkandzie mieszka Ischak-Chan, rodzony brat emira Abdurrachmana afgańskiego, który żyje ze skromnej pensji wypłacanej mu przez rząd rosyjski. Wcześniej był namiestnikiem swego brata w Północnym Afganistanie, ale chcąc się uniezależnić, obwołał się samodzielnym chanem. Został jednak przez emira Abdurrachmana rozbity, uciekł do Rosji razem z kilkuset poplecznikami i prowadził tu nędzny żywot, marząc o zemście. W tymże stanie ducha znajdowali się i jego zwolennicy.
Grąbczewski uważał, że 1 tys. karabinów, 100 tys. ładunków i 10 tys. rubli byłoby dostateczną pomocą Ischak-Chanowi. Aleksander III po przeczytaniu projektu do każdej liczby dodał „0”. Tak więc Ischak-Chan dostać miał 10 tys. karabinów, 1 mln ładunków i 100 tys. rubli srebrem na rozpoczęcie „ludowego powstania” przeciwko swemu bratu. Gdy porucznik Grąbczewski spotkał się w Samarkandzie z Ischak-Chanem, którego znał od dawna i zaoferował mu „bezinteresowną” pomoc rządu carskiego, ten nie posiadał się z radości.
Wydarzenia potoczyły się szybko. Agitatorzy Ischak-Chana udali się na teren  przyszłej akcji. Cały zamiar realizowano w najgłębszej tajemnicy. Grąbczewski wspomina: „Podałem króciutki telegram do Petersburskiej Agencji Telegraficznej, że pretendent do tronu  afgańskiego, Ischak-Chan, zbiegł ze świtą nocy dzisiejszej w niewiadomym kierunku. Po paru dniach wysłałem nową depeszę, że pościg natrafił na ślady zbiega i dąży za nim energicznie, i na koniec trzecią, że Ischak-Chan zdołał zbiec przed pościgiem i przeprawił się na lewy brzeg Amudarii, na terytorium afgańskie. Na tym akcja oficjalna rządu rosyjskiego była zakończona”.
Nieoficjalna zaś trwała nadal. Ischak-Chan pod eskortą oddziału kozackiego (goniącego rzekomo za „zbiegiem”) przerzucony został przez teren Buchary nad granicę afgańską. W ten sam sposób odtransportowano tamże broń i amunicję. Po kilku tygodniach uzbrojeni w karabiny zwolennicy Ischak-Chana uderzyli na stolicę północnego Afganistanu Mazar-i-Szeryf. Grąbczewski zaś po nieudanym „pościgu” za pretendentem do tronu afgańskiego wrócił na dawną placówkę do Margelanu.
Przez kilka miesięcy dopóki starczyło broni, amunicji i pieniędzy „podarowanych” przez Aleksandra III, Ischak-Chan odnosił zwycięstwa nad oddziałami Abdurrachmana, co rzeczywiście przeraziło Anglików, którzy najwięcej na świecie bali się tego, że Rosja sięgnie przez Afganistan do ich „kieszeni” - Indii. Ale rząd carski po wytargowaniu od Anglików kilku drobnych ustępstw na Bliskim Wschodzie zaniechał dalszej pomocy Ischak-Chanowi.
W czerwcu 1889 roku wojska emira Abdurrachmana, zaopatrzone w najnowsze karabiny i działa produkcji angielskiej uderzyły na tereny „zbuntowane”. Po miesiącu sprawa była skończona. Ischak-Chan znów uciekł do Samarkandy, Anglicy znów rozpoczęli knucie intryg antyrosyjskich, a Abdurrachman upajał się zemstą. Grąbczewski, ciągnący wówczas po tych terenach w składzie ekspedycji naukowej, notował w dzienniku podróży: „Trzy dni szliśmy drogą usłaną trupami ludzi i zwierząt, które gnijąc tak zatruwały powietrze, że wyprawa moja musiała zatrzymywać się na noclegi daleko od drogi. Wszędzie spotykaliśmy chorych, ranionych lub wycieńczonych drogą; kobiety z dziećmi u piersi lub na plecach. Ekspedycja moja opatrywała rannych, chorym dawała lekarstwa, dzieliła się skromnymi zapasami żywności, ale była to kropla w tym morzu okrutnej nędzy”.
Kto wie, czy doszłoby do tych wszystkich okrucieństw, gdyby Aleksander III nie dopisał zera do liczb, sugerowanych ongiś przez Grąbczewskiego w Petersburgu. Skończyłoby się najprawdopodobniej na drobnej rozróbce między pogniewanymi na siebie braćmi. Ale „szczodrość” cara - „mirolubca”, jak go nazywała oficjalna propaganda, drogo kosztowała niewinny lud, wciągnięty podstępnie do pokerowej partyjki, rozgrywanej przez światowe mocarstwa. Car zadał „bolesne ukąszenie” Anglikom, lecz z ran pozostawionych przez jego zęby, lały się rzeki krwi afgańskiej, tadżyckiej, turkmeńskiej, uzbeckiej.
John Keay w książce The Gilgit Game. The Explorers of the Western Himalayas 1865 - 95(Newton Abbot, 1979, s. 172, 174, 189 - 193) pisze o wydarzeniach tego okresu z brytyjskiego punktu widzenia, lecz oddaje też należne miejsce „genialnemu Polakowi”, rywalizującemu na tym terenie m. in. z wybitnym brytyjskim dyplomatą, naukowcem i oficerem wywiadu Sir Francis Younghusband’em. Los chciał, że dwaj znakomici mężowie, Europejczycy z prawdziwego zdarzenia, nie tylko ostro ze sobą rywalizowali, jako reprezentanci dwóch światowych imperiów, na dalekich krańcach Azji, ale też się ze sobą spotkali, i - rzecz tylko na pierwszy rzut oka zaskakująca - nawet się zaprzyjaźnili. Należeli przecież do tej samej nordycznej rasy północnoeuropejskiej, łączyły ich identyczne wrodzone stereotypy zachowań (obaj byli odważni, mężni, nieustępliwi, pełni energii i pomysłowości), lecz dzieliła ich przynależność do różnych cywilizacji i do różnych państw. Zachowało się jedyne, bardzo rzadkie i cenne zdjęcie, na którym Younghusband i Grąbczewski stoją obok siebie. Jak pisze John Keay: „Younghusband thus stands shoulder to shoulder with the massive Grombtchevski, a man of six foot two with a frame to match”.
I dalej bardzo interesujące ujęcie tematu, które warto przedstawić za pośrednictwem dłuższego cytatu z tegoż dzieła: „Jakkolwiek obecnie w randze lejtnanta - pułkownika armii cesarskiej, i ubrany w uniform, by to podkreślić, Grąbczewski był Polakiem z pochodzenia. Był o dziesięć lat starszy od Younghusband’a i odbył już z odznaczeniem służbę w Gwardii Przybocznej cesarza oraz pod słynnym Skobielewem w Turkiestanie; obecnie zaś został mianowany specjalnym komisarzem granicznym prowincji Fergany, poprzednio Kokandu. Jako najbardziej doświadczony podróżnik w Rosji cieszył się opieką cara i był uważany za naturalnego spadkobiercę słynnego Przewalskiego (”was regarded as the natural successor to the famous Przhevalski”)…
W międzyczasie rozpoczął badania doliny Raskamu i zamierzał na ziemi niczyjej stoczyć bitwę z brytyjskim agentem.
W rzeczywistości jednak okazało się to spotkanie w najwyższym stopniu znamienną i przyjacielską przygodą. Younghusband przeprowadził inspekcję Kozaków, a Grąbczewski Gurków. Wymienili też zaproszenia na przyjęcie, rosyjski oficer częstował swego gościa wódką; zaś Younghusband, czyniąc wszystko, by godnie się odwzajemnić, odkorkował butelkę najlepszej brytyjskiej brandy. Anglik znalazł się pod głębokim a miłym wrażeniem, jakie wywarł na nim jego przeciwnik jako po prostu wspaniały chłop („a very good sort of fellow”). Chociaż ci oficerowie byli rywalami, a wkrótce, być może, musieliby zostać wrogami, jako osobowości mieli ze sobą wiele wspólnego. Grąbczewski był również zadowolony; oto miał przed sobą młodego człowieka, który potrafił zrozumieć i docenić znaczenie jego podróży - w Rosji, jak się zdaje, nikt tego nie potrafił - i trudności, które musiały być w trakcie ich trwania pokonane. Gdy lodowate tchnienie prądów powietrznych spływających ze stoków Pamiru wystawiało na próbę ich hart, wyrafinowany Polak i niewzruszony Anglik napełnili kieliszki, a gdy napój rozgrzał krew, zawinięci w płaszcze prowadzili zamyślenia konwersację o przyszłych losach Azji”. Był to, być może, najbardziej znamienny i pamiętny moment w całej tej wielkiej grze potęg światowych.
„Dwa dni później - kontynuuje John Keay - się żegnali. Gurkowie prezentowali broń a Kozacy salutowali przez podniesienie szabli. Grąbczewski wygłosił krótkie przemówienie, którego przewodnią myślą była chęć pźźniejszego spotkania się w Petersburgu, a nie na froncie indyjskim. Younghusband odwzajemnił się swą książką o buddyzmie (…) oraz stwierdzeniem: obaj jesteśmy uczestnikami wielkiej gry i nie będziemy ani o jotę lepsi, jeśli spróbujemy się starać negować ten fakt (…)”
Spotkanie z Brytyjczykiem było tylko epizodem w szeroko zakrojonej podróży Grąbczewskiego przez Azję, do chanatu Kundżutu (obecnie w składzie Kaszmiru).
W czasie tej trwającej prawie pięć miesięcy podróży przeciął Pamir z północy na południe, dotarł do stolicy chanatu - Beltitu (Hunzy), zbadał góry Hindukuszu, dopływy górnego Indusu i Raskem-Darii. Odkrył złoża nefrytu na Pamirze. Po raz pierwszy w historii zrobił zdjęcia topograficzne tych terenów. Za wszystkie te osiągnięcia Rosyjskie Towarzystwo geograficzne nagrodziło go złotym medalem.
Następnie badał Himalaje, Turkiestan Wschodni, Tybet. Ponad 12 tysięcy km pieszo - taka jest długość tych wypraw Grąbczewskiego.
Rezultatem wędrówki były liczne odkrycia geograficzne, po raz pierwszy wykonane mapy, bogate materiały naukowe, słowniki lingwistyczne, zbiory mineralogiczne, zoologiczne i etnograficzne.
Nazwiskiem i imieniem Bronisława Grąbczewskiego nazwano kilka gatunków fauny środkowoazjatyckiej (Carabus grombczewski, Bronislavia robusta - chrząszcze; Tetraogallus himmallayensis grombczewski - ptak).
Od 1896 roku przebywał na Dalekim Wschodzie, był m. in. generalnym komisarzem Kuantungu (Mandżurii Południowej). Rezydował w Port Arturze do 1903 roku, podając się następnie do dymisji wskutek zatargu z admirałem Aleksiejewem - namiestnikiem Dalekiego Wschodu. Grąbczewski przewidywał, iż ze strony Japonii grozi Rosji wielkie niebezpieczeństwo, Aleksiejew natomiast, zadufany w potęgę swych wojsk, nie doceniał ostrzeżeń Polaka, co więcej - zarzucał mu słabość i tchórzostwo. Kto miał rację, wykazała ciężka klęska wojsk carskich w wojnie rosyjsko - japońskiej roku 1905. Tymczasem Grąbczewski został gubernatorem astrachańskim i hetmanem tamtejszych wojsk kozackich.
Grąbczewski zarządzał ogromnymi obszarami, na których Rosja stykała się z Japonią, Chinami i Afganistanem, był głównym zarządcą Dalekiego Wschodu, znajdował się w dobrych stosunkach z cesarzami Aleksandrem III, Mikołajem II i wieloma członkami rodziny panującej, a mimo to nie uzyskał zgody na odziedziczenie rodowych majątków po własnej babci. Gdy zaś zażądano od niego, jako warunku, przejścia na prawosławie, nie posiadał się z gniewu. O wypadku tym wspominał: „Propozycja ta tak niespodziewanie spadła na mnie, że osłupiałem! Z oburzenia język mi odmówił posłuszeństwa i przez chwilę nie mogłem się zdobyć na spokojną odpowiedź. Dopiero nieco ochłonąwszy odrzekłem: - „Dziękuję panu generałowi za zajęcie się moją sprawą, lecz zrobionej mi propozycji nie mogę inaczej traktować, jak tylko chęć skontrolowania moich zasadniczych poglądów na życie. Nie jestem bigotem i nie sądzę, by jedynie katolicy mogli dostąpić zbawienia, lecz również daleki jestem od przypuszczenia, że prawosławie wywiodłoby mnie na właściwą drogę zbawienia. Zmieniać zaś religię bez przekonania, mając na widoku tylko korzyści materialne, byłoby postępkiem wysoce niemoralnym. Gdybym to zrobił, pan sam starałby się uniknąć podania mi ręki, bo musiałby pomyśleć: „A to łotr! Zmienił wiarę ojców, aby odziedziczyć dwa szmaty ziemi”. Cesarzewicz panu nadmienił, że obecnie zarządzam granicami Rosji z trzema ościennymi państwami w Azji. Rząd rosyjski mi ufa; sprawę ochrony granic uzależnia od moich raportów i to, że jestem katolikiem, w niczym nie przeszkadza mi w sumiennym spełnieniu przyjętych na siebie obowiązków. Więc pozwoli pan generał, że o przekonaniach religijnych nie będziemy więcej mówili.
Orżewskij widocznie był strapiony moją odpowiedzią”...
Po latach różnych perypetii zamieszkał Grąbczewski od 1910 roku w Warszawie. Pierwsza wojna światowa i rok 1917 znów rzucały generała w różne strony: Anapa, Petersburg, Syberia, Suez, Colombo, Japonia, Anglia...
Od 1920 roku zamieszkał na stałe w Polsce. Pracował w Państwowym Instytucie Meteorologicznym, został członkiem korespondentem Polskiego Towarzystwa Geograficznego.
W roku 1924 zaczęły się ukazywać gorąco witane przez krytykę trzy tomy Podróży gen. Grąbczewskiego; w roku 1925 Kaszgaria, później - Przez Pamir i Hindukusz do źródeł rzeki Indus, W pustyni Raskemu i Tybetu; oraz Wspomnienia myśliwskie. Z pamiętników zdążył Grąbczewski wykończyć tylko część, opublikowaną w roku 1926 pt. Na służbie rosyjskiej.
Zmarł 27 lutego 1926 roku i pochowany został na Cmentarzu Powązkowskim.
Wracając do książki brytyjskiego autora wypada zauważyć, że John Keay, zdaje się sugerować dość dwuznaczną postawę Grąbczewskiego, gdy pisze: „Wszelako jest niezaprzeczalne, że swego rodzaju umowa honorowa stanęła jednak między Grąbczewskim a jego partnerem (…). Gdy dwaj mężowie ponownie się spotkali w Yarkandzie w 1890 roku było to zupełnie jasne. Younghusband był spokojny, jeśli chodzi o jego własną rolę w doprowadzeniu do rozpadu Rosji i obaj ponownie stali się najlepszymi przyjaciółmi (…).
Około trzydzieści lat później, w roku 1925 Younghusband otrzymał list od swego dawnego rywala. Jednak w tym czasie „genial Pole” był już słabnącym i umierającym człowiekiem. Został awansowany do rangi generała - lejtnanta, przeszedł z łaski bolszewików więzienie syberyjskie, a obecnie zostawał przykuty do łóżka bez środków do życia; zmarł w następnym roku”. Trzeba przyznać, że ten fragment tekstu Johna Keay’a jest dość dwuznaczny, sugerujący istnienie jakiejś umowy, czy wręcz zmowy, między Grąbczewskim a Younghusband’em, skierowanej przeciwko Rosji, co się wydaje raczej mało prawdopodobne. Jeśli Grąbczewski sprzyjał na życzenie Anglików rozpadowi Cesarstwa Rosyjskiego, to dlaczego Brytyjczycy nie pomogli mu godnie dożyć wieku, lecz pozwolili dogasać w warszawskiej nędzy i poniżeniu? Chociaż byłby to przypadek raczej charakterystyczny: odstępcy i zdrajcy są pogardzani przez wszystkich. Podobnie jak nienawidzeni są ludzie zacni - z zupełnie innych pobudek. Los Sokratesa jest tego najdobitniejszym dowodem, a jednym z dalszych - kres życia Bronisława Grąbczewskiego. człowieka honoru i obowiązku.


Michał Jankowski




Zapiski syberyjskie profesora Benedykta Dybowskiego zawierają pewną liczbę szczegółów dotyczących życiorysu tego niepospolitego człowieka. Są one rozsiane zarówno w tekście Pamiętnika, jak i Wspomnień, a jeden z obszerniejszych fragmentów tak właśnie został zatytułowany: Z życia Michała Jankowskiego ważniejsze szczegóły...
„Kolega nasz Michał Jankowski, horyhorczanin, miał prawdziwy talent ciesielski, on tak prędko wyuczył się tego rzemiosła, że zasłynął jako pierwszorzędny pracownik w zawodzie budownictwa barż, wprowadził nawet pewne ulepszenia, przyjęte pod nazwą „metod Michaiła Iwanowicza” - odnotowywał w swym Pamiętniku Dybowski. W innym zaś miejscu nazywa go: „Michał Jankowski, doskonały strzelec, namiętny myśliwy, zdolny technik”...
Wyżej wymieniony zaś fragment warto przytoczyć szerzej. Brzmi on: „Nie znam dokładnie ani daty urodzenia, ani miejsca gdzie się urodził, wiem tylko tyle, że w roku naszego ostatniego powstania bawił na studiach agronomicznych w Horkach Ziemi Mohylewskiej, znał się z moimi dalekimi krewnymi Sławińskimi, mieszkającymi w posiadłości ziemskiej Tołoczynie, w Mohylewskiem. Po raz pierwszy spotkałem się z Jankowskim w Siwakowej, był sądzony do katorgi za powstanie horyhoreckie, przybył wprost do więzienia nad Ingodę w Zabajkalu, około miasta Czyty położonego. Znajomość zawarliśmy przy robotach przymusowych. Zostałem wyznaczony do piłowania grubych kłód modrzewiowych, z których inni wyrabiali tak zwane „kołki”, służące do wyrobu „barż” czyli do budowy statków spławnych po rzekach Ingodzie, Szyłce i Amurze. Ja z Leonem Dąbrowskim stanęliśmy w parze, zdawało się nam początkowo, że piłowanie jest bardzo łatwe do wykonania, lecz gdy zabraliśmy się do niego, przekonaliśmy się, że mu nie podołamy. Jankowski, który obrabiał kołki, spostrzegłszy nasze mozolne wysiłki, podszedł do mnie i zaproponował swą pomoc; byłem mu wdzięczny; odtąd datuje się nasza znajomość, a następnie i bliższe z nim stosunki. Podobało się mnie jego umiłowanie przedmiotu, którym zajmował się, pokochał on topór i zajęcie ciesielskie, w robotach przy barżach zajął pierwszorzędne stanowisko, wprowadzał rozmaite ulepszenia w metodach spajania desek itd. W rozmowach, jakie mieliśmy ze sobą, dowiedziałem się, że zna Sławińskich i księcia Kropotkina, ich sąsiada z Mohylewskiego, mówił mnie z zachwytem o rozmaitych poglądach kropotkinowskich - toteż nazywałem go kropotkinowcem i sądziłem, może mylnie, że zasady Kropotkina wywierały wpływ głęboki w zakładzie naukowym horyhoreckim. Wyjechawszy z Siwakowej do Czyty, a następnie do Darasunia, rozstaliśmy się na długo, on pozostał w Siewakowej. Spotkaliśmy się następnie w Irkucku, zastałem go tam wybierającego się do kopalni złotych na Lenie. Nauczyłem go zdejmowania skórki z ptaków, obiecał zbierać przedmioty przyrodnicze dla muzeum warszawskiego. Korespondowałem z nim stale, atoli prace kopalniane nie dozwoliły mu się zająć ptakami. Ostatecznie namówiłem go, ażeby wspólnie z nami pojechał na Amur i Ussuri, gdzie rozstaliśmy się z nim, jak opisałem powyżej.
Pierwszym parostatkiem odchodzącym w roku 1874 z Kozakiewiczowskiej stanicy na jezioro Chanka, odjechał pan Michał z p. Kajetanem Czaplejewskim, przeprowadziliśmy ich i żegnaliśmy serdecznie...  Jankowski dostał z początku posadę na Askoldzie jako zastępca, lecz gdy Czaplejewski nie wrócił, został mianowany zarządzającym kopalniami, a do tego pełnomocnym ajentem towarzystw złotokopalnianych. Pobierał płacę ministerialną, jak ją żartobliwie nazywaliśmy, ustępując miał nagromadzony kapitał do założenia fermy na Sławiance, w dolinie Sidemi. Przed ustąpieniem ożenił się z Rosjanką. Dla nas był stale oddany z serdeczną, braterską życzliwością, ile go tylko razy odwiedziliśmy na Askoldzie, lub ja sam następnie na Sidemi, witał nas jak braci. Zbierał okazy ptaków dla Taczanowskiego, niósł pomoc naszym wygnańcom. Zasłużył sobie sławę doskonałego zarządcy złoto-kopalnianych zakładów.
Zbudował dom, warownie, urządził fermę gospodarczą wzorową, jakiej dla porównania nie było na całej Syberii, ani na Amurze, lub w Kraju Ussuryjskim. Zbiory jego lepidoterologiczne posłużyły do wyświetlenia składu fauny motyli kraju przymorskiego. Wszakże zapomniał niestety o tym, co w nim było polskiego, przykro mu było się do tego przyznawać, a stąd rzadkie korespondencje szczególnie w ostatnich czasach. Jako strzelec, czy to ze sztucera kulami , czy z dwururek śrutem, nie miał sobie równego na Syberii. Sam był tak pewnym swego strzału, że szedł na tygrysa bez towarzyszy i zawsze położył zwierza z pierwszego zaraz wystrzału. Sławny był jego strzał do dowódcy Chunguzów, zranił go śmiertelnie, ukrytego za drzewem w chwili, gdy się wychylił, ażeby dać wystrzał do Jankowskiego.
Miernego wzrostu, silnej budowy ciała, zdrowej kompleksji, wyjątkowo tylko niedomagał; o ile wiem, parę razy cierpiał na oczy. Zarost na głowie i twarzy miał więcej niż obfity, ciemnoszatynowy, prawie czarniawy, oczy brunatne. Krótkogłowy, twarz miernie szeroka, nos prosty, wąski, usta wśród gęstego zarostu ukryte. Dobry jeździec, pomimo nóg przykrótkich wytrzymały piechur, zręczny i wprawny wspinacz na drzewa. Taką jest jego krótka charakterystyka fizyczna. Zdolności intelektualne posiadał dobre, celował w talentach technicznych, był wyśmienitym organizatorem społecznym i zawodowym. Umiał zarządzać tłumem. Uczciwy, słowny, dobry mąż i ojciec, wyrozumiały dla służby, uczynny dla kolegów, był powszechnie lubianym”.
Pewne, lecz niezbyt obfite, dane o tym badaczu przyrody syberyjskiej można znaleźć także w niektórych wydaniach o charakterze encyklopedycznym. Tam np. Słownik biologów polskich (Warszawa 1987, s. 226 - 227) podaje: „Jankowski Michał, przyrodnik. Urodził się 1843 lub 1844 (podawano również 1840) w byłej guberni kaliskiej, syn Jana. Studiował w Instytucie Rolnictwa w Hory-Horkach na Białorusi i wraz z partią „horyhorecką” wziął udział w powstaniu styczniowym. Uwięziony i skazany na 8 lat ciężkich robót, spotkał w Siewakowej B. Dybowskiego i W. Godlewskiego. Po uwolnieniu w 1868 r. z robót rozpoczął pracę w kopalniach złota w okolicy Czyty. 1872 - 74 odbył wraz z B. Dybowskim i W. Godlewskim podróż badawczą z biegiem Amuru na zbudowanej przez siebie łodzi. Zrezygnował z dalszego uczestnictwa wiosną 1874, otrzymał bowiem posadę zarządcy kopalni złota na wyspie Askold. W 1879 nabył posiadłość (ok. 550 ha) nad rzeką Sidemi na półwyspie zwanym później półwyspem Jankowskiego. Osiedlił się w niej na stałe około 1881 po rezygnacji z posady i zaprowadził wzorową gospodarkę hodowlaną połączoną z aklimatyzacją nowych gatunków użytkowych roślin i zwierząt (...) Eksploracje przyrodnicze prowadził od 1876. Do Muzeum Zoologii i Botaniki Akademii Nauk w Petersburgu, oddziału Towarzystwa Geograficznego w Irkucku i do Gabinetu Zoologii i Muzeum Branickich w Warszawie nadesłał wiele zbiorów, głównie ornitologicznych i entomologicznych... Znalazło się wśród nich wiele gatunków nowych dla nauki (np. budząca później zainteresowanie ornitologów Emberioza jankowskii) lub nowych dla tych obszarów (...)”.
Dodajmy, że kilku dalszym gatunkom i podgatunkom ptaków nadano imię naszego rodaka, np. Cygnus bewickii jankowskii, Pica pica jankowskii itd.
Około roku 1877 Jankowski założył na wyspie Askold stację meteorologiczną i przesyłał wyniki obserwacji do Głównego Obserwatorium Fizycznego w Pułkowie, za co otrzymał w 1880 złoty medal. Odkrył na tej wyspie i w południowym biegu Ussuri stanowiska ze szczątkami kopalnymi fauny trzeciorzędowej, po raz pierwszy opisane dla tych obszarów. Zajmował się też badaniami archeologicznymi. Duże zasługi położył dla rozwoju hodowli jeleni wschodnich oraz zachowania ich pogłowia. W 1888 założył w swej posiadłości rezerwat tych jeleni, który około 1912 liczył już do 2000 sztuk i, mimo zniszczeń dokonanych w czasie wojny domowej, jest do dziś poważnym ośrodkiem hodowlanym. Sam Jankowski był autorem kilkunastu publikacji w języku rosyjskim, m. in. Ostrow Askold(1881), Kuchonnyje ostatki i kamiennyje orudija najdiennyje na bieriegu Amurskogo zaliwa(1881), Piatnistyje oleni, barsy i tigry Ussurijskogo kraja(1882), Krasnyj wołk w okriestnostiach Władiwostoka (1897).
Jako człowiek należał Jankowski do typu ludzi przywiązujących ogromne znaczenie do wartości rodzinnych; łączyło go z żoną Olgą szczere i wierne uczucie, będące fundamentem zgodnego i szczęśliwego pożycia ich dużej rodziny.
„Uczucie miłości, jak wiadomo, jest samo w sobie przyjemne dla osoby, która go doznaje - pisze Adam Smith w Teorii uczuć moralnych. - Łagodzi i uspokaja serce, zdaje się sprzyjać posunięciom życiowym i przyczyniać do zdrowego stanu konstytucji ludzkiej; świadomość zaś wdzięczności i zadowolenia, które musi wzbudzić w człowieku, będącym przedmiotem miłości, czyni ją jeszcze bardziej przyjemną. Obopólny życzliwy stosunek czyni ich szczęśliwymi nawzajem, zaś sympatia wobec tej obustronnej życzliwości sprawia, że są przyjemni dla wszystkich pozostałych osób. Z jakąż przyjemnością patrzymy na rodzinę, w której w całej pełni panuje wzajemna miłość i szacunek, w której rodzice i dzieci są towarzyszami, gdzie jedyną różnicę tworzy pełne szacunku oddanie z jednej strony i życzliwe pobłażanie z drugiej; gdzie swoboda i przywiązanie, wzajemne żarciki i wzajemna uprzejmość ukazują, że braci nie dzieli sprzeczność interesów, ani też nie poróżnia sióstr rywalizacja o większą przychylność innych i gdzie wszystko ukazuje nam nastrój spokoju, pogody, zgody i zadowolenia? Odwrotnie, jak nieprzyjemnie się czujemy, znajdując się w domu, w którym drażniące spory nastawiają połowę jego mieszkańców przeciwko pozostałym, gdzie wśród upozorowanej grzeczności i uprzejmości podejrzliwe spojrzenia i nagłe wybuchy złości zdradzają wzajemną zazdrość, która ich rozpala i która może przebić się w każdej chwili przez wszelkie hamulce, które nakłada obecność towarzystwa...
Główna doza szczęścia ludzkiego rodzi się ze świadomości, że się jest kochanym”... Piękną ilustracją do tych słów filozofa może być zarówno życie rodziny Michała Jankowskiego, jak i pewien tekst pisany przezeń. 1 lipca 1878 roku pan Michał opowiadał o swym życiu w liście do Dybowskiego:
„Kochany Doktorze! (...) Teraz, wedle Waszego życzenia, nakreślę Wam okoliczności towarzyszące mojej żeniaczce, tylko uprzedzam, że romantyzmu nie oczekujcie, bo go (czy niestety?) nie było! Ja zamierzałem ożenić się, żeby mieć dobrą i rządną gospodynię na projektowanej fermie, żeby przy tym nie była starą i brzydką, żeby miała wysokie zalety serca, rozsądek zdrowy w głowie, była przywiązaną i wierną żoną, czułą matką, dobrą dla sług, ażeby lubiła moje psy i moje zajęcia. I co najgłówniejsze, ażeby na odszukanie tego skarbu i na wstępne zaloty nie tracić wiele czasu. W lutym roku zeszłego 1877 pojechałem przez Striełok z Höckem do Władywostoku. Zapowiedziałem na Askoldzie stanowczo, że jadę odszukać dla siebie miejscowość dla osiedlenia i po żonę. We Władywostoku przy pomocy Szulca fotografa dowiedziałem się, że jest około 15 panien na wydaniu, licząc w to i córki majtków.
Najgorętszym moim pragnieniem byłoby je zebrać wszystkie razem, pomówić z nimi, obejrzeć i wybrać... Lecz ponieważ tego planu nie było możności uskutecznić, więc musiałem ograniczyć się zaoczną charakterystyką, jaką mnie dał Szulc o każdej z nich, tudzież przejrzeniu fotografii w jego albumie. Były pomiędzy pannami znamienite piękności, jak np. Maszeńka Rein, były z posagiem wynoszącym kilka tysięcy, lecz wszystko to mnie nie smakowało, gdyż każda z nich, według opinii ludzi, zechciałaby zaraz odgrywać rolę pani. Między innemi była synowica dyrektora zarządu nad portem Kurkutowa, dziewczyna jak powiadano, bardzo pracowita, skromna, nie lubiąca strojów i zebrań towarzyskich, na których, jak wiadomo, zbierają się dla pokazania sukien, dla gry w karty, pijatyki i plotek. Poznajomiłem się z Kurkutowem, byłem dwa razy u niego w domu, lecz z ową synowicą, której na imię Olga, oprócz zwykłych frazesów przy powitaniu i pożegnaniu, nie udało się ani razu pomówić. Widziałem tylko, że chociaż w domu była żona Kurkutowa, następnie jej matka czyli „babuszka” i dwie podrastające córki, wszakże cała gospodarka, kuchnia i dzieci były na ręku Olgi; ona od piątej rano do nocy była wciąż na nogach. Widziałem, że bywające u Kurkutowów oficerstwo oraz urzędnicy odnosili się  ku Oldze z należnym uszanowaniem, jakkolwiek ona chodziła w perkalikowych sukienkach, bez wszelkiej pretensji i ciągle prawie z podwiniętymi rękawami; słyszałem nawet opowiadanie, że rankami nosi wodę i pierze bieliznę w pobliskiej rzeczce, pomimo że Kurkutow ma sługi i zajmuje pierwsze stanowisko po Ławrowie w porcie władywostockim. Wszystko, com widział i słyszał, wywarło na mnie przyjemne wrażenie, lecz musiałem wracać na Askold. Myślałem cały marzec o tak ważnym kroku, jak żeniaczka, lecz ku końcowi miesiąca przyszedłem do takiego wyniku swoich rozmyślań, że „nie spróbowawszy nic nie wymyślisz”. W kwietniu pojechałem znowu do Władywostoku i przy pierwszej zaraz sposobności objawiłem Oldze, że chcę ją pojąć za żonę. Sądziłem, że ona się ucieszy, więc co najmniej rzuci się mnie na szyję, jakby to zrobiła inna biedna dziewczyna, mająca już 22 lata, bo chociaż ją wszyscy lubili i szanowali, lecz nikt nie oświadczał się o jej rękę - a ona bardzo prosto mnie powiedziała, że pomyśli do niedzieli; to było we czwartek, i wtedy da mi odpowiedź. Przy tym zapewniła, że nikogo pytać o radę nie będzie, jak tylko siebie samą. I rzeczywiście dotrzymała słowa, bo kiedy w niedzielę, wziąwszy ją za rękę objawiłem Kurkutowom i babuszce, ażeby nas „pozdrawili” jako „żenicha” i „niewiestę”, to wszyscy, i swoi i goście, byli porażeni jak błyskawicą, a Kurkutow tak się zmieszał, że na kilka minut zapomniał języka w gębie. Oni czuli, kogo tracą, czuli, że dwie najemnice nie zastąpią im tej krewniaczki, która pracowała bez wynagrodzenia i obywała się kilkoma perkalikowemi sukienkami.
W kilka dni potem odbyło się skromne wesele i ja z żoną wsiadłszy do gondoli popłynąłem na Askold. Tam nie kazałem robić żadnych przygotowań, wszystko pozostało jak dawniej. Zdziwiło mnie mocno, gdy przy podpisywaniu aktu ślubnego Olga dała odpowiedź, że nie umie pisać. Przy pierwszej sposobności wypowiedziałem jej moje zdziwienie, gdyż z rozmowy widać było, że czytuje książki i zna język książkowy. Powiedziała mi, że sama wyuczyła się czytać i czytała dużo, lecz nie miała czasu uczyć się pisać.
Drugiego maja bieżącego roku (1878) zaczął się drugi rok, jak żyjemy razem. Urodziła nam się córka Elżbieta. Olga pisze sama listy do krewnych, zapisuje stale spostrzeżenia meteorologiczne, robi bez omyłek cztery działania arytmetyczne, posiada trochę wiadomości geograficznych i historycznych. Oprócz tego obszywa mnie, siebie, Babicha i Andrzeja, opiekuje się mojemi gąsienicami, poczwarkami, wkłada motyle w cjanek, a następnie w koperty własnej roboty, a co najważniejsze wiecznie wesoła, zawsze zajęta i zadowolona z tego co jest, nie zna wcale chandry, tej zarazy grasującej w rosyjskim inteligentnym towarzystwie. Babich, który zawsze z wielkim cynizmem odzywa się o kobietach, obecnie pozostaje z Olgą w wielkiej przyjaźni, przynosi jej co dzień świeże bukiety kwiatów, chociaż i teraz powiada, że zdania swojego odnośnie do kobiet nie zmienił, lecz w Oldze widzi wyjątek. Co do mnie, to i ja także nie mogę zastosować do siebie zdania Heinego, który twierdzi, że każdy małżonek choć raz na dzień żałuje, że się ożenił. Ja dotychczas jeszcze nie żałowałem ani razu, lecz z każdym dniem czuję więcej przyjaźni i szacunku ku osobie Olgi, bo ona swoim oddaniem zasługuje na to: ona każdą moją wolę przyjmuje bez krytyki, lubi moją broń, moje psy, moje kolekcje przyrodnicze... Oprócz kilku sukienek własnej roboty nic więcej nie daje sobie sprawić. Dotąd nie mamy niańki, Olga sama wszędzie nadąża; z taką żoną nie lękam się pozostać bez chleba. Do pełnej charakterystyki muszę tu dodać, że jest ona zdrową, rumianą na twarzy, ma zdrowe białe zęby, ważyła po ślubie 3 pudy 34 funty, a teraz waży 4 pudy 24 funty, dobrze złożona, niższa ode mnie o 2 cale; strzela z Winchestera daleko lepiej do butelek pływających po powierzchni morza niż Badajew kulami, a przecież on zalicza się do lepszych strzelców”...etc.
Nie każdy mąż po latach wspólnego pożycia napisze w ten sposób o swej żonie. A i nie każda żona na takie słowa zasłuży... Jankowski potrafił też zadbać o dobrobyt materialny rodziny, był wyśmienitym gospodarzem.
Profesor Dybowski wspominał później: „W roku 1883, wracając z Kamczatki, odwiedziłem go wraz z Pleskim i Kalinowskim na jego fermie już urządzonej, dźwigniętej prawie z niczego i postawionej na wyżynie wzorowych ferm. Czego już tam nie było: stada koni, bydła, owiec, kóz i drobiu różnego gatunku, pasieka pszczół południowo-ussuryjskich i europejskich włoskich, ogrody warzywne, sad owocowy, pola orne, łąki polewne, pastwiska uprawne, a do tego zabudowania porządne. Dom-forteca, oficyna, gumno, stodoła, zagrody, chlewy itd. Wszystko było tak urządzone, by w każdej chwili móc odeprzeć napad Chunguzów. Pan Michał i pani Olga idąc spać miewali zawsze broń przy sobie. Pomimo ciągle grożącego niebezpieczeństwa gospodarka szła pomyślnie, wzmagały się dostatki, grono dzieci wzrastało powoli. Elżusia, najstarsza córeczka, wówczas sześcioletnia, zawarła ze mną przyjaźń tak serdeczną, że postanowiła była towarzyszyć mi w podróży do Europy, by tam stać się Polką prawdziwą, opowiadała mnie o losach biednego zajączka z bajeczki, z takim głębokim przejęciem cierpieniem tego biedactwa, że łzy spływały po jej policzkach i już łkając wymawiała koniec: „tak zakończył życie biedny zajączek”... Pani Olga, zawsze czynna, zdrowa i wesoła, pełniła obowiązki zarządczyni wielkiego gospodarstwa i matki licznej rodziny - z pogodą umysłu i nieporównaną gorliwością (...)
Przyjechawszy do kraju, po objęciu posady profesora zoologii we Lwowie, starałem się wszelkimi sposobami pomagać Jankowskiemu w przeprowadzeniu jego szeroko zakrojonych projektów. Za pośrednictwem Taczanowskiego uzyskałem ze strony hrabiego Konstantego i Aleksandra Branickich ogiera i klacz półkrwi arabskiej, rasowych kilka krów i stadnika. Za pośrednictwem Pleskiego w Petersburgu wystarałem się o przewóz darmowy tych zwierząt z Odessy do Władywostoku; w taki sposób pokwitowałem za usługi i pomoc, dane nam przez Jankowskiego. Mijały lata, przerwała się i nasza korespondencja”...
Później profesor nieco krytyczniej wyraża się o swym byłym przyjacielu i pomocniku, mając mu nawet za złe, że się ożenił z nie - Polką: „Pan Michał Jankowski był to człowiek energiczny, doskonały technik, pomysłowy pracownik, doszedł w ciesielstwie do wielkiej wprawy. Strzelał wybornie, należał zawsze do najcelniejszych strzelców, przy popisach strzeleckich zbierał stale pierwsze nagrody. W późniejszych czasach szedł na tygrysa sam jeden, ufając sobie najzupełniej. W owych czasach, gdy do nas przybył, miał wielką wadę rezonerstwa nihilistycznego, której to wady pozbył się następnie. On dał mnie temat do syntetycznego ocenienia wpływu na naszych ziomków tak zwanych mieszanych małżeństw z moskiewkami, sybiraczkami i żydówkami”... Chodzi o to, że Dybowski jako zapalony polski patriota, nie mógł wybaczyć swemu przyjacielowi faktu, że ów wpadł pod wpływy mentalności rosyjskiej i schematów myślowych w tym państwie dominujących:
„Jankowski pod wpływem nihilistów rosyjskich był uprzedzony co do naszych niewiast i naszych działaczy politycznych”- z przekąsem stwierdza Dybowski. Dodajmy, że w Rosji w ogóle (nie tylko w środowisku nihilistów) dominowało powszechne prawie przekonanie o Polkach, jako o lekkomyślnych rozpustnicach, a o polskich politykach, jako o głupcach i niebezpiecznych warchołach - w czym odbijał się tradycyjny moskiewski antypolonizm. Niektórzy przebywający w Rosji Polacy w sposób paradoksalny również podzielali to przekonanie.
Jeśli natomiast mówić szerzej o przekonaniach nihilistycznych i socjalistycznych Jankowskiego, to w pewnym okresie swego życia dzielił on je z bardzo wieloma młodymi Rosjanami, Żydami, Polakami.
Wybitny socjolog Vilfredo Pareto pisał o tej duchowej „epidemii” w Podręczniku ekonomii politycznej:„W naszych czasach narodziła się nowa religia uznająca, że każda istota ludzka powinna poświęcać się dla dobra „maluczkich i ubogich”; wyznawcy tej religii mówią z lekceważeniem o innych religiach uważając je za mniej naukowe; ci dzielni ludzie nie dostrzegają tego, że zasady ich wiary nie mają bardziej naukowego podłoża niż zasady jakiejkolwiek innej religii”.
Nihilistyczne przekonania stanowiły w drugiej połowie XIX wieku - na początku XX wynik ideowych poszukiwań myślącej młodzieży, niezadowolonej z realiów ówczesnego życia społeczno - politycznego. „Nihilizm jako stan psychologiczny musi nastąpić, kiedy we wszystkim, co się dzieje, zaczniemy szukać „sensu”, którego tam nie ma: tak iż poszukujący straci w końcu odwagę. Nihilizm jest wówczas uświadomieniem sobie trwonienia siły przez długi okres czasu, udrękę tym „na próżno”, niepewnością, brakiem sposobności jakiegokolwiek wypoczęcia dla siebie, uspokojenia się co do czegokolwiek - wstydem przed samym sobą, jak gdyby oszukiwało się siebie nazbyt długo... Owym sensem mogło było być „spełnienie” najwyższego kanonu moralnego we wszystkim, co się dzieje, moralny ustrój świata; lub przyrost miłości i harmonii w obcowaniu istot; lub zbliżenie się do jakiegoś stanu powszechnego szczęścia; lub nawet śmiałe zmierzanie do stanu powszechnej nicości - cel jest zawsze jeszcze jakimś sensem. Wszystkie te sposoby myślenia mają to wspólnego, że jakieś coś ma być osiągnięte przez sam proces: - i oto pojmuje się, że w „stawaniu się” nie ma żadnego celu, że przezeń nic osiągniętym nie będzie... A więc rozczarowanie co do rzekomego celu w „stawaniu się” jako przyczyna nihilizmu (...).
Cóż się stało w istocie? Uczucie braku wartości zostało osiągnięte z chwilą, kiedy się pojęło, że ogólny charakter istnienia nie „może być” interpretowany ani przez pojęcie „zamiaru”, ani przez pojęcie „jedności”, ani przez pojęcie „prawdy”. Nic nie jest przezeń zamierzone i nic nie zostaje osiągnięte; brak jest rozciągającej się na wszystko jedności w wielkości tego, co się dzieje: charakter istnienia jest nie „prawdziwy”, jest fałszywy..., żadną miarą nie ma się już podstawy do wmawiania w siebie świata prawdziwego... krótko mówiąc: kategorie „zamiar”, „jedność”, „byt”, za pomocą których włożyliśmy w świat wartość, zostają przez nas znowu wycofane - i oto świat wydaje się bez wartości” - wywodzi Fr. Nietzsche w Woli mocy. I dodaje: „Filozof nihilista jest przekonany, że wszystko, co się dzieje jest bez sensu i dzieje się na próżno”... Z reguły jednak takie przekonania stanowią tylko okres przejściowy w rozwoju umysłowym idealistycznej młodzieży. Dojrzewanie moralne i intelektualne, potrzeby życia praktycznego powodują odejście od tego uciążliwego światopoglądu ku bardziej wyważonym systemom myślowym.
Jak wiadomo wartości fałszywych nie można wykorzenić przez dowody; tak samo jak krzywej optyki w oku chorego. Ale samo życie powoduje częstokroć wyprostowanie tej fałszywej optyki. Tak się też stało w przypadku Michała Jankowskiego. Życie rodzinne, praca naukowa i gospodarcza wymagały innej perspektywy widzenia świata, bardziej pozytywnej i konstruktywnej.
W liście Jankowskiego do Dybowskiego z 20 stycznia 1909 roku znajdujemy coś w rodzaju podsumowania ostatnich dziesięcioleci jego życia: „Zapewne zdziwi się kochany Doktor, że ja na starość (66 lat) poświęcam się nowej roli, lecz stało się to z następującej przyczyny. W miarę jak rozszerzało się moje gospodarstwo i podrastały dzieci, jednocześnie mnożyły się wydatki. Wypadło zaniechać wielu rzeczy, które były ulubione, bo czasu na nie nie wystarczało. Obecnie dzieci już nie dzieci; Liza wyszła za mąż, już ma kupę dzieci (wyszła za Anglika); Niutka także zamężna; Aleksandrowi 31 rok, on w Ameryce; Jurek ożenił się i teraz razem z matką gospodaruje, zarządza hodowlą koni i jeleni, przy nim Janek i Paweł jako pomocnicy.
Ażeby go nie krępować i dać mu możność wyrobienia samodzielności, pozostawiam go własnym natchnieniom, nawiedzając ich od czasu do czasu. A sam, żeby nie próżnować, zabrałem się do pracy księgarskiej. Bardzo wiele chciałoby się mnie pisać, lecz odkładam do drugiego razu, a obecnie ściskam Was, kochany Doktorze, najserdeczniej. Żona zasyła ukłony, ona trzyma się jeszcze krzepko i na Sidemi w gospodarce gra, jak przedtem, rolę królowej. (...) Nabazgrałem Wam, kochany panie Doktorze, „po polskiemu”. Bardzo rzadko zdarza się teraz pisać po polsku, a lepiej widocznie już pisać nie mogę. Ściskam raz jeszcze...” Te przyprawione lekką goryczą i autoironią słowa świadczą o tym, że serce Michała Jankowskiego, mimo wieloletniego pobytu w głębi Rosji, do końca pozostało polskie - po polsku czuło i po polsku bolało... Do końca...


Aleksander Karpiński




Aleksander Karpiński uważany jest za „ojca geologii rosyjskiej”. I zupełnie słusznie. Z tą jednak poprawką, że istotny był też wkład jego w rosyjską i światową paleobotanikę, paleontologię i petrografię, a prace jego zapoczątkowały rozwój takich nowych dyscyplin naukowych jak paleogeografia czy tektonika.
Działalność naukową rozpoczął A. Karpiński na początku drugiej połowy XIX wieku. Wówczas wiedza geologiczna w Rosji znajdowała się dopiero w powijakach, niezbyt zresztą wysoko sięgała także w innych krajach. Niektóre działy geologii ukształtowały się tuż przed początkiem prac Karpińskiego. Dlatego ten znakomity uczony uważany jest za założyciela rosyjskiej szkoły geologicznej.
Wyniki i wnioski, do których doszedł w swych badaniach Karpiński, od samego początku przyciągnęły uwagę wszystkich geologów. Także i dziś stanowią one istotną część dorobku geologii światowej, bez znajomości której trudno rościć prawo do bycia poważnym specjalistą w tej dziedzinie wiedzy. Dzięki ogromnemu dorobkowi A. Karpińskiego (ponad 500 publikacji, z których około 300 to znakomite dzieła naukowe) geologia radziecka wysunęła się w latach trzydziestych XX wieku na jedno z czołowych miejsc w naukach o ziemi w skali ogólnoświatowej. Przy czym tradycje te otrzymały godną kontynuację ze strony uczniów znakomitego profesora (A. Archangielskij, E. Milanowski, N. Szacki, M. Tietiajew i in.).
A. Karpiński był czynny w nauce przez 78 lat, 75 z nich spędził w Petersburgu - Piotrogrodzie - Leningradzie i należy do najsłynniejszych obywateli tego wielkiego miasta. Spośród zewnętrznych oznak osiągnięć naukowych profesora nazwać można fakt, że był on członkiem rzeczywistym 21 zagranicznych akademii nauk i towarzystw naukowych, jak również 29 - rosyjskich.
Karpińscy herbu Korab byli rodziną szlachecką, wywodzącą się z Mazowsza (1500), znaną później także w Prusach i na Wołyniu. Jedna ze wschodnich gałęzi tego rodu przesiedliła się w XVII wieku z Małopolski na Ukrainę, a stamtąd do Rosji, z biegiem lat przeszła na prawosławie i uległa daleko posuniętej asymilacji.
Aleksander Karpiński urodził się 23 grudnia 1846 roku na Uralu, w miejscowości, która dziś ma nazwę Krasnoturjińsk. Ojciec jego Piotr był inżynierem górnictwa, przy tym doskonałym znawcą swego zawodu, kierownikiem kopalni. Matka, Maria Ferdynandowna z domu Grashof, pochodziła z rodziny niemieckiego inżyniera, który przybył do Rosji z Saksonii jeszcze za czasów Katarzyny II i również położył zasługi dla rozwoju górnictwa uralskiego. W momencie urodzenia Aleksandra obydwie rodziny były już zasymilowane przez środowisko rosyjskie i w metryce cerkiewnej występują jako prawosławne. (Żadna inna możliwość zresztą praktycznie w tej sytuacji nie istniała).
Kilka miesięcy po urodzeniu się syna rodzina Karpińskich przesiedliła się do miasta Jekatierinburg (obecnie Swierdłowsk), centrum górniczego Uralu. Tutaj też i minęło dzieciństwo przyszłego naukowca. Ojciec jego otrzymał posadę w zarządzie naczelnika górnictwa, często wyjeżdżał w teren dla różnego rodzaju inspekcji. Gdy syn miał dziewięć lat, ojciec zaczął zabierać go z sobą w, co prawda, uciążliwe, lecz wyjątkowo pouczające podróże. Przed chłopcem otwierał się dziwny świat ziemi niby martwej, nieożywionej, a przecież tak zadziwiającej. Ojciec, wytrawny inżynier - geolog, cierpliwie odpowiadał na tysięczne „dlaczego”? wścibskiego syna. Dlaczego ta góra ma szczyt spiczasty a tamta płaski? Dlaczego ten kamień jest jak pierog słojowy? Dlaczego, gdy kopiesz kijem w błocie, na powierzchnię wyskakują pęcherzyki? Dlaczego bywają trzęsienia ziemi? Dlaczego jedne muszelki są skręcone w gwint, a inne otwierają się jak pudełeczka?... I tak dalej, i tak bez końca... A tato starannie i wyczerpująco, bez zniecierpliwienia, wyjaśnia synowi każdy nurtujący go problem. Chłopczyk z zachwytem patrzy na ojca: „Skąd ty to wszystko wiesz! I ja, gdy wyrosnę, będę inżynierem górnictwa”...
Bardzo wcześnie - co jest cechą wszystkich wybitnych jednostek ludzkich - budzi się w Karpińskim szlachetna i nienasycona żądza wiedzy, o której (że uczynimy tu dygresję ogólnofilozoficzną!). Cyceron w dziele O najwyższym dobru i złuwywodził: „Jest w nas wrodzona tak silna żądza poznania i wiedzy, iż nikt nie może żywić wątpliwości, że natura ludzka stara się ją zdobyć bez zachęty w postaci jakiegokolwiek zysku. Czyż nie widzimy, jak to dzieci nie dają się nawet chłostą odstraszyć od przyglądania się niektórym rzeczom i dowiadywania się o nie jak, mimo odpędzania, powracają; jak się cieszą, że coś wiedzą; jak pragną opowiedzieć to drugim; jak pociągają ich uroczyste obchody, zabawy i inne tego rodzaju widowiska i jak dla nich znoszą nawet głód i pragnienie? A cóż dopiero trzeba by powiedzieć o ludziach mających upodobanie w uprawianiu nauk i sztuk? Czyż nie widzimy, że nie dbają oni ani o zdrowie, ani o majątek, że porwani żądzą poznania i wiedzy znoszą wszystko, że najcięższe troski i znoje wynagradzają sobie tą rozkoszą, którą czerpią z nauki? Jak mnie się przynajmniej wydaje, coś podobnego miał na myśli Homer w wierszach zawierających opowieści o śpiewie syren. Zapewne bowiem nie miały one zwyczaju wabić przejeżdżających obok nich żeglarzy ani słodyczą głosu, ani też jakąś niezwykłością czy różnorodnością śpiewu; ale ponieważ zapewniały, że mają wiele wiadomości, sprawiały tym, iż ludzie powodowani żądzą wiedzy, zatrzymywali się przy ich skałach. W taki sposób wszak kuszą Ulissesa (...)  „Zawróć swój statek...Iżby tu pierwej nie stanął wdziękiem śpiewania zwabiony. Potem, gdy muz różnych dary nasycił już serce swe chciwe, w wiedzę bogatszy do brzegów ojczystych szybko powracał”...
Homer zdawał sobie sprawę, że opowieść jego nie mogłaby znaleźć uznania, jeśliby tak wybitny człowiek dał się usidlać i zatrzymać piosenkami. Przeto syreny obiecują mu wiedzę i nic dziwnego, że komuś żądnemu poznania jest ona droższa od ojczyzny”... Mit ten, jak każdy inny, mówi w symbolicznej formie o głęboko ukrytych mechanizmach funkcjonowania psychiki ludzkiej...
Oczywiście, nie tylko o zagadnieniach przyrodniczych pytał Karpiński junior swego ojca. Z jego ust padały też pytania, na które senior nie bardzo potrafił małemu synowi udzielać odpowiedzi i powoływał się na przyszłość, kiedy to chłopak urośnie i sam wszystko zrozumie. - Dlaczego wielu górników ma na nogach i rękach łańcuchy? Dlaczego od rana do wieczora przebywają pod ziemią? Dlaczego tak często giną w kopalniach? Dlaczego są tak wynędzniali, biedni i umierają często nie dożywszy czterdziestu lat? Dlaczego ten i ów naczelnik na odlew bije w twarz pokornie milczącego robotnika?... Na te pytania znalazł odpowiedzi Aleksander Karpiński później, w miarę, jak stawał się człowiekiem dojrzałym, nie tylko znakomitym inżynierem, uczonym, ale i przekonanym humanistą i demokratą.
Nastał rok 1857. Rodzina Karpińskich doznaje ciężkiego ciosu: na serce umiera ojciec. Matka z trudem utrzymuje liczną rodzinę za pensję 33 rubli miesięcznie. Latem następnego roku wszyscy trzej synowie bracia Karpińscy (Aleksander, Aleksy, Michał), korzystając z przywileju przysługującego dzieciom osób, służących w departamencie górnictwa, zostają oddani do Petersburskiego Korpusu Górniczego. Była to uczelnia zamknięta, do której zabierano dzieci około 10-letnie, i uczono kosztem skarbu państwa. W zaistniałej sytuacji wyjścia innego nie było. Wszyscy trzej chłopcy zresztą stali się znakomitymi specjalistami, autorami prac naukowych, kierownikami przemysłu górniczego na Uralu.
Pod koniec życia A. Karpiński pół serio pół żartem zauważał: „W naukowym i służbowym sensie życie moje układało się w najwyższym stopniu pomyślnie, bez wszelkiego wysiłku i jakichkolwiek zabiegów z mojej strony”. Z tą  „nieznaczną” poprawką, że stałą cechą jego charakteru była nieprzerwana, stała, mądrze zorganizowana praca.
Po ośmiu latach nauki Aleksander Karpiński kończy Petersburski Korpus Górnictwa i w randze porucznika, z tytułem inżyniera górnictwa skierowany zostaje do kopalni uralskich. Pracuje tam jednak zaledwie parę lat.
Wraca ponownie do Petersburga, broni tu dysertacji z zakresu geologii i zostaje adiunktem uczelni, którą ukończył, a która zmieniła w międzyczasie nazwę na Instytut Górniczy. Pracuje na wydziale geologii, geognozji i nauk o złożach rudy. Od tej chwili datuje się działalność dydaktyczna Karpińskiego w Instytucie Górnictwa, która trwać miała bez przerwy 30 lat. Chociaż najżywsze zainteresowanie żywił młody profesor przede wszystkim do pracy naukowej, to jednak i do wykładów szykował się starannie, unikał powierzchownych improwizacji, nie szukał taniej popularności. W audytorium pojawiał się zazwyczaj z całym stosem książek, map, wykresów, a rozpoczynając zajęcia z nową grupą lubił żartować wskazując na jeden z potężnych tomów Barrande´a: „Kto się nie ustraszy takiego tomu, będzie z niego geolog!...” Na tym urzędzie nauczycielskim wychował i wykształcił A. Karpiński plejadę znakomitych specjalistów dla rosyjskiego górnictwa i geologii.
K. Bohdanowicz, profesor Instytutu Górniczego, dyrektor Komitetu Geologii, który był też uczniem A. Karpińskiego, wspominał o swej młodości: „Dzisiejsze pokolenie młodych geologów, być może, z uśmiechem będzie czytało te słowa, mówiące o tym, jak ogromną radością - było dla mnie przeżycie, gdy w roku 1884 „sam” A. Karpiński wprowadził mnie do tych pokoi Instytutu Górniczego, będącego szczytem naszych marzeń, i dał mi zadanie - obliczyć paręset danych dotyczących jakichś pomiarów geologicznych”.
Wykłady A. Karpińskiego wyróżniały się powagą treści, osobistym emocjonalnym zaangażowaniem profesora w to, co on głosił, apelacją do samodzielnej myśli studentów. W sumie powodowało to, że - jak wspominał jeden ze studentów A. Gierasimow „jego odczyty odegrały dużą rolę w wyborze specjalności przez wielu wychowanków Instytutu Górniczego”.
Egzaminów w wykonaniu Karpińskiego studenci zupełnie się nie obawiali. Nawet gdy któryś leń nic nie mógł z siebie wydusić, ręka profesora nie potrafiła skreślić na papierze pokracznej figurki, będącej postrachem każdego uczącego się. Nawet oficjalny mundur generała górnictwa, zawsze dla większego postrachu przez profesora na egzamin przywdziewany, nie wywoływał pożądanego skutku. Jakimś szóstym zmysłem młodzież wyczuwała tę wewnętrzną miękkość groźnego  z pozoru egzaminatora, która zawsze zmuszała go - przy pomrukach niezadowolenia i niezbyt zdecydowanych pogróżkach - odprawiać studentów co najmniej z oceną „zadowalającą”. Dla studentów zdolnych i pracowitych ta dobrotliwość wykładowcy nie szkodziła, natomiast dla leniów i durniów była deską ratunku, z której skwapliwie korzystali, traktując egzamin z geologii jako lekką przechadzkę.
I jeszcze jeden zabawny szczegół. Na ostatnim roku studiów, musieli studenci obowiązkowo złożyć egzamin z głównego przedmiotu „ideologicznego” czyli Prawa Bożego. A ponieważ ówcześni studenci rosyjscy wyróżniali się z reguły ostentacyjną bezbożnością, wielu z nich nie otrzymałoby dyplomu inżyniera górnictwa, gdyby nie... profesor Karpiński. Według obowiązujących przepisów na egzaminie z Prawa Bożego konieczna była obecność ojca - teologa, wykładającego ten przedmiot, oraz jednego z profesorów. Najczęściej był nim właśnie Karpiński. I gdy „ojczulek” z oburzeniem stawiał „2”, jego kolega, kryjąc uśmiech za wąsami, kreślił „4”. Średnia, jak nietrudno obliczyć, wynosiła więc zawsze co najmniej „3”. Ku zadowoleniu wszystkich zainteresowanych stron...
W Spisie inżynierów górnictwaz roku 1897 (Pet. 1897, s. 10) Aleksander Karpiński figuruje na 17 pozycji jako rzeczywisty radca stanu, członek Górniczego Komitetu Naukowego, dyrektor Komitetu Geologicznego, zasłużony profesor Instytutu Górniczego im. Cesarzowej Katarzyny II, profesor ordynaryjny Cesarskiej Akademii Nauk, kawaler orderów Św. Anny 2 i 3 stopnia, Św. Stanisława 1 i 2 stopnia, Św. Włodzimierza 3 stopnia.
W tym czasie odsłużył już znakomity uczony obowiązujące 30 lat na etacie wykładowcy Instytutu Górniczego. Nie chciał ponownie stawać do konkursu, jak każdy znakomity człowiek, wzbudzał instynktowną nienawiść ku sobie w miernotach, których nigdy i nigdzie nie braknie. Zrezygnował więc z tych funkcji, tym bardziej, że obowiązki dyrektora Komitetu Geologicznego i członka ordynaryjnego Akademii Nauk również wymagały niemałego wysiłku. Dla studentów odejście Karpińskiego było bolesnym ciosem, gdyż cenili go i lubili bezgranicznie ze względu na prawy charakter i wysoki poziom umysłowy. Na pożegnanie podarowali mu wspaniale wyrobiony, oprawiony w skórę i srebro album, zawierający dedykację oraz zdjęcia i podpisy 146 studentów Instytutu Górniczego. Podobnie sędziwy profesor uważał ten dar za najwartościowszą i najdroższą ze wszystkich nadanych mu nagród, była bowiem wyrazem żywiołowego odruchu serca młodzieży akademickiej w stosunku do ukochanego nauczyciela.


*         *         *


W wieku lat 27 A. Karpiński ożenił się z Aleksandrą Brusnicyną, dziewczyną z kulturalnej i dość zamożnej rodziny. Związek ten zaowocował czterema córkami i jednym synem (który zmarł mając pięć lat na zapalenie opon mózgowych). Gospodyni domu potrafiła stworzyć w rodzinie klimat wzajemnej życzliwości, dobroci i spokoju. Dzieci zawsze były zadbane, mąż nigdy nie słyszał od żony dokuczliwych wymówek z powodu wiecznej jego zajętości pracą naukową i dydaktyczną. Co więcej, pani Aleksandra czynnie pomagała mężowi opracowując jego teksty naukowe. Gospodarz domu miał zresztą też charakter ustępliwy, nieraz pisywał swe dzieła pod akompaniament grzmiącego w sąsiednim pokoju fortepianu i śpiewu rozweselonych córeczek.
Największą słabością A. Karpińskiego było zamiłowanie do książek. Regularnie bywał w petersburskich antykwariatach, gdzie potrafił nie tylko godzinami szperać w starych książkach, ale i - ku milczącej dezaprobacie żony - zostawić niemało ciężko zarobionych rubli. W końcu jego unikalna, starannie dobrana biblioteka, w której były też książki w języku polskim, liczyła ponad 50 tysięcy tomów.
Pod kierownictwem A. Karpińskiego zakładano w Rosji w latach 80 wieku XIX mocne podstawy państwowej służby geologicznej. Znamienny szczegół: znakomity organizator i uczony nie cierpiał najmniejszych przejawów formalizmu. Decyzje o wadze ogólnopaństwowej podejmował błyskawicznie, przekazywał najczęściej ustnie, a nawet telefonicznie, unikając martwoty biurokratycznej.
W roku 1882 został założony tzw. Komitet Geologiczny, koordynujący odnośne prace na terenie całego kraju. Karpiński początkowo aktywnie pracował w tej organizacji jako starszy geolog, a nieco później (od 1885) mianowany został jej dyrektorem (do 1903). W roku 1886 został wybrany na członka Akademii Nauk (nie ma wówczas czterdziestu lat), będzie też jej pierwszym prezydentem wybranym na to stanowisko, a nie mianowanym przez cara.
(Jeszcze w 1916 r. obrany został na prezydenta Akademii Nauk, który bez przerwy piastował i po rewolucji aż do roku 1936).
Stały kontakt z najwyższymi warstwami cesarstwa nie uczynił z niego ani bogacza, ani urzędasa, pozbawionego własnego oblicza moralnego.
W czerwcu 1916 roku mineła 50 rocznica działalności naukowej A. Karpińskiego. Z tego powodu rząd carski nadał mu Order Aleksandra Newskiego, najwyższą wówczas nagrodę państwową Rosji. Lecz w dniu uroczystości Karpiński gdzieś znikł i nawet krewni go nie widzieli. Strasznie nie lubił uczony solennych uroczystości i zwiększonej do jego osoby uwagi... Ucieczka na „daczę” jednak niczego nie zmieniła, za order przyszło i tak słono zapłacić (w Rosji im wyższy był order, tym więcej zań płacono; rząd w ten sposób kompensował własne wydatki na złoto i kamienie szlachetne). Na kilka miesięcy przed jubileuszem Karol Bohdanowicz, dyrektor Komitetu Geologicznego, pisał ministrowi handlu i przemysłu: „Posyłam Panu zapiskę o pracach Karpińskiego. Do rzeczy mówiąc, nagrodzenie jego „Aleksandrem Newskim” zada mu tylko straty materialne, a oszczędności żadnych on nie ma, rodzina jest duża. Byłoby o wiele lepiej nadać mu tytuł radcy tajnego, co by wpłynęło na emeryturę dla jego dzieci; ma profesor dwie córki zupełnie niezabezpieczone i bez najmniejszych szans na zamążpójście. Wszystko to - w bezwzględnej tajemnicy”. Lecz na sugestie te rząd uwagi nie zwrócił...
Rewolucję socjalistyczną 1917 roku przyjął Karpiński raczej ze zrozumieniem, jako zapowiedź bardziej sprawiedliwego ustroju społecznego, jako kres wysoce niewłaściwej organizacji politycznej samodzierżawia. Nowe władze nie czyniły przeszkód w działalności znakomitego uczonego. Ten kompromis faktycznie był potrzebny obu stronom, przekształcił się więc wkrótce w sojusz strategiczny. Rząd radziecki przywiązywał wielkie znaczenie do rozwoju nauki i w miarę możliwości tworzył ku temu niezbędne przesłanki... Działał tu jednak i pewien skryty mechanizm psychospołeczny.
„Społeczne zapotrzebowanie na mędrców nie maleje, lecz rośnie. Wydaje się, że jest ono coraz większe nie tylko w społeczeństwach „totalitarnych”, w których grupy rządzące wymagają od swoich uczonych, aby byli mędrcami, pomagającymi dowieść prawomocności ustanowionego przez nie ładu, lecz również w krajach demokratycznych... (...) Upowszechnienie środków komunikowania się i oświaty dostarcza olbrzymiej masie ludzi informacji o mnóstwie nowych i skomplikowanych spraw, jakie nieustannie powstają we wszystkich dziedzinach kultury i w każdej części świata - spraw, które prędzej czy później wywrą pewien wpływ na ich własne życie. Oczywiście ludzie ci nie są w stanie zrozumieć tych problemów, czy też zinterpretować ich znaczenia w kontekście własnych interesów, ocen i norm. Czują potrzebę oświecenia przez ludzi większego umysłu i lepiej od nich poinformowanych. Właśnie w odpowiedzi na tę potrzebę zjawiają się tysiące mędrców małego formatu, gotowych powiedzieć im z mównicy, z platformy, ze szpalt gazety, ze stron czasopisma, z rozgłośni radiowej, co winni myśleć o wszystkim, cokolwiek w świecie kultury się dzieje ważnego. Chociaż tacy mądrale potrafią bez chwili wahania ująć wszystko, o czym się wypowiadają, w kategoriach religijnych cnót lub dobra moralnego, sprawiedliwości lub piękna, politycznej skuteczności lub ekonomicznej użyteczności, eugeniki lub dobrobytu jako takiego, sposób interpretowania faktów i uogólnień w celu „dowiedzenia” sądów tego rodzaju pokazuje, że bądź nie mają oni pojęcia o rosnącym zasobie obiektywnej teoretycznie i ścisłej metodologicznie wiedzy o zjawiskach kulturowych, bądź też dowolnie wybierają z tej wiedzy tylko to, co pasuje do ich aksjologicznego myślenia” (F. Znaniecki Społeczne role uczonych, s. 361 - 362, Warszawa 1984).W tej sytuacji rządy totalitarne i demokratyczne ubiegają się o względy naprawdę wybitnych ludzi, by ich imieniem niejako uświetniać swą nędzę. Przydarzyło się to i naszemu profesorowi.
A. Karpiński w 1918 roku osobiście nadzorował przewóz słynnej „Północno - Dźwińskiej galerii profesora W. Amalickiego”do Muzeum Geologii Akademii Nauk, zadbał też o wydanie niektórych pozostałych w rękopisie dzieł swego znakomitego kolegi i przyjaciela. Jeśli przypomnieć, że działo się to w okresie wojny domowej, kryzysu gospodarczego, zupełnego niemal rozstroju transportu w Rosji, gdy cały ogromny kraj dosłownie przymierał z głodu, te kroki Karpińskiego wówczas dopiero nabierają sensu, jaki miały w tamtych surowych latach.
M. Karolicki, inny kolega Karpińskiego, pisał we wspomnieniach: „Do historii kultury radzieckiej A. Karpiński wejdzie nie tylko jako jeden z największych uczonych naszej epoki, lecz także jako najczystsza osobowość moralna, człowiek wysoce pryncypialny i niezachwiany w zagadnieniach społecznych, w sferze myśli twórczej i naukowo - poznawczej”.
Był A. Karpiński zwolennikiem ponadnarodowej jedności i braterstwa wszystkich ludzi nauki na świecie, którzy powinni - jego zdaniem - połączyć swe wysiłki (właśnie jako elita moralna i intelektualna) w dążeniu do tego co prawdziwe, piękne i wieczne. W Petersburskim Oddziale Archiwum AN Rosji (f. 265, op.1, z. 123) przechowuje się m. in. tekst jednego z przemówień wielkiego uczonego z roku 1925: „Braterstwo, o którym mówię, jest braterstwem bez sztucznych ograniczeń, narzucanych przez samą ludzkość, a nie grających żadnej roli w prawdziwej nauce. Otóż to braterstwo stanowi powszechną potrzebę dla każdego naukowca z prawdziwego zdarzenia, chylącego czoło tylko i wyłącznie przed Prawdą i z całym spokojem preferującego cudze lepsze od swego dobrego”. W Rosji takie podejście do spraw nauki, kultury, sztuki, filozofii nie miało żadnej prawie tradycji. Ksenofobia kół rządowych, cerkiewnych, większej części prasy była tu zawsze olbrzymia, a słów o braterstwie używano wyłącznie instrumentalnie, zastrzegając dla siebie bezwzględną rolę „brata starszego”. Było to więc typowe społeczeństwo zamknięte, autorytarne i totalitarne. Ulubionym tematem oficjalnej prasy rosyjskiej mniej więcej od lat trzydziestych XIX wieku stały się wariacje wokół kwitnącej Rosji, w której wszystko jest najlepsze (nawet powietrze i „białe brzozy”, nie mówiąc o rządzie) oraz „zgniłego Zachodu” (z jego szatańskim postępem i ciągłymi rozruchami rewolucyjnymi, będącymi skutkiem „wywrotowego” charakteru katolickiej doktryny społecznej, a później też wichrzycielskiej działalności Polaków i Żydów).
Przed rewolucją bodaj nikt się tu nie odważył powiedzieć na forum oficjalnym, że gdzieś coś może być lepsze niż w Rosji. I chociaż w kuluarach rozmowy toczyły się w innym tonie, to jednak powtarzanie pseudomesjanistycznych, megalomańskich zaklęć należało do obowiązującego rytuału posiedzeń oficjalnych wszelkiego rodzaju, naukowych nie wyłączając. Rzecz jasna, tradycje takie nie zanikają z dnia na dzień. Dlatego tylko człowiek usposobiony naprawdę demokratycznie i uniwersalistycznie mógł się odważyć na zademonstrowanie postawy obiektywnej i otwartej, wychodzącej z prostego założenia, że wielkości narodu nie mierzy się ani ilością jego członków, ani zasięgiem posiadanego przezeń terytorium, ani nawet potęgą militarną czy gospodarczą, lecz zdolnością  jego do życia w prawdzie i sprawiedliwości. A. Karpiński uważał, że największą i najdroższą rzeczą na świecie jest Prawda; a kto ją jako pierwszy osiągnął, to sprawa drugorzędna. Z tej ogólnej postawy wynikały działania codzienne raczej nieczęste w świecie naukowym. Gdy np. ktoś przychodził do niego, by się poradzić co do jakiegoś zawikłanego problemu, profesor mógł całymi godzinami dzielić się swymi myślami i wiedzą z początkującym geologiem. A jeśli tego nie było dość, oddawał nie tylko swe wydrukowane już książki, ale i rękopisy. Niekiedy korzystali z tego ludzie prawie nieznani i, niestety, nieraz zapominający rękopis zwrócić; sam zaś uczony nie miał zwyczaju prowadzić rejestru wypożyczonych tekstów. W ten sposób niejedna jego idea ujrzała szerszy świat z niewłaściwym podpisem. Ale akurat ten aspekt najmniej niepokoił A. Karpińskiego, dla którego rzeczą najważniejszą było, by idea poszła w świat.
Inna cecha szczególna tego pięknego charakteru to dążenie do możliwie największej jasności myśli, wyrażonych w publikowanych materiałach, troska o komunikatywność tekstu, odraza do mglistego hermetycznego żargonu, używanego z lubością przez miernoty naukowe. Jeden z uczniów profesora W. Krzyżanowski wspominał: „Pamiętam, przyszedłem do niego jesienią 1910 roku zapytać na konto pewnych niejasności w kwestii o powstawaniu pokładów rud niklowych. W rozmowie napomknęłem, że nie rozumiem tekstu na ten temat jednego z naszych uczonych uznanych autorytetów. Karpiński położył mi rękę na ramieniu i rzekł:  „Wiesz co, gdy autor sam dobrze rozumie, co on pisze, to i inni go dobrze rozumieją; a gdy sam autor w ogóle nie rozumie, co pisze, to i inni jego nie rozumieją”... Warto w tym miejscu zaznaczyć, że teksty własne A. Karpińskiego (pisane po rosyjsku, po niemiecku, po francusku i po angielsku) cechuje lapidarność i jasność doprawdy w naukach o Ziemi rzadka.
Do końca dni, mając już ponad osiemdziesiąt lat, śledził Karpiński uważnie wszystko, co dzieje się w geologii na świecie, czytał czasopisma fachowe w wielu językach. Członek AN ZSRR G. Nadson wspominał o nim: „Żądza wiedzy, nie zostawiająca go w spokoju do ostatnich dni życia, może być porównywana tylko z jego bezgranicznym oddaniem nauce lub z jego zadziwiającą pracowitością”. W bardzo późnym wieku nie opuszczał żadnego posiedzenia nawet kółka mineralogicznego, działającego przy Akademii Nauk, był zawsze uważnym i życzliwym słuchaczem, przy tym zachowywał się skromnie i „cicho”, a komplementy, dotyczące jego sławy i zasług traktował z lekką ironią. Pewnego razu, gdy się spóźnił trochę na jedno z posiedzeń naukowych, a zebrani na niego oczekiwali nie rozpoczynając obrad, opowiedział, co się mu po drodze przydarzyło: „Idę z domu wybrzeżem Newy, zbliżam się do Akademii, przekraczam tory tramwajowe, a one są zaniesione śniegiem, no i ja stary, zagrzebałem się. Aż tu od mostu nadjeżdża tramwaj, dzwoni, ja śpieszę, ale zejść z torów nie zdążam. Tramwaj się zatrzymuje, z niego wyskakuje kierowca, podchodzi do mnie, bierze za kołnierz i mówi:” Cóż to, stary hultaju, po torach się błąkasz, ruchowi przeszkadzasz: nie możesz chodzić - siedź w domu!... Złajał i przeprowadził mię na chodnik. Widocznie on mnie nie poznał, a panowie mówią, że jestem powszechnie znany”, - ukończył opowiadanie przy ogólnym śmiechu sędziwy 82- letni uczony.
Żył Karpiński tylko dla Nauki i Prawdy. „Jakże się zapalał ten starzec z młodzieńczym sercem, gdy mówić zaczynał o wielkim znaczeniu nauki” - wspominał członek Akademii Nauk ZSRR G. Krzyżanowski.
Jak wiadomo, człowiek tylko wówczas jest szczęśliwy, kiedy interesuje się tym co robi. A na sytuację taką składa się oczywiście zarówno odpowiednie usposobienie wewnętrzne - że tak powiemy - duchowa nieobojętność, jak i odpowiedni do usposobienia, interesujący przedmiot, na który skierowujemy swą aktywność. Historyczna geologia, którą przede wszystkim uprawiał Karpiński, do dziś kryje wiele tajemnic, stanowi atrakcyjny obiekt badaczy...
Pierwsze setki milionów lat Ziemia najprawdopodobniej istniała, w formie roztopionej kulokształtnej masy. Przy czym pierwiastki cięższe opuszczały się w głąb, podczas gdy bardziej lekkie pozostawały na powierzchni, tworząc w procesie stygnięcia twardą powłokę. Skład skorupy ziemskiej, na której żyjemy - a w jeszcze większym stopniu - atmosfery, którą oddychamy, nie jest typowy dla podstawowej masy Ziemi.
Skorupa ziemska zawiera tylko 6 % żelaza, podczas, gdy cała planeta aż w 35 % składa się z tego pierwiastka. Z drugiej strony, udział krzemu  w całości Ziemi wynosi tylko 15 %, a w skorupie jest go aż 28 %. Podstawową masą kontynentów stanowią najlżejsze skały, przede wszystkim granit, a dno oceanów - bazalt, który jest cięższy.
W przekroju Ziemia przedstawia sobą cebulkę. Bliżej do powierzchni leżą lekkie górotwory, w centrum zaś znajduje się materia zwarta, jakby sprasowana. Proces różnicowania się skał skończył się w zasadzie 3,9 miliardów lat temu, tj. w 600 mln lat po powstaniu naszej planety. Ale dotychczas - jak pisze John Gribbin, geofizyk brytyjski - „naukowcy więcej wiedzą o budowie dalekich gwiazd niż o wnętrzu Ziemi: przecież gwiazdy można przynajmniej zobaczyć”...
A jednak w ogólnym zarysie łono Ziemi można sobie wyobrazić. Żyjemy na skalnej, nieco spłaszczonej na biegunach kuli o przeciętnym promieniu 6372 km. Powłoka zewnętrzna, czyli skorupa, stanowi tylko 6% objętości planety. Pod skorupą, (którą obrazowo porównuje się ze znaczkiem pocztowym, naklejonym na piłkę futbolową), której grubość wynosi od 5 do 35 km przebiega ostra granica, tak zwana powierzchnia Mohorowicica lub Moho.
Warstwa następna - mantia czyli płaszcz sięga 2900 km w głąb i stanowi 82% objętości Ziemi. Jej górne warstwy przedstawiają sobą coś w rodzaju gęstej kaszy lub mieszanki wody i topniejącego lodu. Warstwa ta, zwana asthenospherą posiada ogromne znaczenie: dzięki niej kontynenty mogą dryfować po planecie. Najprawdopodobniej płaszcz składa się z trzech warstw: górnej (370 km grubości), przejściowej (około 600 km) i dolnej (1900 km grubości).
Pod mantią znajdują się jądra: zewnętrzne, grube na 2100 km, oraz centralne - 1370 km. Jądro zewnętrzne składa się z płynnego żelaza, w którym generuje się pole magnetyczne Ziemi. Temperatura jądra wynosi około 3500°C a ciśnienie na centymetr kwadratowy 3750 ton. Niemało tajemnic naszej planety odkrył A. Karpiński jako badacz jej długich dziejów i budowy.
Był on też wybitnym kartografem. Jego mapa geologiczna wschodnich stoków Grzbietu Uralskiego przez wiele lat była wzorcem dla coraz to kolejnych pokoleń geodetów. Był też Karpiński autorem pierwszej dokładnej i naprawdę naukowej mapy geologicznej Rosji (wydania: 1892, 1897, 1915, 1924, 1933).
Ogromny jest jego wkład do petrografii, nauki o skałach górskich, składających się na skorupę Ziemi. Jako jeden z pierwszych w Rosji zastosował w tym celu mikroskop. Duże naukowo-metodologiczne znaczenie posiada jego praca z tej dziedziny pt. Materiały dla studiowania sposobów badań petrograficznych (1885).
Duży jest wkład Karpińskiego do paleontologii. Obok W. Amalickiego należał on do najwybitniejszych specjalistów nie tylko w Rosji, ale też i na świecie, jeśli chodzi o badanie wykopalisk z okresu permu. Wyniki jego prac w tej dziedzinie zyskały uznanie międzynarodowe, Karpiński otrzymał za nie nagrodę im. Couvier`a.
Także praktyczna mineralogia i górnictwo miały w osobie Karpińskiego znakomitego swego przedstawiciela. Przez wiele dziesięcioleci książka Szkic pokładów kopalnianych w Rosji Europejskiej i na Uralu stanowiła klasyczne dzieło w tej gałęzi wiedzy. Z inicjatywy Karpińskiego nauka i przemysł rosyjski zainteresowały się Donbasem, który miał się na skutek tego stać jednym z filarów gospodarki ZSRR...
W maju 1936 roku prawie 90-letni A. Karpiński wygłosił swój ostatni referat na posiedzeniu sekcji biologicznej AN ZSRR. Miesiąc minął w przygotowaniu kolejnych materiałów do druku, lecz 3 lipca samopoczucie prezydenta Akademii Nauk gwałtownie się pogorszyło. Gazeta Prawda w każdym numerze od tego czasu informuje o stanie jego zdrowia. Komunikat z 13 lipca, podpisany przez profesora R. Lurię brzmi: „Stan chorego jest ciężki”. Wieczorem 14 lipca na trzy godziny przed zgonem wielki uczony po raz ostatni wstaje na nogi o własnych siłach. Wnuczka A. Karpińskiego, mająca wówczas 16 lat, wspomina: „Dziadek umierał w gorącą noc letnią. Gdzieś niedaleko grzmiała burza. Było bardzo duszno. Ze względu na komary okno było zawieszone gazą. Zdjeliśmy ją. To mało pomogło. Ciche błyskawice oświetlały pokój. Elektryczność zaledwie się tliła. Zapalono świecę. Jednocześnie ze śmiercią chorego elektryczność zgasła. Zgasła i nie dopalona świeca”... Stało się to 15 lipca 1936 roku o godzinie 1 minut 50.
„Moment śmierci - mówił Johann W. von Goethe - następuje właśnie wtedy, gdy panująca główna monada wszystkich swoich dotychczasowych poddanych zwalnia z ich wiernej służby. Tak jak powstawanie, traktuje też przemijanie jako samodzielny akt głównej monady zupełnie nam nie znanej w swej właściwej istocie”. Wielka tajemnica śmierci nie może być poznana przez człowieka dopóki on sam nie stanie się Jej częścią...

Prochy A. Karpińskiego przewieziono do Moskwy i pochowano przy murach Kremla. Żegnało go 200 tysięcy współobywateli. Do swego 90-lecia wielki uczony nie dożył zaledwie kilku miesięcy.


Mikołaj Knipowicz




      Imię profesora Mikołaja Knipowicza zostało uwiecznione w annałach nauki światowej nie tylko dzięki przezeń stworzonym fundamentalnym dziełom. Jego imieniem nazwano zalew na Nowej Ziemi, cieśninę koło półwyspu Tajmyr, przylądek na Wyspie ks. Rudolfa (Ziemia Franciszka Józefa), podwodne pasmo górskie w regionie Arktyki.
      Był honorowym członkiem Akademii Nauk ZSRR, doktorem honoris causa licznych uczelni europejskich, odznaczonym kilkunastoma złotymi medalami za zasługi w dziedzinie hydrologii...
      Także został „ojcem chrzestnym” trzydziestu sześciu gatunków ryb, raczków, ślimaków, wodorostów, które właśnie on jako pierwszy odkrył i poddał opisowi naukowemu: Dendrogaster astericola Knipowitsch; Philine intermedia Knipowitsch; Artedillus europaeus Knipowitsch; Lycodes jugovicus Knipowitsch; Anabaema Knipowitschi; Dulichia Knipowitschi; Hypanis caspia Knipowitschi; Henricia Knipowitschi etc...
       Szczególne osiągnięcia zapisał na swe konto nasz znakomity rodak w dziedzinie ichtiologii, badającej świat ryb, tę najstarszą i najliczniejszą grupę kręgowców, obejmującą około 20 tysięcy gatunków współcześnie żyjących oraz wiele kopalnych...
      Lecz zacznijmy od początku.
      Biograf M. Knipowicza Dawid Sławentantor (Uczionyj pierwogo ranga, Leningrad 1974, s. 3) pisze:„W Sweaborgu (obecnie Suomenlinna - przyp. J. C.), a później w Helsingforsieodbywał służbę Michaił Michajłowicz Knipowicz, lekarz wojskowy.
      Ten lekarz, urodzony w zapadłej wsi litewskiej, miał pięcioro dzieci - trzech synówi dwiecórki. Przez życie przeszli oni różnymi, bardzo nie podobnymi do siebie drogami.
      Syn Mikołaj, urodzony 6 kwietnia 1862 roku, już w dzieciństwie przejawiał duży pociąg do przyrody. Fascynowały go wody, lasy i granit Północy. Sam o sobie mawiał, że badanie fauny frapowało go od dzieciństwa. Rósł nad morzem: pływał, żaglował. wiosłował... Zdrowie miał godne pozazdroszczenia. Jego przyjaciółmi byli tacy jak on urwisi: Finowie, Szwedzi, Rosjanie. Po szwedzku Mikołaj mówił równie sprawnie, jak po rosyjsku...”
      Wszystko to prawda, z tym że wymagająca pewnego uściślenia. Chodzi bowiem o to, że zarówno po mieczu, jak i po kądzieli był wielki uczony czystej krwi szlachcicem polskim, co się zresztą raz po raz uzewnętrzniało w jego postępkach, nacechowanych nieprzekupnym duchem uczciwości, surowej nieco sprawiedliwości, nieprzejednania wobec wszelkich prób poniżenia ludzkiej godności.


*         *         *


      Knipowiczowie, herbu Leliwa, jako szlachta polska, mieli drobne posiadłości w powiecie telszewskim na Żmudzi (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1353). W zbiorach tegoż archiwum zachowały się dwa dokumenty z pierwszej połowy XIX wieku, świadczące o zamieszaniu któregoś z przodków wybitnego uczonego do odbicia z rąk żołnierzy carskich miejscowego rekruta - Żmudzina, co sprawiło oddanie go pod sąd i w razie nieszlacheckiego pochodzenia, mogło spowodować karę śmierci. Franciszek Knipowicz jednak słusznie twierdził, że jest szlachcicem i nie może być oddany pod sąd polowy bez uprzedniego pozbawienia praw szlachectwa. W związku z tym sąd grodzki w Telszach i heroldia wileńska wymieniły następujące dwa listy.

1.„...Telszewski sąd grodzki, 30 Junij 1828 r. m. Telsze.
      Do Wileńskiey Wywodowey Szlacheckiey Deputacyi.
      W dalszem poprzedniemu przed ośmią aresztantami o odbicie wziętego na rekruta Wincentego Raybuzisa obwiniającymi tu... Postanowiono: Odnieść się przez komunikację do Wileńskiey Wywodowey Szlacheckiey Deputacyi z prośbą o zaświadczenie, czy podsądny Franciszek, Adama syn, Knipowicz dekretem 1799 stycznia 10/21 w oney Deputacyi nastałym szlachcie Knipowiczom służącym jest zamieszczony lub nie?
          Sędzia Stanisław Narutowicz
          Sekretarz Byczkowski”.

      Odpowiedź na tę interpelację była odmowna i brzmiała, jak następuje:

2. „ Sesya 11 Julij 1828 r.
      Słuchano expedycyi sądu grodzkiego z dnia 3 Junij b. r. Nr 1268, o uwiadomienie ony sąd, czy Franciszek, Adama syn, Knipowicz dekretem 1799 r. stycznia 10/21 w tey Deputacyi nastałym jest zajęty lub nie? Ze sprawki zaś okazało się, że powyższym dekretem wspomniany Knipowicz zajętym nie jest. Postanowiono: o tem, co się ze sprawki okazało, sąd grodzki Telszewski uwiadomić.”
(Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr. 1353)
     
      W zbiorach archiwalnych brak danych o tym, czym się skończyła ta sprawa, prawdopodobnie jednak Franciszkowi Knipowiczowi udało się udowodnić swe szlachectwo, a tym samym i uniknąć surowej kary, gdyż od wieków cała rodzina słynęła z dobrych szlacheckich obyczajów, i nieraz potwierdzana była w rodowitości przez heroldię w Wilnie.
      Anna Teodorowna Moller, matka przyszłego geniusza nauki, także wywodziła się z dobrej, kulturalnej rodziny. Mollerowie bowiem to również dawna szlachta kresowa używająca herbu Mogiła, a gnieżdżąca się ongiś w drobnych zaściankach przeważnie w powiecie szawelskim na Żmudzi (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7, 707)...


*       * *


      I oto młodej latorośli tych dwóch rodzin polskich sądzone było odegrać niebagatelną rolę w rozwoju przyrodoznawstwa rosyjskiego i światowego w XIX - XX wieku. Nie był to zresztą przypadek odosobniony, lecz konkretne ucieleśnienie pewnej prawidłowości o zasięgu ogólniejszym, mianowicie: doniosłego wpływu pierwiastka polskiego na procesy cywilizacyjne w gigantycznym mocarstwie Rosji. Ongiś Fryderyk Nietzsche w dziele Poza dobrem i złem notował:
      „Są dwa rodzaje geniuszu: jeden, co przede wszystkim płodzi i chce płodzić, drugi, co chętnie zapładniać się pozwala i rodzi. Wśród genialnych ludów są też takie, którym przypadło w udziale kobiece zadanie brzemienności, tudzież tajny obowiązek kształtowania, rozwijania, doskonalenia; - Grecy byli, na przykład, ludem tego rodzaju, także Francuzi; - Oraz takie, które muszą zapładniać i stawać się przyczyną nowego ładu życia - na podobieństwo Żydów, Rzymian i (...) Niemców. - Ludy dręczone i upajane nieznaną gorączką, niepowstrzymanie prące się na zewnątrz, rozkochane i pożądające lubieżnie ras obcych (takich, co „zapładniać się dają”), a przy tym władcze, jak to wszystko, co ma świadomość pełni swych sił męskich i przeto mniema, że jest „z bożej łaski”. Oba te rodzaje geniuszu szukają się wzajem, jak mężczyzna i kobieta; ale też nie rozumieją się wzajem - jak mężczyzna i kobieta”.
Słowa te dość trafnie mogłyby być użyte do opisu stosunków polsko - rosyjskich w sferze kultury...
      Lecz powróćmy po tej dygresji do naszego ściślejszego tematu.
      Na rozwój umysłowy Mikołaja Knipowicza dość istotny wpływ wywarł Paweł Sikorski, jeden z ówczesnych wykładowców Gimnazjum Aleksandrowskiego w Helsingforsie, bliski zresztą jego krewny. Od tego profesora przejął młodzian, jak też jego siostry Lidia i Zenaida, nie tylko kult wiedzy i oświaty ale i demokratyczno - liberalne poglądy polityczne, jak również maksymalizm etyczny i bezkompromisowość.
      W 1881 r. Mikołaj Knipowicz wstąpił na wydział fizyczno - matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego, gdzie jego nauczycielami były takie znakomitości, jak prof. prof. M. Bogdanow (zoologia kręgowców), N. Wagner (zoologia bezkręgowców), A. Biekietow (botanika), J. Sieczenow (fizjologia), W. Dokuczajew (geografia i mineralogia), A. Wojejkow (geografia fizyczna), N. Mienszutkin (chemia). Fakt, że młody człowiek miał okazję przysłuchiwać się wykładom i dyskutować z wybitnymi intelektualistami i fachowcami, wywarł niewątpliwy wpływ na rozległość i głębię jego własnych zainteresowań naukowych. Już będąc studentem pierwszego roku Knipowicz zapisał się do kółka naukowego prowadzonego przez słynnego profesora G. Grum - Grzymajłę i pod jego kierownictwem poczynił pierwsze swe kroki jako samodzielny badacz przyrody. W ciągu dwóch kolejnych lat nasz student kontynuował zajęcia w pracowni zootomicznej, tym razem pod kierunkiem profesora K. Miereżkowskiego, a nawet został mianowany w 1883 r. kustoszem tejże pracowni. W 1885 r. Knipowicz uczestniczy w wyprawie O. Grimma ku dorzeczu Wołgi w celu zbadania biocenozy w tym regionie, szczególnie śledzi; w tymże roku kończy uniwersytet ze stopniem kandydata. Mija kilka miesięcy i młody człowiek przyjmuje ofertę pozostania przy katedrze zoologii w celu przygotowania się do rangi profesora.
      Wówczas też, a raczej nieco wcześniej, bo na ostatnim roku studiów, rozpoczyna w charakterze asystenta katedry fizjologii wykłady na tzw. Wyższych Kursach Żeńskich w Petersburgu. Na utrzymanie młody człowiek przez cały okres studiów zarabiał korepetycjami.
      Wszystko wydawało się być na dobrej drodze, lecz Knipowicz, wychowany w duchu polskim, a nie grzeszący ani ostrożnością, ani konformizmem przyłączył się do jednego z nielegalnych kółek uniwersyteckich i już po paru latach wpadł w tarapaty, został (1887) aresztowany. Co prawda, po kilku tygodniach go zwolniono, lecz jednocześnie cofnięto ofertę pracy na uniwersytecie i zabroniono prowadzenia jakichkolwiek zajęć pedagogicznych. Sytuacja wyglądała bardzo ponuro. Młodzian o znakomitych predyspozycjach intelektualnych i charakterologicznych zobaczył się wyrzuconym z siodła już na progu świadomego życia, z bardzo na skutek tego niejasnymi perspektywami na przyszłość. W 1889 r. został zresztą ponownie na okres kilku miesięcy osadzony za kratami i przez pięć dalszych lat nie miał prawa piastować jakiejkolwiek posady państwowej, będąc pod jawnym nadzorem policji. Od 1893 r. pracował w charakterze kustosza gabinetu zootomicznego Uniwersytetu Petersburskiego i podjął wykłady jako docent prywatny; następnie pełnił funkcję młodszego zoologa w Muzeum Zoologii Akademii Nauk. Minęło kilka lat, a M. Knipowicz razem z siostrami Lidią i Zenaidą został ponownie (1896) aresztowany za udział w ruchu antyreżimowym.
      W 1887, 1890, 1891, 1892 r. odbył ekspedycje naukowo - badawcze na Morze Białe, w okolice Wysp Sołowieckich.
      Mimo przeciwności losu w 1892 r. młody uczony obronił rozprawę magisterską pt. Materiały do poznania grupy Ascothoracida.
      W 1899 roku został obok innych demokratycznie usposobionych wykładowców wyrzucony z uniwersytetu. Co zaskakuje jednak w tym młodym człowieku, że obok bardzo czynnego uczestnictwa w ruchu konspiracyjnym znajduje czas na prowadzenie poważnych badań naukowych, bierze udział w kilku wyprawach morskich na Morze Białe i Morze Barentsa. Powoli też  poważne zajęcia badawcze i zainteresowania naukowe zaczynają spychać zaangażowanie społeczne na plan dalszy.
      Knipowicz został skierowany zagranicę, gdzie pod jego okiem budowany jest okręt badawczy „Andriej Pierwozwannyj”, i w latach 1898 - 1901 odbył na nim wyprawę naukową, której plonem był cały szereg sprawozdań i publikacji, mających istotne znaczenie dla rozwoju gospodarki rybnej w Rosji. Szczególnie doniosłą wagę miało fundamentalne dzieło młodego naukowca Podstawy hydrologii Europejskiego OceanuPółnocnego (1906). Zaskarbiło ono Knipowiczowi szacunek społeczności naukowej i wyrobiło mu imię na arenie międzynarodowej.
      W latach 1904, 1912, 1913, 1914 - 1915 odbył badacz wyprawy naukowe na Morze Kaspijskie, wówczas jeszcze dość mało znane. Plonem tych wieloletnich wysiłków była licząca prawie tysiąc stron monografiaBadaniehydrologiczne na Morzu Kaspijskim w latach 1914 - 1915 (wyd. 1921, Piotrogród).
      W okresie rewolucji i wojny domowej w Rosji (1917 - 1921) Knipowicz sporadycznie uczestniczył w ekspertyzach naukowych na zlecenie nowego rządu, tłumaczył teksty obcych badaczy, opracowywał własne. Życie miał wówczas wyjątkowo trudne.
      Ongiś, w czasie, gdy Knipowiczowie mieszkali w Petersburgu i Finlandii, często byli odwiedzani przez Włodzimierza Lenina i jego żonę Nadzieję Krupską. Ta stara przyjaźń uratowała później, już w okresie po 1917 r. , tę polską rodzinę przed represjami ze strony bolszewików. W burzliwe dni rewolucji i wojny domowej profesor Knipowicz intensywnie pracował nad systematyzacją obfitych zbiorów naukowych, które zgromadził podczas poprzednich wypraw morskich. W mieszkaniu panował chłód i mrok. Drwa, złożone w jednym z pokoi, skończyły się jesienią 1920 roku. Na opał poszły meble, a nawet część bogatego, starannie dobranego księgozbioru. Pani Apolonia ciężko chora nie wstawała prawie z łóżka, marząc o chlebie, cieple i słońcu...Tuż obok niej siedział na krześle przy przysuniętym do łóżka stole mąż, robiąc korektę kolejnego dzieła naukowego.
      Niestety, „nie jest w mocy człowieka tak władać swoim losem jak włada swymipragnieniami”.Często ludzie najwartościowsi mają los najtrudniejszy. Od pewnego czasu profesor Knipowicz na ulicę wychodził bardzo rzadko i zawsze w towarzystwie którejś z córek. Starszy pan o arystokratycznych rysach i ruchach mógł być w każdej chwili zastrzelony przez przypadkowo spotkany patrol „ludowy”, a jeśli nawet nie, to nigdy nie było pewności, że potrafi wrócić o własnych siłach do domu. Wynędzniały i wygłodniały organizm w każdej chwili mógł odmówić posłuszeństwa; był to zresztą zwykły wówczas widok na ulicach Piotrogrodu, gdy ludzie padali i umierali z wycieńczenia wprost na chodnikach miasta...
      Głód dawał się we znaki tej dawniej tak rewolucyjnej rodzinie. Lecz nie tylko głód. Profesora gnębiła myśl o ewentualnej utracie zdolności do pracy, zaczął bowiem szwankować wzrok. Szkoda by było, gdyby książka pisana przez tyle lat z ogromnym nakładem sił, energii, środków i czasu, nie ujrzała światła. Jednak monografia o Morzu Kaspijskim została wydana, a o jej poziomie i znaczeniu profesor Lew Berg na posiedzeniu prezydium Akademii Nauk ZSRR mówił: „Jeśli chodzi o tę książkę, to można o niej powiedzieć, że historia badania Morza Kaspijskiego dzieli się na dwa okresy - Przed Knipowiczem i po Knipowiczu”...
      Jako rys do konterfektu tego wybitnego człowieka warto w tym miejscu bodaj dorzucić, że nigdy nie krył się - ani za cara,  ani za komuny - ze swymi wolnościowymi poglądami. Tak np. zarówno w okresie caratu, jak i przejściowym, gdy kształtowała się nowa państwowość radziecka, przejmująca zresztą imperialistyczne nawyki Rosji dawnej, profesor Knipowicz jednoznacznie wypowiadał się za prawem narodu fińskiego, jak i innych, do samookreślenia i niezależności.
      Ta otwartość w wypowiadaniu myśli, surowość i północna twardość przysparzały mu niemało kłopotów w społeczeństwie autorytarnym, jak np. wówczas, gdy w wielce trafnych Notatkach”u schyłku XIX wieku stwierdził: „Rosja się uważa za kraj kulturalny, lecz kultury w niej na razie za mało, i mało kto o tę kulturę się troszczy, dbając przede wszystkim o własną kieszeń”. W każdym dojrzałym społeczeństwie poczynienie podobnej uwagi minęłoby bez negatywnego echa, w Petersburgu Knipowiczowi zarzucono natychmiast z tego powodu „antyrosyjskość”.
      Profesor był zresztą świadom zarówno okoliczności miejsca i czasu, jak też zmian w mentalności mas i inteligencji rosyjskiej, w których na całego kiełkowało bolszewickie zdziczenie, nacechowane zupełnym zanikiem rozumu i szlachetniejszych odruchów moralnych. W jednym z listów z tego przełomowego okresu profesor przyznawał:„Moje pokolenie wymiera, pozostają tylko osobne egzemplarze, których narazieżaden czart pod żadnym sosem połknąć nie może”...To „pokolenie”, ta wspaniała arystokracja ducha została jednak prawie do cna wytępiona przez bolszewizm, będący kwintesencją ducha plebejskości. Nie stało się to jednak z dnia na dzień...
      Korzystając z dawnej znajomości z Leninem Knipowicz osobiście się do niego zwrócił z żądaniem zwrotu pieniędzy zdeponowanych w jednym z banków rosyjskich, należących do Międzynarodowej Rady do Spraw Badania Mórz, które zostały przez rząd bolszewicki skonfiskowane. Wypada może zaznaczyć, że Knipowicz od roku 1901 reprezentował w tej Radzie Rosję, a w ciągu wielu lat przed rewolucją był tej organizacji wiceprzewodniczącym.
      Na list profesora bolszewicki dyktator wydał dyspozycje do jednego ze swych sekretarzy: „Towarzyszu Gorbunow! N. M. Knipowicz to największe imię w nauce i człowiek bezwarunkowo przyzwoity, uczciwy w rzadko spotykanym stopniu. Dlatego trzeba ustosunkować się z pełnym zaufaniem do jego propozycji i natychmiast ją przyjąć. Przeprowadźcie to przez Małą Radę Komisarzy Ludowych i zawiadomcie mnie, o ile zaistnieje najmniejsza przeszkoda”.
      Rada Komisarzy Ludowych podjęła decyzję pozytywną, warunkując jednak jej realizację ponownym przyjęciem Rosji do Rady Badania Mórz. Knipowicz z ramienia rządu sowieckiego prowadził w tej sprawie pertraktacje, które jednak nie dały dodatnich wyników. Ze względów formalnych (brak stosunków dyplomatycznych między Rosją a Danią, w której stolicy mieściła się siedziba Rady) ugoda do skutku nie doszła, status Rosji restytuowany nie został, a tym samym jej wkład pieniężny na fundusz tej organizacji do Kopenhagi nie został przekazany.
      Na tym jednak kontakty Knipowicza z Leninem się nie urwały, wręcz odwrotnie, dyktator rewolucji coraz to wyżej cenił sobie zdanie tego wybitnego człowieka o bardzo głębokim, krytycznym umyśle. I jeśli nawet nie wszystkie jego sugestie brał pod uwagę (uwagi te zresztą często były tego rodzaju, że ktoś inny zostałby za nie na miejscu przez bolszewików rozstrzelany lub ulokowany w Gułagu), to Knipowiczowi młody rząd sowiecki niewątpliwie zawdzięcza pewne swe racjonalne i rozsądne posunięcia, szczególnie w sferze organizacji gospodarki i polityki finansowej.
      Nie był nasz profesor jedynym wybitnym intelektualistą, który oddał swą wiedzę na usługi systemu sowieckiego. Pamiętali ci ludzie dokładnie o wszystkich schorzeniach caratu, o nikczemnościach zgrzybiałego systemu społecznego. Wielu ludzi myślących łudziło się szczerze, że to „nowe” nie „wraca”, lecz naprawdę stanowi coś nowego.
      Socjolog F. Znaniecki pisał w 1921 r.:
       „Zwolennicy bolszewizmu przedstawiają go jako dalszy ciąg odwiecznej walki o ogólnoludzką równość i braterstwo, i wielu powierzchownych obserwatorów podziela to zdanie. Zabójcze skutki, do których bolszewizm prowadzi, przypisywane są błędom taktyki i trudnościom praktycznym, stojącym na drodze do urzeczywistnienia jego celów. Spotykamy nieraz zdanie, że te skutki nie powinny wpływać na ocenę samego ideału bolszewickiego, który jako ideał, jest zasadniczo konstrukcyjny. Znajdujemy próby przeprowadzenia analogii między rewolucją bolszewicką a rewolucją francuską, jako dwoma stadiami tego samego procesu historycznego; równe sympatie okazywane są czasem względem obu, nawet przez tych, którzy potępiają terror i zniszczenie, które im towarzyszyło. Niestety jest to złudzenie wynikające z niedostatecznej analizy bolszewizmu jako zjawiska społecznego. Rewolucja francuska zawierała istotnie pierwiastki konstrukcyjne; bolszewizm nie zawiera żadnych. Oczywiście, przyjął on jako hasło socjalistyczny plan przyszłego ustroju społecznego. Ten plan zaś, rozpatrywany w oderwaniu od materialistycznych i ochlokratycznych doktryn, z którymi został skojarzony historycznie, przedstawia bez wątpienia krok naprzód w postępie ideału sprawiedliwości społecznej. Lecz ruch społeczny nie może być rozumiany i oceniany według swych haseł, lecz według ich stosowania. Plan socjalistyczny, odkąd został przyjęty przez bolszewików jako teoretyczna podstawa pewnych czynności praktycznych, w tym konkretnym związku przestał być abstrakcyjnym systemem pojęć, który należałoby rozumieć i oceniać w jego treści, a stał się zjawiskiem społecznym, które należy badać i oceniać łącznie z innymi zjawiskami społecznymi, przezeń jakoby sankcjonowanymi. Doktryna nie jest konstrukcyjna lub destrukcyjna sama w sobie, lecz w swych praktycznych zastosowaniach, i jakkolwiek socjalizm mógłby być konstrukcyjny gdyby był interpretowany i stosowany przez twórczych przodowników i dla twórczych celów, tak jak go interpretują i stosują bolszewicy, jest on jedynie narzędziem zniszczenia”... Narzędziem - dodajmy - znajdującym się w ręku odwiecznych antykulturalnych, niszczycielskich sił, nie liczących się z żadnymi wartościami ogólnoludzkimi. Łatwiej jednak to wszystko zauważyć z pewnej czasowej odległości, podczas gdy mieszkańcy danej epoki najczęściej po prostu nie są w stanie rozeznać się w sytuacji...
      Od 1921 r. Knipowicz był zatrudniony w stacji biologicznej w Murmańsku, brał udział w pertraktacjach z Finlandią i Niemcami dotyczących prowadzenia wspólnych badań na Morzu Barentsa. Po roku jest nasz rodak już na południu Rosji, gdzie prowadzi badania i w 1923 r. publikuje Klucz ryb Morza Czarnego i Azowskiego. Aż do roku 1927 prowadzi tu niestrudzenie prace naukowe, których wyniki znajdują odbicie w dwu kolejnych dziełach fundamentalnych: Hydrologiczne badania w Morzu Azowskim(1932) i Hydrologiczne badania w Morzu Czarnym (1933), które zachowują dziś i zachowają bodaj na wiele jeszcze dziesięcioleci swą wartość poznawczą. Cechą specyficzną publikacji naukowych Knipowicza było ujmowanie biocenozy jako całości, od roślin i bakterii, do ryb i zwierząt morskich, jako dynamicznej całości znajdującej się w procesie ruchu i ciągłej przemiany, oraz poddanej skomplikowanym wzajemnym oddziaływaniom ze strony środowiska człowieka, ludzkiej cywilizacji.
      W 1927 r. zakładano w Moskwie Instytut Biologii Akademii Nauk ZSRR, proponując Knipowiczowi objęcie kierownictwa nim. Uczony jednak odmówił, motywując to względami rodzinnymi i swymi wieloletnimi powiązaniami z Leningradem, których„nie chciałby już stojąc na skraju mogiły targać”.
      Zdrowie zresztą już nie bardzo sędziwemu profesorowi dopisywało. Dała o sobie znać dawna choroba oczu; lekarze zupełnie zabronili mu na dłuższy okres czytać i pisać.
      Jednemu z ówczesnych swych korespondentów Knipowicz donosił: „Piszę ten list jako przemytnik, łamiąc nakaz lekarzy, - mam całkowity zakaz czytania i pisania. Więcej pisać się nie ważę: eskulapowie odgryzą mi głowę”...
      Po kilku miesiącach wszelako rozszerzenie naczyń krwionośnych ustąpiło i profesor ponownie przystąpił do ulubionych badań naukowych.
      W tym też czasie (1928) oddano do użytku na stoczni leningradzkiej nowy statek naukowo - badawczy, który nazwano „Nikołaj Knipowicz”, co wywołało pobłażliwe kpiny „ojca chrzestnego”...
      W 1929 roku nasz profesor organizuje wraz z kolegami Wszechzwiązkowy Instytut Gospodarki Rybnej, który został wkrótce czołową placówką tego rodzaju w ZSRR, gromadząc w swych murach liczny zastęp fachowców o najwyższej kwalifikacji.
      Pracował, jak wspominali później członkowie rodziny, zapamiętale, po kilkanaście godzin na dobę. Nie skarżył się na brak czasu, lecz go po prostu rozumnie i skutecznie wykorzystywał. Lubił przy tym się powoływać na swego ulubionego filozofa, Lucjusza Anneusza Senekę, w szczególności zaś na znany fragment z rozprawy „De brevitatis vitae” - O krótkości życia:
      „Rzecz ma się następująco: nie otrzymaliśmy życia krótkiego, ale czynimy je krótkim, pod względem zaś jego posiadania jesteśmy nie nędzarzami, ale marnotrawcami. I podobnie jak ogromne i królewskie bogactwa, gdy tylko przejdą w posiadanie złego włościanina, natychmiast się rozpraszają, a przeciwnie - nawet skromne majętności, jeżeli są powierzone dobremu gospodarzowi, powiększają się przez należyty użytek, tak samo wiek życia naszego rozciąga się daleko, jeżeli ktoś dobrze nim rozporządza.
      Po co się użalamy na naturę? Przecież łaskawie obeszła się z nami. Długie jest życie, jeżeli ktoś umie czynić z niego użytek. Ale jednego ogarnęła niczym nienasycona chciwość, drugiego niezmożona gorliwość w trudach bezużytecznych; jeden moknie w winie, drugi zdrętwiał w bezczynności, jednego wyczerpuje pragnienie zaszczytów wciąż niespokojne o sądy innych, drugiego chciwość kupiecka pędzi po wszystkich lądach i wszystkich morzach w nadziei zysku; niektórym żądza wojowania nie daje spokoju (...), a inni znowu z nie nagradzanej służby na dworze królów w dobrowolnej niewoli spędzają swe lata; wielu jest takich, którzy wszystek czas tracą, zdobywając cudzy majątek albo zarządzając własnym, a jeszcze więcej jest takich, którzy nie dążą w życiu do żadnego określonego celu, lecz błędna, zmienna i zawsze niezadowolona lekkomyślność przerzuca ich z jednego przedsięwzięcia w drugie; jeszcze inni nie mogą się zdecydować na żaden kierunek w życiu, więc ospałych i pogrążonych w gnuśnej martwocie śmierć zastaje”...
      W latach 1931 - 32 M. Knipowicz kierował pracami tzw. Wszechkaspijskiej Naukowej Rybno - Gospodarczej Ekspedycji, której działalność miała duże znaczenie dla rozwoju radzieckiego przemysłu żywności. Zastanawiające, jak wiele funkcji potrafił jednocześnie - i to niesłychanie twórczo, skutecznie i owocnie - pełnić ten człowiek. W latach 1919 - 1939 był kolejno starszym hydrologiem, zastępcą dyrektora i przewodniczącym działu morskiego w Państwowym Instytucie Hydrologii, jednocześnie pełnił obowiązki starszego specjalisty oddziału ichtiologii stosowanej w Państwowym Instytucie Agronomii Doświadczalnej (1923 - 1927), przekształconym (1930) w Leningradzki Naukowo - Badawczy Instytut Ichtiologiczny. W latach 1911 - 1930 był profesorem Leningradzkiego Instytutu Medycznego. Organizował, brał udział i występował z referatami na szeregu zjazdów hydrologów i biologów (1922, 1924, 1925, 1926, 1927, 1928, 1930).
      Od roku 1932 i do końca życia Mikołaj Knipowicz zajmował odpowiedzialne stanowiska we Wszechzwiązkowym Naukowo - Badawczym Instytucie Gospodarki Rybnej i Oceanografii. Pod jego kierownictwem i według jego planów zrealizowano szeroki wachlarz badań mórz północnych i południowych ZSRR z punktu widzenia hydrologii, hydrobiologii i gospodarki żywnościowej. Nie sposób wymienić kilkudziesięciu organizacji naukowych rosyjskich i międzynarodowych, w których działalności brał M. Knipowicz czynny udział i których był członkiem; czy licznych uczelni, na których wykładał - zajęłoby to zbyt wiele miejsca. Podręczniki akademickie z dziedziny zoologii i biologii, które wyszły spod jego pióra, miały po kilka z rzędu wydań. Łabędzim niejako śpiewem tego wielkiego uczonego, było dziełoHydrologia mórz i wód słonych w związku z gospodarką (1938). W sumie zaś profesor opublikował za swego życia 897 większych i pomniejszych tekstów naukowych.
      Lew Berg pisał o wybitnym wkładzie Knipowicza do rozwoju dwóch dziedzin wiedzy, zoologii i hydrologii: „W każdej z nich on osiągnął tyle, że starczyłoby tego na kilku znakomitych naukowców”.
      Zmarł Mikołaj Knipowicz 23 lutego 1939 r. w 77 roku życia i pochowany początkowo został  na Cmentarzu Smoleńskim w Leningradzie; w 1956 r. prochy jego przeniesiono na Cmentarz Wołkowski, gdzie też dziś stoi jego pomnik.


*         *         *


      Pisząc o Mikołaju Knipowiczu nie sposób na marginesie nie napomknąć o losie jego siostry Lidii (1857 - 1920), która całe życie poświęciła walce z caratem, słynęła w ruchu rewolucyjnym z inteligencji, odwagi, samozaparcia; zginęła prawdopodobnie z rąk bolszewików, chociaż od 1903 r. należała do ich partii i była bardzo bliską przyjaciółką Nadziei Krupskiej. Rewolucja, jak wiadomo, pożera własne dzieci.

Mikołaj Korzeniewski




          Jedenaście tysięcy kilometrów kwadratowych - taki jest obszar wszystkich lodowców Azji Środkowej. Być „gospodarzem” tego lodowego kraju, niekoronowanym jego królem - to niemało. Mikołaj Korzeniewski - najzasłużeńszy badacz środkowoazjatyckich gleczerów górskich oraz autor pierwszego i najdokładniejszego katalogu ich, był takim właśnie „królem”...
          Urodził się 6 lutego 1879 roku w miejscowości Zawerże nieopodal Newla, powiatowego wówczas miasteczka na Witebszczyźnie. Wywodził się z polskiej rodziny szlacheckiej, która od dawna siedziała w tej okolicy.
          Trudno byłoby dziś ściśle ustalić od jakiej konkretnie posiadłości wzięli swe nazwisko Korzeniewscy.
          Wykaz urzędowych nazw miejscowości w Polsce (t. 2, s. 168, Warszawa 1981) informuje o wsi Korzeniewo we włocławskim i elbląskim, Korzeniów w lubelskim i tarnowskim, o kilku Korzeniówkach i Korzeniach. Miejscowości o podobnej nazwie istnieją dziś także na terenach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, wchodzących obecnie w skład Białorusi i Ukrainy.
          Prawdopodobnie wielu Korzeniewskich wzięło swe nazwisko od wsi Korzeniówka w powiecie drohiczyńskim na Podlasiu, inni od wsi Korzenie pod Smorgoniami itd.
          Korzeniewscy herbu Janina np. znani byli od 1460 roku jako właściciele Korzeniowa w powiecie garwolińskim, nieco później są notowani w sandomierskiem.
          Rodzina Korzeniewskich pieczętowała się herbem Kościesza (rozdarta strzała z krzyżem w polu czarnym) i była - jak pisze Franciszek Piekosiński - „znakomitymi urzędami i possessyami dóbr ziemskich w różnych województwach i powiatach zaszczyconą”. Protoplastą witebskich Korzeniewskich był Wojciech, ziemianin z województwa Brzesko - litewskiego (wiek XVII).
          Z zachowanych materiałów archiwalnych wnioskować można , że interesujący nas Korzeniewscy wywodzili się z rodowej posiadłości swej Korzeniewa w województwie brzeskim. Mianowicie w roku 1619 mieszkali tu jeszcze Raina Korzeniewska i trzej jej synowie: Jan, Jerzy i Andrzej. (Akty...t. 2, s. 50 - 51)
          W 1632 r. mieszkał tu jeszcze Wawrzyniec Korzeniewski, „jenerał woiewódstwa Brzeskiego” (tamże, s. 59).
          Jak podaje znowuż A. Boniecki w Herbarzu Polskim (t. 11, s. 222, Warszawa 1907) Korzeniewscy herbu Janina wyszli z ziemi stężyckiej, inni zaś albo z powiatu kaliskiego, albo pińskiego, gdzie znajdują się miejscowości o nazwie Korzeniewo lub Korzeniów. Korzeniewscy herbu Lis (Kościesza) pochodzą również z województwa brzesko - litewskiego. Jedna z ich gałęzi nabrała znacznych wpływów na Witebszczyźnie, Połocczyźnie i w Inflantach.
          Inne źródło heraldyczne informuje: „Korzeniewscy, pieczętujący się herbem Kościesza, posiadali majątki w różnych województwach i powiatach i udowadniali swe pochodzenie od protoplasty Wojciecha Korzeniewskiego, mającego majątek w województwie Brzeskim Litewskim”. (N. Szaposznikow Heraldica, t. 1, s. 153, Petersburg 1900).
          Korzeniewscy herbu Nałęcz wywodzą się z Wołynia.
          Podstarości brzeski Melchior Rayski około roku 1580 miał za żonę byłą małżonkę nieboszczyka Hrehora Możejki Korzeniewskiego.
          Niejaki pan Korzeniewski jeszcze latem 1595 r. zaskarżony został w urzędzie grodzkim wileńskim o udział w pobiciu Stanisława Prokopowicza. (Akty..., t. 20, s. 114).
          Pod uchwałą sejmiku orszańskiego dotyczącą spłacania podatków, tzw. „Aktiwacią uniwersału seymiku powiatu orszańskiego” z roku 1647, widnieje obok innych podpis własnoręczny szlachcica Józefa Korzeniewskiego.
          Także w księgach buchalteryjnych m. Mohylewa z roku 1695 wymienia się niejakiego „pana Korzeniewskiego, dworzanina pana Matusiewicza, który przyjeżdżał za dekretem do miasta”, i któremu kupiono jabłek na koszt skarbu miejskiego.
          We wsi Korzeniówka na Podlasiu, według spisu z 1662 roku, mieszkali Adam, Stanisław i Sebastian Korzeniewscy z rodzinami, jak również Józef Tołwiński i Jan Porzeziński. (Akty..., t. 33, s. 512).
          Jan Stanisław Korzeniewski, poseł województwa poznańskiego, w 1668 r. podpisał akt konfederacji generalnej warmińskiej. (Volumina Legum, t. 4, s. 498).
          Pan Andrzej Korzeniewski, sędzia - ławnik m. Brześcia, figuruje w księgach grodzkich tego miasta w roku 1669. (Akty..., t. 18, s. 481 - 483).
          W 1679 r. pisarzem ziemskim brzeskim był Teodor Korzeniewski. (Akty..., t. 3, s. 91).
          Jan Korzeniewski, namiestnik klasztoru kościoła św. Bazylego w Wilnie figuruje w księgach ziemskich wileńskich 13 stycznia 1680 r. (Akty..., t. 9, s. 48 - 49).
          W testamencie Sylwestra Wołczackiego, administratora i namiestnika biskupstwa białoruskiego z roku 1686, figuruje m. in. pani Korzeniewska.
          Paweł Korzeniewski, szlachcic spod Brześcia, wyłania się z mroku czasu na łamach przekazów archiwalnych z 1702 r.
          W 1711 roku Bazylianie wileńscy zaskarżyli przed magistratem stolicy Wielkiego Księstwa Litewskiego„pana Władysława Korzeniewskiego, o to y w takowy sposób: iż co obżałowany iegomość. maiąc w sąsiedztwie z żałującymi maiętność swoią, nazwaną Uszę, w województwie Mińskim leżącą, różnemi czasy, różnych miesięcy y dni, różne szkody, krzywdy, naiazdy sam przez się y przez poddanych swoich, żałującym czynił y czynić nie przestaie.
          Jako w roku 1708, naiechawszy gwałtownym y nieprzyiacielskim sposobem, z niemałą gromadą ludzi y czeladzi, boiarami poddanymi Uszańskiemi, z różnym orężem, do boiu należącym, to iest, ze strzelbą ognistą, szablami, bardyszami y oszczepami, kiiami y cepami, także y ze psami, na maiętność żałuiących, nazwaną Bieliczany, w tymże województwie Mińskim leżącą, y poddanego żałuiących na imię Mikitę młynarza violenti modo wziąwszy, do maiętności swoiey, nazwanej Uszy, zaprowadził y tam u siebie niewinnie, niemiłosierdnie w swoim prywatnym więzieniu okowawszy, przez kilkanaście niedziel trzymał y męczył, od którego takowego niemiłósierdnegowięzienia wyszpomieniony poddany śmiercią z tego świata zszedł”.
          Natomiast w 1711 roku napadł Korzeniewski na wieś Moszczenica, gdzie„siana stogów sześć zabrać kazał y do Borysowa zaprowadzić y chłopów w wiosennyczas w karmie dla bydła y koni zgubił. Wszelako nie kontektując się i tym, dokuczał Bazylianom stale i na rozmaite sposoby, czyniąc im wielką krzywdę y nieznośną ruinę”. (Akty..., t. 8, s. 167 - 169).
          W księgach buchalteryjnych Mohylewa za styczeń 1712 roku zanotowano dosłownie, iż „na jakiegoś pana Władysława Korzeniewskiego wydano 55 złotych, w tym kupiono 20 garncy miodu i 30 garncy piwa na 26 złotych” (Istoriko - Juridiczeskije Materiały, t. 22, s. 10, oraz t. 20, s. 76).
          W 1716 roku w województwie witebskim występuje Stanisław Korzeniewski, miejscowy szlachcic, który z jakichś powodów chłopów poddanych swego sąsiada na drodze„przejąwszy..... niemiłosiernie bił, mordował ledwie nie do śmierci”.Sprawa wylądowała w sądzie i imię szlachcica zostało przekazane potomności.
          W 1716 roku w Mohylewie występuje też inny Korzeniewski, rotmistrz orszański. Dla niego to czyniono od czasu do czasu kosztem miasta nieduże zakupy w rodzaju: „Dla imć pana Korzeniewskiego ryby marzłey y więdłej, miętuzów żywych za złotych 5,15”. Tuż zaznaczono, że kupiono mu „chleba sitnego, cybuli, jarzyny, soli, krup, pieprzu, oliwy, octu” oraz „drew wozów dwa”. (Istoriko - juridiczeskije matieriały..., t. 27, s. 19).
          Były to wydatki „reprezentacyjne”, które pan Korzeniewski zużywał nie sam, lecz wspólnie z opiekuńczymi gospodarzami.
          Wiktor i Jerzy Korzeniewscy 19 lutego 1764 r. podpisali instrukcję szlachty województwa wileńskiego posłom obranym na sejm konwokacyjny w Warszawie. (Akty..., t. 13, s. 235).
          Poszczególne gałęzie rodu Korzeniewskich były w posiadaniu m. in. majątku Walerianów, zaścianka Maklewszczyzna, Opity - Masłowszczyzna w powiecie oszmiańskim; gnieździły się w powiatach wileńskim, święciańskim, mińskim, trockim i innych. (CPAH Litwy w Wilnie. f. 391, z. 4, Nr. 1438).
          Korzeniewscy herbu Waga posiadali początkowo Kamionkę koło Ostrowca.
          W 1735 r. jedna z gałęzi nabyła Wołockiszki w powiecie upickim, druga w 1764 - wieś Giegiedzie w powiecie telszewskim. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, Nr. 1852, s. 92).
          W 1765 r. w inwentarzu włości Grawerskiej Księstwa Inflanckiego odnotowano bojara Tomasza Korzeniewskiego oraz Jakuba Korzeniewskiego „człowieka wolnego, kaprala”, drobnego szlachcica. (Istoriko - juridiczeskije matieriały, t. 31, s. 64).
          Michał Korzeniewski, kasztelan ziemi zakroczymskiej, sędzia Trybunału Głównego Wielkiego Księstwa Litewskiego, rotmistrz kawalerii narodowej, kawaler orderu św. Stanisława, wymieniany jest w źródłach archiwalnych z roku 1790. (Akty..., t. 38, s. 33).
          25 sierpnia 1794 r. rząd Tadeusza Kościuszki podpisał dokument, w którym polecono, „aby obywatelowi Korzeniewskiemu, rotmistrzowi pułku 5, przez wzgląd wiernych jego przez lat 30 w wojsku Rzeczypospolitej usług na wyżywienie do śmierci żony i familii część ziemi, złotych polskich 1500 intraty rocznej wynoszącą, wyznaczyć, gdy przez urządzanie swoje fundusz dóbr narodowych na umorzenie biletów skarbowych przeznaczyła i termin przedaży dóbr takowych w przeciągu trzech miesięcy przez uniwersał swój, dnia 13 miesiąca teraźniejszego zaszły, udeterminowała, przeto RNN, stosując się do woli Najwyższego Naczelnika, ... stanowi, iż ob. Korzeniewski sumę złotych 1500 corocznie mieć będzie do końca życia za Skarbu Rzeczypospolitej wypłacaną”. (Akty Powstania Kościuszki, t. 2, cz. 2, s. 102, 145, Kraków 1918).
          W 1774 r. sąd ziemski Prowincji Witebskiej rodzinę tę„za rodowitą wyświadczył szlachtę”.
          Spis szlachty powiatu dziśnieńskiego z roku 1796 wymienia imię Kazimierza Korzeniewskiego, regenta ziemskiego powiatu połockiego, właściciela majątku Hrehorowicze, żonatego z Heleną Kossowówną, mającego syna Stanisława oraz córki Izabelę i Ewę. (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, s. 37).
          Korzeniewscy herbu Leliwa rozgałęzieni byli po różnych powiatach; tak np. jeden z dokumentów z 1798 r. stwierdza:„Dom Korzeniewskich zawsze possydował dziedzictwa w powiecie brasławskim, to jest rzecz nieomylna” i przytacza dowody z 1608 r. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, Nr. 2460, s. 1 - 2).
          Rodowitość szlachecka Korzeniewskich była potwierdzana wielokrotnie przez heroldię wileńską. (tamże, f. 391, z. 1, Nr. 186, s. 45 - 46).
          Korzeniewscy licznie zamieszkiwali powiat dziśnieński, gdzie byli spokrewnieni z Kozakami, Pupkiewiczami, Borejszewiczami. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, Nr. 4117, I).
          Chorąży Bazyli Korzeniewski odznaczył się odwagą w walkach 1812 roku, służąc w Noworosyjskim Pułku Dragonów, a następnie w Litewskim Pułku Ułanów w składzie armii rosyjskiej.(Akty..., t. 37, s. 761).
          Michał zaś Korzeniewski, były administrator dóbr radziwiłłowskich za udział w powstaniu listopadowym znalazł się na wiele lat pod tajnym nadzorem policji. Gospodarował w majątku Hanusowszczyzna powiatu Słuckiego. Miał żonę i syna. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, Nr. 174, s. 25).
          O Korzeniewskich z Połocczyzny i Witebszczyzny znajdują się bogate materiały genealogiczne i inne w zbiorach Archiwum Narodowego Białorusi w Mińsku (f. 319, z. 2, Nr 1474).
          Wywód familii urodzonych Korzeniewskich herbu Nałęcz, sporządzony przez Deputację Wywodową Szlachecką Gubernii Mińskiej 6 lutego 1823 roku donosi iż w 1692 r. Bazyli Korzeniewski, chorąży służby kozackiej polskiej, otrzymał od Jerzego Sapiehy nadanie ziemskie na Witebszczyźnie. W 1834 roku Aleksander, Tomasz, Michał, Teofil, Marcin, Dominik, Jan Korzeniewscy „za szlachtę rodowitą” zostali uznani. (tamże, s. 221).         Byli oni wielokrotnie legitymowani przez carskie komitety heraldyczne w trakcie przetrząsania szlachty polskiej przez sito szykan biurokratycznych, mającego na celu odsiew wielu jej przedstawicieli do niższej i pozbawionej praw warstwy chłopskiej. Tysiące rodzin polskich zostało w ten sposób zdeklasowanych. Ale Korzeniewscy herbu Waga przez długi czas utrzymywali się na powierzchni. W lutym 1817 roku np. rodzina ta złożyła w odpowiedniej instancji gubernii mińskiej Genealogię Familii urodzonych Korzeniewskich w siedmiu pokoleniach i czternastu imionach. Wskazana tu została interesująca nas gałąź. Jak podaje ten dokument, protoplastą rodziny był Józef Korzeniewski (około 1650 r.), właściciel dóbr Słobódka w powiecie orszańskim. Miał syna Michała, a po nim trzech wnuków: Samuela, Stanisława i Antoniego, na których ta linia urywa się w wywodzie genealogicznym. Natomiast drugi syn Józefa Korzeniewskiego miał (z Eufrozyną Jeśmanówną, przedstawicielką znanego rodu kresowego) syna Zygmunta i dalej wnuków Bronisława i Kleofasa (pominiętego zresztą w tym wywodzie), prawnuka Kazimierza, praprawnuków Stanisława i Franciszka (obecnie ten i inne dokumenty dotyczące tej rodziny Korzeniewskich znajdują się w CPAH Litwy w Wilnie: f. 391, z. 1, Nr. 227).
          Później (1770) rodzina nabyła też majątek Hryhorowicze. W roku 1869 Wileńskie Zgromadzenie Szlacheckie potwierdziło po raz kolejny szlachectwo Stanisława Kazimirowicza Korzeniewskiego i jego młodocianych synów: Stanisława - Edmunda i Franciszka - Leopolda. Właśnie Franciszek Leopold Korzeniewski, urodzony 25 listopada 1865 roku był ojcem wybitnego uczonego rosyjskiego.
          W 1843 r. zamieszkały w Wilnie „w domie brackim u bernardynów” Jan syn Piotra Korzeniewski prosił heroldię wileńską o potwierdzenie swego szlachectwa. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, Nr. 1628, s. 15 - 17).
          W latach 1859 - 1864 przed różnymi instancjami Gubernii Wileńskiej toczyła się sprawa o okrutnym obchodzeniu się ziemianina powiatu dziśnieńskiego Korzeniewskiego z chłopami pańszczyźnianymi.
          Franciszek Korzeniewski bezwzględnie uciskał swych chłopów w majątkach Dryhucze i Pokojewce powiatu dziśnieńskiego, zmuszał ich do nadmiernej pracy (nawet w dni świąteczne), bił w razie nieposłuszeństwa plecią, uciskał i gnębił do takiego stopnia, że wywoływało to oburzenie sąsiadów, aż wreszcie chłopi się zbuntowali, napadli na swego prześladowcę i zbili go dotkliwie. Długo jeszcze potem sprawa ta wałkowana była po sądach wileńskich. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 19, Nr. 1251, s. 1 - 530, oraz f. 381, z. 19, Nr. 1447). Chodziło tu widocznie o prowokację władz rosyjskich.
          Korzeniewscy posiadali także na Mińszczyźnie liczne dobra: Domowickie, Piorunów Most, Kraśny Brzeg, Hajdukowa Słoboda. (Spis ziemian Mińskiej Gubernii, Mińsk 1899, s. 191 i in.).
          Wywód Familii Urodzonych Korzeniewskich z roku 1820 podaje, że „familia urodzonych Korzeniewskich jest dawna i starożytna, od niepamiętnych czasów zaszczycona dostojnością szlachecką, używała prerogatyw temu stamowi właściwych, posiadała dobra ziemskie dziedziczne oraz urzęda publiczne piastowała, z której to familii pochodzący, a do niniejszego wywodu za protoplastę wzięty Jak Karol Korzeniewski miał syna Antoniego, który schodząc z tego świata trzech po sobie zostawił synów; Wincentego, Tomasza i Jerzego, i onym osiągnione po swym ojcu Janie Karolu Korzeniewskim dobra ziemskie, jako to: Luszczykowszczyzna z attynencjami w lidzkim i oszmiańskim powiatach leżące, testamentem w roku 1752 Januarii 7 dnia sporządzonym, rozpisał. Z przyrzeczonych synów Antoniego Korzeniewskiego Jerzy Antoniewicz Korzeniewski czterech na świat wydał synów: Jakuba, Mariana, Jana i Jerzego”, posiadaczy dóbr Narkuszki, Woronowo, Olszewo, Żołudek, Kowalszczyzna, Bieniakonie.
          W 1866 roku widzimy Jerzego Korzeniewskiego i jego żonę Konstancję z Jabłońskich w województwie Mścisławskim, jako właścicieli folwarku Jurkowszczyzna i innych majętności ziemskich. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, Nr. 1061, s. 414 - 415).
          Inny jeszcze „Wywód familii urodzonych Korzeniewskich herbu Leliwa”, sporządzony w Wilnie 28 lipca 1820 r. głosi, iż „familia urodzonych Korzeniewskich jest od dawnych czasów zaszczycona dostoynością szlachecką, posiadała dziedziczne majątki nadaniem od Nayjaśniejszych Królów Polskich za męstwo y odwagę w dziełach rycerskich w Derewni Kasperskiey (...) w województwie Smoleńskim sytuowaną, lecz czasu rewolucyi pierwszey w Polskim Kraju zdarzoney dokumenta przodków tey familii posługujące uległy zniszczeniu.
          Z tey familii pochodzący, a do niniejszego wywodu za przodka wzięty Bonifacy Korzeniewski opuściwszy majętność oyczystą, przeszedł do gubernii Litewsko - Wileńskiey, y tam nabywszy majętność Rydowszczyzna zwaną, wstąpił w śluby małżeńskie z urodzoną Cecylią Bartoszewiczówną i wydał na świat syna Stanisława, któremu w 1736 r. zapisał...”
          Stanisław Korzeniewski sprzedał ojcowiznę za 5000 złotych stryjecznemu bratu Grzegorzowi. Miał czterech synów: Piotra, Macieja, Michała i Jerzego, którzy służyli po dworach arystokracji lub arendowali nieduże folwarki. W 1820 r. liczni Korzeniewscy (12 osób płci męskiej) uznani zostali za „rodowitą i starożytną szlachtę polską” z wpisaniem ich do ksiąg szlachty gubernii Litewsko - Wileńskiej klasy pierwszej. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, Nr. 1008, s. 280 - 283).
          Kolejny Wywód familii urodzonych Korzeniewskich herbu Nałęcz, sporządzony w Wilnie w 1819 r., Głosi, że „Piotr Korzeniewski w zaszczycie prerogatywy szlacheckiej dziedziczył dobra ziemskie Czernie zwane, i spłodziłsyna Samuela, a ten pomienione dobra mocą sukcessyi possydując, przykupił do nich folwark Korzenie, i synów trzech Adama, Eliasza i Daniela sukcessorami po sobie zostawił”. Był to rok 1623. „Adam sam jeden będąc dziedzicem dóbr oyczystych, spłodził syna Kazimierza”,który z żoną Marjanną Porzecką posiadał też folwark Kamionka... Komisja wywodowa uznała więc w 1819 r. „Justyna z synem Franciszkiem i Michała z synem Józefem Korzeniowskich za rodowitą i starożytną szlachtę polską”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, Nr. 1008, s. 62 - 63).
          I wreszcie jeszcze jeden Wywód familii urodzonych Korzeniewskich herbu Nałęcz, tym razem z 2 października 1837 r. podaje, że „Piotr Korzeniewski, protoplasta familii, miał we władaniu swojem ziemny z poddanymi majatek Czernie zwany w powiecie oszmiańskim położony, który synowi Samuelowi, a ten Adamowi Izajaszowi i Danielowi, synom, zostawił: na dowód tego cytowany jest testament Samuela Piotrowicza Korzeniewskiego pod rokiem 1623”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, Nr. 1058, s. 121 - 125).
          Liczna też grupa Korzeniewskich uznana została przez heroldię grodzieńską za rodowitą szlachtę w 1835 r. Gnieździli się w powiecie drohickim na dobrach Korzeniówka, Łapiny, Zaremby, Czerepy. (CPAH Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 4, Nr. 1, s. 75 - 77).
          Jak wynika więc z przytoczonych powyżej rezultatów kwerendy archiwalnej, byli Korzeniewscy domem potężnie rozmnożonym i szanowanym.


*           *          *


          Jednym z wybitnych tego rodu reprezentantów był właśnie Mikołaj Korzeniewski. Po szkole początkowej kończy gimnazjum realne w Kostromie, następnie zaś - z wyróżnieniem - Wyższą Szkołę Wojskową w Kijowie. Miał prawo wyboru, mógł nawet, gdyby chciał, służyć w pułku lejb - gwardii w Petersburgu. Ale nie chciał. Przejrzał listę wakatów i wybrał miejsce z rodzaju tych, do których się skierowuje nowo upieczonych oficerów za karę, jako na swego rodzaju zesłanie. Wybiera miasto Osz w dalekiej środkowoazjatyckiej Dolinie Fergany. Wszyscy się dziwili: „Osz? To przecież dziura, w której oficerowie tylko wódkę piją i grają w karty...” Być może, ale nie tacy jak Korzeniewski, który nie bez racji widział w tej „dziurze” barwne, tajemnicze miasto podróżników, w którym krzyżowały się drogi prowadzące na Pamir, do Tybetu i Kaszgarii.
          Młody oficer przybył do miasta Osz. I natychmiast otoczyła go atmosfera legend, podań, pogłosek o tajemniczym, mało wówczas zbadanym „Podnóżu Słońca” - Pamirze, co jeszcze bardziej podsycało i bez tego gorącą żądzę podróży w nieznane, poszukiwań, odkryć, walki z trudnościami...
          W życiu jednak zazwyczaj wszystko dzieje się nieco powolniej, niż życzy tego sobie niecierpliwy młody człowiek. Jego koledzy rzeczywiście grali w karty. On zaś - by zabić czas - zaprojektował i krótkim czasie wybudował na niedużym górskim potoku miniaturową siłownię elektryczną, która przekształciła Osz, ciemną „dziurę”, w miasto rozbłysłe setkami żarówek... Zaiste, nie miejsce zdobi człowieka, lecz człowiek miejsce; wszystko zależy od tego jaki to człowiek.
          W roku 1903 zostaje M. Korzeniewski po raz pierwszy służbowo wysłany na wyprawę geograficzną do Pamiru. Zarówno ze względów wojskowych, jak i gospodarczych teren ten należało poddać wzmożonym pracom badawczym. Rola kierownika tych prac na okres kilkudziesięciu lat przypadła w udziale właśnie naszemu rodakowi. W 1904 roku ukazują się pierwsze publikacje M. Korzeniewskiego.
          Już wkrótce imię jego staje się słynne, a materiały, przezeń publikowane, zyskują uznanie w świecie naukowym, stają się bowiem najpoważniejszym i przez dłuższy czas jedynym źródłem wiedzy o niedostępnych terenach Azji Środkowej.
          Od 1905 roku rozpoczyna Korzeniewski badania Doliny Ałajskiej i Grzbietu Ałajskiego. Miejsca te, zadziwiające surowym pięknem krajobrazu, mistyczną ornamentyką skał, lodowców, rzek, lasów, przez długi okres przyciągały uwagę uczonego, który m. in. odkrył tu później nieznane dotychczas pasmo górskie, któremu nadał nazwę Pasma Akademii Nauk, a najwyższemu jego szczytowi - imię Karpińskiego.
          W latach 1906 studiował Korzeniewski w Akademii Wojskowo - Intendanckiej, a praktykę odbywał m. in. w Kazaniu i Łodzi.
          W 1909 roku spędza letni urlop w Szwajcarii, badając lodowce tamtejszych gór. Lecz po roku ponownie szturmuje Pamir, dociera do źródeł rzeki Zerawszan, opisuje lodowce Duchdanu.
          Góry Pamiru były najulubieńszym przedmiotem badań Korzeniewskiego. Jak pisał profesor E. Murzajew (1949):„W ciągu ostatnich 40 lat on niejednokrotnie odwiedza ten górski kraj, gdzie nawet tylko część jego odkryć zrobiłaby zaszczyt każdemu geografowi”...
          Przyciągało uwagę uczonego badanie obecnego stanu lodowców górskiej części Azji Środkowej. Jego prace glacjologiczne stały się fundamentem systematycznego badania lodowców Pamiru, Darwazu, Tien-Szanu. Dzięki jego wysiłkom nauka światowa po raz pierwszy otrzymała dokładne dane o charakterze, rozmiarach, cechach szczególnych lodowców i innych obiektów geograficznych tego ogromnego regionu.
          Mawiano w kręgach naukowych pół żartem pół serio, że tę część Azji znają ludzie słabiej niż powierzchnię księżyca. W istocie rzeczy tak też było, ale tylko przed wyprawami Korzeniewskiego.
          Prace jego w istotny sposób skorygowały mapy geograficzne, że wspomnimy tylko o wyjaśnieniu kwestii położenia Kirgiskiego Łańcucha Górskiego, który przed 1932 rokiem (gdy nasz rodak przeprowadził odnośne pomiary) umieszczany był na mapach o wiele dalej na północ niż w rzeczywistości.
          Lubił Korzeniewski badać obiekty trudnodostępne i tajemnicze, jak np. położone wysoko w górach Pamiru jezioro Karakul, największe w rym regionie, leżące na wysokości 3910 m i mające głębokość ponad 240 m. Uczony poświęcił temu zbiornikowi osobną monografię, zawierającą wszechstronny opis tego interesującego tworu natury. (Podajmy na marginesie interesujący szczegół ekologiczny, dotyczący tego jeziora: woda w nim jest tak czysta, że przez 15 metrową jej warstwę dokładnie widać kamyczki leżące na dnie, a promienie słoneczne donoszą swą życiodajną siłę do wodorostów kwitnących na głębokości 70 metrów).
          Wiele uwagi poświęca Korzeniewski badaniom nad rzekami środkowoazjatyckimi, geomorfologii regionów górskich itp., tj. pracom, mającym bezpośrednie znaczenie gospodarcze.
          Lata wojny 1914 - 1918 spędza młody uczony na froncie rosyjsko - niemieckim jako oficer Drugiej Turkmeńskiej Dywizji Strzeleckiej. Oczywiście, o żadnej pracy naukowej w tym okresie mowy być nie mogło. Jak i w późniejszym, ponieważ w latach 1918 - 1920 pełni Korzeniewski odpowiedzialne funkcje w składzie radzieckiego Frontu Turkiestańskiego w Taszkencie. Pod koniec 1920 r. uczestniczy w organizowaniu wydziału wojskowego na Uniwersytecie Turkiestańskim (dziś Taszkenckim). Od 1922 do 1928 roku jest profesorem geografii tejże uczelni.
          Początek pracy pedagogicznej kojarzy się też ze wznowieniem badań naukowych. W 1922 roku udaje się Korzeniewski na wyprawę do pustyni Mujunkum, podczas której w bardzo ciężkich warunkach klimatycznych przeprowadza szereg pomiarów i badań, mających istotne znaczenie dla rozwoju gospodarki narodowej, hodowli i wypasu owiec i koni. Prace badawcze z biegiem lat nabierają rozpędu, wyprawy stają się coraz to bardziej owocne. Interesujące, że był nasz rodak pionierem w stosowaniu aparatury filmowej, kinotechniki w badaniach geograficznych i etnograficznych. Utrwalony przez niego materiał ma dziś unikalną, niezastąpioną wartość dokumentacyjną.
          Interesujące są opisy przez Korzeniewskiego fauny Azji Środkowej: antylopy dzejran (biegnącej z szybkością 80 km na godzinę), geparda, susła, rozmaitych ptaków, gadów, motyli.
          Niestrudzony entuzjazm i ofiarność Korzeniewskiego, jak każdego rasowego naukowca, wynikały z głębokiego przeświadczenia o celowości i przydatności dla ludzi tego, co on czyni.
          „Tak jak najróżniejsze mogą być motywy uczonych - od namiętnego pragnienia pogłębienia wiedzy do żywej troski o zyskanie osobistej sławy - i jak rozmaite mogą być funkcje badań naukowych - od dostarczania przynoszących prestiż racjonalizacji istniejącego porządku do zwiększenia naszej kontroli nad światem przyrody, tak i inne społeczne konsekwencje nauki mogą zostać uznane za zgubne dla społeczeństwa lub skłonić do zmiany jej etosu. Uczeni zakładają zazwyczaj, że w szerokiej perspektywie społeczne skutki nauki muszą być dobroczynne”(R. K. Merton, Teoria socjologiczna i struktura społeczna)...
          Wyprawy naukowo - alpinistyczne wymagały charakteru męskiego, twardego, a jednocześnie też te cechy kształtowały. Nieraz życie uczonego bywało śmiertelnie zagrożone, lecz ostatecznie udawało mu się zawsze wyjść obronną ręką ze zmagań z surową przyrodą gór i pustyń. Inna cecha pociągajaca tych wypraw - to możliwość spotkania ludzi niezwykłych, odmiennych, nieraz lepszych, niż typ, kształtowany przez cywilizację miejską.
          W 1911 roku w wyniku trzęsienia ziemi na górskie osiedle Usoj, zagubione wśród skalistych szczytów Pamiru, runęła lawina, wszystko zmiatająca na swej drodze. Murowane domki mieszkańców doliny wywrócone zostały i dosłownie zdmuchnięte ze swych miejsc oraz na zawsze pogrzebane pod kilkusetmetrową warstwą śniegu, lodu i kamieni. Lecz jednocześnie lawina przegrodziła koryto górskiego potoku Murgab, z którego mieszkanki osiedla Usoj czerpały wodę do swych długonosych dzbanów. Tylko jeden Tadżyk pozostał żywy, bo wczesnym rankiem tego tragicznego dnia udał się do sąsiedniego osiedla, Sarezu.
          Przed zwałem lawinowym zaczęła w szybkim tempie gromadzić się woda, wśród skał powstało ogromne rozlewisko. Kilka pobliskich tadżyckich osiedli zostało przez mieszkańców, obawiających się niszczycielskiego żywiołu, porzuconych, a jezioro ciągle pięło się w górę i poszerzało. Powstało zagrożenie, iż ten nowy zbiornik wody, nawisły nad kilku ludnymi dolinami, oberwie się i... W tej sytuacji w roku 1913 do jeziora Sareskiego udaje się nieliczna wyprawa, mająca na celu zbadanie na miejscu sytuacji. Dowodzi akcją M. Korzeniewski.
          Członkowie wyprawy dokładnie zapoznali się z jeziorem, przeprowadzili skrupulatne pomiary usypanego przez naturę wału i doszli do wniosku, że w zasadzie powstała konstrukcja „wieczna”, którą zniszczyć potrafiłby tylko jakiś straszliwy kataklizm geologiczny. (W istocie, jezioro Sareskie istnieje do dziś).
          Nie było jednak pewności co do tego, czy aby sama woda - żywioł ruchliwy i podstępny - nie zdobędzie się na jakiekolwiek niebezpieczne sztuczki. M. Korzeniewski zdecydował pozostawić przy jeziorze obserwatora, jednego z miejscowych mieszkańców. Obok wału wzniesiono skromny domek, w którym Tadżyk zamieszkał z rodziną i dobytkiem. Ustanowiono gażę, wypłacono ją na rok naprzód, wbito osiem pali w różnych końcach jeziora, na których kazano stróżowi raz w roku zaznaczać poziom wody i ekspedycja odeszła.
          W następnym roku wybuchła wojna światowa, potem wstrząsnęła światem Rewolucja Październikowa, przez kilka lat hulał po bezkresnych przestrzeniach Rosji wicher wojny domowej. Tyle wydarzeń, tyle krwi, tyle cierpień, tyle zmian... O jeziorze Sareskim zapomniano zupełnie na okres ponad dziesięcioletni... I oto gdzieś w połowie lat dwudziestych ponownie przypomniano sobie o zagrożeniu, wiszącym, być może, nadal nad mieszkańcami Pamiru. Zorganizowano wyprawę, na której czele znów stanął Korzeniewski.
          Po wielu trudach ekspedycja dotarła wreszcie do dalekiego jeziora. I oto na spotkanie Korzeniewskiego wyszedł ze swego domku „stary znajomy”, Tadżyk, który spokojnie ukłonił się gościom, jakby widział ich ostatnio przed paru miesiącami. Przez wszystkie ubiegłe lata stróż dokładnie - jak się okazało - pełnił swe obowiązki, skrupulatnie wnosił oznakowania na drewniane pale, wbite przez ekspedycję 1913 roku do dna jeziora, a gdy one zniknęły pod stale wzbierającą wodą, postawił nowe, które regularnie oznakowywał. Tadżyk wywiązał się ze swych obowiązków znakomicie, czekał przez dziesięć lat na swego rozkazodawcę, a po jego ponownym zjawieniu się złożył dokładne sprawozdanie z tego, co w międzyczasie zrobił. Korzeniewski uściskał tego człowieka, wynagrodził go, jak mógł, a później zwykł był mawiać, że od tamtego pamiętnego dnia w górach Pamiru ludzie dzielą się dla niego na tych, którym można powierzyć jezioro Sareskie, i tych, którym jego powierzyć nie można... Wydaje to chyba świadectwo także charakterowi samego uczonego, gdyż pochwalamy zazwyczaj to, w czym świadomie lub intuicyjnie widzimy podobieństwo do nas samych. Prawdomówcę oczarowuje mówienie prawdy, złodzieja - zręczne złodziejstwo, dobrego pracownika - cudza pracowitość, rozpustnika - widok nierządu itd. Należał więc Korzeniewski z całą pewnością do tych, komu można jezioro Sareskie powierzyć...
          Wiktor Witkowicz, znany pisarz i publicysta radziecki, pisał w wydanej w 1958 r. w Moskwie książce Z wami po Kirgizji:„W latach 1922 - 1923 Mikołaj Leopoldowicz Korzeniewski był nauczycielem w naszej szkole imienia Przewalskiego w Taszkencie. W tamtych burzliwych czasach geografowie właściwie odsunięci zostali od swych zajęć i słynny podróżnik musiał zostać zwykłym nauczycielem. Należało mu, oczywiście, wykładać geografię, on jednak wykładał fizykę, ale i ucząc fizyki, rozwijał w nas gust do geografii. Zamiłowanie do podróży było w Korzeniewskim tak wielkie, że nas, uczniów, niewiele kosztowało wysiłku, by sprowadzić go na ulubiony przedmiot. I myśmy z tego korzystali: częściuteńko z naszej winy lekcja fizyki się urywała, a „Mikołaj Leopardowicz” (jak żartobliwie, a jednocześnie z szacunkiem go zwaliśmy, po wysłuchaniu opowieści o spotkaniu naszego nauczyciela ze śnieżnym leopardem) roztaczał przed nami widok swych podróży po Azji Środkowej. Słuchalismy z otwartymi ustami: opowiadał on tak interesująco, że i po dzień dzisiejszy obrazy przyrody górskiej, powstające przed naszą wyobraźnią, żyją w pamięci w całej swej pierwotnej świeżości... Nigdy nie zapomnę tego wewnętrznego drżenia na lekcjach Korzeniewskiego, kiedy to jakbyśmy dotykali żywych dziejów... Jakże on chciał, żeby każdy z nas, jego uczniów, został geografem! Wielu tez nimi zostało, ja nie, ale zamiłowanie do podróży i zainteresowanie Azją Środkową w całości zawdzięczam jemu. Dlatego właśnie jemu - Mikołajowi Korzeniewskiemu - poświęcam tę książkę”...
          W innej swej książce Długie listy (Moskwa, 1967), streszczającej w pewnym sensie całe życie pisarza i stanowiącej jakby jego credo twórcze, także wielokrotnie wspomina W. Witkowicz Mikołaja Korzeniewskiego. Ale już nie tylko jako ulubionego nauczyciela, który wywarł głęboki wpływ na młodzież szkolną, lecz też jako wielkiego podróżnika i uczonego, z którym autor książki - mimo różnicy wieku - blisko się zaprzyjaźnił.
          Często w sposób przedziwny przeplatały się losy naszych rodaków, rzuconych przez życie na bezkresne przestrzenie Azji.
          Od 1926 roku datuje się współpraca Korzeniewskiego ze Środkowoazjatyckim Instytutem Hydrometeorologicznym, w składzie ekspedycji którego bierze udział w wyprawach do gór Tien-Szanu w latach 1927, 1928, 1929, 1936, 1937. Będąc uczestnikiem radziecko - niemieckiej ekspedycji do Pamiru - Ałaju odkrywa Korzeniewski w czerwcu 1928 roku nieopodal źródeł rzeki Dżanajdartak ogromny lodowiec (37,5 km2), nazwany później na wniosek członków wyprawy Lodowcem Korzeniewskiego.
          W latach trzydziestych XX wieku bada znakomity uczony zbiorniki wodne tego regionu, w 1936 r. ukazuje się słynna jego monografia Jezioro Kara - Kul.Jego Kataloglodowców Azji Środkowej (1930) zostaje wyróżniony specjalną nagrodą Sowieckiego Komitetu Hydrometeorologicznego. Także Dolina Fergańska została zbadana dokładnie przez Korzeniewskiego, a jego podręcznik akademicki Zarys fizyczno - geograficzny Azji Środkowej wytrzymał kilka wydań (1922, 1925, 1940). Uczestniczył on także w wielu przedsięwzięciach kartograficznych. W historii nauki uważany jest za twórcę tzw. „środkowoazjatyckiej szkoły” w geografii radzieckiej. Spośród uczniów Korzeniewskiego około 60 (spośród nich około połowy to przedstawiciele miejscowych narodowości Azji Środkowej) zostało później wykładowcami wyższych uczelni, zdobyło stopnie i tytuły profesorów lub docentów. Świadczy to o znakomitych uzdolnieniach jego jako wykładowcy, nauczyciela, wychowawcy młodzieży akademickiej.
          Tytułów naukowych i honorowych Mikołaja Korzeniewskiego wymienić wszystkich po prostu się nie da, zbyt długi szereg powstałby z tego wyliczania. Przypomnijmy więc tylko niektóre: przewodniczący Uzbeckiej Filii Towarzystwa Geograficznego ZSRR i członek honorowy tegoż Towarzystwa, doktor habilitowany nauk geograficznych, członek - korespondent AN Uzbeckiej SRR, kierownik wydziału geografii fizycznej Uniwersytetu Taszkenckiego, kierownik sekcji geomorfologii w Instytucie Geologii AN Uzbeckiej SRR itd.
          Został nagrodzony orderami i medalami ZSRR, a imię jego nadano trzem lodowcom (jednemu w górach Pamiru, dwom - Tien-Szanu). Jest też Szczyt Korzeniewskiego (wysokość 6005 m.), znajdujący się na Grzbiecie Zaałajskim, został on po raz pierwszy zdobyty przez radzieckich alpinistów w roku 1951 i należy do szczególnie trudno dostępnych i niebezpiecznych.
          Wśród 150 publikacji naukowych M. Korzeniewskiego są artykuły nie tylko z dziedziny geografii, geologii, geodezjii, glacjologii, lecz też z historii nauki, etnografii, historii dyplomacji, religioznawstwa. Był to więc umysł wszechstronny, encyklopedyczny. Przy tym zarówno w swych publikacjach, jak i w działalności praktycznej występował Korzeniewski jako obrońca uciskanych przez carat rdzennych narodowości Azji Środkowej. Był pod tym względem typowym Polakiem, w którym budzili zdziwienie i odrazę ludzie, którzy uważali, że „mają prawo” patrzenia z góry na innych ludzi, szczególnie obcoplemieńców, i że to prawo, ten jakiś wymyślony przywilej, dała im opatrzność, historia, czy ich własny geniusz; opętani szatańską głupotą kują nieustannie kajdany dla swych bliźnich.
          Dawać wyraz takiemu usposobieniu w Rosji carskiej mógł tylko człowiek wielkiego serca i dużej odwagi. Przypomnijmy dla ilustracji kilka szczegółów z ówczesnego życia politycznego Azji Środkowej.
          Jeden z wojskowych naczelników Kraju Turkiestańskiego na kilka lat przed rewolucją pisał w raporcie do generał - gubernatora Kuropatkina o metodach i celach przesiedleńczej polityki caratu:„Kirgizom pozostawia się tylko grunta najgorsze, zaś wszystko lepsze odbiera się im i przekazuje rosyjskim przesiedleńcom którzy zamiast uprawiać rolę, poczytywali dla siebie za wygodniejsze i korzystniejsze uprawiać ją za pośrednictwem Kirgizów, wynajmując ich za nędzne wynagrodzenie. W ten sposób powstała sytuacja, że Kirgizi pozbawieni najlepszych swych ziem, płacili jednocześnie za nie pieniądze jako dzierżawcy”. (Cyt. według Wiktor Witkowicz Z wami po Kirgizji, Wyd. Młoda Gwardia, Moskwa 1958). Najszybciej wyparto Kirgizów z Czujskiej doliny, na której znajdowały się pasy kirgiskich pól, wydartych kamienistym górom. Ziemia uprawna została im odebrana... Kułacy rosyjscy zajmowali rolę miejscowych mieszkańców: „Kirgiz przecież to urodzony hultaj. Jaki z niego chleborob!” - mówili osadnicy.
          „Bywało, podadzą Kozacy do sądu obwodowego, że Kirgizi u nich stado koni ukradli. A koni nikt nie kradł. Dla rozróby podadzą. A sędzia zadowolony: przesłucha świadków, tak pokręci i tak pokręci. A wyrok znany zawczasu: oddawajcie Kirgizi „zagrabione” konie. Poszumią u siebie w jurtach Kirgizi, a koni swych oddadzą. Spróbuj nie dać!” .
          Urzędnicy carscy działali według zasady: „Dasz - zabierzemy, nie dasz - zabierzemy”. Kirgizi jako naród wymierali. Nie było żadnej opieki lekarskiej. Wypędzani w góry z miejsc, w których żyli przez tysiące lat, skazani byli na śmierć. Poeta ludowy Toktohuł, który próbował protestować, zakuty w kajdany poszedł na Sybir. Szedł pieszo do Irkucka codziennie w ciągu 17 miesięcy. Na katordze przez cztery lata miał łańcuchy na rękach i szyi. W ciągu 12 lat trzy razy próbował ucieczki, w 1910 - udało się. Na ziemi ojczystej dowiedział się; matka zmarła, żona znalazła szczęście z innym, jedyny syn - zmarł. Po dwóch latach zdradzono go i znów był w więzieniu. Dopiero rok 1917 przyniósł mu wolność. Zmarł w 1933 roku.
          I w górach nie zaznali Kirgizi spokoju. Rząd carski zorganizował kilka ekspedycji karnych na ich wysokogórskie pastwiska i zadał cios w samo serce Kirgizów. Resztki tego męczeńskiego ludu zaczęły uciekać do Chin, gdzie dotychczas mieszka ich wielu w regionach przygranicznych z Rosją.
          W 1916 roku wybuchło wśród Kirgizów powstanie antyrosyjskie, kiedy to cała młodzież chwyciła za broń: siekiery, drewniane oszczepy, kije z żelaznymi ciężarkami u końca, stare łuki ze strzałami. Generał Kuropatkin ściągnął artylerię i ogniem kartaczowym wybił powstańców do ostatniego. Wówczas to, późną jesienią 1916 roku pociągnęły przez zaśnieżone góry do chińskiego Siniangu, tj. wschodniego Turkiestanu, długie szeregi ubranych w łachmany kobiet, dzieci i starców. Chińska straż graniczna przepuszczała na swą stronę tylko tych, którzy mogli dać okup w postaci pieniędzy, ostatniej owcy, konia. Kto tego już nie miał, padał trupem. Wstrząsający obraz tych cierpień nakreślił w swej powieści „Adżar” pisarz kirgiski K. Bajalinow, który jako dziecko przeżył tę gehennę swego nieszczęśliwego narodu.
          Aparat propagandowy caratu zdemoralizował szerokie masy ludu rosyjskiego, tak iż stał się on powolnym narzędziem katowskiej polityki swego rządu. Lecz zbrodni nikt nie popełnia pod przymusem. Każda istota ludzka jest obdarzona dostateczną inteligencją i dostatecznym zmysłem krytycznym, aby wiedzieć, czy rozkazuje się jej popełnienie zbrodni. Każdy żołnierz wie, że zabicie bezbronnej istoty ludzkiej, niezależnie od wszelkich okoliczności, podczas wojny i podczas pokoju, jest zbrodnią. Skoro więc taki rozkaz wykonuje, czyni to świadomie i ponosi za to pełną odpowiedzialność moralną i historyczną. Nikt nie jest ślepym narzędziem...
          „Depersonalizacja jest niemożliwa w porządku „myślenia o”. Zawsze „ktoś” myśli o jakimś bycie czy jakiejś rzeczy” (Gabriel Marcel). Myślenie zawsze jest osobowe i zawsze jest swobodne. Jeżeli pozwalamy się moralnie i intelektualnie zniewolić i sprostytuować, jest to akt naszej woli, za który ponosimy pełną odpowiedzialność przed własnym sumieniem i innymi ludźmi. Okoliczności zewnętrzne mogą do pewnego stopnia złagodzić naszą winę, ale nie za popełnienie tak straszliwej zbrodni jak pozbawienie życia innych ludzi.
          „To, co człowiek czyni, czyni w pełni świadomie: wie dokładnie, na co decyduje się jego wola, co za każdym razem wybiera i jaki inny wybór był możliwy zgodnie z naturą rzeczy, a na podstawie tych uświadomionych chęci uczy się znać siebie samego i wyraża się w swych czynach” (Arthur Schopenhauer, Krytyka filozofii Kanta).
          Cały klimat moralny Rosji carskiej, jej organizacja, zasady życia zbiorowego zmierzały ku chwili kiedy nieuchronnie musiał nadejść dzień wielkiego sądu i odpłaty za wszystkie katowskie zbrodnie...
          Także i w Chinach doznawali Kirgizi ucisku i okrucieństw, toteż nigdy nie porzucili myśli o powrocie na ziemię praojców. Pisali m. in. do przedstawiciela rządu rosyjskiego: „Należące do nas ziemie zostały nam odebrane pod pretekstem, że nie pełnimy służby wojskowej. Lecz góry, do których nas wygnano, zajęte lasami stanowiły własność państwową. Na nasze bydło i jurty nałożono więc podatki. Pola oddano chłopom rosyjskim, a góry skarbowi i myśmy nie mieli z czego żyć... Każda włość corocznie płaciła grzywny po kilka tysięcy rubli, przy czym kto był w stanie, ten płacił, a biedni trafiali do więzień”... Carat, oczywiście, ani myślał pójść na rękę Kirgizom, ziemie ich przekazywał osiedleńcom i w ten sposób kraj kolonizował i rusyfikował, jako środka manipulacji używając wielkorosyjskiej ideologii szowinistycznej. Mark Twain pisał: „Istnieje wiele zabawnych rzeczy na świecie. Wśród nich wyobrażenie białego człowieka, że jest mniej dziki od innych dzikusów”...Żeby zamaskować i usprawiedliwić własne bestialstwa czarnosecinna prasa rosyjska rozpętała kampanię propagandową, opisując „okrucieństwa dzikich Kirgizów”, popełniane rzekomo w szczególności na „wziętych do niewoli Rosjankach”. Zamierzony efekt psychologiczny był zupełnie jasny. A więc rząd rosyjski zwraca się z oficjalnym żądaniem do władz chińskich, domagając się odnalezienia wśród Kirgizów „zniewolonych” kobiet rosyjskich i przekazania ich do Rosji. W poszukiwaniach tych na terenie Chin uczestniczyli bezpośrednio urzędnicy carscy, którzy - jak wiadomo - skoro już zaczynali kłamać, to do końca udawali, że we własne kłamstwa wierzą... (Jak później ich sowieccy następcy).
          Niestety, nie odnaleziono żadnych Rosjanek wśród kirgiskich uciekinierów. Prócz jednego wyjątku. A była tym wyjątkiem młodziutka dziewczyna, 19 letnia Lena Korolkowa, która uciekła do Chin razem ze swym ukochanym, Kirgizem o imieniu Czałagyz. Oczywiście, Lena nie chciała jechać z powrotem do imperium, uciekała, opierała się, kąsała ręce wiążących ją postronkiem strażników chińskich i oficera rosyjskiego. (Czałagyz był akurat w tej chwili nieobecny). Lenę przywieziono do Taszkentu, sterroryzowano psychicznie i prze kilka miesięcy obwożono po kraju jako „ofiarę bestialstwa Kirgizów”. Odpowiednio przygotowani propagandziści towarzyszyli tym pokazom i w ten sposób ludobójstwo caratu na niewinnym plemieniu górskim zostało „usprawiedliwione”, przynajmniej w oczach rosyjskich nacjonalistów i czarnosecińców.
          Gdy cyniczna komedia została zakończona, skierowano Lenę Korolkowę do rodzinnego osiedla, gdzie była szczuta przez rodaków jako „kirgiska suka”, a własny stryj publicznie wychłostał ją biczem przywiązawszy uprzednio do wozu. Po kilku dniach dziewczę pozbawiło się życia przerzynając sobie gardło sierpem. Jej ukochany Czałagyz powrócił zimą w te okolice, szukał swej dziewczyny. Gdy na wiosnę roztopiło słońce, obfite tu zawsze, zaspy śnieżne, obok mogiły Leny Korolkowej znaleziono skurczony trup jej chłopca...
          Cała ta historia zakrawać może na romantyczną opowieść o nieszczęśliwej miłości, na twór fantazji pisarskiej. Niestety pisały o tym przypadku jako realnym fakcie gazety Turkmienistanskaja Prawda i Zwiezda Wostoka, pisał w swej książce Z wami po Kirgizji Wiktor Witkowicz, a dotychczas w kirgiskim osiedlu Wiernyj ludzie składają kwiaty na dwóch obok siebie leżących grobach, kryjących prochy Leny i Czałagyza, ofiar barbarzyńskiego caratu.
          Pewna zmiana nastąpiła w losie Kirgizów dopiero po roku 1917. Rząd sowiecki zezwolił im na powrót z Chin, i wielu z nich z tej oferty skorzystało, chociaż niemało też pozostało na wygnaniu. Korzeniewski, świadek wielu z tych wydarzeń, przyłączył się po rewolucji do zwolenników nowego ustroju, w którym widział - jak tysiące innych Polaków w Rosji - pozytywną alternatywę carskiemu despotyzmowi... Inna rzecz, że z biegiem lat złudzenie to musiało prysnąć...
          Nie sposób w pełni zrozumieć wielu dokonań naszego rodaka bez przypomnienia roli jaką w jego życiu odegrała pewna niepospolita niewiasta.
          W 1910 roku odkrył Korzeniewski najwyższy szczyt na Górskim Paśmie Piotra Wielkiego i nadał mu imię swej młodej, dopiero co poślubionej żony, która na całe życie stała się dla niego wiernym przyjacielem, pomocnikiem, towarzyszem prawie wszystkich wypraw w górskie rejony Pamiru i do pustyń Azji Środkowej. Szczyt ten wynosi 7105 metrów nad poziomem morza. Dopiero w roku 1953 jednej z kolejnych wypraw alpinistycznych (pod kierownictwem A. Ugarowa) udało się zdobyć szczyt Eugenii Korzeniewskiej.
          Wiktor Witkowicz opowiada, że pani Eugenia była człowiekiem niepospolitym. Mając 82 lata, sama siadała za kierownicą auta i jechała z mężem setki kilometrów do jeziora Issyk-Kul, mieszkała tam przez kilka tygodni w namiocie, pływała w lodowatej toni górskich jezior. „A w cztery lata później - wspominał Witkowicz - w rok po śmierci Mikołaja Korzeniewskiego, gdy ponownie trafiłem do Taszkentu i ją odwiedziłem, pani Eugenia dopiero co wróciła z Syr - Darii, gdzie wędkowała wspólnie ze swą przyjaciółką. Z miejsca nalała mi i sobie po kieliszeczku czerwonego wina, by wspomnieć męża. Wówczas to pani Eugenia opowiedziała mi, że mąż jej zmarł, można powiedzieć, z moją książką w ręku. Ogarnęło mnie bardzo nieprzyjemne uczucie.
          Kończyłem książkę Z wami po Kirgizji dedykacją Korzeniewskiemu, „mojemu nauczycielowi szkolnemu”. W końcu roku 1958, gdy książka się ukazała, natychmiast ją wysłałem. Lecz Korzeniewski leżał w szpitalu, zrobiono mu operację krtani. Potem długo go nie wypuszczali. Aż wreszcie wrócił do domu.
          Przyjechał w świetnym nastroju. Żartował, śmiał się. Nawet przy obiedzie wypił kieliszeczek wina. Później położył się na kanapie i zaczął przeglądać korespondencję. Doszedł do mojej książki, przerzucił kartki, trafił na dedykację. Ożywił się, zawołał panią Eugenię. I przeczytał jej półtorej strony mówiącej o nim. Później nieco się zmęczył, zasnął. Gdy żona, zaniepokojona jego długim snem, zbliżyła się do niego, już nie żył.
          - To znaczy, że podniecenie związane z... - zbladłem
          - Cóż pan, cóż pan! - zamachała rękami pani Eugenia.
          - Lekarze powiedzieli, że tak musiało się stać. Jego zwolnili do domu, by tam zmarł. Przeciwnie, pan podarował mu przed śmiercią radość”...
          O charakterze tej kobiety wiele mówią też dalsze zdania, opisujące ostatnią wizytę Witkowicza w domu Korzeniewskich w Taszkencie. Pisze autor Długich listów:„Gdy rozmowa zaczęła się dłużyć i gasnąć, pani Eugenia raptem się pośpiesznie zakrzątała.
          - No, muszę jeszcze sprawdzić zeszyty...
          - Ma pani uczniów? - zdziwiłem się.
          - Tak, uczę języka niemieckiego. Pieniędzy za lekcje nie biorę. Tak więc uczniów zawsze mam pod dostatkiem”...
          Mieszkańcy Taszkentu, miasta znajdującego się w strefie niezwykle czynnej sejsmicznie, opowiadali, że Eugenia Korzeniewska podczas trzęsień ziemi nigdy nie uciekała z mieszkania na ulicę. Jej, która nieraz przeżyła spadające z gór lawiny, przepływała rwące potoki górskie, trzeszczący, podskakujący i pękający w szwach dom nie wydawał się czymś niebezpiecznym.
          Długie i szczęśliwe, zbudowane na wierności i godności, życie Mikołaja i Eugenii Korzeniewskich, ich wspólna praca są pięknym przykładem ofiarnego służenia ludzkości na niwie badań naukowych.


 Józef Kowalewski




      Został rektorem Uniwersytetu Kazańskiego, członkiem Królewskiego Towarzystwa Azjatyckiego w Paryżu, Duńskiego Towarzystwa Północnych Antykwariuszy, Obszczestwa Istorii i Driewnostiej Rossijskich w Moskwie i wreszcie członkiem - korespondentem Petersburskiej Akademii Nauk. Portret jego zawieszony jest obecnie na czołowym miejscu w reprezentacyjnej sali Mongolskiej Akademii Nauk... F. Kon pisał w swych wspomnieniach: „Przyszły historyk zesłania będzie musiał poświęcić dużo czasu, jeśli zechce rozstrzygnąć problem, czym się tłumaczy fakt, że ze środowiska wygnańców politycznych wyszło tylu uczonych badaczy, pisarzy, publicystów itd., itp. Wszak większość zesłańców... - to studenci, którzy nie ukończyli studiów, seminarzyści, a nawet gimnazjaliści”.
      I naprawdę, chyba w całej historii nauki światowej trudno znaleźć podobny ewenement: wielokrotnie silniejsi i liczniejsi zaborcy łączą wysiłki aby zdławić naród, używając do wynarodowienia nawet szkół obcojęzycznych. A jednak ten naczelny cel polityki imperialistycznej spala na panewce - więziona na Syberii młodzież polska dzięki pracowitości i zdolnościom staje się częstokroć trzonem kadry naukowej na obcych uniwersytetach, zwycięża intelektualnie, zdobywa rozgłos światowy. Imiona polskie figurujące na epokowych dziełach naukowych stają się nie tylko symbolem nauki rosyjskiej, lecz także wołaniem skierowanym do sumienia świata, obojętnie przymykającego oczy na obłudnie maskowane okrucieństwa despotyzmu carskiego. Przecież Polacy więzieni byli na Syberii za to, iż czynnie wyznawali zasadę, że „lepiej ginąć w walce niż żyć w niewoli”.
      Józef Szczepan Kowalewski, filomata wileński, przyjaciel Adama Mickiewicza i Tomasza Zana, bo o nim właśnie była mowa na początku, urodził się 9 stycznia 1801 roku w Brzostowicy Wielkiej na ziemi Grodzieńskiej, jako syn księdza unickiego Michała. W 1817 roku ukończył gimnazjum gubernialne w Świsłoczy i wyjechał do Wilna, gdzie podjął studia na wydziale literatury i sztuk wyzwolonych miejscowego uniwersytetu. W roku 1820 kończy studia uzyskując stopień kandydata filozofii i pracuje następnie w charakterze nauczyciela języka polskiego i łacińskiego w gimnazjum wileńskim. Uczestniczy w działalności naukowej ówczesnego środowiska filologów klasycznych w Wilnie oraz nadal jest czynnym członkiem Filomatów, potem Filaretów.
      Po kilku latach na ręce Kowalewskiego wydano w imieniu rektora i senatu uczelni dyplom spisany po łacinie: „Auspiciis augustissimi  et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (...) Cum nobilis Josephus Michaelis Filius Kowalewski Seminarii Paedagogici penes Caesaream Universitatem Literarum Vilnensem stabiliti alumnus, studiorum curriculo in Gymnasio Grodnensi emenso, die XX Septembris anni MDCCCXVII in Civium huius Caesareae Literarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine professorum Literaturae et artium elegantiorum Literaturae Graecae, Latinae, Rossicae, Rhetoricae et Poesiae, Historiae universali et Rossicae, Logicae, Linguae Franco - Galicae et Germanicae Anglo - Saxonicae, quattuor annorum spatio multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus praeceptoribus suis adeo probaverit, ut ad formulam legis § 24 de conferendorum honorum academicorum rationae modoque die XXVII Juni Anni MDCCCXX Professorum Ordinis Ethico - philologici cunctis suffragiis Candidati gradum et honorem meruisse judicaretur; Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate  eundem Josephum Kowalewski Candidatum in Ordine Ethico - philologico renuntiamus ac declaramus; atque proinde XII - ae Civium Classi adscriptum cunctis juribus atque comodis huic loco et ordini propriis eundem gaudere testamur. In cuius rei fidem Litteras has patentes Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis sigillo munitas subscripsimus. PP. Vilnae in Aedibus Academicis Anni MDCCCXXVII die XXIII mensis Aprilis”(CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, Nr. 834, s. 21).
      Od roku 1823 zesłany zostaje Józef Kowalewski wraz z grupą przyjaciół w głąb Rosji. Rozpoczyna się pełna trudów i poniżenia tułacza wędrówka. Z dala od ojczyzny stara się jednak nasz rodak być jej pożyteczny. Pilnie pracuje nad doskonaleniem samego siebie. Studiuje języki wschodnie - arabski, perski, tatarski, oddaje się studiom nad historią Kazania, w którym osiada.
      Tadeusz i Wacław Słabczyńscy w Słowniku podróżników polskich (Warszawa 1992) donoszą: „W 1828 rozpoczął Kowalewski rozległe i płodne w rezultaty naukowe podróże po Azji Wsch., które trwały ogółem 5 lat. Skierowany przez radę Uniwersytetu Kazańskiego wyjechał wówczas do Irkucka celem nauczenia się języka mongolskiego. Dla praktycznej nauki tego języka często wyjeżdżał z Irkucka na Zabajkale. Przebywał dłuższy czas w osadach i jurtach Buriatów i Tunguzów, studiując ich zwyczaje i wierzenia oraz zapisując stare legendy. Odwiedzał też klasztory buddyjskie. W czasie pobytu za Bajkałem kontaktował się również z zesłanymi do kopalń nerczyńskich dekabrystami. W 1830 wyruszył z misją rosyjską do Chin. W sierpniu tego roku dotarł do granicy państwowej w Kiachcie. Stąd przez Mongolię udał się starym szlakiem karawanowym przez Urgę (ob. Ułan Bator), pustynię Gobi i Kałgan (chińskie Czangciakou) do Pekinu, w którym przebywał ponad pół roku. Nawiązał tam m. in. kontakty z lamami mongolskimi i tybetańskimi oraz kontynuował studia nad buddyzmem i jego odmianą lamaizmem.”
      Pisał Kowalewski do swych przyjaciół, którzy pozostali w Kazaniu:„Przejazd przez góry Uralskie stawi przed oczy obrazy prawdziwie górne, niepodobne do opisania. Natura, dzika natura ukazuje tu wszystkie swoje powaby... Zachwycałem się najrozkoszniejszymi widokami. Na ten raz niezmiernie żałuję, że nie jestem ani poetą, ani malarzem. Czułem jakiś nadzwyczajny entuzjazm, którym uniesiony, nie umiałem liczyć przestrzeni... Na najwyższej górze otarłem z butów pyłek europejski. Żegnam was, ja w Azji, prawdziwy azjata! Nowe jakieś powietrze mię owionęło; słońce twarz mi spaliło; już jestem podobny do Mongoła. Policzki moje pełne, jakby sadłem wypchane. Tyję i tyję jak próżniak. Jedna tylko myśl ubija mnie, żem się od was oderwał. Nie wiem z kim podzielić się radością i smutkiem.”
      Przez zamarznięty Bajkał, brzegami Selengi udali się podróżni na stepy buriackie. Zwiedzili tu klasztory buddyjskie, obwieszone pełnymi mistycznych wschodnich symboli malarstwa tybetańskiego. Nawiązali przyjazne stosunki z głową duchowieństwa buddyjskiego Wschodniej Syberii lamą Bandino - Chambo, który rezydował w klasztorze Kulugnorskim i umożliwił im poznanie wielu tajemnic miejscowej religii, życia, obyczajów, języka.
      Dalej ciągnęła droga przez kraj Ewenków. Musiał Kowalewski wraz z innymi członkami ekspedycji „wdzierać się na urwiska skał, żeby wynaleźć koczowiska i pod okopciałymi jurtami szukać ludzi, zaznajomić się z lamami, z nimi razem jeździć na nabożeństwa do świątyń i klasztorów. Wszędzie odnajdywać coś dla siebie pożytecznego, wydobywać i przepisywać odwieczne rękopisy, ślęczeć nad nimi w dzień i w nocy; a tymczasem z ogoloną głową, zawinięty w szlafrok mongolski, musiałem poprzestawać na miseczce herbaty tak zwanej cegiełkowej, na kawałku baraniny, upieczonej nad ogniskiem, bez chleba i soli”. Nie skończyła się ta męcząca, lecz jakże fascynująca wędrówka, a udał się Kowalewski ponownie w roku 1830 w składzie rosyjskiej misji do Chin.
      W stolicy Państwa Środka spędził nasz krajan pół roku. Od chwili pierwszego zetknięcia się z Chińczykami pozostał na zawsze pod zniewalającym wrażeniem ich kultury. Zdumiony był pracowitością, ogładą, moralną i fizyczną czystością tego narodu. W Pekinie kontynuował badania religioznawcze, językowe i etnograficzne. Również w powrotnej drodze prowadził badania wśród ludności  buriackiej, przez którą traktowany był jako gość honorowy. Podczas posiłków ofiarowywano mu zawsze w osobnym korytku drewnianym ugotowaną głowę baranią.
      W jednym z listów przytacza Kowalewski barwny opis życia miejscowej ludności w dolinie Tamczy: „Tu się znajdują niezmiernie liczne koczowiska letnie Buriatów. Tu się wznoszą i piękne domki drewniane dla lam, przez pobożnych parafian pobudowane. Tu próżniacze i obciążające lud prosty duchowieństwo pędzi życie w przyjemności i rozkoszy. Tu często spotykasz tak zwane Aranha, tj. cztery słupy drewniane, na których leży koń lub bydlę rogate od pioruna zabite...
      Lato jest najpożądańszą porą dla Buriatów. Barany tłuste, bydło wypasłe, mleka do zbytku, herbata prawie nigdy nie wysycha, a wódki mlecznej tyle, ile wypić można, bo ledwo jeden ceber ma się ku schyłkowi, w drugi już się sączy z kotła woda życia. Szczęściem, że nie pociąga za sobą tak złych skutków, jak wódka pędzona ze zboża. Mieszkaniec stepów spełniając prawa gościnności musi pić tak, żeby nie mógł już usiedzieć na miejscu, ale przespawszy się nabywa nowych sił do picia...
      Tak tedy przez całe lato kraj zabajkalski jest pijany i zaledwie wtenczas pić przestaje, kiedy krowy i owce pochudną. Natomiast w tę piękną porę roku zmartwychwstaje lud ze skorupy zimowej, spomiędzy krzaków na wyspach, z wąwozów i kryjówek górskich wypełza ze swymi trzodami na doliny, ku rzekom i strumykom, na wózkach o dwu kołach, na wielbłądach przenosi całą ruchomość, stawia jurty, pielęgnuje pasterstwo a niekiedy i do pługa się bierze; tłumami odwiedza sąsiadów; tu się zawierają przedślubne umowy, obchodzą gody weselne, otwiera handel, zaczynają uroczystości religijne. W lodowatej piersi wznieca się iskierka miłości i przywiązania braterskiego. Nagie dziatki z brytanami igrają koło mieszkania. Starsi, półnadzy, z trzodami na łąkach, a dorośli mołojce i dziewoje w świątecznych pięknych ubiorach, tuzinami na bystrych rumakach przelatują stepy do jurt, skąd się dym gęstymi kłębami wzbija pod obłoki. Ileż się tu zmarnuje dowcipu stepowego, ile się urodzi spiewków nowych, ile zwiąże powiastek! Latem ruszając do stepów, przypatrzcie się istocie żyjącej w zupełnej harmonii z otaczającą przyrodą.”
      Fascynujący to obraz! A jakże udanie łączy w sobie malarską wprost plastyczność z naukową dokładnością opisu - któż dziś potrafi układać takie listy?
      Podróż się skończyła. Owocem jej było m. in. wydanie fundamentalnego mongolsko - rosyjsko - francuskiego słownika, który ukazał się w trzech tomach w latach 1844 - 1849. We wrześniu 1834 roku został Józef Kowalewski profesorem nadzwyczajnym Uniwersytetu w Kazaniu. Prowadzi pracę dydaktyczną, opracowuje, systematyzuje przebogate zbiory materiałów zgromadzone podczas kilkuletnich naukowych wędrówek.
      Był kilkakrotnie wybierany dziekanem wydziału filologicznego, a od 1855 - 1860 rektorem uniwersytetu.
      Józef Kowalewski był nie tylko językoznawcą, ale i znakomitym historykiem, jak też religioznawcą. Jego periodyzacja dziejów Mongolii, interpretacja religijnych i etycznych treści lamaizmu (i szerzej buddyzmu) wystawiają mu świadectwo głębokiego myśliciela i analityka. Dzieło zaś Kowalewskiego Kosmologia buddyzmu(1835 - 1837) uchodzi za kamień węgielny buddologii rosyjskiej; faktycznie zaś stanowi także jeden z filarów buddologii europejskiej, co niestety jest z reguły przemilczane przez historyków nauki na Zachodzie, a nawet i w samej Polsce.
      Profesor G. Szamow, autor monografii o J. Kowalewskim (Kazań 1983), nazywa naszego rodaka założycielem naukowej mongolistyki w Rosji, który „w ciągu ponad dwudziestu lat kierował w Uniwersytecie Kazańskim pierwszą i jedyną w Europie katedrą językoznawstwa mongolskiego, był twórcą nowych pomocy naukowych z tej dziedziny oraz unikatowego Słownika mongolsko - rosyjsko - francuskiego, zachowujacego swe naukowe i praktyczne znaczenie do dnia dzisiejszego”.
      Trudy na niwie pedagogiczno - naukowej przynoszą mu wkrótce rozgłos światowy, sławę wybitnego sinologa i znawcy ludów mongolskich. Drukuje swe pisma w Moskwie, Petersburgu, Paryżu, Londynie, Lipsku itd. Od roku 1862 przebywał Kowalewski w Warszawie, gdzie objął stanowisko profesora Szkoły Głównej oraz dziekana wydziału historyczno - filologicznego. Pracował tu naukowo z wielkim oddaniem. Z młodzieżą akademicką jednak zrozumieć się już nie zdołał.
      Pod koniec życia Józef Kowalewski - według określenia Kazimierza Bartoszewicza - zatracił poczucie narodowe; był żonaty z rosyjską Tatarką, owiewał młodzież chłodem indyferentyzmu. Był wtedy człowiekiem starym, zmęczonym życiem. Synowie jego Mikołaj (lekarz - fizjolog) i Paweł (malarz) przyznawali się do polskości.
      Józef Kowalewski umarł nagle podczas wykładu w Uniwersytecie Warszawskim 7 listopada 1878 roku.

















Nasze dziedzictwo w Euroazji - Jan Ciechanowicz Szlakami Euroazji cz 2

$
0
0


Józef Wacław Łukaszewicz




W tomie drugim fundamentalnej edycji pt. Biograficzeskij Słowar diejatielej jestiestwoznanija i tiechniki (Moskwa 1958, s. 540) czytamy: „Łukaszewicz Josif Diemientjewicz (1 grudnia 1863 - 20 października 1928) - geolog polski, narodowolec. Urodził się w pobliżu Wilna (Vilnius). Studiował na Uniwersytecie Petersburskim. Za udział w przygotowaniu spisku przeciwko Aleksandrowi III został w 1887 roku skazany na karę śmierci, którą zastąpiono dożywociem w Twierdzy Szlisselburskiej. Tutaj zostało przezeń napisane dzieło Nieorganiczne życie Ziemi. Po uwolnieniu (w 1905) odstąpił od działalności rewolucyjnej. W latach 1911-19 pracował w Komisji Geologicznej w Petersburgu. Od 1919 - profesor Uniwersytetu Wileńskiego, gdzie organizował katedrę geofizyki, a także gabinety krystałografii i mineralogii. Zaproponował oryginalną teorię metamorfizmu skał. Sformułował ideę zonalnego metamorfizmu i opisał trzy zony metamorficzne: naziemną, przyziemną i łupkową. Łukaszewicz dążył do odzwierciedlenia cyrkulacji materii w skorupie ziemskiej, zaczynającą się od tworzenia skał z wylewów lawy, a kończącą się (po długo trwającym okresie wietrzenia, przenoszenia i osadzania) opuszczaniem się potężnej masy osadów i geosynklin, ich nagrzewem, głębinowym metamorfizmem i roztopieniem. Wychodząc z wyobrażenia o izostazji (przedstawiającego skorupę ziemską jakby pływającą, zgodnie z prawem Archimedesa, na bardziej ciężkiej substancji podskorupowej), Łukaszewicz wyjaśniał zjawisko anomalii siły ciężkości pod kontynentami i oceanami, obliczył krańcowo możliwą amplitudę wznoszenia się gór i opadania głębokowodnych wklęsłości oraz wskazał na rolę ruchów pionowych w procesach skałotwórczych. W roku 1915 wysunął hipotezę o powiązaniu procesów tworzenia się gór z oblodzeniem. Dzieła: Nieorganiczne życie Ziemi, cz. 1 - 3, Sankt Petersburg 1908-11”. Tyle fundamentalne źródło encyklopedyczne rosyjskie. Dodajmy, że w Rosji ukazało się dotychczas drukiem kilkanaście poważnych opracowań naukowych poświęconych życiu i dziełu tego wybitnego geologa, określanego w nich nieraz jako znakomity uczony rosyjski.


*         *         *


Łukaszewiczowie to rozgałęziony i silny ród lechicki, szczególnie gęsto zaludniający ziemie Polski Wschodniej, Białej Rusi, Lietuwy. Różne jego odgałęzienia używały herbów Bawola Głowa, Doliwa, Jastrzębiec, Korona, Lis, Łuk, Odrowąż, Pomian, Strzała, Trąby, Trójstrzał, Wieniawa i in.
Piotr Małachowski wspomina o Łukaszewiczach herbu Łuk. Podobnież czyni Adam Boniecki (Herbarz polski, t. 16, s. 97), gdy notuje: „Łukaszewiczowie herbu Łuk. Kilka, a może i kilkanaście było rodzin, które nosiły nazwisko urobione z imienia ojca, względnie przodka swojego, Łukasza… Należały one do różnych rodów, ale z czasem przeważnie używały herbu Łuk”.
O członkach tego domu nagminnie spotyka się wzmianki w źródłach pisanych z ubiegłych stuleci.
Według listy z 1528 r. w razie potrzeby wojennej „bojaryn miednicki Mikołaj Łukaszewicz majet stawiti 2 koni”(Russkaja Istoriczeskaja Bibliotieka, t. 15, s. 1433 - 1434).
W 1567 r. w regimencie orszańskim Filona Kmity służył Jan Łukaszewicz, „na nim pancerz, przyłbica, sahajdak, szabla, oszczep, rohatynka; wałach pod nim plesniwy” (Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow, t. 4, s. 215).
Iwan Łukaszewicz ok. 1577 był woźnym powiatu trockiego (K. Jablonskis, Istorijos Archyvas, t. 1, s. 219, Kaunas 1934).
Jurka Łukaszewicz, mieszkaniec Mohylewa, został w 1578 roku zaskarżony razem z trzema innymi kolegami, że po pijanemu będąc poturbował niejakiego pana Jana Soleckiego.
W 1582 r. woźnym powiatu mińskiego był Szymko Łukaszewicz, zaś woźnym powiatu trockiego Jan o tymże nazwisku (ASD, t. 2, s. 154, 161).
Adam Łukaszewicz, stolnik i podstarości słonimski, w grudniu 1619 r. sądził sprawę o kradzieży z gumna wielmożnego pana Jana Jundziła trzech beczek żyta, co odnotowano szczegółowo w księgach grodzkich m. Słonimia (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archieograficzeskoju Komissieju, t. 17, s. 246).
Eustachy Paweł Łukaszewicz w 1648 r. od województwa nowogródzkiego podpisał elekcję króla Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s. 107). Łukasz Łukaszewicz w 1654 r. był jednym z obrońców Smoleńska przed napaścią moskiewską.
Jak podają odnośne źródła archiwalne, w 1695 roku z Wilna przyjechał do Mohylewa z uniwersałem królewskim do kupców szlachetny pan Łukaszewicz, któremu kupiono „dwie kwarty i ćwiartkę wina”,co skrzętnie odnotowały księgi buhalteryjne… 7 maja 1698 roku do ksiąg grodzkich brzeskich wpisany został przez generała królewskiego Samuela Jacewicza „kwit relacyjny y obdukcyjny”,który głosił: „Ja ienerał iego kr. mości w-wa Brzeskiego… zeznawam…, iż w roku teraźniejszym 1698 z stroną szlachtą panami Theodorem y Jakubem Terpiłowskiemi, z któremi, za użyciem od całego magistratu wszystkich mieszczan Kodeńskich… prezentował ciało, tyrańsko a niemiłosiernie przez przewrotność żydowską, zawsze chciwych krwi chrześcijańskiey zabitego syna Tymosza Łukaszewicza - raycy pomienionego miasta Kodnia, na imię Matiasza Łukaszewicza, tu w mieście iego kr. mości Brześciu, y oglądałem z pomienioną stroną moią szlachtą, przy mnie na ten czas będącą; na którym, za okazaniem sobie, widziałem koło uszu w głowie rany trzy nożem zrznięte, wedle ucha lewego trzy rany kłute, snać nożem oko prawe wyłupione, kark wyrznięty, po samych żyłach wszystkie ciało skatowane, zmęczone, poprute sztychami po plecach, bokach, piersiach, pięty poodrzynane. Owo zgoła trudno zliczyć ran, zadanych na pomienionym synie Tymosza Łukaszewicza. Oraz stosuiąc się do prawa pospolitego po wszystkich czterech rogach wożąc ciało obwołałem, iż te tyrańskie zamordowanie stanęło przez Żydów…, iako mienili przede mną mieszczanie Kodeńscy y oyciec Tymosz zamordowanego dziecięcia; że w roku wysz pisanym dnia siódmego Maia, pod czas processiey te dziecię porwano, a potym gdy zaraz opyt czyniono, nie nalazło się. Y dosyć swemu zawziętemu umysłowi uczyniwszy, chytry naród żydowski, unikając kary złego uczynku, w roku teraźniejszym 1698, miesiąca Maia 12 dnia, na łące Omszana nazywaiącey się porzucili”…
Smutne to świadectwo smutnych czasów, nierzadkie w owej epoce. A oto jeszcze jedna „historyjka” o podobnym zabarwieniu.
W roku 1700 przed Głównym Trybunałem Litewskim toczyła się sprawa o zuchwałe zrabowanie w jednym z kościołów na Wileńszczyźnie licznych, dużej wartości wyrobów jubilerskich. Jeden ze świadków zeznawał na rozprawie: „Ja, Jan Krzysztof Łukaszewicz, przysięgam panu Bogu wszechmogącemu, w Tróycy świętej jedynemu, na tym: jako sprawiedliwie w roku teraźniejszym 1700 ze dnia 25 na dzień 26 miesiąca Kwietnia, w nocy, niewierni żydzi Jakub Salomonowicz z miasta Pińczowa, Nachim z Lublina, Izrael z Przeworska, Johel z Murawy, Moszko przezywający się Senator (…) w nocy przez zamki do kościoła Komayskiego dobywszy się, cymboryum siekierami rozłupawszy, puszkę z 46 komunikantami, a kielichów dwa próżnych wzięli y czyli do kahałów, czyli też gdzie oddali. Z obrazów ozdoby odarłszy, srebro, kleynoty, lamp dwie wiszących, w zakrystyey monstrancyą wielką y pieniądze zabrali; szkody na złotych 12 tysięcy uczynili (…) Moszko, żyd wiżuński, srebro kościelne od tych złodziejów za talarów 19 nabył, złoczyńców u siebie przechowywał, których potym kahał wiżuński na porękę wziął. Na czym wszystkim jako sprawiedliwie przysięgam, tak mi, panie Boże, dopomóż, a jeśli niesprawiedliwie, Boże mię ubij”…
Dodajmy, że Jan Krzysztof Łukaszewicz był zakrystianem kościoła w Komajsku…
4 października 1765 roku do pospolitego ruszenia obywateli powiatu grodzieńskiego między innymi stanął „iegomość pan Piotr Łukaszewicz z szablą i pistoletami”…
Adam od powiatu słonimskiego, Antoni, Ignacy, Piotr, Leopold i Krzysztof Łukaszewiczowie od powiatu starodubowskiego podpisali w 1764 r. elekcję ostatniego króla polskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 120). W 1771 r. figuruje w przekazach pisanych Jan Łukaszewicz, szlachcic zamieszkały w Połocku. Wydaje się, że parę gałęzi tego rodu po przyjęciu prawosławia zruszczyło się.
Łukaszewicz, generał major wojsk rosyjskich, był jednym z przywódców, którzy dławili polskie powstanie 1794 r. na Wileńszczyźnie i Mińszczyźnie (Archiw wilenskogo generał-gubernatora, t. 1, s. 685, 701 i in., Wilno 1869).
Wielkie zaniedbanie majątkowe wschodnich części tego rodu zdaje się potwierdzać i Herbarz Orszański z końca XVIII wieku, w którym czytamy: „Łukaszewiczowie herbu Wieniawa: głowa żubra z rogami, przez nozdrze wić zawiedziona czyli cyrkuł w żółtym polu, nad hełmem pół lwa z mieczem; według Kroniki Niesieckiego fol. 185 familia rodowitością slachecką, urzędami y posessiami dóbr ziemskich w xięstwie Littewskim, w woiewodztwie Nowogrodzkim zaszczycona, z którey Kondrat Łukaszewicz za dzieła rycerskie w służbie woyskowey otrzymał nadaniem grunta od starostwa Uświadskiego odłączone, które przy wolności slacheckiej do 5-go pokolenia nastempcy possyduiąc, żadnych dokumentów dla ubóstwa y odległości zamieszkania od familij w. x. lit. prócz szhedy takowej descendencji nie okazali”…
Wywód Familii Urodzonych Łukaszewiczów herbu Łuk z roku 1800 za protoplastę rodu uważa Zygmunta kniazia Łukaszewicza (r. 1553) właściciela miejscowości Bokszty, należącej wówczas do ziemstwa trockiego, który miał trzech synów: Jana, Marcina i Jakuba (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 995, s. 23 - 24, 59 - 60, 98 - 99, 118 - 119, 271 - 272).
Natomiast Wywód familii urodzonych Łukaszewiczów herbu Pomianz 20 października 1817 r. podaje: „Przed nami, Teodorem Roppem, marszałkiem gubernskim y kawalerem, prezydującym, oraz deputatami ze wszystkich powiatów Gubernii Litewsko-Wileńskiey do przyymowania y roztrząsania wywodów szlacheckich obranymi, złożony został wywód rodowitości szlacheckiey familii urodzonych Łukaszewiczów (Herbu Pomian), z którego gdy się okazało, oraz z dekretu wywodowego familii Łukaszewiczów w Deputacyi ninieyszey pod datą roku 1800 Junii 28 dnia nastałego, - że przodkowie domu y imienia urodzonych Łukaszewiczów od wieków niepamiętnych dostoynością szlachecką y posiadaniem ziemskich majątków zaszczyceni, mianowicie wzięty za protoplastę ich imienia Abraham Hrynczak - Łukaszewicz, zaszczycony prerogatywą szlachecką, że dobra ziemskie Hrynciszki w powiecie szawelskim po swoich antecessorach dziedziczył y wyzuwszy się z onych w czasie późniejszym synów czterech, jako to: Mateusza, Jerzego, Gaspara y Melchiora spłodził. Z których Mateusz synów pięciu Marcina, Jerzego, Stefana, Antoniego (już z potomstwem wywiedzionego) oraz Mateusza nieżyjącego, którego synowie Alojzy i Sylwester także się wywiedli, zostawił. Jerzy miał syna Franciszka, podobnież z synem Tadeuszem wywiedzionego, Gasper zaś czterech synów: xiędza Felicyana, Józefa, Karola y Joachima; a Melchior trzech synów: Dominika, Wincentego y Józefa światu wydał (…).
Z pomiędzy wywiedzionych wyżey (…) z Stefana y Róży z domu Łapińskiej Hrynczaków Łukaszewiczów spłodzeni synowie Mateusz y Marcin Łukaszewiczowie przeszli na mieszkanie w powiat rossieński, którzy powodem różnych przemian krajowych dla niedostarczenia metryk w wywodzie zostali nieumieszczeni. Lecz z tych samych Stefana y Róży z domu Łapińskiey Łukaszewiczów dziś wywód czyniący dwóimienny Mateusz Zacharyasz y Marcin Łukaszewiczowie rodzą się, o tem metryki chrztu 1783 septembra 5 dnia Mateusza Zacharyasza, a 1796 nowembra 6 dnia Marcina Stefanowiczów Łukaszewiczów poświadczyły.
Z tych zaś Mateusz ożeniony z Anną Pawłowską, że wydał światu dwóch synów Bonifacego y Onufrego, a 1812 oktobra 24 Onufrego z Kościoła parafialnego Hrynciskiego wyjęte metryki o tem zapewniły.
Prócz wyżey wyszczególnionych dowodów rodowitość szlachecką urodzonych Łukaszewiczów y ich procedencyą dostatecznie okazujących, dopiero wywód czyniący Łukaszewiczowie wspierając one dla dokładnieyszego wyjaśnienia dostoyności szlacheckiey przez nich samych, jako też y ich antecessorów używany, zaprodukowali jeszcze pod datą 1817 roku septembra 30 dnia z oddania listy familijney szlacheckiey kwitt z Izby Skarbowey Litewsko-Wileńskiey wydany sobie służący.
Na fundamencie zatym takowych zaprodukowanych dowodów rodowitość szlachecką imienia urodzonych Łukaszewiczów próbujących, my, marszałek gubernski y deputaci powiatowi, stosownie do przepisów (…), niemniey też pilnując się prawideł w Ukazie Rządzącego Senatu rządowi gubernskiemu przesłanych, Familią Urodzonych, mianowicie wywodzących się, jako to: dwóimiennego Mateusza Zacharyasza z synami Bonifacym y Onufrym oraz Marcina, synów Stefana Łukaszewicza za rodowitą Szlachtę Polską uznajemy y ogłaszamy, y onych do Księgi Szlachty Gubernii Litewsko-Wileńskiey klassy pierwszey zapisujemy.
Działo się na sessyi Deputacyi Generalney Wywodowey Szlacheckiey Gubernii Litewsko-Wileńskiey w Wilnie”…
Przy tym „Dekrecie” - jak głosi przypis do późniejszej kopii urzędowej - w Żurnale Deputacyi Szlacheckiey Wywodowey Wileńskiey pod dniem 24 Nowembra 1832 roku zapisana rezolucya następna: Słuchano expedycyi marszałka powiatu rossieńskiego dnia 27 septembra tego roku za Nr. 3167 do Deputacyi ninieyszey adresowane, przy którey załączając metryki chrzestne 1817 roku stycznia 3 Dominika y 1819 grudnia 25 Józefa Kazimierza, synów Mateusza, Łukaszewiczów, w urzędowych extraktach z akt Diecezyi Żmudzkiey za należytym o zgodności przez tameczny konsystorz poświadczeniem wydane, prosił, by tychże synów Mateusza do Dekretu Wywodowego roku 1817 oktobra 20 dnia zostałego dołączyć. Deputacya z uczynioney sprawki w aktach swoich widząc, że Mateusz Zachariyasz, syn Stefan,a Łukaszewicz przez dekret 1817 roku oktobra 20 dnia nastały, ma sobie przyznaną dostoyność szlachecką, a z powyższey expedycyi y nadesłanych metryk przekonywając się, że żądający dołączenia są prawymi jego synami, y podusznym okładem nie zajęci, - postanawia: na mocy powyższych dowodów Dominika y dwóimiennego Józefa Kazimierza, synów Mateusza, Łukaszewiczów do dekretu 1817 oktobra 20 dnia nastałego dołączyć y kopią dekretu wespół z rezolucyą stronie wydać, a marszałka rossieńskiego o tem zawiadomić”… (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 343, s. 6- 7).
Wywód Familii Urodzonych Łukaszewiczów herbu Doliwa z 1835 r. podaje, że w połowie XVII w. posiadali oni dobra Obelica w województwie trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1045, s. 45 - 47).
W powiatach rosieńskim, telszewskim, wileńskim i szawelskim gnieździli się Łukaszewiczowie, którzy używali herbu Pomian (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 343). W powiecie słonimskim i trockim mieszkała inna rodzina o tymże nazwisku i herbie (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 344). Natomiast Łukaszewiczowie z powiatu lidzkiego pieczętowali się godłem Łuk i Lenk (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 382, 383, 384, 385). Nie były to jednak różne rodziny. Jak wynika z przekazów dawnych archiwalnych Łukaszewiczowie herbu Łuk również byli spokrewnieni z tymi, którzy używali herbu Pomian (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690, s. 163).
Drzewo genealogiczne Łukaszewiczów herbu Łuk, zatwierdzone w Mińsku w 1822 r. podaje opis dziewięciu pokoleń tego rodu, od protoplasty Mikołaja poczynając (Archiwum Narodowe Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 1, nr 774, s. 37).
Wielu z tego rodu wyróżniało się gorącym patriotyzmem polskim i znakomitymi uzdolnieniami umysłowymi.
Nie znany bliżej z imienia ksiądz proboszcz Łukaszewicz z miasteczka Krzywe Jezioro na Podolu w 1822 r. miał przymusowo nawracać prawosławnych na katolicyzm i był chyba represjonowany (Por. P. Batiuszkow, Podolia. Istoriczeskoje opisanije, Petersburg 1891, s. 226).
Jan Łukaszewicz więziony był w 1833 roku w Klasztorze Dominikanów w Grodnie, a następnie oddany pod sąd polowy i zesłany za udział w głośnej sprawie Zaliwskiego - Szymańskiego - Ciechanowicza, związanej z próbą wszczęcia kolejnego powstania polskiego na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1832, nr 1672, s. 23).
W 1845 r. ksiądz Jan Ignacy Augustyn Łukaszewicz otrzymał w heroldii wileńskiej potwierdzenie rodowitości szlacheckiej (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1630, s. 15 - 17).
Kierownictwo Kancelarii MSW Rosji nakazało cyrkularem z 21 grudnia 1863 roku odnalezienie i roztoczenie nadzoru nad organizatorami ruchu powstańczego na Grodzieńszczyźnie. Na szczegółowej liście widzimy nazwiska: Jundziłł, Łukaszewicz, Strawiński, Kobyliński, Duchiński, Eysymont, Barancewicz, Brant, Skarżyński, Szyszko, Grzymajło, Kędzierski, Wróblewski, Latkowski, Zaremba (CPAH Bałorusi w Grodnie, f. 970, z. 2, nr 15).
Imienna lista urzędników wyznania Rzymsko-Katolickiego zwolnionych ze służby od 1863 roku ze względu na polityczną nieprawomyślność, z oznaczeniem ich obecnego miejsca zamieszkania dotycząca Guberni Wileńskiej (24 listopada 1866 roku), (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181) zawiera m. in. następujący punkt: „Kolleżski sekretarz Michał syn Józefa Łukaszewicz, służył w urzędzie gubernialnego prokuratora; zajmuje się układaniem próśb w prywatnych sprawach, z otrzymywanych wynagrodzeń utrzymuje siebie i rodzinę”…
O Łukaszewiczach herbu Łuk pisze Teodor Żychliński, co następuje: „Gniazdem tej starożytnej rodziny jest dawna Ruś, w szczególności zaś Ziemia Nowogrodzka, gdzie dotąd Łukaszewiczowie kwitną. Wystawieni na wschodnich kresach Rzeczypospolitej na częste napady…, przelewając krew w ciągłych niemal z wrogami zapasach, nie mogli gromadzić fortun znaczniejszych, których blask by podniósł był ich znaczenie; przecież mimo to piastowali urzędy…” (Złota księga szlachty polskiej, t. 6, s. 227, Poznań 1884). Jedna z gałęzi tej rodziny przeniosła się do Wielkopolski i wydała Józefa Łukaszewicza (1799 - 1873), słynnego pisarza oświatowego, autora dzieł Dzieje kościołów wyznania helweckiego na Litwie, Historya szkół w Koronie i W. Księstwie Litewskim od najdawniejszych czasów aż do roku 1794 (4 tomy) i in.
Na Ukrainie znani byli Łukaszewiczowie w siole Demianiec koło Perejasławia, spokrewnieni poprzez branie żon z Markowiczami, Rustanowiczami, Mogilańskimi, Lizohubami, Zakrzewskimi, Wiszniewskimi, Romanowiczami - Sławotyńskimi; lecz wydaje się, że nie mieli oni nic wspólnego z interesującym nas rodem (Por W. Modzalewskij, Małorossijskij Rodosłownik, t. 3, s. 200 - 212, Kijów 1912).


*         *         *


„Romantycy zwalczali niewolę jako niebezpieczeństwo spodlenia narodu i jednostki, jako groźbę zagłady najcenniejszych wartości ludzkich… Zmierzali do odzyskania niezależnego bytu narodowego jedyną drogą, która mogła ją rzeczywiście zagwarantować - drogą buntu i zbrojnego czynu. Występowali przeciw wszystkiemu, co ogranicza wolność narodu, uniemożliwia jego swobodny rozwój, hamuje postęp… Dowodzili, że pełna wolność jednostki nie jest możliwa bez niepodległego bytu narodu i oswobodzenia ludu”… (M. Janion, M. Żmigrodzka, Romantyzm i historia, Warszawa 1978).
Ideę tę, ten wątek myślowy przejęły później od romatyzmu ruchy rewolucyjne. „Dopóki zdolny do życia naród znajduje się pod jarzmem obcego zaborcy, dopóty musi on kierować swe wszystkie siły, wszystkie swe dążenia, całą swą energię przeciwko wrogowi; dopóki zatem jego życie wewnętrzne jest sparaliżowane, dopóty nie jest on zdolny do walki o wyzwolenie społeczne” (K. Marks, F. Engels). Prawdy podobne do tych przyświecały polskiemu ruchowi wolnościowemu na przestrzeni ponad 120 lat. „Gdyby naród polski - piszą M. Janion i M. Żmigrodzka - nie miał w swym doświadczeniu romantycznej tradycji niepodległościowej - byłby innym narodem. Nie byłby zbiorowością przeświadczoną, że wolność jest dobrem nie mającym ceny…”
Gdy w całej Litwie i Polsce płonęło Powstanie Styczniowe, gdy lud szedł z kosami i widłami na armaty i konnicę carską, 1 grudnia 1863 r. w majątku Bykówka (koło Miednik Królewskich), w odległości nieco ponad 20 km na wschód od Wilna, urodził się Józef Wacław Łukaszewicz, przyszły rewolucjonista, więzień Twierdzy Szlisselburskiej, znakomity uczony. W jego żyłach płynęła m. in. po przodkach krew znanych rodów polskich: Turskich, Urbanowiczów, Łapińskich, Pawłowskich.
Chłopczyk został ochrzczony 23 lutego 1864 roku przez księdza proboszcza z pobliskiego Szumska. Rodzicami chrzestnymi byli Napoleon Antonowicz i Anna Bilkiewiczowa. Prócz Józefa Wacława rósł w rodzince także jego brat Antoni Adam.
Dziadek chłopców po mieczu, urodzony 5 września 1783 roku Mateusz Zachariasz Łukaszewicz, wywodził się z rodu wspomnianych powyżej Hrynczaków - Łukaszewiczów, pieczętujących się herbem Pomian, a ród swój wiodących od Abrahama Hrynczaka - Łukaszewicza, znanego na przełomie XVII-XVIIII wieku (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 343, s. 1 - 115).
Dziadek zaś po kądzieli Adam Bilkiewicz był ongiś zasłużonym profesorem anatomii i chirurgii na Uniwersytecie Wileńskim. Jak stwierdza jeden z ówczesnych aktów urzędowych, profesor ów „pracami swymi i rzadkimi preparatami postawił gabinet anatomiczny Uniwersytetu na równi z najlepszymi ówczesnej Europy”. Również ojciec małego Józka rozmiłowany był w przyrodoznawstwie i przyrodzie, wcale nieźle malował i rysował. A był przy tym niepoprawnym liberałem… Świadczą o tym dane archiwalne zgromadzone w szkolnym muzeum krajoznawczym w Miednikach rejonu wileńskiego, które autor niniejszego tekstu wykorzystał podczas prac przygotowawczych do niniejszej publikacji.
Zebrano tu także w postaci zapisów magnetofonowych wspomnienia okolicznej ludności o rodzinie Łukaszewiczów, przekazywane nieraz z pokolenia na pokolenie. Oto np. wypowiedź Czesławy Sawicz z Dworców: „Pradziadek mój służył parobkiem u ojca Józefa Łukaszewicza. Był to dobry człowiek. Ziemię ludziom sprzedawał za bezcen. kto ile da, to i dobrze. Sprzedawał często za odrobek, niektórzy ludzie śmieli się z niego i powiadali: „Durny ten Łukaszewicz, tak tanio ziemię sprzedaje”. A stary Łukaszewicz powiadał: „Póki żyję, to starczy ziemi i mnie i wszystkim”…
I jeszcze fragment wypowiedzi Aleksandra Waszkiewicza ze wsi Kurhany: „Do ludzi Łukaszewicz był miły. Nawet parobków zapraszał do siebie, dawał zapalić papierosa, częstował herbatą. Ten człowiek musiał zjeść obiad z Łukaszewiczem i cokolwiek opowiedzieć o sobie. Za robotę płacił dobrze, chociaż z nim robotnik przegadał i pół dnia. W sadzie Łukaszewicz drzewka sadził sam, dużo za życia majstrował. Narzędzia rymarskie i stolarskie robił sam…”
W takiej atmosferze domowej wzrastał syn Łukaszewicza - seniora, Józek. Wdał się też w ojca. Usposobienia był łagodnego, nieprzeciętną odznaczał się pamięcią i zdolnościami.
Oto fragment wspomnień sióstr Łukaszewicza o tym okresie: „W dziecięcych leciech brat rozwijał się szybko, wielkie wykazywał zdolności i nadzwyczajną pamięć, uczył się wszystkiego z łatwością. Usposobienia był poważniejszego, ale wesoły i ożywiony. Był od dziecka stanowczy, bardzo pracowity, wytrwały w każdym przedsięwzięciu, śmiały, odważny… Wstawał Józeczek, dzieckiem jeszcze będąc, bardzo rano i zawsze coś robił: sadził, kopał, majstrował… Charakteru był łagodnego. Nigdy nikogo nie oskarżał i nie kłamał”. Wspominają też siostry, iż „jakaś wielka czułość wypełniała serce jego dla zwierząt i ptaków”, która to cecha jest niewątpliwym świadectwem dobrodusznego usposobienia.
I jeszcze jeden rys charakteru chłopca, który ukształtował się we wczesnym dzieciństwie: „Jak tylko możemy spamiętać siebie - czytamy w dzienniku jego sióstr - to nie przypominamy, żeby matka kiedy opowiadała nam bajki. Szarą godziną siadaliśmy koło matki, a ona opowiadała nam o wielkich ludziach, o Polsce, o bitwach, o wielkich Polakach, o rozbiorach, o cierpieniach bliskich osób i całego narodu. Na Józeczka robiło to ogromne wrażenie. Dzieciak mały oburzał się bardzo na niesprawiedliwość i krzywdę”. Patriotyzm i szlachetność charakteru tworzyły w duszy Łukaszewicza nierozerwalną, harmonijną całość. Można by zaryzykować twierdzenie, że cechy te ukształtowane zostały przez pracę wielu pokoleń tej zacnej rodziny polskiej, od wieków zaznaczającej swą obecność na Kresach Wschodnich…


*         *         *


W roku 1875 wstąpił Józef Łukaszewicz do pierwszej klasy gimnazjum w Wilnie. Postępy w nauce czynił zawrotne. Będąc uczniem klasy czwartej nabył za własne pieniądze podręcznik chemii Roscoe. Twierdził później, że żadna inna książka nie wywarła na nim podobnego, jak ta, wrażenia. Odtąd chemia stała się jedną z jego najbardziej ulubionych nauk. Sam zakłada malutkie laboratorium, w którym przeprowadza doświadczenia m. in. pirotechniczne. Gdy przeszedł do klasy piątej gimnazjum i miał lat 16, przejawiła się w chłopcu ambicja męska. Postanowił żyć o własnych siłach, bez pomocy rodziców. Pieniądze zapracowane korepetycjami zużywał na powiększenie swego laboratorium i nabywanie książek. Rozczytywał się w literaturze naukowej i filozoficznej. Vogt, Buechner, Lubbeck, J.S. Mill, Jevons - koryfeusze nauki XIX wieku - należeli do jego autorów najulubieńszych.
Będąc w klasie VIII zapoznaje się Józef Łukaszewicz z nielegalną literaturą rosyjską i polską. Duszą jego zawładnęły rozmyślania o sposobach zerwania pęt samowładztwa. Pilnie zdobywa wiedzę. W roku 1883 musi zostawić w Wilnie grono ulubionych przyjaciół o podobnym do jego usposobieniu. Pisał, że „rozstawać się i żegnać z nimi było nad wyraz boleśnie, ale zmuszało mię do tego również i położenie ojczyzny mojej obalonej i przygniecionej”.
Wstępuje na wydział matematyczno-przyrodniczy Uniwersytetu Petersburskiego. Zgromadził już przedtem solidny bagaż wiedzy, toteż nie zadowalał się samymi wykładami, zdobywał wiedzę metodą samokształcenia daleko wykraczającą poza ramy programu. Wybitnymi zdolnościami zwracał na się uwagę profesorów. Na egzaminie fizyki profesor Van der Flit powiedział:„Jeżeli ja waszym kolegom stawiam „5”, to panu muszę postawić „5” w kwadracie”. Co też uczynił. Inny zaś profesor powiedział: „Pański egzamin to prawdziwy tryumf!” Projektowano zostawić Łukaszewicza przy katedrze botaniki Uniwersytetu Petersburskiego, wróżąc mu świetną karierę naukową… Lecz zdarzenia potoczyły się innymi torami…
Zajrzyjmy ponownie do wspomnień sióstr Łukaszewicz: „Wyjechał Józieczek do Petersburga na uniwersytet. Wakacje zwykle spędzał w Bykówce. Ostatnie wakacje był bardzo smutny, milczący, pogrążony w czytaniu i głębokiej zadumie. Niepokoiło to wszystko, rodzice domyślali się, że wszedł do partii. Ojciec nieraz go prosił, żeby zaniechał wszystkiego, nim nie skończy uniwersytetu. Potem mawiał: „Rób, Józieczku, co chcesz, ja ci przeszkadzać nie będę”. Matka bardzo niepokoiła się i cierpiała. On milczeniem zbywał wszystkie perswazje i nadal trwał w swych przekonaniach”…


*         *         *


Gdy Mikołajowi I doniesiono o wielkich stratach wojsk carskich w Wojnie Krymskiej, cynicznie odparł: „Niczego! Ludzie rosną jak trawa. Im więcej kosisz, tym więcej będzie”. (Potwierdził tym słowa znanego francuskiego historyka A. deTocqueville´a, który sądził, że „podłość zawsze będzie towarzyszyła sile, a pochlebstwo władzy… Znamy tylko jeden sposób uniknięcia deprawacji ludzi: nikomu nie przyznawać wszechwładzy, która posiada nieograniczone prawo poniżania”).
Również najmniejsza próba oporu ze strony ludu rosyjskiego napotykała na krwawe sankcje rządu carskiego. Aby sparaliżować siły umysłowe i moralne, odwagę i wolę działania tego narodu carat używał na pełną skalę dwóch straszliwych broni: ideologii szowinistyczno-prawosławnej i wódki.
Głównym źródłem dochodu narodowego (około 35%) Rosji carskiej, jak podaje A. Hercen, była sprzedaż wódki, a wydatki wojskowe pochłaniały ponad 75% tegoż dochodu. (Oficjalna statystyka obie te liczby pomniejszała kilkakrotnie).
Natomiast na rozwój oświaty wydawano tylko 1/50 część dochodu z handlu wódką. Według statystyk 1856 roku w Rosji 1 uczeń przypadał na 143 mieszkańców, dla porównania: w Austrii stosunek ten wynosił 1 - 14, Francji 1 - 11, Anglii 1 - 9, Niemczech 1 - 6. Taka to była „Rosja spokojna, wspaniała, potężna”, według określenia księcia Gorczakowa.
Cesarz Aleksander II wydał był ukaz o przymusowym uczeniu żołnierzy czytania i pisania. Tak więc osiwiali weterani zasiedli do abecadeł. Już wkrótce jednak imperator połapał się, jak „szkodliwa” dla prawosławnego ludu jest nauka, nawet tak powierzchowna. Wnet zabroniono czytania, a za posiadanie elementarza bito żelaznymi wyciorami. Urzędowo ograniczono też liczbę uczących się.
Nie jest sprawą przypadku, że prawdziwi rosyjscy patrioci, tacy jak Hercen, Bakunin, Czernyszewski, pałali niepowściągniętą nienawiścią do takiej Rosji, będącej łupem klasy książąt i czynowników. Tacy panowie byli najgorszym wrogiem ludu rosyjskiego, trzymali go w ciemnocie, zaszczepiali pogardę do godności osoby ludzkiej, cynizm i klerykalno - szowinistyczne zdziczenie, głupiuteńką wiarę w „dobrego cara”, który troszczy się o pomyślność ludu. Członek rewolucyjnego rosyjskiego kółka Pietraszewskiego N. Mombelli pisał w swym dzienniku w 40-tych latach XIX wieku:„Cóż widzimy w Rosji? Dziesiątki milionów ludzi męczą się, pozbawione są praw człowieka…, a nieliczna kasta uprzywilejowana nachalnie się śmieje nad biedą bliźnich, prześciga się w wynajdywaniu sposobów przejawiania osobistej próżności i niskiej rozpusty, przykrywanej wyrafinowanym przepychem”.
Dla przykładu, kurator Wileńskiego Okręgu Naukowego Nowosilcow urządzał bale, z których każdy kosztował do 40 tys. rubli. Skąd mógł mieć tyle pieniędzy, aby co tygodnia robić takie bale, jeśli jego oficjalny roczny dochód wynosił 125 tys. rubli? - Z łapówek. Największą łapówkę w wysokości 300 tys. rubli pobrał od pewnej spółki akcyjnej, obiecując wyrobić przywilej żeglugi po Wołdze. Przyrzeczenia nie dotrzymał… Ale został wkrótce prezesem Rady Ministrów w Petersburgu. Pewnego razu 70-letni dygnitarz dostarczył obywatelom budującego przykładu, uganiając się po pijanemu po Ogrodzie Letnim za ponętną ladacznicą…
Od takich skorumpowanych typów aż się roiło w „wyższych” sferach państwa carskiego. Generał Triechszatnyj (który stał się słynny na cały świat z powodu dziarskiego zawołania do swych gwardzistów, stojących w żałobnych szeregach na pogrzebie cesarza Aleksandra II: „Weselej patrzeć chłopcy!”) za panowania Mikołaja I przez dwanaście lat podawał raporty o stanie i ćwiczeniach osiemnastu tysięcy wojska, którego w rzeczywistości nie było. Ogromne subsydia wydawane przez rząd „na utrzymanie żołnierzy” generał - złodziej dzielił ze sztabem generalnym i innymi oficerami, tak, że kierowana przez samego cesarza komisja śledcza, gdy przestępstwo wykryto, nie mogła nikogo ukarać, ponieważ wyszło na jaw, że… kradli wszyscy.
Ale już w drugim dziesięcioleciu XIX wieku ruch wolnościowy w Rosji zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. W 1817 roku powstaje tam Związek Ocalenia, przekształcony później w radykalny Związek Pomyślności. Potem byli dekabryści. Z biegiem lat ruch rewolucyjny stawał się coraz bardziej masowy, krwawe rządy carów zyskiwały coraz liczniejszych wrogów w oświeconych warstwach narodu rosyjskiego. Ręka w rękę, ramię przy ramieniu z demokratami rosyjskimi przez cały wiek XIX szli demokraci polscy, którzy wysoko byli cenieni przez swych przyjaciół za odwagę, zdecydowanie, niepodważalną uczciwość, inteligencję. Nawet w patriotyczno-demokratycznych organizacjach „czysto rosyjskich” nie brakło naszych rodaków. Tak Polak J. Jastrzębski był aktywnym uczestnikiem wspomnianego kółka pietraszewców. Inny członek tegoż kółka N. Spieszniew był bliskim przyjacielem Edmunda Chojeckiego, współpracownika Mickiewicza w „Trybunie Ludów”. Pietraszewcy przepisywali od ręki, tłumaczyli na język rosyjski wiersze Mickiewicza, który był dla nich uosobieniem postępowych, demokratycznych prądów Europy Zachodniej…
Ruch wolnościowy wzmagał się. W roku 1857 szlachta Królestwa Polskiego, Litwy, Podola, Ukrainy i Wołynia podała do cesarza petycję, prosząc o zniesienie poddaństwa chłopów. Gdy wreszcie pod tym naciskiem w roku 1861 uwłaszczono chłopów, reakcja była oburzona, w kuluarach przebąkiwano o „antyludowości” tej reformy. Wkrótce jednak i ta reforma stała się narzędziem wzmocnienia władzy caratu i arystokracji. W obliczu tych cynicznych machinacji walka o wolność w Rosji zaczęła nabierać charakteru coraz bardziej radykalnego.
W roku 1878 powstała podziemna organizacja rewolucyjna „Narodna Wola”, zrzeszająca w swoich szeregach setki szlachetnych bojowników przeciw samowładztwu. Mimo orientacji na terror indywidualny jako sposób walki z despotyzmem nie można nie uznać pięknych zalet takich ludzi, jak A. Żelabow, P. Ławrow, A. Michajłow, G. Łopatin, M. Frolenko, N. Morozow, W. Figner, S. Pierowska, A. Kwiatkowski. To, że postulowali oni terror polityczny wynikało z sytuacji kraju: widzieli dookoła ciemny, bałwaniony przez popów lud, oraz katów, złodziei i rozpustników w sztywnych mundurach oficerskich i urzędniczych.
Wielu polskich patriotów również weszło do tej organizacji, wśród których byli wykonawca udanego zamachu na cara Aleksandra II Ignacy Hryniewiecki, Ludwik Janowicz i inni. Ważny jest fakt, że narodowcy byli spadkobiercami organizacji „Ziemia i Wola”, której ideologię (m. in. postulat uwłaszczenia chłopów, przekazania fabryk w ręce robotników itp.) kształtowali intelektualiści tej miary co N. Czernyszewski, A. Hercen, N. Ogariow, N. Obruczew. Do tej organizacji wstąpił również Józef Łukaszewicz. Był wiodącym „pirotechnikiem” „Narodnej Woli”, specjalistą od urządzeń wybuchowych.
Napisze później o sobie: „Nie mogłem się uchylić od najbardziej stanowczej walki terrorystycznej… Moja ojczyzna, zalana krwią po dwu powstaniach dusiła się pod podwójnym jarzmem carskiego reżimu. Upadek samowładztwa miał ulżyć losowi pognębionej i rozgromionej Polski”…
Wiosną 1887 roku, na kilka miesięcy przed ukończeniem studiów, zostaje Łukaszewicz przez żandarmerię aresztowany za udział w przygotowaniu nieudanego zamachu na życie Aleksandra III. Zostaje skazany na karę śmierci, którą zamieniono na dożywocie. Spędzić przyszło Łukaszewiczowi za kratami 18 lat. Los straszny. A jednak…
Wiera Figner, rewolucjonistka rosyjska, wspominała, że będąc w Twierdzy Szlisselburskiej, mimo nieludzkich warunków bytowania, nigdy nie czuła się osamotniona, zawsze miała poczucie tego, że życie jest napełnione treścią i sensem. Jakże mogło tam zjawić się osamotnienie, skoro w celach na dole byli Noworusskij i Łukaszewicz, a z boku Morozow, Antonow, którzy odbywali karę w sąsiednich kazamatach.
Zaczęła się wieloletnia gehenna więzienna. W kamiennych celach Szlisselburga obok Łukaszewicza odsiadywało karę kilkudziesięciu innych narodowolców. Marne odżywianie, ordynarne zachowanie się straży więziennej, a przede wszystkim brak wolności i wymuszona bezczynność stanowiły probierz dusz i charakterów. Wielu załamywało się, doznawało rozstroju nerwowego i psychicznego, dostawało obłędu, umierało na suchoty i szkorbut. Ci, co zostawali przy życiu, nabierali nadludzkiego hartu i wytrzymałości. A byli to ludzie starannie wykształceni, o szerokich horyzontach myślowych, o szlachetnym usposobieniu, mężni i ofiarni. Rosjanie, Polacy, Litwini, Żydzi, Białorusini, Ukraińcy żyli ze sobą jak bracia, łączyło ich wszystkich umiłowanie wolności i nienawiść do despotyzmu. Nie było w stosunkach między nimi ani cienia nieżyczliwości, ani krzty brudnej, małostkowej zawiści, która tak zatruwa klimat każdego towarzystwa, złożonego z ludzi miernych i ograniczonych. Przypomnijmy kilka obrazków z życia więziennego, opisanych we wspomnieniach Wiery Figner (Gdy stanął zegar życia).
Kierownictwo twierdzy zezwoliło więźniom (w rezultacie wielodniowego strajku głodowego) na jaką taką swobodę ruchów. Ale swoboda ta była tylko swobodą ptaka zamkniętego w klatce, psychicznym wentylem bezpieczeństwa ratującym przed rychłym załamaniem się. Wiera Figner pisze o Łukaszewiczu z ogromną sympatią. Wspomina m. in. o jego niesamowitej sile fizycznej, co do której nikt mu ani z żandarmów, ani ze współbojowników nie mógł dorównać. Po wielu latach, patrząc na swe szkice więzienne zawołała: „A oto Łukaszewicz, miły Łukaszewicz! Taki ogromny i taki dobry, z promienistymi dziecięcymi oczyma…” („Stawać do walki z równym jest rzeczą niebezpieczną, z silniejszym - szaleństwem, ze słabszym - hańbą. Jest oznaką małodusznego i nędznego człowieka kąsać w odwet każdego, kto kąsa… Wszelkie nikczemne stworzenia czują, że są skrzywdzone, gdy je tylko ktoś dotknie”. (Seneka O gniewie). Wielki spokojnie się odwraca od małego, gdy ten mu próbuje dokuczyć. Wielkość jest zawsze łagodna. Taki był Łukaszewicz).
Przy całej swej dobroci, w sprawach ideowych olbrzym z Bykówki był „najjadowitszym zabijaką i polemistą”. Zresztą około roku 1895 przeszedł na bardziej lewicowe pozycje i nazywał siebie odtąd socjaldemokratą. Łukaszewicz prowadził w Twierdzy Szlisselburskiej na zezwolenie kierownictwa więziennego wykłady z przyrodoznawstwa dla swych przyjaciół - narodowolców, wśród których znajdowali się Morozow, Noworusskij, Pankratow. W. Figner pisze o nim m. in.„Jako student wzbudził on u profesorów wielkie nadzieje, chciano go zostawić na uniwersytecie. Władając metodami badań naukowych posiadał tak pełną i gruntowną wiedzę, że mógł dać zupełnie określoną odpowiedź na wszystkie pytania dotyczące jego specjalności. Skromny w stosunku do siebie, on, jak każdy prawdziwy uczony, nie śpieszył z uogólnieniami i był ostrożny w przyjmowaniu hipotez naukowych. A jednocześnie z czarującą gotowością dzielił się swą wiedzą z każdym, kto prosił go o pomoc”.
W. Figner i J. Łukaszewicz, przebywając w „Rosyjskiej Bastylii”, zgromadzili wielotysięczne herbarium. Powędrowało ono na wystawę do Paryża, gdzie wzbudziło zachwyt zwiedzających, którzy oczywiście nie wiedzieli nic o tym, kto i gdzie ten zbiór skompletował. Wiera Figner zwracała się do swego kolegi per „Łuka” i z zachwytem mówiła o „tej przyjemności, z jaką obserwowaliśmy niezniszczalny altruizm naszego niezrównanego lektora, który nie żałował dla nas ani czasu, ani trudu… W więzieniu nie było nic pięknego, ale myśmy sami tworzyli piękno, którego nie sposób było nie podziwiać. Wszystko to razem powiązało Łukaszewicza, Morozowa, Noworusskiego i mnie w ścisłe kółko. We wspólnej pracy i stałym obcowaniu ze sobą wzmocniła się przyjaźń, która nie osłabła także po wyjściu ze Szlisselburga”. Pod kierownictwem Łukaszewicza więźniowie prowadzili ogród, na którym rosło ponad 450 odmian kwiatów. Józef zdobył nawet nielegalnie nasiona tytoniu, tak że wkrótce więźniowie, łamiąc przepisy, mogli nawet palić wyborną „tabakę”, z czego się szczególnie cieszyli ci, którzy byli kiedyś zagorzałymi palaczami.
W więzieniu napisał Łukaszewicz wielotomowe dzieło (nieukończone i nieopublikowane dotychczas) pt. Elementarne początki naukowej filozofii.
Znajdował też czas na redagowanie pisanych od ręki pism więzienno-literackich (Pajęczynka i in.). Opracował w czasie pobytu w więzieniu wiele nowatorskich koncepcji geograficznych i geofizycznych, które weszły do złotego funduszu nowoczesnej nauki o Ziemi. W rosyjskich pismach naukowych systematycznie ukazywały się jego publikacje. Część tych prac przetłumaczono później na język francuski i hiszpański, co wyrobiło mu imię w świecie naukowym również za granicą. A jednak dotychczas większa część prac wybitnego uczonego nie została wydrukowana. Co więcej, spuścizna ta nie została nawet zbadana. Przez wiele lat dzienniki Łukaszewicza, listy, notatki naukowe w ogromnych ilościach poniewierały się w podwileńskiej Bykówce i Miednikach, służąc chłopom do rozpałki w piecu. Część tych cennych rękopisów uratował od zagłady i przechowuje w muzeum szkolnym nauczyciel w podwileńskich Miednikach A. Olenkowicz. Żadna placówka naukowa ani w Litwie, ani w Polsce przez dłuższy czas zbiorami tymi się poważnie nie interesowała. Od pewnego momentu jednak spuścizna naukowa uczonego zajęła poważne miejsce w pracach historyków litewskich Vytautasa Merkysa i Vytautasa Boguszisa, którzy przygotowali do druku i wydali tom wspomnień i listów J. Łukaszewicza (J. Lukoševiczius, Atsiminimai ir laiškai, Vilnius 1982). Dalsze prace są w toku.
Wróćmy jednak jeszcze do początku wieku XX. W roku 1902 przy życiu pozostało tylko 13 z kilkudziesięciu uwięzionych narodowolców (m. in. Łopatin, Starodworski, Karpowicz, Figner, Łukaszewicz). Wielu zmarło na suchoty i szkorbut, dostało rozstroju psychicznego, w tym serdeczny przyjaciel Łukaszewicza N. Pochitonow, innych znów amnestionowano. Teraz na każdego więźnia przypadało 25 strażników, a utrzymanie każdego więźnia kosztowało ponad 7000 rubli rocznie… Mogło to wywołać smutny śmiech nieszczęśników, ale nie pocieszało…
Chwila wolności jednak się zbliżała…
Jedna spośród trzech sióstr Łukaszewicza, panna Hanna, notowała w dzienniku:
„Bykówka, 1905 r., 9 listopada, środa.
Józio, kochany nasz brat, może wróci do nas po 18-letnim więzieniu i 8 miesiącach przebytych w twierdzy… Może się uda go wziąć na porękę lub na Sybir wyślą, to zależy od starań. Siostry wyjechały do Petersburga do brata Józieczka. Chciały one napisać proszenie, żeby wziąć jego na porękę do siebie. Marysia pisała do mnie, że nasz Józiótek już u nas będzie zwolniony zupełnie bez żandarmów. Konie naznaczyli przysłać we wtorek 22 listopada do Kieny…”
„Sobota, 19 listopada.
Rano dziś posłałam Marcina do Kieny po listy. W południe wrócił, przywiózł mi od sióstr listy, a jeden od Józia naszego, pisany d. 7 listopada. Smutny, że nas nie ma… Siostry ledwo widziały się w ten wtorek 15 listopada z drogim Józiem. Tyle formalności, że w sobotę nie mogły się zobaczyć z nim. A gdy zobaczyły go, zmienił się mocno, tak że na pierwszy rzut oka nie poznałam go, pisze Marysia do mnie. Ostrzyżony dość krótko, włosy prawie zupełnie siwe i taka broda, która go starszym czyni. Oczy żywe, serdeczne, jak za dawnych lat, ale jakaś bladość powleka czoło i robi wrażenie, że jakoby to człowiek był nie z tego świata. To samo Stasiunia pisała. Pół godziny trwało widzenie. Ach, jak bolesne, że nie mamy pieniędzy, aby go ubrać i przywieźć mogły, pisały siostry…”
„21 listopada, poniedziałek.
Radość! Józiótek, drogi brat, w Wilnie! Z siostrami 20 listopada z Petersburga przyjechał… Dziś rano Połujański pojechał na naszych koniach… 10 rubli srebrem posłałam przez niego…”
„1905, 22 listopada.
Pierwszy wieczór powrotu Józeczka do domu. Nie pamiętam żeby mi tak radośnie serce biło jak kiedy zatrzymał się powóz i z pojazdu wyskoczył mężczyzna już siwiejący. Był to mój drogi Józio, mój brat ukochany. Po 18 latach mogłam go uścisnąć, ucałować. Na ganku rzuciłam się mu na szyję, on prawie mię uniósł w objęciach!… Ten pojmie moją radość, kto kochać umie…
Wieczorem przy kolacji Józeczek ucieszył się, że te mury Szlisselburgu, w którym tyle więźniów było, zakryli i mieli więzienie obrócić na jakiś zakład. Rząd czuł się ku schyłkowi, cesarz niepewny, a potem powoli odzyskał pewność siebie i znów dziś Szlisselburg przepełniony politycznymi więźniami. Wszędzie rewizje, areszty, ale koniec końcem na darmo więźniów politycznych nie poszła praca i poświęcenie…”


*         *         *


I znów wróćmy do dziennika egzaltowanej panny Hanci, do tego autentycznego świadectwa czasu, w którym, jak to zwykle w życiu, sprawy wielkie i małe splatają się w węzeł nie do rozwikłania.
„1907, 31 maja, wtorek.
Dawno, o, bardzo dawno pisałam, rok i 7 miesięcy minęło od tej chwili radosnej, gdy na progu rodzinnym brata powitałam! Zmienił się, tak wcześnie posiwiał… Och, co to była za radość moja, nareszcie go uściskałam i przekonałam się, że żyje mój Józio ukochany, którego nad życie kocham i nikogo tak nigdy nie będę kochała. Jakiż on dobry, serdeczny braciszek! Rok i trzy miesiące z nami tu w rodzinnym domu przemieszkał… Cały ten rok on był z nami. Wszyscy go odwiedzali i sam on jeździł do Wilna i Oszmiany, korespondencję obszerną prowadził. Opuścił dom rodzinny 14 stycznia 1907 r. Pojechał do Petersburga, gdzie pociągnęła go wiedza i nauka. Co za śliczne dzieła filozoficzne ponapisywał podczas swej bytności w Szlisselburgu. Chciał je wydać i złożyć egzamin państwowy.
Otóż od stycznia w Petersburgu tam zakwaterował u pani Debele, która do niego do Pietropawłowskiej Kreposti przyjeżdżała i robiła rozmaite sprawunki… Listy jego do nas krótkie, tyle pracował, złożył ślicznie egzaminy na kandydata nauk przyrodniczych. 20 maja pisał do nas, że wyjeżdża na Kaukaz z Debelą. Może przyjedzie pod koniec lipca na parę miesięcy, bo wykłada lekcje studentom w wolnym uniwersytecie i brał po 50 r.s. miesięcznie. Fundusz literacki po 100 r.s. miesięcznie przysyłał. Już w druku jego prace filozoficzne. Debele to Żydówka. Mąż jej w zeszłym roku zmarł na Kaukazie, a syn Lolo został 10-letni. Dina Debele cały ten rok zarzucała miłosnymi listami do Józia, wabiła go do Petersburga. Teraz na Kaukaz powiozła. Józeczek wspominał, że może się z nią ożeni, ale ma dosyć ostry charakter w pożyciu. Pewno już żonaty wróci z Kaukazu… Ma już 50 lat…”
„6 października 1907 r.
Józieczek będąc w Szlisselburgu nauczył się introligatorstwa i stolarstwa, zręczny do wszystkiego. Bardzo pracowity i każdą rzecz systematycznie wykonywa, z oddaniem się. Czy on przy pracy umysłowej, czy fizycznej wszystko wykona doskonale. Jak rok tu mieszkał z nami - zaczął leczyć. Z początku, jak sobie pomógł jednemu drugiemu, tak ludzie jak woda zaczęli płynąć do niego. Józeczek wtedy zaczął leczyć darmo, tak starannie opatrywał, leczył wszystkich mężczyzn, kobiet, dzieci. Z rozmaitych wsi się zjeżdżali, nawet z Wilna, Oszmiany, tak się sława jego rozeszła. Co prawda pieniędzy nie żałował, w aptekach nabierał rozmaitych lekarstw, sam urządzał. Porządnie Józeczek na te lekarstwa wydał pieniędzy, ale za to ileż to wyleczył, ile rodzin uszczęśliwił… Tak się zbierało dziennie po osób 30 i więcej…”
Zostawmy na chwilę dziennik siostry Hanci i przytoczmy fragment wspomnień Aleksandra Waszkowicza (ur. 1903) ze wsi Kurhany. „Mój dziadek Adam prowadził mnie do Łukaszewicza jako do doktora. Do jego szli ludzie ze wszystkich stron. Jego siostry tylko zdążały butelki płukać, a on sam robił lekarstwa z traw i ziółek. Płaty za lekarstwo nie brał. Taki był dobry człowiek do ludzi biednych. Gdy we wsi zachorował St. Dąbrowski, Łukaszewicz opatrzył ranę na nodze. Noga zagoiła się i 20 lat nie dawała o sobie znać. Później znów odkryła się. Nikt jej wyleczyć nie mógł. A Łukaszewicz już nie żył…”
I znów głos ma panna Hancia… „Dobry nasz Józio. Tylko jedną ma słabość, zanadto jest dobry dla kobiet, a z tego wyzyskały takie jak Debele. Już w takim wieku wdowa, bez pieniędzy, z 10-letnim synem. Ciągle robiła mu starania, żeby pozwolono mieszkać w Petersburgu. A listami, a miłosnymi obrzucała go…
Prędko rok ten minął jego pobytu w domu. Co to za złote ręce, jak on wchodził w życie, jakich sobie najrozmaitszych narzędzi sprowadził, majstrował, założył inspekty. W marcu trzeba było łomem wybijać ziemię, sam pracował. Taki ładny ogródek urządził, altanę wybudował, oranżerię wykopał sam. W pocie czoła pracował, żeby nam było przyjemniej, tak się ucieszył swobodą odzyskaną… Łopatin zimową porą na dzień jeden przyjechał, z Józeczkiem w twierdzy siedział on. Łopatin ruski, miły wesoły staruszek. Opowiadał nam rozmaite przygody. Był i Noworusskij. Teraz on pisze w Byłoje o życiu ich w Szlisselburgu. Tego lata biedny Noworusskij miał wypadek. Jechał w Petersburgu na wiełosipiedzie, a dorożkarz skręcił, wywrócił i złamał mu rękę, obojczyk. Biedny, długo chorował…”
„14 stycznia 1908 r.
Wczoraj otrzymaliśmy list od brata. Biedny Józieczek zmartwiony, umarł Popow, kolega po Szlisselburgu…”
A teraz zajrzyjmy do kilku nigdzie dotąd nie publikowanych listów Józefa Łukaszewicza do swych sióstr. I w nich się odzwierciedla zarówno życie osobiste, serdeczny stosunek do rodzeństwa, jak i cała ówczesna niespokojna epoka.
„24 września 1908 r. Petersburg.
Kochane siostrzyczki!
Tylko co wróciliśmy do Petersburga. Podróż nasza porządnie nas zmęczyła. Koło 200 wiorst zrobiliśmy pieszo, a resztę jechaliśmy to konno, to na furach, po kolei, to na parostatku. Wyszliśmy pieszo z katomkami na plecach. Pogoda sprzyjała. Droga wije się po brzegu ślicznej huczącej rzeki w wąwozie. Ściany gór piętrzą się z jednej i z drugiej strony rzeki i droga miejscami wybita na prostopadłych ścianach gór. Bujna roślinność powoli ustępuje miejsca gołym skałom. Pierwszego dnia przeszliśmy z górą 30 wiorst. Nocowaliśmy w skarbowym domu… Dolina Rionu nadzwyczaj malownicza. Roślinność nosi południowy charakter. Pokrzepialiśmy się dzikimi jabłkami i gruszkami, kisłym barbarysem. Orzechy włoskie już dojrzewały. Z Kutaisu wyruszyliśmy koleją do Batumu. Przyjechaliśmy wieczorem. Aleje z niewysokich palm. Morze falujące się. Pogoda jasna. Parostatkiem wyruszyliśmy do Suchuma. Delfiny skaczą w wodzie, usiłują prześcignąć parostatek. W Suchumie kąpałem się w morzu. Upał wielki. Opatrzyliśmy botaniczny ogród i sad. Karmią tu bardzo skąpo - wszystko ze szczerym postem - nawet bez ryby i śledzi.
Potem jechaliśmy do Noworosyjska, a stamtąd do Esentuków i do Petersburga. W Petersburgu biorę się za pracę. Zamierzam wydać drugą część Nieorganiczeskoj żizni, lecz jeszcze nie wiem, czy zdążę zapracować na wydawnictwo.
Wasz brat Józef…”
A oto wyjątki z dalszych listów, dające świadectwo charakterowi i sposobowi życia Józefa Łukaszewicza.
„Kochane siostrzyczki!
Serdecznie dziękuję wam za powinszowania i prezent, obawiam się, aby wysyłając pieniądze nie poderwałyście waszą gospodarkę, u was ich niewiele. Ostatni tydzień byłem bardzo zajęty. Miałem kilka odczytów. Zdarzyło się tak, że pierwsze moje publiczne wystąpienie odbyło sięw Górnym Instytucie przed zgromadzeniem specjalistów, na to wystąpienie przyjechała wnuczka Mikołaja I. Tematem mojej mowy była Mechanika skorupy ziemskiej. Potem miałem odczyty w uniwersytecie o ruchach skorupy ziemskiej. Pozawczoraj też w uniwersytecie miałem odczyt z dziedziny filozofii i psychologii. Sala była przepełniona, po prelekcji ciągnęły się dosyć długie debaty. Aby mieć środki do życia będę pisał artykuły do pism periodycznych. Oprócz tego pracuję w uniwersytecie - w geologicznym gabinecie.
Wszystko całkiem pochłania mój czas. Wkrótce wyjdzie z druku pierwsza część mojej pracy O nieorganicznym życiu Ziemi
„Kochane siostrzyczki!
Już późna godzina, około pierwszej, siedzę za stołem i piszę po odczycie, który tylko co miałem, w jednej z największych sal w Moskwie - w Politechnicznym Muzeum. Odczyt szedł dobrze, zapraszają na dalsze odczyty. Będę miał prędko odczyt w Mineralogicznym Towarzystwie, w Górnym Instytucie. Zatem w styczniu prawdopodobnie w Mohylowie, a zatem znowu w Petersburgu. W lutym wybiorę się na odczyty w stronę Wilna i Mińska.
Uściska was serdecznie wasz brat Józef”.
Łukaszewicz jest w tym czasie niezwykle czynny naukowo. W latach 1911 - 1919 pracował w petersburskim Komitecie Geologicznym jako jego dyrektor. W 1915 roku wysunął hipotezę o tym, że istnieje więź konieczna między powstawaniem lodowców a procesami kształtowania się gór. W 3-tomowej pracy O nieorganicznym życiu Ziemi w języku rosyjskim, wydanej 1908-1911 w Petersburgu wysunął ideę zonalnego metamorfizmu skał górskich. Otrzymał za to dzieło złoty medal Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego oraz specjalną premię od Petersburskiej Akademii Nauk. Wniósł też istotny wkład w wyjaśnienie problemu mechanizmu cyrkulacji materii w skorupie ziemskiej. Uchodził wówczas za jednego z najpoważniejszych uczonych rosyjskich.
Występował z odczytami w Moskwie, Charkowie, Józówce, Jekatierinosławiu, w całym kraju. Do sióstr w lutym 1912 roku napisał jednak: „Odczyty moje rozstroiły się. W Saratowie policja zwleka z pozwoleniem. Również i z Nikołajewem i z Chersonem nie przyszło do skutku. Czuję się zmęczonym i wybieram się do Was…”Lecz nie do Miednik prowadzi go życie. Odbywa wiosną 1912 r. daleką podróż naukową na Bliski Wschód.
„Kochane siostrzyczki!
Byłem w Turcji, Grecji, obecnie znajduję się w Palestynie, będę w Afryce. Palestyna, to taka starożytność i teraz chodzą w turbanach i długich ubraniach. Bób świętojański rośnie ogromnymi drzewami. Fig wiele, pomarańcz mnóstwo. Olbrzymie kaktusy rosną drzewami. Grunt w ogóle piaszczysty, po prostu mówiąc pustynie piaskowe i chodzić po głębokich piaskach jest męcząco. Karawany wielbłądów spotykane na każdym kroku, dużo osiołków, a koni nie ma. Arabowie ciągle wyprawiają turystom bakszysz (tj. herbatę). Tyle mam wrażeń, że od nich aż się głowa kręci i trochę czuję się zmęczonym. W Jaffie zaopatrzyłem się w pomarańcze, śliczne, ogromne, po 2 kop. sztuka. Jaffa jest to królestwo pomarańcz. Dziś dużo chodziłem i porządnie zmęczyłem się. Uwiązał się chłopak do mnie i nosi wszystko bakszysz. Dałem mu kopiejkę, rozpatrywał uważnie, a potem cisnął z gniewem o kamień! Mało! Mówię, niech idzie sobie z Panem Bogiem. Nie słucha i idzie śladem za mną. Dałem mu turecką monetę metallis, potrzebuje więcej, nie chce brać. Wówczas schowałem pieniądze i nic nie dałem.
Wkrótce opuszczę Syrię i Palestynę i udam się do Afryki. Czym dalej będę odjeżdżał, tym trudniej będzie z korespondencją.
29 marca 1912 r.
Całuję was, brat Józef”.
Później odbywa też Łukaszewicz jako geolog podróże do Chin, Japonii, do polskich Tatr i Karpat; gromadzi przebogate kolekcje minerałów. Tak mijają lata. W 1918 roku powstaje niezależna Rzeczpospolita Polska. Łukaszewicz wraca do stron ojczystych. Jego siostra Hańcia zanotuje w dzienniku:
„4 października 1919 r.
Nasz ukochany Józieczek jest z nami, przebrał się przez front z wielkim trudem. Zawitał z żoną w dniu 24 września 1919 r., we środę niespodzianie. Z Kieny Żydek przywiózł na jednym koniu. Żona jego średnich lat i wzrostu średniego szatynka. Ożenił się Józieczek z Anną Węcławowiczówną 21 sierpnia 1919 r. Zaraz po ślubie w podróż do Bykówki. Przez front przejeżdżali, nic nie odebrali. Ukochany braciszek zmizerniał, ale dobrze wygląda, wiele przecierpiał, cały czas wojny był w Petersburgu, choć pensję dużą pobierał, ale ostatnie czasy głód cierpiał, wiele przeniósł, posmutniał i posiwiał. I znów chorych do Józeczka przychodzi dużo, jaj przynoszą za lekarstwa. Pomagamy mu ile możemy…”
„1920, 7 stycznia.
Chorych przyjmował wieczorem, a dniem rysował mapy kory ziemi dla szkół. Józeczek miał nominację na profesora do Warszawy, ale wolał zostać w Wilnie…”
Obejmuje stanowisko radcy ministerialnego i wizytatora szkół średnich w sekcji Oświecenia Publicznego w Komisariacie Generalnym Ziem Wschodnich. Od 1 stycznia 1920 roku zostaje Łukaszewicz powołany na zastępcę profesora geologii na Uniwersytecie Stefana Batorego w Wilnie, a 1 lipca 1920 roku mianowany profesorem nadzwyczajnym geologii fizycznej, na którym to stanowisku przetrwał aż do śmierci 20 października 1928 roku.
W Wilnie pracuje w warunkach bardzo ciężkich. Warsztatu pracy nie było. Od rana do nocy robi własnoręcznie modele krystalograficzne (bardziej skomplikowanych nie można było dostać za granicą), tablice, mapy i inne pomoce naukowe. Jest profesorem na katedrze geologii, jak również mineralogii i krystalografii. Wykłady prowadzi do połowy 1926 roku.
Przy całym tragizmie jego życia, nie było w nim ani kropli żółci, zniecierpliwienia, rozgoryczenia. Zawsze niezmiennie równy, łagodny charakter (niezbity dowód wielkiej mocy wewnętrznej), miły i uprzejmy sposób obcowania z ludźmi, pełen życzliwości i prawości, jednały mu powszechny szacunek i sympatię. Przy tak wielkim bogactwie wiedzy był Łukaszewicz człowiekiem wyjątkowo skromnym, pozbawionym najmniejszego śladu pychy czy zarozumialstwa. Po zgonie spoczął na wieczne czasy w Wilnie, na cmentarzu Rossa. Często na jego granitowym nagrobku zjawiają się świeże kwiaty, składane przez wilnian pieczołowicie pielęgnujących pamięć o swym znakomitym ziomku, zasłużonym dla nauki Polski, Litwy i Rosji.

Ludwik Aleksander Młokosiewicz





Ten zasłużony dla nauki rosyjskiej i światowej badacz przyrody, urodził się 25 sierpnia 1831 roku w Warszawie. Był synem generała w służbie rosyjskiej Franciszka i Anny z Janikowskich. Ta rodzina, choć czysto polska, nie okazywała raczej manifestacyjnie uczuć i tradycji patriotycznych, panował w niej pozornie duch lojalizmu wobec władzy rosyjskiej. Lecz przywiązywano w niej dużą wagę do życia kulturalnego, do literatury i sztuki. Generałowa prowadziła salon, w którym często spotykała się śmietanka intelektualna Warszawy, odbywały się poważne i wyrafinowane rozmowy o najprzeróżniejszych zagadnieniach politycznych, kulturalnych, naukowych i artystycznych. Kręcący się między dorosłymi pojętny chłopczyk chłonął urywki zasłyszanych rozmów, razem z dyskutantami głowił się po cichu nad pytaniami, do których rozważania musiałby właściwie jeszcze długo dorastać. Tak czy owak już we wczesnych latach orientował się Ludwik niezgorzej w wielu sprawach.
Na kierunek, w którym pobiegły zainteresowania zdolnego chłopaka, wpłynął fakt, że rodzice jego byli ludźmi zamożnymi. Posiadali duży majątek w Omęcinie w pobliżu Szydłowca, gdzie szumiały obszerne lasy, rozpościerały się piękne łąki i pola, a przy domu położone były oranżerie i cieplarnie. Wszystkie wolne dni i godziny spędzał młodzian na obcowaniu z przyrodą. Żywił swego rodzaju mistyczny podziw dla tej „świętej księgi”, jaką jest świat ożywiony. Miał Ludwik więc swój własny ogródek, gdzie sam uprawiał rośliny. Miał też własny maleńki zwierzyniec, w którym przebywało kilka oswojonych leśnych zwierząt, ptaszarnię, a nawet nieduży staw z rybami.
Ojciec chętnie zabierał chłopca na zwykłe w tym środowisku polowania, co było zajęciem aż nadto dla dziecka interesującym, tyle, że wcale nie radosnym. Ludwik miał - jak to często bywa z dziećmi od urodzenia wrażliwymi - zbyt życzliwe i miękkie serce: widok ustrzelonego zająca czy cietrzewia nieraz wyciskał mu z oczu łzy... Matka w jeszcze większym stopniu niż ojciec wychodziła naprzeciw upodobaniom i zainteresowaniom syna. Dzięki jej staraniom zgromadzono w domu dość pokaźną biblioteczkę literatury przyrodniczo-naukowej, kolekcję zasuszonych owadów, herbarium i inne zbiory mające budzić i zaspokajać pęd poznawczy dorastającego chłopca.
Gdy Ludwik ukończył 11 lat, ojciec, który mimo wszystko pozostawał przede wszystkim żołnierzem, oddał go do Aleksandryjskiego Korpusu Kadetów w Brześciu nad Bugiem. Był to dla dziecka prawdziwy cios. Twardy porządek, duch kastowości, sztywny esprit de corps, militarystyczna buta, żołnierska zupa suto niekiedy „zaprawiana” muchami, dryl fizyczny i duchowy - to nie odpowiadało jego subtelnemu usposobieniu. Z wielkim trudem znosił mały kadet swój pożałowania godny los, który się jednak niebawem odmienił. W roku 1846, kilkanaście miesięcy po zgonie ojca, Ludwik uprosił matkę, aby go jednak z Korpusu Kadetów zabrała i w ten sposób powrócił znów do domu. Tutaj kształcono go prywatnie. Szczególnie dobrze opanował kilka języków obcych, m. in. francuski i niemiecki.
Z chwilą osiągnięcia pełnoletności Ludwik Młokosiewicz dobrowolnie zgłosił się do wojska, prosząc, aby zezwolono mu odbyć służbę tam, dokąd często zsyłano polskich powstańców - na Kaukazie, ciągle jeszcze nie spacyfikowanym, nadal bronionym przez hardych górali przed wojskami carskimi. Lecz wcale nie sadystyczna chęć zostania katem cudzej wolności i posiadaczem cudzych ziem powodowała młodzianem. Zupełnie inne względy i perspektywy przyciągały jego serce. Chodzi o to, że w latach poprzednich wiele się nasłuchał od powracających z Kaukazu rodaków o niezwykłym pięknie i bogactwie tamtejszej przyrody. Postanowił więc na własne oczy te cuda obaczyć...
Wkrótce też się znalazł w garnizonie położonym u stóp Wielkiego Kaukazu, w najbardziej malowniczej części lewobrzeżnej Kachetii. W garnizonie spotkał wielu rodaków. Wśród szeregowych najwięcej było zesłańców z Polski i Litwy, uczestników powstań z 1830/31 i 1846 roku. Z tymi ludźmi, wychowany w duchu lojalizmu wobec Rosji, nie znalazł początkowo wzajemnego zrozumienia. Ale trzeba też pamiętać, że w Kaukaskim Oddziale Imperatorskiego Towarzystwa Geograficznego (organizacji jednocześnie naukowej i wojskowej) w Tyflisie (Tbilisi) było wielu Polaków, którzy trafili tu dobrowolnie lub w ramach służby. Zajmowali oni liczne stanowiska kierownicze. przypomnijmy chociażby, że w ciągu ponad pół wieku godność prezesów Towarzystwa Geograficznego piastowali kolejno Józef Chodźko i Hieronim Stebnicki. I to właśnie z nimi połączyła Młokosiewicza bliska wieloletnia przyjaźń.
Kaukaz, a szczególnie jego dziewicza przyroda, zafascynowała młodego oficera od pierwszych miesięcy jego tu pobytu. Natychmiast też rozpoczął prace naukowo-badawcze. Za zgodą władz założył pierwszy na Kaukazie rezerwat przyrody i w ciągu kilku lat tak go urządził, że specjaliści z Petersburga i z zagranicy zachwycali się na widok tego 10-hektarowego cudu przyrody i... dzieła porucznika Młokosiewicza. Ze zrozumieniem, współczuciem i sympatią traktował młody naukowiec w mundurze miejscową ludność, opanował wkrótce jej język, uczył kuracji przeciwmalarycznej itp.
Całe serce, wszystkie myśli i wysiłki poświęcił czynieniu dobra, codziennej rzetelnej służbie innym ludziom, osiągając w krótkim okresie piękne i zauważalne wyniki. Jakże jednak był zaskoczony, gdy raz po raz zaczął zauważać w oczach niektórych współpracowników jadowitą zawiść, z trudem maskowaną wrogość. Mija trochę czasu, a intrygi i plotki tak się zagęszczają wokół młodego ideowca, że powstaje konieczność jakiejś „ucieczki” z tego miejsca, od tych ludzi i ich oczu...


*         *         *


Jest to bardzo często powstająca sytuacja tam, gdzie człowiek utalentowany usiłuje coś zdziałać, i daje się ją zaobserwować w tym czy innym okresie życia każdej wybitniejszej osobowości. Warto więc uczynić dłuższą wycieczkę w dziedzinę psychologii społecznej, by się temu fenomenowi przyjrzeć bliżej. Otóż we współczesnej psychiatrii funkcjonuje zarówno pojęcie „zespołu Kaina”, utożsamiane z kompleksem cech patologicznych kryminogennych, jednoznacznie negatywnych, jak i przeciwstawne mu pojęcie „zespołu Abla”, które wprowadził do nauki Henri Ellenberger. To drugie pojęcie jest używane do opisu człowieka, który odnosząc pewne sukcesy życiowe i zawodowe, zajmując określoną pozycję społeczną czy naukową dzięki swej pracy, uzdolnieniom, inteligencji, twórczemu zaangażowaniu - przyciąga do siebie negatywną uwagę innych i nieoczekiwanie dla siebie staje się obiektem czarnej zawiści, nienawiści, agresji, plotek, intryg, a tym samym zostaje ofiarą tych swoich dotychczasowych osiągnięć i sukcesów. Taki twórczy człowiek staje się prawie zawsze obiektem zapamiętałych na siebie nacisków nie tylko ze strony kolegów, sfrustrowanych cudzą przewagą, ale i systemu społecznego, szczególnie jeśli jest to system totalitarny. Naciski te są częstokroć tak silne, że w ogóle uniemożliwiają rozwój i samorealizację wybitnej jednostki. „Zespół Abla” - jak pisze profesor Jacek Skoczkowski - „to cierpienie z powodu niemożliwości twórczego uczestnictwa w życiu społecznym, a jednocześnie świadome dokonanie wyboru swojego postępowania, aby daninę z życia złożyć w najlepszym twórczym wydaniu”. Jest to więc godna i normalna postawa człowieka reagującego na niegodną i nienormalną sytuację społeczno - psychologiczną i polityczno - moralną.
Drogi jej realizacji mogą być różne: od zaangażowania się w ruch protestacyjny do dyskretnego usunięcia się w cień, by móc niejako na odludziu oddawać się ulubionej pracy i działalności twórczej, naukowej bądź artystycznej.


*         *         *


Dlaczego jednak ludzie wybitni tak często są nie tylko nie doceniani, lecz wręcz zaszczuwani przez swe bliskie otoczenie? jest to pytanie o wielkiej doniosłości w przekroju ogólnoludzkim i odpowiedź na nie musi sięgnąć do pewnych praw funkcjonowania psychiki człowieka.
Otóż jest tak, że wielkość ludzka - przecież szalenie niezwyczajna w morzu bezbrzeżnej przeciętności - jest zadziwiająco zwyczajna w swej prostocie. Przedłużające się obcowanie z wielkością prowadzi do jej jakby uzwyczajnienia. Każdy człowiek - nawet najwybitniejszy - jest przecież tylko człowiekiem. Ma jakieś swe powszednie, zwykłe, nieraz mało sympatyczne czy pospolite cechy, które - zważywszy ludzką odruchową zawiść i nieprzyjaźń w stosunku do wszystkiego co ich przewyższa - wysuwa się w oczach gminu na pierwszy plan i pozbawia w mniemaniu otoczenia „autorytetu” znakomitą jednostkę. Ale sprawa ma też inny, bardziej ogólny i głęboki aspekt. „Cud powtarzający się staje się czymś zwykłym” - twierdził św. Augustyn - „Miracula assiduitate viluerunt”. I dalej:„To co jest dostępne, nie jest cenione” - „Vile est, quod licet”. Któż z ludzi dziwi się dokonującemu się ciągle w przyrodzie faktowi fotosyntezy, które w istocie swej jest cudem, ale ponieważ jest to cud funkcjonujący ciągle, nie wywołuje żadnych emocji. A poczęcie nowego życia na skutek zapłodnienia - czyż nie jest ono w istocie nie mniej cudowne, niż religijny „fakt” niepokalanego poczęcia? Ale przecież nikt (prócz ludzi zarażonych bakcylem filozofowania) się temu nie dziwi. Co więcej, im umysł bardziej pospolity, tym bardziej „naturalne” są dla niego cudowności tego świata. A przecież już samo istnienie wewnętrznie uporządkowanego konkretu, chociażby to był kamyk morski, kwiatek rumianku czy łaszczący się do dziecka czarny kot, jest dla człowieka myślącego czymś cudownym. Jest to bowiem zawsze punkt styczności tego co jest zmysłowo postrzegalne z tym, co jest umysłowo nie do pomyślenia, z Wielką Tajemnicą. W tym też sensie trzeba widocznie rozumieć zdanie A. Einsteina o tym, że „wszelka fizyka jest metafizyką”.Najbardziej zadziwiające w świecie jest to, że on istnieje - i to właśnie jako coś harmonijnego i „rozumnego”.
Aby jednak zauważyć rozum we Wszechświecie, trzeba samemu go mieć. Aby docenić wartość wielkiego człowieka, trzeba samemu mieć coś z tej wielkości. Niestety, metafizyków wśród ludzi jest o wiele mniej niż „fizyków”, to jest tych, którzy niczemu się nie dziwią. Dlatego nikt nie jest prorokiem w swojej ojczyźnie i dlatego też nie ma bohatera dla lokajów. Ale nie dlatego, że on nie jest bohaterem, lecz dlatego, że oni są lokajami.
Czołgający się płaz nie może przeżywać szczytnego uniesienia towarzyszącego podniebnemu lotowi orła, a pająk nie jest w stanie przeżyć piękna procesu poznania matematycznego, które instynktownie stosuje (precyzyjniej od każdego architekta) w toku snucia swej pajęczyny. Człowiek duchowo ubogi, lub zubożały na skutek własnej gnuśności, nie może domyślać się w swych bliźnich tego wewnętrznego bogactwa, którego sam nigdy nie zdobył lub dawno utracił. Taki człowiek, a jest to człowiek masy, nie doświadcza olśnienia wielkością, nie budzi ona w nim nie tylko uwielbienia, ale nawet uszanowania. Kto nie doznaje wielkości w sobie, nic o niej nie wie, ten nie jest zdolny zauważyć jej w innych. Niuans kolejny problemu polega na tym, że potencjalna wielkość każdego człowieka wyradza się u faktycznie małego osobnika w wybujałą ambicję, która po swej porażce nie daje za wygraną: poszukuje gorączkowo dla siebie jakiejś wielkości, lecz znajduje ją tylko w namiastce naśladownictwa postawy zewnętrznej, gestów, głosu, „stylu”. Miejsce rzeczywistej wielkości duchowej zajmuje w takim człowieku marny blichtr zewnętrznej okazałości, a próżne pochlebstwa starczą za prawdziwe, rozumne uznanie. Ta, często nieuświadamiana, naiwna, pozbawiona samokrytycyzmu kompensacja braku rzetelnej wartości przeradza się niekiedy w równie nieprzytomne szkodzenie naprawdę wybitnemu człowiekowi - także ze strony najbliższego otoczenia. Niekiedy żony znakomitych mężów żywiołowo szkodzą swym małżonkom w ich twórczej aktywności. Przykładów tej irracjonalnej zawiści (motywowanej zupełnie racjonalnymi pobudkami) życie dostarcza więcej niż trzeba, że wspomnieć tylko o tym, jakich przykrości doznawali od swych żon, a nawet dzieci, tak wielcy intelektualiści, jak Sokrates, Platon, Adam Mickiewicz, Lew Tołstoj czy Iwan Franco.
Ludzie mierni, tzw. „prości ludzie”, są często po uszy zakochani w sobie, strasznie wrażliwi na tle własnej wartości oraz zawistni i okrutni w stosunku do kogoś, kto coś znaczy. I odwrotnie, im człowiek jest lepszy, im pełniej i wszechstonniej rozwinął swą osobowość, tym silniejsza ożywia go życzliwość do wszystkich i do wszystkiego. Kocha swe otoczenie, chce być mu pożytecznym, promieniuje na niego swą duchowością, chce je uszczęśliwić i uwznioślić. Bonum est diffusivum.
Gdy człowiek przez swą małość, ubóstwo wewnętrzne i nędzę moralną degraduje swą osobowość, zacieśnia własne horyzonty myślowe do egoistycznych interesów materialnych, wówczas zatraca istotę swego człowieczeństwa. Szczególnie wyraźnie uwypukla się to na przykładzie zmysłowców, ludzi, którzy robią kult wokół jakiejś jednej czynności życiowej: jedzenia, picia, gromadzenia bogactw, spraw płciowych itp. Tacy ludzie są zawsze „zepsuci”, drażni ich czystość, moralna prawość i bezinteresowna uczynność; żywiołowo nienawidzą i instynktownie dążą do poniżenia, zdeptania, upodlenia, za wszelką cenę zniszczenia wszystkiego, co jest czyste, dobre, szlachetne. Wszystko przykrajają do własnych miar i wymiarów, wszystko interpretują jako przejaw „zamaskowanych” złych stron natury ludzkiej.
O ile dla człowieka prawego czyjaś wielkość staje się wezwaniem do wzrostu, do wznoszenia się na szczyty człowieczeństwa, dla nikczemnika jest ona - jako kontrastująca z jego własną istotą - rażąca i nieznośna. Szuka więc namiętnie okazji, by ją szczuć, wyśmiewać, prześladować. W ten sposób małość mści się na wielkości za uczucie poniżenia, którego doznaje w zetknięciu się z nią, za uświadomienie sobie własnej nędzy i nikczemności.
Jest to bodaj powszechne prawo psychologiczne, że człowiek zły odruchowo nienawidzi dobrego, głupi rozumnego, podły szlachetnego, zawistnik wspaniałomyślnego, nędzny bogatego, niesprawiedliwy sprawiedliwego, niegodziwy uczciwego. Jest to nienawiść irracjonalna, instynktowna, nie wymagająca motywacji, mimo iż pozorów motywacji szukająca. Kończy się ona, a raczej realizuje, w prześladowaniu dobra przez zło, prawdy przez fałsz. A jeśli zważyć, że nienawiść do ludzi wzmaga się w miarę, jak ich krzywdzimy, to nic dziwnego nie zauważymy w fakcie straszliwego zaszczuwania aż do śmierci wielu wielkich ludzi. Wydaje się, że niektóre narody wytworzyły nawet taki typ państwa, którego podstawowa funkcja polega na niszczeniu wszystkiego, co jest wybitne, barwne, nieszablonowe, zindywidualizowane.
Działa w tej sferze i inna prawidłowość psychologiczna: każdy widzi świat i ludzi poprzez pryzmat własnej duszy, przez to, kim jest sam, jakie ma doświadczenia życiowe. Oceniając innych człowiek zawsze zdradza, kim jest sam. Szukający swego interesu cwaniak naigrawa się sobie z rzekomej głupoty tego, kto jest uczynny i ofiarny. Brutalny cham uważa za słabość wszelkie przejawy delikatności i kultury. Rogacz lub babiarz (najczęściej w jednej osobie) zapamiętale rozpowiada o zdradach małżeńskich innych, by stworzyć „tło” zwyczajności dla własnej sytuacji. Nałogowy kłamca i pozer nieufnie słucha i podejrzliwie obserwuje innych. Złodziej jest pewny, że wszyscy są nieuczciwi. Zachłanny sknera dziwi się cudzej rozrzutności lub... zachłanności. Pijak albo podziwia wyczyny sobie podobnych, albo je... potępia, szczególnie w chwili, gdy ma kaca.
Człowiek prawy natomiast nie podejrzewa nawet często z jak bezdennym bagnem ma do czynienia stykając się z ludźmi. Obcy wszelkiej nikczemności nie wie o jej obecności u innych i pada ofiarą własnej naiwności, zanim gorzkie doświadczenie życiowe nie nauczy ostrożności. Ale i wówczas będzie się raz po raz „staczał” do poziomu swej wrodzonej czystości, aż w latach późnych zyska miano „starego durnia”. Lepiej jednak być takim „durniem” niż „mądrym” według wyobrażeń nieświadomego motłochu. Człowiek szlachetny jest wewnętrznie przeświadczony o tym, że w każdej istocie ludzkiej tkwi coś Niezniszczalnego, jakieś podobieństwo do Świętości, każda więc z nich szanuje impulsywnie i w sposób naturalny inną, nie jako funkcję funkcji społecznej, lecz jako wartość samoistną. Oczywiście, w oczach świętego świat nie koniecznie musi się składać z samych świętych, gdyż „świętość” łączy się nie z głupotą, lecz raczej z bystrą trzeźwością; ale tak już jest, że człek dobry widzi ludzi ze strony najlepszej przede wszystkim, jakby przekazując część własnej wartości temu, kogo ocenia. Intuicyjnie też wie, że jedynie rozumny stosunek do świata i ludzi stanowi życzliwość.
Zaprzeczeniem tej postawy jest zawistne prostactwo. W każdym bądź razie zawsze jest tak, że powierzchownie poznając ludzi przez pobieżne kontakty życiowe, podświadomie uzupełniamy liczne braki poznawcze doświadczeniem pewnej świadomości siebie. Dlatego ani wielkość nie czuje się komfortowo wśród małości, ani małość nie może spać spokojnie w obliczu wielkości...


*         *         *


A więc w pewnej chwili atmosfera wokół L. A. Młokosiewicza tak się zagęściła, że normalna praca stała się niepodobieństwem. Oddalenie się jest dobrym lekiem na takie sytuacje, jak już zauważyliśmy. I oto w roku 1862 Ludwik A. Młokosiewicz udaje się na wyprawę naukową, której trasa liczy kilka tysięcy kilometrów. Podróż prowadzi do Persji, do Beludżystanu, przez leśne ostępy i stepy bezkresne, przez góry skaliste i doliny przepaściste, przez pustynie „ożywiane” tylko mirażami i ruchem rozżarzonego przez słońce piasku. W obliczu tak ogromnych i potwornych potęg przyrody jakże śmieszne, nędzne, politowania godne okazują się ludzkie ambicje, pretensje, niesnaski...
W trakcie podróży Młokosiewicz dosłownie się rozczytuje w wielkiej świętej Księdze Natury, gromadzi przebogate zbiory flory i fauny, które zamierza następnie przekazać uniwersytetom Cesarstwa Rosyjskiego. Jakże znowu jest zaskoczony, gdy tuż po przekroczeniu przez jego karawanę, wiozącą nieprzebrane skarby naukowe do kraju, granicy irańsko - rosyjskiej zostaje... aresztowany.
Oskarża się go o uczestnictwo w polskim ruchu podziemnym. Był to rok 1863, rok wybuchu Powstania Styczniowego, rok manii prześladowczej i histerii antypolskiej w Państwie Rosyjskim. Nie udało się władzom niczego Młokosiewiczowi udowodnić, zostaje jednak mimo to wyrokiem sądu administracyjnego zesłany na sześć lat do guberni woroneskiej.
Po tych perypetiach wrócił ponownie do Łagodechów i od 1879 do 1897 roku pełnił tu obowiązki leśniczego, oddając się badaniu miejscowej flory i fauny. Wyselekcjonował też w Zachodniej Gruzji subtropikalne odmiany herbaty, cytryn i pomarańczy do dziś tu uprawiane.
Największym jednak osiągnięciem Ludwika Młokosiewicza było odkrycie i opisanie ponad 60 nowych, nieznanych dotąd nauce roślin i zwierząt. Zajrzyjmy do katalogów międzynarodowych, a znajdziemy w nich takie dźwięczne nazwy łacińskie jak Paeonia Młokosiewiczi, Tetrao Młokosiewiczi, Dasypoda Młokosiewiczi, Salamandra Caucasica Ml., Hepialus Młokosiewiczi Rom. i kilkadziesiąt innych. Na jego cześć Wł. Taczanowski nazwał także w 1876 roku nowo przez siebie opisany gatunek cietrzewia Lyrurus mlokosiewiczi.
Dość rzadki to fakt, żeby człowiek nie posiadający dyplomu w określonej dziedzinie wiedzy, osiągnął w niej tak znaczące sukcesy, że imię jego na zawsze wpisane zostało do annałów nauki światowej. A stało się tak dzięki jego nadprzeciętnym zdolnościom, ogromnej erudycji, niespożytej energii i pracowitości. Dodajmy też, że utrzymywał kontakty listowne z wielu wybitnymi uczonymi swego czasu, był członkiem - korespondentem Petersburskiej i kilku zagranicznych Akademii Nauk, członkiem Kaukaskiego Towarzystwa Rolniczego, Klubu Alpejskiego i Towarzystwa Przyrodników w Tbilisi, posiadał złote i srebrne medale różnych towarzystw naukowych. Opublikował w periodykach rosyjskich dużą ilość tekstów naukowych (około 50) i popularnonaukowych. Do najważniejszych w języku rosyjskim należą: poświęcone zagadnieniom ochrony przyrody Pricziny iscziezanija poleznych żiwotnych i miery borby s etim złom (1894) oraz fenologiczne Zamietki o cwietienii rastienij w okriestnostiach miestieczka Łagodechi Signachskogo ujezda (1897).
Po polsku Młokosiewicz umieścił kilka krótszych tekstów w czasopiśmie Wędrowiecoraz Przyroda i Przemysł.
Ludwik A. Młokosiewicz był pionierem ochrony przyrody na Kaukazie i w Rosji. Tadeusz i Wacław Słabczyńscy konstatują w Słowniku podróżników polskichco następuje:
„Młokosiewicz był zapalonym działaczem na polu ochrony przyrody. W pismach nadsyłanych do Akademii Nauk w Petersburgu zwracał np. uwagę na zjawiska powodujące niszczenie naturalnej przyrody na Kaukazie. Już po jego śmierci, ale w głównejmierze dzięki jego staraniom, utworzono w 1913 na Równinie Kachetyjskiej Rezerwat Łagodechski. Odegrał też dużą rolę w rozwoju rolnictwa i hodowli na Kaukazie. Wprowadził m. in. do uprawy roślinę włóknodajną rami i hurmę wschodnią. Należał do pionierów uprawy herbaty, oliwek, cytryn i bawełny oraz rozwoju jedwabnictwa i pszczelarstwa”.
Wymowny jest fakt, że Młokosiewicz zorganizował i prowadził również pierwszą w Gruzji szkołę rolniczą, w której wykładano po gruzińsku. Do dziś górale Kaukazu z wdzięcznością wymieniają imię naszego rodaka. Jeden z miejscowych mieszkańców wspominał: „Historię Gruzji kojarzył Młokosiewicz z historią Polski. Poświęcenie w służbie gruzińskiego narodu traktował jako poświęcenie dla swojego polskiego narodu”. Uważał, jak wielu jego ziomków, że jeśli służy sprawie sprawiedliwości i wolności, służy sprawie Polski; nawet będąc od niej o tysiące wiorst oddalonym.
Nie zapomniał zresztą nigdy Młokosiewicz o swej dalekiej ojczyźnie. Dzięki jego staraniom Muzeum Branickich i Warszawski Gabinet Zoologiczny otrzymały wiele okazów świata roślinnego i zwierzęcego. (Dziwić się trzeba, że ani wielotomowa Encyklopedia Powszechna PWN, ani Dzieje nauki polskiejMacieja Iłowieckiego nawet słówkiem nie wspominają tego znakomitego badacza przyrody).
L. Młokosiewicz był człowiekiem rzadkiego gatunku. Także jeśli chodzi o życie rodzinne. Mieli Młokosiewiczowie aż jedenaścioro dzieci. Będąc zagorzałym miłośnikiem pieszych wędrówek i idei „powrotu do natury”, zaszczepił głowa rodziny wszystkim domownikom pasję do alpinizmu i turystyki. Gdy tylko pozwalała na to pogoda i okoliczności służbowe, sprzed domu Młokosiewiczów wyruszała - ku zachwytowi miejscowych Lezginów - 13-osobowa karawana, która wkrótce znikała w pobliskich górach i lasach. Jak tylko kolejne dziecko osiągało wiek, który pozwalał utrzymywać ciało w pozycji pionowej, dołączało natychmiast do tych rodzinnych wycieczek. W odludnym miejscu rozbijano namioty i mieszkano przez kilka dni. Starsi synowie zajmowali się polowaniem, młodsi i córki pomagałi ojcu zbierać i preparować rośliny i owady.
Nie trzeba specjalnie podkreślać, jak dobry wpływ na dzieci miał ten styl życia. Nieprzypadkowo starsza córka Młokosiewicza Julia była pierwszą kobietą, która stanęła (1889) pod samym szczytem Wielkiego Araratu (tylko szalejąca burza nie pozwoliła jej na pokonanie kilkunastu ostatnich metrów). Poszła w ślady ojca i również została - jak i pięciu dalszych z rodzeństwa - badaczką flory i fauny Kaukazu. To na jej cześć nazwano opisany przez nią pierwiosnek kaukaski „Primula Juliae”.
Od 1879 do przejścia na emeryturę w 1897 r. był Młokosiewicz leśniczym w Łagodechach. Zmarł 4 sierpnia 1909 roku w górach Dagestanu podczas jednej z wędrówek naukowych.

Genadiusz Newelski




Profesor Aleksander Aleksiejew w książce poświęconej temu człowiekowi stwierdzał: „Historia badania i zagospodarowywania Dalekiego Wschodu na wieczne czasy pozostanie związana z imieniem znakomitego żeglarza, admirała Genadiusza Newelskiego i jego bohaterskich współtowarzyszy. Im dalej pod względem czasowym stoją od nas ich nieśmiertelne czyny, tym bliższe i droższe stają się nam postacie tych „Rosyjskich Kolumbów” wieku XIX”...
W podobny sposób pisał o admirale Antoni Czechow: „To był energiczny człowiek o gorącym temperamencie; wykształcony, ofiarny, serdeczny, do głębi duszy przeniknięty swą ideą i wierny jej fanatycznie, bez zarzutu pod względem moralnym. Ktoś, kto go znał, twierdził, że bardziej prawego człowieka nie spotkał w swoim życiu. Na wybrzeżu wschodnim i na Sachalinie zrobił błyskotliwą karierę w ciągu zaledwie pięciu lat”... Lecz zacznijmy od początku.
W archiwach moskiewskich zachowały się przywileje cara Aleksego Michajłowicza Romanowa z 1642 roku na dobra Drakino, leżące w guberni kostromskiej, nadane Jerzemu Janowiczowi (Gieorgiju Iwanowiczu) Newelskiemu za to, że ten szlachcic podczas wyprawy myśliwskiej zasłonił własnym ciałem monarchę przed wściekłym atakiem zranionego niedźwiedzia, a następnie dobił nożem ryczącą bestię... O sto lat później Aleksy Wasiljewicz Newelski, jako chorąży elitarnego Pułku Preobrażeńskiego, z którego Katarzyna II dobierała sobie kochanków, uzyskał od cesarzowej potwierdzenie przywileju na dobra Drakino i dalsze nowo nadane posiadłości.
Skąd jednak i kiedy na ziemiach głębokiej Rosji zjawili się dworzanie o tak swojsko dla ucha polskiego brzmiącym nazwisku? Oddajmy ponownie głos profesorowi Aleksandrowi Aleksiejewowi:
„Newelscy to starożytny ród szlachecki, który się usadowił w Ziemi Kostromskiej w XVI wieku. Na podstawie zachowanych dokumentów można ustalić, że pierwsi Newelscy zjawili się na służbie w Państwie Moskiewskim jako „wychodźcy z Polski”. Od samego zjawienia się w granicach Państwa Moskiewskiego przy Iwanie IV wszyscy przedstawiciele familii Newelskich zaczynając od Grigorija Newelskiego, byli zobowiązani do pełnienia służby wojskowej. Pierwszym z Newelskich, który służył na morzu, był Grigorij Dmitrijewicz Newelski - bosman za Piotra I. Większość Newelskich, jak i inna szlachta XVIII wieku, rozpoczynała zazwyczaj służbę od rangi szeregowca we wczesnym dzieciństwie, a podawała się do rezerwy w charakterze sierżantów, kaprali, chorążych i o wiele rzadziej - w rangach bardziej wysokich”. Oficerami marynarki rosyjskiej byli dziad Genadiusza Aleksy oraz ojciec Iwan. (Ciekawe, że wśród sąsiadów i krewnych, ziemian Guberni Kostromskiej, było bardzo wiele rodzin, których przodkowie przybyli do Rosji z Polski, otrzymali tu w ciągu XVI - XVII wieku nadania ziemskie i choć zupełnie się zruszczyli, to jednak jeszcze w XIX wieku chętnie podkreślali swe polskie pochodzenie. Do takich należeli Koźlaninowowie, Lermontowowie, Pisemscy, Achmatowowie i szereg innych).
Tak więc żeglowanie po morzach od paru wieków było tradycją rodzinną domu, i każde kolejne pokolenie niejako w sposób odruchowy przymierzało się do kariery morskiej. Aż wreszcie długotrwałe aspiracje rodu zostały uwieńczone osiągnięciem szczytu - Genadiusz Newelski został  admirałem Marynarki Wojennej Cesarstwa Rosyjskiego.
Urodził się on 23 listopada (7 grudnia) 1813 roku w rodzinie - rzecz oczywista - oficera rosyjskiej marynarki wojennej. Matka jego, Maria z domu Połozowa, wyróżniała się wśród miejscowego obywatelstwa niesłychanie popędliwym, despotycznym i bezwzględnym usposobieniem: trafiła nawet pod sąd za doprowadzenie szykanami do samobójstwa młodej chłopki poddanej. Nieraz doświadczał na sobie ciężkiego charakteru matki i mały Gienek.
Gdy chłopiec miał 10 lat, zmarł ojciec, a Genadiusz wiele czasu spędzał w towarzystwie wuja, także emerytowanego oficera morskiego, który zaszczepił mu tęsknotę i marzenia o dalekich podróżach na falach oceanu światowego. W wieku 15 lat został młodzian uczniem Morskiego Korpusu Kadetów w Petersburgu, którego dyrektorem był wówczas słynny J. Kruzensztern. W roku 1836, po ukończeniu zarówno Korpusu, jak i Kursów Oficerskich (przemianowanych później na Akademię Morską) G. Newelski rozpoczął w randze lejtnanta służbę pod banderą wielkiego księcia Konstantego. Później admirał wspominał: „Miałem szczęście służyć razem z Jego Cesarską Mością od roku 1836 do 1846 na fregatach „Bellona” i „Aurora” oraz na statku „Ingermanland”. W ciągu 7 lat byłem stałym oficerem dyżurnym Jego Cesarskiej Mości. Podczas uzbrajania statku „Ingermanland” w Archangielsku byłem pomocnikiem Jego Cesarskiej Mości jako starszego oficera”...
W tym czasie pływał młody lejtnant na morzu Bałtyckim, Północnym, Białym,  Śródziemnym i innych, zgłębiając tajniki sztuki żeglarskiej pod kierunkiem słynnych F. Littke’go i F. Łutkowskiego.
21 sierpnia 1848 roku z Kronsztadu wyruszył wojskowy okręt transportowy „Bajkał” z ładunkiem dla Kompanii Rosyjsko - Amerykańskiej i skierował się do północnej części Oceanu Spokojnego. Starszym oficerem załogi był lejtnant Piotr Kozakiewicz. Po 8 miesiącach i 23 dniach podróży statek zarzucił kotwicę w porcie Pietropawłowsk. Ładunek został dostarczony odbiorcom, a kapitan - lejtnant Newelski podjął na własną odpowiedzialność ryzyko prac naukowo-badawczych w tym regionie. Dokładnie zostały opisane obszerne tereny wyspy Sachalin (to właśnie Newelski ostatecznie ustalił wyspowy, a nie półwyspowy charakter tego lądu), wybrzeża kontynentalnego, dorzecza Amuru. Jednym z wniosków Newelskiego było twierdzenie o możliwości żeglugi statków wojskowych na Amurze.
Jeśli chodzi o kroki praktyczne, to młody oficer założył wojskowy punk obserwacyjny, który nazwał na cześć cesarza Rosji Nikołajewskiem. Później powstało tu duże i ważne pod względem strategicznym miasto o nazwie Nikołajewsk - na - Amurze, przemianowane przez bolszewików na Komsomolsk - na - Amurze.
Centrala petersburska po kilku miesiącach braku wiadomości ze statku „Bajkał” wyprawiła na jego poszukiwanie kolejne dwie ekspedycje, które jednak nikogo nie odnalazły. Dopiero 1 września 1849 roku Newelski dobił do brzegu w porcie Ochotsk i złożył władzom relację ze swego mającego doniosłe znaczenie naukowe, polityczne i militarne - ale przecież samowolnego - wyczynu. W Ochotsku nikt o niczym nie mógł decydować i Newelski odpłynął do Petersburga, gdzie z jednakowym prawdopodobieństwem mógł się spodziewać zarówno nagrody i awansu, jak i oddania pod sąd. W stolicy Imperium wcale nie czekano na niego z różami. Stołeczni intryganci zinterpretowali jego czyn jako drastyczny przykład łamania dyscypliny wojskowej. Rada Ministrów podjęła decyzję o zdegradowaniu Newelskiego do rangi szeregowca i pozbawieniu wszelkich posad państwowych. Na szczęście jednak jeden z dygnitarzy dokładnie zreferował sprawę cesarzowi, który kazał dostarczyć sobie oryginał tekstu zawierającego postanowienie ministrów, i po zapoznaniu się z tym dokumentem unieważnił go, pisząc własnoręcznie: „Postępek Newelskiego jest odważny, szlachetny i patriotyczny, a gdzie raz podniesiono sztandar rosyjski, nie powinno się go już opuszczać”. W ten sposób ocalono zarówno Nikołajewsk - na Amurze, jak i karierę młodego oficera.


*         *         *


„Wielką jest rzeczą panowanie na morzu”- zauważał Tukidydes w Wojnie Peloponeskiej...
W połowie XIX wieku rozległe połacie lądowe i morskie nad Amurem stanowiły swego rodzaju „ziemię niczyją”. Przed wieloma wiekami należały do Chin, ale te, osłabione i pogrążone w marazmie, wówczas prawie nie zwracały na nie uwagi. Natomiast coraz uważniej spoglądały tu Wielka Brytania, Francja i Stany Zjednoczone Ameryki, potencjalnie mogła po nie sięgnąć także Japonia. Lecz szczególną uwagę skierowało tu Państwo Rosyjskie, roszcząc sobie prawo do ziem, po których już była przeszła stopa odkrywców W. Pojarkowa, E. Cholarowa, G. Wasiliewa i in.
Jak wiadomo, Rosja z reguły uważała za własne wszystkie tereny, do których sięgnęły zbrojne oddziały kozackie. Do Nadamurza zaś one już dotarły.
Jednak trzeba było się liczyć także z aspiracjami innych już wymienionych powyżej państw.
Dla Rosji opanowanie koryta i ujścia Amuru posiadało ogromne znaczenie wojskowo - strategiczne i handlowo - gospodarcze, stąd bowiem prowadziła najkrótsza droga na bezkresne przestworza Pacyfiku.
Po tym, gdy cesarz wysoko ocenił działania Newelskiego, awansowano go na kapitana drugiej, a wkrótce i pierwszej rangi (odpowiednik pułkownika w wojskach lądowych).
W 1850 roku Newelski ponownie ląduje na rosyjskim Dalekim Wschodzie, mając prawdopodobnie poufne zlecenie kontynuowania podjętych przez się prac badawczych i wywiadowczych, mających na celu ustalenie warunków zajęcia ujścia Amuru przez okręty bojowe rosyjskiej marynarki wojennej. Oficjalnie ogłoszono, co prawda, że zabroniono mu obsadzania ujścia Amuru załogami rosyjskimi, ale faktycznie właśnie to polecono, co też pełen energii i odwagi oficer zdecydowanie i skutecznie przeprowadził.
W latach 1851 - 1856 Newelski pracował na Dalekim Wschodzie (Kraj Nadamurski, Ussuryjski i Amurski, wyspa Sachalin), podejmując wysiłki zmierzające ku temu, by region ten został integralną częścią Cesarstwa Rosyjskiego. Musiał pokonywać ogrom trudności materialnych, wrogość miejscowej ludności, intrygi Mandżurów i rodzimych biurokratów. Przejawiał podziwu godną konsekwencję w działaniu, twardość ducha i charakteru, wielkie męstwo i nieugięte dążenie do raz postawionego celu. Był człowiekiem przewidującym i wnikliwym, kazał m. in. swym współpracownikom uważnie się zapoznawać z obyczajami gilackiej ludności tubylczej, szanować ich zwyczaje i wierzenia. Kazał: „nie pozwalać na narzucenie tubylcom naszych obyczajów, nawet gdyby się nam wydawało, iż - w naszym przekonaniu - byłyby dla nich dobroczynne”... Chodziło tu chyba zarówno o zręczność polityka, umiejętnie obmyślającego taktykę swych działań, jak i o pewną tolerancyjność usposobienia Newelskiego.


*         *         *


Wielką podporą i prawdziwą przyjaciółką Newelskiego była jego młoda żona, z domu Jelczaninowa, poślubiona przezeń w Irkucku, która postanowiła pójść razem u nim w nieznane i dzielić z wybrańcem swego serca jego niesłychanie trudny los. Istotnie, razem z nim przemierzyła w ciągu kilku lat ponad pięć tysięcy kilometrów, żyjąc w warunkach bardziej niż spartańskich. Urodzona po drodze córeczka Katarzyna nie wytrzymała trudów takiego życia i zmarła. Rodzice kontynuowali swe prace, nazywając m. in. jeden z odkrytych przez siebie akwenów morskich Zalewem Szczęścia.
Prof. A. Aleksiejew w książce Choziajka Zaliwa Sczastja, Chabarowsk 1981) notuje:„Ród Jelczaninowów, do którego należała Katia, zaczynał się od niejakiego Aleksandra, który wyjechał z Polski na służbę do kniazia moskiewskiego Wasyla Ciemnego. Widocznie ten Aleksander zajął mocną pozycję w Moskwie, skoro jego syn Aleksander Aleksandrowicz posiadał już dobra dziedziczne w powiecie noworżewskim, zubrowskim i ostaszkowskim. Kolejne pokolenia Jelczaninowów ostatecznie zagnieździły się w powiatach rżewskim i ostaszkowskim guberni smoleńskiej i twerskiej. Starożytny ten ród dał Rosji niemało żołnierzy, przelewających swą krew na polu walki”.
Dziad Katarzyny Maciej Jelczaninow był wysokiej rangi oficerem morskim floty rosyjskiej (żoną jego była księżna Wiaziemska), w 1799 roku podał się do dymisji w randze generała - majora. W żyłach Kati płynęła po przodkach także krew dobrych dworzan rosyjskich: Glinków, Nachimowów, Bołtinów, Mazarowiczów, Arszeniewskich, Golicynów, Azarewiczów, Gieżyńskich, Dzierużyńskich (wszyscy polskiego pochodzenia). Ojciec dziewczynki Iwan Jelczaninow, miał niesłychanie wybuchowy i niezrównoważony charakter, a przy tym cierpiał na paroksyzmy patologicznej zazdrości w stosunku do swej żony, z domu Zarinej, osóbki, jak się wydaje dość lekkomyślnej i mało lojalnej w stosunku do słabowitego męża.
Krótko mówiąc, dziewczę razem z siostrą Aleksandrą rosło w klimacie niesnasek rodzinnych, wiecznie stargane, przestraszone i zdeprymowane przez gorszące sceny wzajemnych zniewag ojca i matki. Nie zdeprawowało jednak to wszystko prawego serca wzrastającego w tęsknocie za szlachetnymi i czystymi stosunkami rodzinnymi. W dzieciństwie przepoiło się to serce odrazą do fałszu, niewierności, nieokrzesania uczuć, a gdy dorosło, promieniowało rzadko spotykaną prawością i szczerością.


*         *         *


Działania Newelskiego miały dla Imperium trudne do przecenienia znaczenie. W tym czasie Rosja doznawała poniżającej klęski od Francji, W. Brytanii i Turcji w Wojnie Krymskiej. Sytuacja na Dalekim Wschodzie mogłaby więc być zupełnie dramatyczna, gdyby Amurem nie zaczęto tam przerzucać oddziały wojskowe i osadników, a przecież możliwość takiego rozwiązania, a tym samym i przyłączenie tych rozległych i ważnych terenów do Rosji, została wykazana i praktycznie zrealizowana właśnie dzięki odkryciom i działalności Newelskiego, który niebawem zostaje awansowany do rangi kontradmirała.
Wkrótce jednak ten zbyt ruchliwy i samodzielny człowiek zaczął być traktowany jako przeszkoda w intryganckich rozgrywkach miernot biurokratycznych. Mimo ogromnych zasług został odsunięty od praktycznej polityki, przez parę lat mieszkał razem z żoną i drugą córeczką w dwupokojowym wilgotnym mieszkaniu w Maryińsku, zanim nie został wreszcie przeniesiony do Petersburga. Tutaj spotkano go nieżyczliwie, plotkowano o jego rzekomych przewinieniach, pijaństwie, braku rozeznania itp. Jednym z powodów, jak się wydaje, tego, że zaczęto go niepostrzeżenie izolować, był przede wszystkim „polski” charakter Newelskiego - niezależny, rzutki, energiczny, samodzielny w myśleniu, prawdomówny, szczery, odważny, ale też emocjonalny i sarkastyczny, bywający często nader „niedyplomatyczny” i trudny w obejściu z wypudrowanymi gabinetowymi szczurami z różnych ministerstw i departamentów.
Cesarz Mikołaj I jednak w rozmowie z nim stwierdził, że „Rosja nigdy nie zapomni pana zasług”,czym nieco utemperował knowania stołecznych „graczy”. Lecz na dalsze praktyczne uczestnictwo w rozstrzyganiu spraw Dalekiego Wschodu Newelskiemu już nie pozwolono. Został członkiem Wydziału Naukowego Morskiego Komitetu Technicznego, w którym zasiadał razem z sędziwymi, siwymi admirałami. A miał przecież zaledwie 46 lat i duży potencjał energii i myśli. Awansowany na admirała przez 20 kolejnych lat mógł tylko prowadzić prace w powyżej wymienionym Komitecie, pisywać w prasie polemiczne artykuły, lecz nie być czynnym politykiem, uczonym i żołnierzem. Pozostawił z tego okresu wielokrotnie wznawianą książkę pt. Czyny bohaterskie oficerów marynarki rosyjskiej na wschodnich rubieżach Rosji, która stanowi szczegółowy opis sześcioletniej wyprawy dalekowschodniej samego autora, której skutkiem było przyłączenie do Cesarstwa Rosyjskiego wyspy Sachalin, Nadamurza i przyległych terenów.
Dzieje tej wyprawy, jak i dzieje życia admirała stały się przedmiotem kilkunastu książek wydanych w Rosji w wielu milionach egzemplarzy w ciągu XIX - XX wieku.
Kilka wydań (1956, 1959, 1979, 1989, 1992) miała m. in. obszerna opowieść znanego pisarza Mikołaja Zadornowa pt. Kapitan Niewielskoj.

Zmarł admirał Newelski 17 kwietnia 1876 roku i pochowany został na Cmentarzu Nowodiewiczym w Petersburgu. Na kamieniu nagrobnym widnieje napis po rosyjsku: „Błogosławieni czystego serca, albowiem oni oglądać Boga będą”.
Na cześć Newelskiego nazwano jego imieniem cieśninę morską między Sachalinem a kontynentem azjatyckim, zalew, szczyt górski (wys. 1398 m) i miasto na wyspie Sachalin (Newelsk, dawniej Honto).

Józef Konrad Paczoski




Józef Konrad Paczoski (herbu Jastrzębiec) urodził się 26 listopada 1864 roku w miejscowości Białogródka powiatu zasławskiego na Wołyniu z ojca Konrada i matki Luizy (Ludwiki) z Wiemuthów. Był najstarszym spośród sześciorga rodzeństwa. Podobnie, już w dzieciństwie demonstrował wyjątkową niezależność zarówno w myśleniu, jak też w postępowaniu, co niewątpliwie było znakiem, że przeznaczenie szykowało temu chłopczykowi życie niebanalne i - z całą pewnością - trudne. Ludzie wybitni nie są lubiani przez zawistne pospólstwo także dlatego, że „człowiek wysoko rozwinięty pod względem umysłowym jest mniej skłonny do naśladownictwa, niż osobnik, mający „słaby mózg” - słusznie zauważa socjolog Pitirim Sorokin.
Jest więc też nie „jak wszyscy” zarówno w swych myślach, uczuciach, jak i czynach. Z drugiej strony, chęć do pewnych postępków jest regularnie obecna w świadomości pewnych ludzi. Chęć ta prawdopodobnie jest uwarunkowana genetycznie. A jeśli jest to skłonność do nonkonformizmu - jak w przypadku Paczoskiego - życie jego z pewnością nie będzie łatwe...
Początkowo młodzian uczęszczał do szkoły realnej w Równem, skąd, obrzydziwszy sobie ówczesne warunki, uciekł; następnie został przez ojca wysłany do szkoły rolniczej w Humaniu, której również nie ukończył. Zaiste miał rację grecki mędrzec, twierdząc, że „Bogiem człowieka jest jego charakter”... Niespokojny chłopak wyniósł jednak ze szkoły humańskiej pewne wartościowe doświadczenie: nabrał mianowicie ogromnego zamiłowania do botaniki: a stało się to za sprawą nauczyciela tej dyscypliny Władysława Skrobiszewskiego. Odtąd zainteresowania naukowe zdominowały osobowość Józefa Paczoskiego, który się na dobre rozczytał w świętej księdze Natury, spędzając na jej łonie większą część swego życia.
Mógłby młody badacz na widok bezbrzeżnego morza falującej roślinności stepowej powiedzieć za poetą:
„Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu;
Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi,
Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzli,
Omijam koralowe ostrowy burzanu”.
Przyroda, w tym świat roślin, pełna jest zadziwiających cudów i zaskakujących zjawisk. „Wszystkie cząstki przyrody - pisał filozof niemiecki Arthur Schopenhauer w dzieleŚwiat jako wola i przedstawienie- wychodzą sobie naprzeciw, gdyż jedna wola przejawia się we wszystkich... Tak więc ptak buduje gniazdo dla młodych, których jeszcze nie zna; bóbr ustawia tamę, której cel jest mu nieznany; mrówka, chomik, pszczoła gromadzą zapasy na nieznaną im zimę; pająk, mrówkolew ustawiają z niezwykłą przebiegłością pułapkę celem przyszłego, nieznanego im rozboju; owady składają swoje jajka tam, gdzie przyszły wyląg znajdzie w przyszłości pożywienie... Muszę tu wspomnieć także o larwie męskiego żuka - jelionka, która wygryza dla swojej metamorfozy dziurę dwukrotnie większą niż larwa żeńska, aby zdobyć miejsce dla przyszłych rogów... W ogóle więc instynkt zwierzęcy dostarcza nam najlepszego komentarza do teologii natury”... To samo dotyczy i zachowań roślin. A. Schopenhauer nie bez czci i podziwu kontynuuje: „Kiedy podczas kwitnienia żeński kwiat dwupłciowej walisnerii (nużaniec, roślina występująca w strefie zwrotnikowej, a także w Europie w wodach stojących lub wolno płynących) prostuje spiralne skręty swej łodygi, które dotąd trzymały go na dnie wody, i tak wychodzi na powierzchnię, dokładnie wtedy kwiat męski, rosnący na krótkiej łodydze na dnie, odrywa się od niej i dociera w ten sposób kosztem życia na powierzchnię, gdzie płynąc dookoła odnajduje kwiat żeński, który po dokonanym zapłodnieniu wraca znowu na skutek skurczu swej spirali na dno i tam rozwija się owoc”... Tylko umysł prymitywny i tępy - a Paczoski takowym nie był - mógłby pozostać obojętnym w obliczu tysięcznych zadziwiających cudów przyrody.
Jako zapalony zbieracz i badacz roślin młody człowiek gros swego czasu w okresie 1882 - 1886 poświęcał pracom nad roślinnością Humańszczyzny i w 1887 opublikował w języku rosyjskim swój pierwszy tekst naukowy: Oczerk flory okrestnostiej goroda Umani Kijewskoj gubiernii. W tymże roku wybrał się do Kijowa w celu wstąpienia na studia do uniwersytetu, na którym już studiował jego brat. Stały się jednak z tego zamiaru nici - nie przyjęto go ze względów czysto formalnych: nie miał zrobionej matury. Podjął więc pracę w charakterze ogrodnika - laboranta przy katedrze botaniki tegoż uniwersytetu. Nie było to jednak czcze marnowanie czasu. Ponieważ katedrą kierował wybitny specjalista Iwan Schmalhausen, a jednym z profesorów był M. Bobrecki, którzy z wielką życzliwością potraktowali młodego zapaleńca i fanatycznego pracownika tej dziedziny wiedzy. Po pewnym okresie nabrał Józef Paczoski wyśmienitego szlifu jako botanik i był przez swych przełożonych wielokrotnie wysyłany na badania florystyczno - faunistyczne do stepów chersońskich, dońskich, kałmuckich; na Krym, Kaukaz, Polesie; do guberni podolskiej, połtawskiej, wołyńskiej. I owszem, odwalał nasz badacz ogrom ciężkiej pracy, ale też przy okazji napisał i opublikował  aż trzydzieści pięć artykułów naukowych. Taką liczbę publikacji w tak krótkim okresie czasu, i to w tak młodym wieku (dopiero przed trzydziestką!) nie mógł bodaj wówczas w Europie pochwalić się żaden przyrodnik.
W roku 1894, mając już prawie ukończone 30 lat, rozpoczął Paczoski studia botaniczne na uczelni kijowskiej pod kierunkiem prof. I. Schmalhausena, a gdy ten nieoczekiwanie zmarł, przeniósł się do Petersburga.
W 1894 - 95 pełnił funkcję pomocnika kustosza w tamtejszym Ogrodzie Botanicznym. Ale i tu nie zagrzał dłużej miejsca, musiał się przenieść na południe, bliżej miejsc rodzinnych. Życie wciąż na nowo wyrzucało go z siodła.
W latach 1895/97 był asystentem katedry botaniki Wyższej Szkoły Rolniczej w Dublanach pod Lwowem, lecz i tu nie zakotwiczył się na stałe.
Dopiero w 1897 roku urządził się do pracy w Chersoniu, gdzie założył i był kierownikiem słynnego na cały świat Muzeum Przyrody. Pracował na tej posadzie w ciągu 23 lat, będąc jednocześnie profesorem Politechniki w tymże mieście działającej. Jako pierwszy na świecie rozpoczął tu (1918) wykłady z fitosocjologii i wydał pierwszy podręcznik z tej dziedziny (Osnowy fitosocjologii, 1921). Ułożone przezeń w tym okresie herbarium flory chersońskiej liczyło ponad 20 tysięcy arkuszy. Był to najpłodniejszy okres w jego twórczości naukowej.
W latach 1897 - 1900 Paczoski wydał w języku rosyjskim w Petersburgu fundamentalne trzyczęściowe dzieło Flora Polesia i obszarów przyległych, które po polsku ukazało się pod nieco zmodyfikowaną nazwą O formacjach roślinnych i pochodzeniu flory poleskiej (Pamiętnik Fizjograficzny, t. 16, 1900).
Następnie jako wynik badań nad genezą i charakterem flory na terenie Kaukazu, Ukrainy i Rosji ukazała się obszerna praca naszego rodaka pt. Osnownyje czierty razwitija fłory jugo-zapadnoj Rossii (1910).
W ogóle wypada skonstatować, że w języku rosyjskim Józef Paczoski opublikował długi szereg prac naukowych, m. in.: Pricziernomorskije stiepi. Botaniko-giegraficzeskij oczierk, Odessa 1908; Opisanije rastitielnosti Chiersonskoj Gubiernii, t. 1 - 3, Cherson 1915 - 27; Morfologia rastienij, t. 1- 2, Cherson 1919 - 20.
Publikował też w Petersburgu, Moskwie, Kijowie.
W latach 1889 - 1924 odkrył i opisał szereg nie znanych dotąd nauce gatunków roślin, którym nadał imiona swych przyjaciół i kolegów - uczonych, a które w nomenklaturze naukowej otrzymały też jego nazwisko.
Na cześć Paczoskiego w katalogach międzynarodowych - na ile nam wiadomo - nazwano następujące gatunki roślin: Asperula taurica Paczoskii; Centaurea Paczoskii (Bławatek Paczoskiego); Cytisus Paczoskii (Rokitnik Paczoskiego); Gagea Paczoskii (Gęsia cebula Paczoskiego); Laminum Paczoskianum (Jasnotka Paczoskiego). Także szereg roślin, które on po raz pierwszy w nauce światowej opisał, nosi jego imię: Cerastium Schmalhauseni Pacz.; Centaurea hypanica Pacz.; Cytisus Blokianus Pacz.; Cytisus leucanthus Pacz.; Cytisus Scrobiszewski Pacz.; Elytrigia pseudocaesia Pacz.; Euphorbia tanaitica Pacz.; Genista scythica Pacz.; Juncus Tyraicus Pacz.; Lagoserus caspia Pacz.; Onobrychis longiaculeata Pacz.; Papaver albiflorum Pacz.; Pyrethrum Paczoskii Zefirow; Ranuncullus Zapalowiczii Pacz.; Nonnea pulchella Pacz.
Badacze radzieccy N. Busch, A. Grossheim, M. Kotow, W. Kreczetowicz, W. Woroszyłow i in. nadali imię Paczoskiego także innym, opisanym przez nich, gatunkom, jak np. Corydalis Paczoskii, itd.
W ten sposób imię znakomitego botanika polskiego zostało uwiecznione a nomenklaturze nauki światowej.
W latach 1921/23 założył on i pracował w charakterze kierownika rezerwatu przyrodniczego Ascania Nova w guberni taurydzkiej, prowadząc nowatorskie badania nad roślinnością stepową. Należał do najbardziej znanych i szanowanych naukowców Rosji tego okresu.
W sumie Paczoski odbył dwadzieścia cztery wyprawy naukowe trwające od kilku do kilkunastu miesięcy każda. Ukraina, Rosja, Mołdawia, Węgry, Rumunia, Polska, Jugosławia, Bułgaria - oto lista krajów, w których znakomity uczony prowadził swe zakrojone na szeroką skalę badania. Zdumiewa, jak znaczący jest jego wkład nie tylko do światowej florystyki i zoologii, ale też do geografii, geologii, gleboznawstwa, agronomii, klimatologii, entomologii, ornitologii.
Profesor J. Puzanow w swej monografii o Paczoskim pisze: „Jeśli chodzi o głębię, rozmach, oryginalność jego prac, to i obecnie służą one jako podstawowe źródło przy geobotanicznym badaniu południowej, południowozachodniej i południowowschodniej części naszego kraju, a także rozległych terenów Europy - od Polskiego Pomorza do Adryatyku i Morza Kaspijskiego.
Josif Konradowicz Paczosski, z pochodzenia Polak, urodził się na terytorium przedrewolucyjnej Rosji, gdzie uzyskał wykształcenie i spędził większą, najbardziej owocną, część swego życia. On doskonale władał zarówno polskim, jak i rosyjskim, językiem i w pełnym tego słowa znaczeniu był „człowiekiem obojga kultur”, co, niewątpliwie, sprzyjało poszerzeniu jego poglądów i zainteresowań”. Tyle rosyjski uczony o naszym rodaku.
Jeśli wierzyć świadectwu tych, którzy go znali - a nie wierzyć im powodu nie ma - Józef Paczoski był człowiekiem otwartego serca, życzliwego usposobienia, cieszył się powszechną sympatią i szacunkiem. To był człowiek wysokiej kultury osobistej, kochał muzykę, literaturę, malarstwo, posiadał głębokie predyspozycje do myślenia filozoficznego, czego wyraz wielokrotnie znajdujemy na kartkach jego dzieł.
Z usposobienia był Paczoski człowiekiem wyjątkowo wrażliwym i subtelnym, skłonnym raczej do samotnictwa, gdyż ciężko znosił brak prawości, kultury, szczerości w stosunkach międzyludzkich. Tylko z najbliższą rodziną utrzymywał serdeczne i bliskie stosunki.
Jak wiadomo, ludzie przyzwoici czują się wielce nieswojo w nieprzyzwoitych sytuacjach. A takowe raz po raz powstają w gronie miernot. Z kolei „nędzne małostkowe stosunki czynią nędznym”.
W środowisku, w którym przebywał w kraju Paczoski bujnym kwieciem pleniły się intrygi, zawistne plotki, zazdrosne podsłuchiwanie i podpatrywanie wzajemne, oszczerstwa i pomówienia. Być może zresztą ma rację Błażej Pascal, gdy twierdził:„gdyby ludzie wiedzieli, co mówią wzajem o sobie, nie byłoby w świecie ani czterech przyjaciół: widać to ze sprzeczek wywoływanych od czasu do czasu niedyskrecją... Wszyscy ludzie ze swej natury nienawidzą się nawzajem”... Dlatego ludzie obdarzeni rozumem i sumieniem często odsuwają się - jak w przypadku Paczoskiego - od tzw. „dobrego towarzystwa”. Zresztą do zbytniej poufałości z ludźmi zdolni są tylko ci, którzy tymiż ludźmi pogardzają; kto ich szanuje - utrzymuje dystans..
W 1923 roku Paczoski wyjechał do Polski, gdzie był zatrudniony przez pięć lat jako dyrektor Parku Narodowego w Białowieży. Badał tu klimat, glebę, biocenozy, stosując metody statystyczne. Ukazały się wówczas liczne jego publikacje poświęcone badaniom szczegółowym: Park narodowy w Białowieży (1924); Świerk w ostępach Białowieży(1925); Dąbrowy Białowieży (1926); Lipa w masywie białowieskim(1928); Rezerwat cisowy w Puszczy Tucholskiej (1928) i in.
W 1925 r. mianowano go kierownikiem katedry systematyki i socjologii roślin Uniwersytetu Poznańskiego, która to uczelnia nadała mu następnie tytuł doktora honoris causa.
W 1930 roku w Poznaniu ukazała się obszerna monografia PaczoskiegoLasy Białowieży, w której m. in. dowiódł, że te właśnie lasy są najlepiej zachowane w Europie i mają dlaczego ogromne znaczenie naukowe.
Ze względu na poglądy polityczne został znakomity uczony w 1931 roku zwolniony z pracy przez władze sanacyjne, a kierowaną przezeń katedrę zlikwidowano. Nawet w podeszłym wieku nie dane mu było zaznać spokoju.
Wszelako dzięki wstawiennictwu profesora A. Wodziczki powołano Paczoskiego później na kilkuletni okres, aż do przejścia na emeryturę, na stanowisko adjunkta w zakładzie botaniki ogólnej uniwersytetu w Poznaniu. Żadna z najlepszych uczelni na całym świecie nie mogła się pochwalić, że ma na etacie adjunkta geniusza naukowego... Nie wiadomo tylko, czy miał to być powód do dumy czy do wstydu...
W 1932 roku został znakomity botanik członkiem Polskiej Akademii Umiejętności, lecz z czynnego życia publicznego się wycofał, czemu trudno się dziwić.
Od 1932 roku mieszkał w Sierosławiu pod Poznaniem, prowadząc zresztą badania naukowe z zakresu sadownictwa we własnym małym gospodarstwie.
W czasie okupacji hitlerowskiej Niemcy skonfiskowali posiadłość Józefa K. Paczoskiego na rzecz niemieckiego uniwersytetu w Poznaniu, nakazując mu za marne wynagrodzenie prowadzenie obserwacji szkód mrozowych, rodzinę zaś pozostawiono przy nim jako pracowników fizycznych. Potajemnie - bo kultura polska miała ponoć już nie istnieć - profesor pisał w tym czasie swe dalsze fundamentalne dzieła naukowe, które ukazały się drukiem dopiero po wojnie.
Z żony Alidy Karoliny Wilhelminy z domu Steinert pozostawił synów: Konrada (1897 - 1945), muzyka, oraz Stanisława (1899 - 1965), inżyniera leśnictwa.
Zmarł wielki uczony nagle 14 lutego 1942 roku na atak serca spowodowany wieścią o pobiciu ukochanego wnuka przez gestapo. Ten anachoreta miał wyjątkowo wysoko rozwinięte uczucia rodzinne, w rodzinie znajdował wytchnienie i schron przed nieprawościami świata. Zupełnie zaś szczególnym uczuciem darzył swego wnuczka, w którym pokładał wszystkie nadzieje i widział źródło największego szczęścia. Tak, iż nie mógł nawet przeżyć wieści o nieszczęściu, które chłopca spotkało. Jak wiadomo, nieszczęścia, które swą miarą przekraczają granice ludzkiej wytrzymałości, nieraz powodują wpadnięcie w obłęd, targnięcie się na własne życie tych, którzy są tymi nieszczęściami dotknięci, lub nawet natychmiastowy zgon. „Fakt, że silne cierpienie duchowe, nieoczekiwane, straszne zdarzenia często powodują obłęd, tłumaczę sobie następująco”, - wywodził Arthur Schopenhauer w cytowanym już dziele - „Każde takie cierpienie jest jako zdarzenie rzeczywiste ograniczone do teraźniejszości, a więc jest tylko przejściowe i o tyle wciąż jeszcze nie nadmiernie ciężkie, wielkie ponad wszelką miarę staje się dopiero, gdy jest trwałym bólem: lecz jako takie jest ono znów tylko myślą i dlatego mieści się w pamięci; jeśli teraz takie zmartwienie, taka bolesna wiedza lub takie wspomnienie są tak bolesne, że stają się po prostu nie do zniesienia i musiałyby pokonać człowieka - to wówczas zatrwożona tym przyroda sięga po ostateczny środek ratunku: duch tak udręczony niejako przerywa teraz nić swojej pamięci, wypełnia luki fikcjami i ucieka przed bólem duchowym, przerastającym jego siły, w obłęd - tak jak odejmuje się członek dotknięty gangreną i zastępuje drewnianym”. Chwilowe zaś lub długotrwałe zamącenie siły sądzenia i rozsądku często powoduje próby odebrania sobie życia, które raptem utraciło wszelki sens i urodę.
Zdarza się też, że ból psychiczny jest tak wielki, że powoduje ustanie podstawowych procesów życiowych w organizmie. To właśnie miało miejsce w przypadku J. K. Paczoskiego.

Pochowany został znakomity profesor na cmentarzu w Lusowie koło Sierakowa. W 1959 prochy jego przeniesiono na cmentarz Zasłużonych w Poznaniu, gdzie wzniesiono też pomnik.

Profesor Tamara Gold pisała: „W osobie J. K. Paczoskiego odszedł z tego świata wspaniały, szlachetny człowiek oraz uczony, który torował w nauce nowe szlaki. Pamięć o tym znakomitym twórcy droga jest nie tylko Polakom, Rosjanom i Ukraińcom, lecz i całej ludzkości”.


*         *         *


W swoim czasie Paczoski słusznie uchodził za największego znawcę flory Europy południowo-wschodniej, był wybitnym specjalistą w takich działach botaniki, jak florystyka, geografia i systematyka roślin.
Dziś powszechnie jest uważany także za twórcę nowej nauki - fitosocjologii, która się narodziła w 1891 roku, gdy opublikowana została jego praca Stadii rozwitija fłory. Autor stwierdzał w niej m. in.: ”nauka o genezie, życiu, rozwoju i rozmieszczeniu roślinnych asocjacji przedstawia coś analogicznego do socjologii”. I właśnie w artykule Życie gromadne roślin(1896, Wszechświatnr 17) użył po raz pierwszy nazwy nowej, założonej przez siebie nauki - fitosocjologii.
J. Paczoski był twórcą (Wstęp do fitogenii, 1929) hipotezy pantopizmu, zgodnie z którą nowe gatunki roślin i innych istot ożywionych mogą powstawać jednocześnie na dużych obszarach, na całej przestrzeni zasięgu gatunku macierzystego, a nie monotypicznie, tj. w jednym miejscu, skąd rozprzestrzeniałyby się one drogą migracji. Fascynującą lekturą dla każdego myślącego człowieka może być Bioindukcja w państwie roślinnym(Poznań 1947).
Botaniką jednak - jak już zaznaczyliśmy - zakres zainteresowań Paczoskiego się nie ograniczał, były one zdumiewająco rozległe i wielostronne. Jest on w sumie autorem ponad 300 dzieł naukowych, w tym 15 z dziedziny ornitologii, jak też z zoologii, ekologii, agrotechniki, klimatologii, geografii, geologii, entomologii.
Wiele uwagi Paczoski poświęcił zagadnieniom teorii ochrony przyrody, m. in. ptaków, przed bezmyślnym niszczeniem których nieraz ostro ostrzegał. Opracowywał metody walki z groźnymi szkodnikami ogrodów, pól, sadów, winnic i lasów. Jako jeden z pierwszych zwrócił uwagę na cykliczność nasilania się rozmnażania populacji szkodników. Opracowywał ekologicznie nieszkodliwe metody uprawiania gleby i stosowania środków chemicznych; ostrzegał przed bezmyślnym wyrębem lasów i osuszaniem błot, co prowadziło już wtedy do drastycznego zubożenia jakościowego i ilościowego flory i fauny odnośnych terenów. Krótko mówiąc, był prekursorem nowoczesnego, naukowego, wysoce etycznego myślenia o stosunkach wzajemnych między człowiekiem a światem przyrody.

Bronisław Piłsudski




Jak chce legenda, jednym z dalszych korzeni rodu Piłsudskich była słynąca w dawnym Wielkim Księstwie Litewskim rodzina rycerska Ginejtów, stanowiąca odgałęzienie pierwszej panującej na Litwie dynastii Dowsprungów (ponoć germańskiego pochodzenia), znanej w XI wieku. Stefan Graf von Szydlow - Szydlowski oraz Nikolaus R. von Pastinszky w dziele Der polnische und litauische Hochadel (Budapeszt 1944, s. 72) podają: „Piłsudski herbu Komoniaka lub Kościesza odm. Od 1413 na Żmudzi i Litwie. Litewska rodzina książęca, pochodząca od wielkiego księcia Dowsprunga, z gałęzi kniazia Ginejt - Giniatowicza. Zaprzestali używania tytułu książęcego. Z tej rodziny pochodzi Józef Piłsudski (1867 - 1935), głównodowodzący armią polską do roku 1935, bohater narodowy Polski”.
Wydaje się jednak mało prawdopodobne, że Piłsudscy wiedli swój ród od Ginejtów (nazwisko według wszelkiego podobieństwa normańskiego pochodzenia), gdyż ci pieczętowali się herbem Zaremba. Mianowicie Produkt urodzonych Ginneyttów z 1811 roku stwierdza, że „urodzeni Ginneyttowie z antenatów przodków swoich zaszczyceni rodowitością szlachetności, ponieważ Jan Mateuszewicz Ginneytt miał dobra ziemskie w Xięstwie Żmudzkim w powiecie wilkijskim Ginneytty vel Nowikowszczyzna zwane, które to dobra zostawił Janowi Jakubowiczowi Ginneyttowi, bratu stryjecznemu, za summę kop litewskich 54, (...) 1647”(Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1361).
Inne znów źródło donosi o jeszcze jednym rodzie tegoż nazwiska, ale herbu Gerałt. Wacław, syn Adama, Ginejt pierwszego września 1694 roku nabył nie znaną bliżej z nazwy posiadłość ziemską od Stanisława Jakubowskiego, ziemianina Księstwa Żmudzkiego. Jego syn Jan był w tym okresie właścicielem dóbr Radwiłowicze w powiecie wilkijskim. Zachował się dokument z 1743 roku, na którego mocy Franciszek, syn Jana, Ginejt odpisywał swą posiadłość Ejkście synom Tomaszowi i Maciejowi (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 164).
W całym tym, liczącym paręset lat, okresie Ginejtowie i Piłsudscy występują jednak jako osobne rody, pieczętujące się różnymi herbami, co musiałoby świadczyć o ich odrębności i samodzielności.
Jednak Franciszek Piekosiński w Heraldyce Polski wieków średnichwywodzi: „Rodem od wieków osiadłym na Żmudzi byli Piłsudscy, herbu Kościesza odmienna z mitrą. Przodkiem ich jest Ginet, a początek rodu ginie w pomroce dziejów. W XV-tym już wieku występuje i rolę historyczną odgrywa ów Ginet, pan żmudzki, pochodzący z książęcego rodu Dowsprunga, legendarnego władcy Litwy z czasów przedgedyminowskich. Podpisał on akt Unii Horodelskiej w roku 1413, pieczętując się wtedy herbem Zaręba, używał jednak podobno i herbu Łabędź, a z pierwszej połowy XV wieku znaną jest i pieczęć Kineta Niecewicza, ziemianina litewskiego, z herbem Kościesza. Jest to najprawdopodobniej jedna i ta sama osoba (...) W roku 1499 znani są też Marek i Stanisław Gineytowicze (Giniatowicze)”...
Jak łatwo zauważyć, w powyższym wywodzie nie ma żadnego dowodu na rzecz tego, że Ginejtowie i Piłsudscy stanowią jeden ród. Są tylko przypuszczenia. Nie są też identyczni Gineytowiczowie z Giniatowiczami. O ile to pierwsze nazwisko jest pochodne od germańskiego Ginejt (Ginate) albo od żmudzko-bałtyckiego Gintas (Gintautas), to drugie jest patronimikiem od tatarskiego imienia Giniat. I właśnie od tego imienia pisali się pierwotnie przodkowie tego rodu Giniatowiczami, zanim nie przybrali w XVII wieku od dóbr Piłsudy nazwiska Piłsudski.
Wydaje się prawdopodobne, że Piłsudscy byli jedni z Rymszami, znanym rodem staropolskim.
Wywód familii urodzonych Rymszów z 1820 roku donosi, że „familia ta jest dawna i starożytna, od niepamiętnych czasów zaszczycona dostojnością szlachecką; używała prerogatyw stanowi temu właściwych, posiadała dobra ziemskie dziedziczne i urzęda cywilne piastowała. Jakoż Antoni Rymsza, rozmistrz Województwa Nowogródzkiego, z tej familii pochodzący, a do niniejszego wywodu za protoplastę wzięty, był wieczystym aktorem dóbr ziemskich Darewa zwanych w Województwie Nowogródzkim leżących” etc. Rymszowie wielokrotnie uznawani byli przez heroldie w Mińsku i Wilnie„za rodowitą i starożytną szlachtę polską” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1061, s. 652 - 653).
Niemożliwe jest dziś jednoznaczne określenie, jakie pierwotne pierwiastki etniczne złożyły się na „źródła” rodu Piłsudskich, daje się natomiast dość jednoznacznie stwierdzić, że ich najwcześniejszą i jedyną świadomością narodową była polskość. Jak podaje w rękopiśmiennym Herbarzu szlachty litewskiej Jan Dworzecki - Bohdanowicz, Piłsudscy używali herbu Kościesza odm. w polu niebieskim. „1499 Marek i Stanisław żyli Giniatowicze. Z nich Stanisław syn Bartłomiej,... starosta upicki, pierwszy się nazwał od dóbr swych Piłsud Piłsudskim”...
Jak wynika z danych archiwalnych, Piłsudscy w XVI -XVIII wieku brali żony m. in. z Górskich, Słowaczyńskich, Galińskich, Bilewiczów (5-krotnie), Stęgwiłów, Pancerzyńskich, Kukiewiczów, Puzynów, Ważyńskich, Butlerów, Grothuzów, Kisarzewskich, Rennów (2-krotnie), Komorowskich, Strutyńskich (2-krotnie), Kotowiczów, Berberyuszów, Romerów, Żabów, Niemierzów, Stroczyńskich (2-krotnie), Kołątajów, Platerów, Iwaszkiewiczów, Michałowskich, Prejkintów.
Piłsudczanki zaś wychodziły m. in. za Sylwestrowiczów, Beynartów, Frąckiewiczów, Iwanowiczów, Kossakowskich, Orwidów.
W Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy (f. 391, z. 1, nr 699) przechowywany jest obszerny, liczący 342 karty, zbiór dokumentów, dotyczących dziejów tego rodu. Wśród nich zwraca na siebie uwagę Wywód familii urodzonych Giniatowiczów - Rymszów - Piłsudskich herbu Kościesza z odmianą z 16 czerwca 1832 roku, w którym czytamy: „Przed nami Ignacym hrabią Zabiełłą, pełniącym urząd wileńskiego guberńskiego marszałka, dworu Jego Cesarskiej Mości kamerherem i kawalerem, prezydującym, oraz deputatami, a mianowicie z powiatów: oszmiańskiego Jakubem Rewkowskim, z brasławskiego Stanisławem Kamieńskim, z szawelskiego Józefem Rymgajłłą i telszewskiego Symplicjuszem Izdebskim, do przyjmowania i roztrząsania wywodów szlacheckich obranemi, złożony został wywód rodowitości szlacheckiej familii Piłsudskich, z którego się okazało (...), że familia Piłsudskich jest dawną i starożytną szlachtą, pełnieniem wysokich urzędów i posiadaniem licznych dóbr, tak z własnego nabycia, jako też za nadaniami Królewskimi odznaczającą się; że używa przydomków Rymszów Giniatowiczów (...); że wzięty do niniejszego wywodu za protoplastę Bartłomiej Stanisławowicz Giniatowicz posiadał w Xięstwie Żmudzkim dobra Poancze, Janowdów, Piłsudy, oraz że miał synów trzech - Wacława, Melchiora i Augustyna, świadczą następne dowody:
1. 1587 junij 4 datowane prawo przedażne od Katarzyny z Wołodkiewiczów Hiłkowskiej Bartłomiejowi Stanisławowiczowi Giniatowiczowi na dobra Poancze wydane;
2. 1599 februarii 11 datowane prawo przedażne od Mikołaja Szczefanowicza temuż Bartłomiejowi Giniatowiczowi na dobra Janowdów wydane;
3. 1603 januarii 4 datowane a (...) w ziemstwie rosieńskim przyznane prawo darowne od Bartłomieja Stanisławowicza Giniatowicza synowi Wacławowi na dobra Piłsudy”.
W 1621 roku sąd żmudzki konstatuje i uznaje, „że Wacław, Melchior i Augustyn byli synami Bartłomieja Stanisławowicza Giniatowicza” i wykazuje, że właśnie oni zaczęli się pisać od Piłsud Piłsudskimi. Nie wiadomo, czy Augustyn i Wacław mieli potomstwo. Natomiast Melchior Piłsudski, „że oprócz dóbr ojczystych posiadał z własnego nabycia majętność Ryngowiany w Xięstwie Żmudzkim we włości Berżańskiej leżącą, oraz że z żoną Heleną z domu Sławoczyńskich spłodził synów trzech: Jana - Kazimierza dwóimiennego, Władysława i Stanisława (...). Następnie, że Jan - Kazimierz Melchiorowicz Giniatowicz Rymsza Piłsudski, podczaszy grodzieński, chorąży parnawski, nabył dobra Pojurze Skirdynie (...). spłodził synów pięciu Dominika, Norberta, Rocha - Mikołaja dwóimiennego, Ferdynanda i Rejnholda - Michała dwóimiennego”...
Jako „znakomici obywatele” pełnili Piłsudscy rozmaite publiczne urzędy, wyróżniali się ofiarnością i roztropnością, a jednocześnie nie zaniedbywali spraw rodzinnych, ciągle nabywali liczne posiadłości ziemskie, przeważnie na Żmudzi, jak też na Wileńszczyźnie i Grodzieńszczyźnie.
Wywód swój 15-stronicowy wspomnieni powyżej członkowie Deputacji Wywodowej Szlacheckiej Wileńskiej kończyli stwierdzeniem: (...) „Piłsudskich za aktualną i starożytną szlachtę polską uznajemy, ogłaszamy i onych do księgi genealogicznej szlachty guberni Litewsko - Wileńskiej klassy pierwszej zapisujemy”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1027. s. 30 - 45).
W przekazach archiwalnych z XVII - XVIII w. wzmianki o Piłsudskich są nader częste i urozmaicone.
16 lipca 1689 roku Trybunał Główny W. Ks. Litewskiego skazał na wygnanie i spłatę 4250 złotych długu na rzecz Dominika Piłsudskiego, podczaszego grodzieńskiego, Żydów Księstwa Żmudzkiego i powiatu upickiego. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archieograficzeskoju Komissijeju, t. 29, s. 191 - 193). 11 czerwca 1772 roku tenże Trybunał skazał grupę Żydów wileńskich na spłacenie długu (tynfów siedem tysięcy sześćset sześćdziesiąt sześć) zaciągniętego jeszcze w 1715 roku, Michałowi Piłsudskiemu, staroście wieszniańskiemu, (umocowanym Piłsudskiego na sądzie był pan Michał Moniuszko), (tamże, t. 29, s. 430 - 432).
Jerzy Hieronim Nagurski, porucznik powiatu medyngańskiego, iwerskiego i żordańskiego wpisał w 1748 roku do ksiąg grodzkich Księstwa Żmudzkiego następujące poświadczenie: „W roku 1733, miesiąca aprila dnia 21, wielmożny pan Alexander Siemaszko, oboźny Xięstwa Żmudzkiego, y jmci pan Michał Piłsudski, podczaszyc Xięstwa Żmuydzkiego ode mnie odebrali zapis dany od sławney pamięci jmci pana Jana Budryka, skarbnika smoleńskiego, porucznika powiatu retowskiego, swojey małżonce de domo Steygwilance”... (Dział rękopisów Biblioteki AN Litwy, f. 32 - 185; f. 32-189).
W 1751 roku nakładem Akademii Wileńskiej ukazała się nieduża książeczka pióra Mikołaja Wieliczki pt. Ira fortitudine elusa sive Lysimachus, tragoedia auspiciuus Francisci, praefecti cellarii Magni Ducatus Litvaniae, et Ludovici, praefecti stabuli Ducatus Samogitiae, Piłsudsciorum acta in gymnasio Chodkiewiciani-Crosensi S. J. pridie Calendas Augusti anno 1751 (K. Cepiene, J. Petrauskiene, Vilniaus Akademijos spaustuves leidiniai, V. 1979, s. 466).
Franciszek, piwniczy Wielkiego Księstwa Litewskiego, starosta wieszwiański, oraz Ludwik, koniuszy Księstwa Żmudzkiego, Piłsudscy podpisali w 1764 w imieniu tegoż księstwa elekcję ostatniego króla polskiego Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 117). W 1780 roku Franciszek Piłsudski obrany został na marszałka Wielkiego Księstwa Litewskiego.
Ignacy Piłsudski, sędzia Trybunału Głównego Wielkiego Księstwa Litewskiego, ciwun gondyński, starosta kiwilski był (około roku 1780) właścicielem majątku Repsze (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 35, s. 462). W tym czasie do różnych ogniw rodu należało kilkadziesiąt posiadłości na Żmudzi oraz w województwie wileńskim, grodzieńskim, trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 10, nr 1259).
Wspomniany powyżej Ludwik Piłsudski pisarz i pułkownik berżański, wzmiankowany jest w zapisach jeszcze w 1786 roku (Akty..., t. 14, s. 499). Onże występuje w aktach sądu grodzkiego telszewskiego około roku 1797, lecz tym razem jako nosiciel godności „pułkownika pojurskiego y szawdowskiego powiatów, pisarza sądowego, urzędnika ziemskiego Xięstwa Żmuydzkiego repatrycyi szawelskiey” (Akty..., t. 24, s. 71, 164, 283, 356, 502).
W 1794 r. zapisy inwentarzowe starostwa tubińskiego wymieniają dobra Pomerajcie i Brunksztajnie jako „wsie dziedziczne jaśniewielmożnego Piłsudskiego” (Akty..., t. 38, s. 215).
Kazimierz Piłsudski, sędzia ziemski powiatu rosieńskiego, figuruje wielokroć w aktach archiwalnych około roku 1798 (Akty..., t. 24, s. 9).
Podobnie jak inne rodziny polskie w zaborze rosyjskim, w XIX wieku także i Piłsudscy znajdowali się pod ciągłym naciskiem władz carskich, konsekwentnie spychających ubożejącą na skutek konfiskat i wywłaszczeń patriotyczną szlachtę polską, do stanu bezprawnego chłopstwa. Tylko w okresie od 1819 do 1915 roku 59 (Słownie: pięćdziesiąt dziewięć!) razy władze podnosiły kwestię o przynależności Piłsudskich do stanu rycerskiego. I zawsze musiały się wycofać w obliczu faktów: rodzina ta nie tylko była bardzo zamożna, ale też od wielu pokoleń skrzętnie dbała o pielęgnowanie swej tradycji, o zachowanie rodu zarówno pod względem duchowym, jak i biologicznym.
W 1827 roku jeden z księży notował: „28 kwietnia. Piękny dzień. - Odwiedził nas marszałek Piłsudski z Grabiszek, gospodarz porządny i sąsiad spokojny, potomek staroświeckich ludzi, niegdyś poseł na sejm konstytucyjny 1791”.
Oczywiście, w życiu tego rodu - jak i każdego innego - miały miejsce zdarzenia prozaiczne, a nawet niemiłe. Tak np. akta archiwalne komunikują, że w nocy z 18 na 19 czerwca 1840 roku zostało podpalone i w dużym stopniu spłonęło miasteczko Szylele powiatu rosieńskiego, należące do ziemianki Piłsudskiej przy czym spłonęło 27 domów żydowskich (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 560).
Nie wykluczone, że zdarzenie to mogło być w jakiś sposób związane z zajściami poprzedzającymi je o pół roku. Otóż na początku 1840 roku do urzędu wojskowego gubernatora m. Wilna zwróciła się ze skargą ziemianka Anna Piłsudska (z hrabiów Platerów), właścicielka majątku Szylele w powiecie telszewskim. Skarżyła się na prześladowania ze strony męża. Stanisław zaś Piłsudski, jej mąż, były marszałek szlachty powiatu telszewskiego, obwinił żonę o to, że podczas jego kilkuletniej nieobecności (był na zesłaniu) nawiązała stosunki intymne z lekarzem Juszkiewiczem, administratorem majątku, od którego urodziła dwóch synów Ludwika (4 lata) i Juliusza (3 lata) oraz, że jest od tegoż lekarza ponownie brzemienna. Sprawa nabrała rozgłosu; do Szylelów wydelegowano pułkownika Dmitrijewa w asyście żołnierzy, jak też lekarza Klukowskiego, który ustalił, że Anna Piłsudska rzeczywiście jest w 8-9 miesiącu ciąży.
Aby zabezpieczyć życie mającego się narodzić dziecka, pułkownik Dmitrijew nakazał sąsiadce Piłsudskich Bucewiczowej, posiadającej sztukę akuszerską, czuwać przy kobiecie, będącej w stanie błogosławionym, a doktorowi Juszkiewiczowi zabronił aż do podjęcia innej decyzji zarządzać majątkiem Szylele.
Stanisławowi Piłsudskiemu odmówiono zwrotu jego dziedzicznego majątku przywłaszczonego przez rozpustną rzekomo żonę.
Dalsze śledztwo, prowadzone przez prokuraturę i inne urzędy, ustaliło, że faktycznie Stanisław i Anna Piłsudscy znajdowali się w separacji. Anna z Platerów miała przedstawić do urzędu nawet pisemne zobowiązanie się jej męża, dane jeszcze 31 marca 1838 roku, iż „wyrzeka się wszelkiego wpływu na jej osobę”. Sam ten akt był łamaniem prawa Cesarstwa Rosyjskiego nie dopuszczającego rozwodów ani separacji, ale chodzi nam o moralny aspekt sprawy.
Później akuszerka o nazwisku Mordwinowa doniosła, że to ona asystowała przy porodzie przez A. Piłsudską dwóch synów, Ludwika i Juliana.
Administracja w Telszach i Rosieniach przez kilka miesięcy miała moc pracy i przykrości w związku z tym skandalem. Utracili m. in. posady pułkownik Dmitrijew i lekarz Klukowski, gdyż - jak się okazało - ich rewizja i ustalenia okazały się w świetle obowiązujących przepisów bezprawne, przeciwko czemu też protestowała Anna Piłsudska.
Wreszcie sprawą zajęli się urzędnicy III wydziału osobistej kancelarii cesarstwa Rosji. Skandal był głośny i gorszący.
Aż 24 kwietnia 1841 roku podpułkownik Brummer i major Malinowski, oficjalni (kolejni) śledczy w tej historii, donieśli wileńskiemu generał-gubernatorowi ks. Mirkowiczowi, że Anna i Stanisław Piłsudscy wyznali, że ich wzajemne donosy i skargi były skutkiem„tylko rodzinnych nieporozumień”, chcąc z którymi raz na zawsze skończyć, małżonkowie nawzajem się przebaczają i godzą, a do władz zwracają się z prośbą o zaprzestanie dalszego śledztwa. Władze jednak uznały, że Piłsudski jako mąż ma prawo osobiście wybaczyć swej żonie jej rozpustę, lecz skarga o roztrwonienie z hulakami majątku nie ma już charakteru osobistego, gdyż majątek należy prawnie do dziedziców, czyli dzieci Piłsudskiego. Prowadzono więc śledztwo w tej sprawie nadal. Przy okazji doszło do bójek między sąsiadami, a nawet osobami oficjalnymi, gdyż cała społeczność podzieliła się na dwa wrogie obozy, z których jedni stali po stronie Anny z Platerów, a drudzy bronili racji Stanisława Piłsudskiego.
Dopiero jesienią 1841 roku udało się tę brzydką sprawę jako tako wyciszyć, ale plama na honorze obydwu rodzin pozostała i długo jeszcze stanowiła pretekst do sąsiedzkich pomówień i plotek (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 1626, s. 1 - 54).


*         *         *


Kazimierz Piłsudski, pradziad Bronisława i Józefa, był rotmistrzem żmudzkim, prezesem sądu ziemskiego rosieńskiego; jeden z trzech jego synów, trzyimienny Piotr Kazimierz Ignacy, sędzia grodzki rosieński, spłodził z Teodorą Butlerówną ośmiu synów, w tymnajstarszego Józefa Wincentego Piłsudskiego, którego synami z Marii Billewiczówny byli marszałek Józef i profesor Bronisław.


*         *         *


Po kądzieli wywodzili się Bronisław i Józef Piłsudscy z Bilewiczów. Profesor Stanisław Kościałkowski nazywa tę rodzinę w swym dziele Antoni Tyzenhauz (t. 1, s. 118, London 1970)„wielce popularną i liczną”. Drzewo genealogiczne jednej z gałęzi tego rodu, zatwierdzone w heroldii mińskiej w 1824 roku, podaje opis czterech pokoleń i 31 osób płci męskiej (Archiwum Narodowe Białorusi, f. 319, z. 1, nr 126, s. 40).
Bilewiczowie należeli do światłej, patriotycznej szlachty Wielkiego Księstwa Litwy, gnieździli się przeważnie na Grodzieńszczyźnie. Garnęli się tradycyjnie do nauk, nie jeden z nich ukończył Uniwersytet Wileński i poświęcił się pracy na niwie oświaty i medycyny (Dział rękopisów Biblioteki Uniwersytetu Wileńskiego, F- 2, KC - 114b, s. 40).
Używali oni herbu Mogiła z trzema krzyżykami. W XVIII wieku odgałęzili się też na powiat wiłkomierski. Jak donoszą źródła archiwalne z 1795 roku, „Dominik Bilewicz przed laty kilku w ten powiat z lidzkiego przybyły, nie robi przez się wywodu szlacheckiej rodowitości, ale się odwołuje do wywodu podać się późniejszego w powiecie lidzkim” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 1690, s. 10).
Jak wynika z tajnych akt policyjnych byłego urzędu wileńskiego generała - gubernatora, Kunegunda Bilewiczówna - Staniewiczowa (żona Ezechiela Staniewicza, jednego z przywódców powstania 1831 roku) i jej rodzona siostra Maria znajdowały się w 1839/40 r. pod tajnym nadzorem policji w związku z tym, że pomagały w przemycie literatury patriotycznej i wysłanników powstańczych z Paryża przez Tylżę do Wilna i z powrotem (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1340, nr 25).


*         *         *


Bronisław Piłsudski (1866 - 1918) był rodzonym bratem Marszałka. Encyklopedia Powszechna PWN (t. 3, s. 521) informuje o nim lapidarnie:„etnograf, lingwista; oskarżony o współpracę z nielegalną organizacją antycarską, 1887 zesłany na Sachalin; badacz języka i kultury tamtejszych Ainów i Gilaków, także Ajnów na Hokkaido; od 1899 kustosz muzeum we Władywostoku; po powrocie do kraju 1906 osiadł w Zakopanem, gdzie prowadził prace i badania etnograficzne na terenie Podhala”.
Zgodnie z tradycją rodzinną młody człowiek, mający 21 rok, wpakował się do konspiracji, padł ofiarą donosu i w 1887 roku został skazany na piętnaście lat robót przymusowych. Trudno się temu drakońskiemu wyrokowi dziwić, jeśli się wie, do jakiej paranoi urastała w ówczesnej Rosji chęć rusyfikacji wszystkich i wszystkiego. Łatwo sobie wyobrazić, co czuli moskiewscy „gospoda sudji”, czytając w dzienniku 20-letniego petersburskiego studenta Bronisława Piłsudskiego (przechowywanym obecnie w Instytucie Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku) wynurzenia w rodzaju: „Orusienie u nich weszło w modę i wszyscy z zapaleniem wypełniają swoje zadanie barbarzyńskie i zarazem ostatecznie głupie. Na przykład pop Sokołow, gimnazjalny nauczyciel religii ich, napisał książkę, którą moskale nazywają arcydziełem, o tym, że Obraz Najświętszej Panny Marii Ostrobramskiej musi należeć do prawosławnych. Narodzie mongolsko - moskiewski! Mało takim działaniem wskórasz, a oburzysz przeciwko sobie cały naród. Przyjdzie jednak czas, że ty inaczej śpiewać będziesz”...
I owszem, wiara w Bożą sprawiedliwość dodawała otuchy i pomagała przetrwać mroczne czasy, ale też trudno było nie zaangażować się do ruchu rewolucyjnego pod wpływem takich a nie innych realiów. Otwarcie o tym pisał Józef Piłsudski w artykule Jak zostałem socjalistą(1903): „Dla mnie epoka gimnazjalna była swego rodzaju katorgą. Wołowej skóry by nie starczyło na opisanie bezustannych poniżających zaczepek ze strony nauczycieli, hańbienie wszystkiego, com się przyzwyczaił szanować i kochać. W takich warunkach nienawiść moja do carskich urządzeń, do ucisku moskiewskiego wzrastała z każdym rokiem”. Jeszcze wcześniej z inicjatywy Bronisława założone zostało w Wilnie tajne gimnazjalne towarzystwo „Spójnia”, które widziało sens swego istnienia w przeciwstawieniu się rusyfikacji, w krzewieniu tradycji patriotycznych i w zgłębianiu zabronionych dzieł romantyzmu polskiego. „Źródłem, - wspominał potem Bronisław Piłsudski - z którego mocy zaczerpnąłem, były wszczepione mi przez rodziców, szczególnie przez matkę, kobietę silną duchem i szlachetną - ideały naszych wieszczów... Ideały narodowe oparte na utworach naszych wielkich poetów - były dla nas Biblią swego rodzaju”...
Władze szkolne wymusiły na młodzieńcu odejście z gimnazjum, ale maturę udało się zdobyć w innym, aż w Petersburgu. Tam też podjął studia prawnicze, ale - jak wspomnieliśmy - wziął udział w działalności jednego z ogniw „Narodnej Woli”. Za zamach na cara wkrótce pięciu członków organizacji powieszono, zaś Bronisław Piłsudski trafił na Sachalin, wyspę siedmiu tysięcy jezior i tysiąca rzek.
Sama nazwa tej wyspy budziła u Polaków, i nie tylko u nich, dreszcz przerażenia, kojarzyła się bowiem nie tylko z surowym klimatem, trzęsieniami ziemi, cunami, ale była synonimem najstraszliwszego więzienia, oddalonego o tysiące kilometrów od ziemi ojczystej. Nawet słynny pisarz rosyjski Antoni Czechow po zwiedzeniu wyspy w 1890 roku musiał przyznać:„Gdy natura tworzyła Sachalin, najmniej miała na względzie człowieka... Dobrowolnie tu mogliby żyć tylko święci”. A pod przymusem? Cóż, tysiące bardzo różnych ludzi tu żyło i żyje nadal...
Także Bronisław Piłsudski zdołał jednak tak się przystosować do okoliczności oraz zmienić je, że to zesłanie przekształciło się dla niego w wyprawę naukową, która przyniosła rozgłos międzynarodowy młodemu badaczowi. Mimo biedy, trudnych warunków bytu, braku ukończonych studiów, gorąco zabrał się do samodzielnych prac naukowych i osiągnął takie wyniki, iż otrzymał srebrny medal od Towarzystwa Geograficznego w Petersburgu, zdobył rozgłos europejski.
Po odbyciu kary osiadł w Krakowie.
Jeden ze znajomych pana Bronisława wspominał: „Piłsudski należy do ludzi, wywierających już przy pierwszym zetknięciu się niezwykły czar osobisty. Przez dziwne, pełne okrutnej ironii zrządzenie przypadku, zesłany wskutek podejrzenia o rzekomy udział w robotach terrorystycznych, człowiek ten uderza przede wszystkim swym marzycielskim nastrojem, swym głębokim idealizmem i kobiecą prawie delikatnością usposobienia, w którym półdzikie warunki wygnania nie zdołały żadnej uczynić szczerby. Ani śladu w nim nie ma goryczy do ludzi i stosunków, wiara w szlachetne pierwiastki natury ludzkiej i niezmącona harmonia duchowa tchną z każdego słowa jego bogatych i zajmujących opowiadań o przebytych kolejach. Na wygnaniu zajmował się nie tylko nauką. Był w skromnych granicach możliwości cywilizatorem obcego barbarzyńskiego kraju, przyjacielem zarówno współwygnańców, jak i biednych tubylców.
Losy Bronisława Piłsudskiego są czymś więcej, niż losami jednostki, rzuconej na dwudziestoletnią niedolę zesłania. Są one piękną kartą cywilizującego wpływu polskiego na wschodzie”.Wpływu, który niósł do Eurazji „posiew wyższego życia”.
Podczas pobytu Piłsudskiego na Sachalinie ludność tej wyspy, należącej wówczas w połowie do Japonii, a w połowie do Rosji, liczyła około 30 tys. mieszkańców. 8 tysięcy z nich to byli katorżnicy (prawie wszyscy - przestępcy kryminalni), 9 tysięcy - zesłańcy, przymusowi osiedleńcy oraz około 8 tysięcy wolni mieszkańcy, przeważnie potomkowie lub członkowie rodzin katorżniczych. Było to więc jedno wielkie więzienie, otoczone ze wszystkich stron falami oceanu. Dogasały tu też trzy drobne szczepy miejscowej, rdzennej ludności: Gilakowie (1,9 tys.), Ainowie (1,5 tys.) oraz kilkaset Oroków, z których to plemion każde używało zupełnie odrębnego od innych narzecza, co świadczyło o różnej ich etnogenezie.
Przypadek Bronisława Piłsudskiego był potwierdzeniem znamiennego faktu, że nieraz zesłanie polityczne na wschód stawało się źródłem przysparzania sławy i chwały nauce polskiej i rosyjskiej. Niezależnie od tego, jaką gałąź wiedzy weźmiemy, od botaniki i mineralogii do etnografii i językoznawstwa, wszędzie zetkniemy się przede wszystkim z nazwiskami polskimi.
Bronisław Piłsudski wspominał o swych losach: „Miałem lat 20, gdy mię zesłano na Sachalin. Po kilku latach więziennego życia i pracy fizycznej zyskałem nieco swobody. Spełniałem obowiązkowo różne czynności biurowe, prowadziłem spostrzeżenia meteorologiczne, gromadziłem zbiory przyrodnicze dla miejscowego muzeum, urządziłem bibliotekę dla okręgu, w którym mnie osiedlono, dawałem lekcje, wreszcie władza pozwoliła mi uczyć w szkole ludowej. Najwięcej i najgoręcej zajęły mnie w tych początkowych latach dzieci kryminalnych zesłańców. Było coś rozdzierającego w tak zwykłym na Sachalinie widoku duszy dziecięcej, rzuconej w błoto, gdzie wszystkie pojęcia moralne są odwrócone na wspak, gdzie jedyny wpływ, jaki się odbiera od otoczenia, jest wyziewem istot upadłych i nikczemnych, choć nieszczęśliwych. Temu wpływowi rozkładającemu starałem się przeciwdziałać. Wiele dzieci uczyłem prywatnie, starając się przytem usilnie dać im moralne podstawy i popęd do życia umysłowego. Miałem tę pociechę, że trochę tych dusz nieszczęśliwych wydarłem zepsuciu i zbrodni. Jeden z wychowańców moich sachalińskich odwiedził mnie niedawno w Krakowie. Udawał się do Szwajcarii, na uniwersytet”. - Było to w roku 1908.
Cóż przyjemniejszego dla nauczyciela, niż widok aspirującego do wyżyn ucznia swego?
„Po pierwszych latach przygnębienia - wspominał Bronisław Piłsudski - które dochodziło do melancholii na tle wycieńczenia sił i zupełnego osłabienia, po latach upadku ducha, zacząłem odradzać się zwolna. Źródłem, z którego mocy zaczerpnąłem, było wszczepione przez rodziców, szczególnie przez matkę, kobietę silną i szlachetną, ideały naszych wielkich wieszczów, a w pierwszym rzędzie wzniosłe myśli Krasińskiego. Rozpamiętując przeszłość, przypomniałem sobie chwile z ostatnich kilku lat życia schorowanej matki, gdy dla uśmierzenia bólów kazała mi czytywać utwory naszych poetów, zwłaszcza psalmy Krasińskiego. Czerpałem też siły ze wspomnień o słonecznych dniach dzieciństwa i młodości w rodzinnej Litwie, o tych pełnych idealizmu stosunkach przyjacielskich, które mię łączyły z licznym zastępem kolegów i towarzyszek lat młodych”. Wszystko to - pisał były zesłaniec - służyło „talizmanem, który uchronił od częstego wśród zesłańców upadku moralnego,od zruszczenia i porwania więzów z krajem ojczystym. Po powrocie do kraju, po latach dwudziestu, spotkałem mą najlepszą przyjaciółkę młodych dni i poślubiłem ją”...
Szczególną uwagę Piłsudskiego jako naukowca przyciągnęła na zesłaniu ludność tubylcza Sachalinu. „Obcowanie z nimi - wspominał - pociągało mnie z początku tylko dlatego, że było to jedyne na całej wyspie środowisko moralnie nie zepsute, odcinające się korzystnie od ogólnego ponurego tła. Zbliżyłem się do tych ludzi wymierających i krzywdzonych, żeby odetchnąć wśród nich lepszym powietrzem i nieść im pomoc. Coraz trudniej było im wyżyć z rybołówstwa i myślistwa w nowych warunkach, które stworzyło przybycie tłumne Rosjan. Starałem się uczyć ich ogrodnictwa, głównie sadzić ziemniaki, co jednak szło ciężko. Nauczyłem ich solić rybę. Leczyłem ich, szczepiłem ospę. Uczyłem ich czytać i pisać, gdyż szkół dla krajowców nie ma. Byłem ich tłumaczem i orędownikiem wobec władzy, a sam nauczyłem się mówić ich językiem, a raczej trzema językami. Uznanie ich pozyskałem całkowite i zostałem przyjęty na członka jednego rodu. Cała młodzież Gilaków nazywała mnie odtąd swym starszym bratem. Podczas pobytu wśród Ainosów urządziłem pierwszą szkółkę dla ainoskich dzieci i przez jedną zimę sam uczyłem w internacie, który powstał dzięki pomocy miejscowej władzy i osób prywatnych. To umożliwia mi i teraz korespondować z Ainosami i Gilakami”.
Zebrał Piłsudski poważny materiał lingwistyczny, po raz pierwszy w historii zgromadził 10 tysięcy wyrazów ainoskich, 6 tysięcy gilackich i 2 tysiące orockich, co dawało dostateczny materiał do wydania trzech słowników tych egzotycznych języków. Zgromadził nasz rodak również bogate zbiory podań, legend, bajek, pieśni tych ludów, zanotowane w oryginale i w tłumaczeniu na język rosyjski.
„W roku 1899 - wspomina Bronisław Piłsudski - ofiarowano mi miejsce kustosza muzeum we Władywostoku. Po staraniach Wydziału Amurskiego Towarzystwa Geograficznego, któremu zebrałem bogatą kolekcję gilacką, pozwolono mi wyjechać z Sachalinu. Byłem już osiedleńcem. Przejechawszy psami po zamarzniętej cieśninie i po Amurze dotarłem po 20 dniach do Władywostoku. Tu przebyłem trzy i pół roku... Sprawowałem obowiązki sekretarza Towarzystwa Geograficznego i sekretarza miejscowego dziennika, pracowałem w komitecie statystycznym i z jednym przyjacielem lekarzem wydawałem pierwszy w Rosji statystyczny dwutygodnik o Wschodzie...
Pełniłem nawet podczas rozruchów w Chinach w roku 1900 obowiązki felczera w szpitalu dla imigrantów. W roku 1902 Akademia Nauk w Petersburgu zaproponowała mi powtórne udanie się na Sachalin dla zebrania pełnej kolekcji z życia tubylców... Tym razem mogłem moje badania pogłębić, zwłaszcza, iż przez lata otrzymywałem subsydia pieniężne od nowo utworzonego międzynarodowego towarzystwa dla badania Azji Środkowej i Wschodniej. W roku 1903 za zezwoleniem władzy z polecenia centralnego Towarzystwa Geograficznego w Petersburgu wziąłem udział w ekspedycji naukowej Wacława Sieroszewskiego na wyspę Hokkaido w Japonii, jako znawca ainoskiego języka.
Jeździliśmy w przeddzień wojny i wszędzie byliśmy wrogo przyjmowani, co dało nam wiele przygód, lecz utrudniało cel naszej podróży. Po powrocie na Sachalin wkrótce wybuchła wojna i badania moje stały się nader uciążliwe. Dokończyłem rozpoczętych prac gorączkowo i po Mugdenie opuściłem moją wyspę wygnania udając się do Japonii, aby stamtąd przez Amerykę i Francję dotrzeć do ojczyzny”...
W Japonii nasz rodak nawiązał ścisłe kontakty z miejscowymi specjalistami, zajmującymi się badaniem Ainów i opublikował na ten temat kilka artykułów w miesięczniku Sekai. Postarał się też spopularyzować literaturę polską na Wyspie Kwitnącej Wiśni, sugerując miejscowym intelektualistom dokonywanie tłumaczeń odpowiednich dzieł. I rzeczywiście, sugestie te dały pożądany skutek. Ukazujące się kolejno przekłady utworów Sienkiewicza i innych Polaków, zapoznawały Japończyków z naszym dorobkiem kulturalnym, napawały ich jeszcze większą sympatią do sprawy polskiej, czyniąc z nich po kilku latach naród sprzyjający na niwie dyplomatycznej odrodzeniu bytu niepodległego Polski.
Trzeba powiedzieć, że już na początku XX wieku dzieje Polski były dobrze znane w odległej Japonii. Na przykładzie polskiej przeszłości wychowawcy japońscy wyjaśniali uczącym się dzieciom w szkołach jak niebezpieczne jest sąsiedztwo państwa z silnie rozwiniętymi instynktami zaborczymi. W japońskich podręcznikach szkolnych zjawił się rozdział poświęcony dalekiej Polsce, jej rozbiorom i walce o wyzwolenie spod jarzma moskiewskiego.
W jednym z wywiadów prasowych w 1910 roku mówił Bronisław Piłsudski:„Polska i Polacy posiadają sympatię u ludów Wschodu, w Japonii, jak i w Chinach. Osłabia się ta jednak sympatia tym, że zbyt mało o nas wiedzą, a często od obcych dowiadują się rzeczy kłamliwych i krzywdzących nas. Chodziłoby więc o wytworzenie bezpośrednich stałych stosunków. Myśl ta zajmowała mię od dawna... Nie zapominajmy, że losy narodów przestały już zależeć od jednej, dotychczas wszechpotężnej, rasy białej. Na widownię występują potężne narody azjatyckie, z którymi już się liczą najdumniejsze szczepy aryjskie. A im dalej, tym więcej się będą musiały z nimi liczyć. A więc chodzi może nie tylko o zdobycie platonicznej sympatii”...
Wydaje się, że w dzisiejszym burzliwie zmieniającym się świecie, gdy narody azjatyckie odgrywają coraz donioślejszą rolę w historii ludzkości, słowa te sprzed 90 lat brzmią szczególnie aktualnie.

Niestety, nawet bardzo czynne i bogate w dokonania życie musi zgasnąć i zapaść się w otchłanie nicości. Bronisław Piłsudski nie doczekał odrodzenia niepodległości tak przezeń umiłowanej Polski. Zmarł tragicznie w maju 1918 roku, tonąc w falach Sekwany. Pochowano go na cmentarzu Montmorency pod Paryżem, gdzie się znajduje skromny pomnik, na którym wciąż się zjawiają żywe kwiaty, składane tu przez rodaków, pamiętających o wielkim polskim patriocie i uczonym.

Mikołaj Przewalski




Mikołaj Przewalski przyszedł na świat 31 marca 1839 roku w miejscowości Kimborowo na Smoleńszczyźnie w niezbyt zamożnej rodzinie ziemiańskiej. Na tych terenach wśród morza ruskiej ludności rolniczej, gęsto rozsiane ongiś były mniejsze i większe zagrody, dworki i dwory szlacheckie, należące do najlepszego starożytnego rycerstwa polskiego, osadzanego tu, na dawnym polsko - moskiewskim pograniczu, w XVI - XVII wieku przez monarchów polskich w celu umocnienia rubieży Najjaśniejszej Rzeczypospolitej. Czasy się odmieniły, tereny te na stałe weszły w skład Cesarstwa Rosyjskiego; niektóre rody polskie pozostały przy wierze ojców, większość jednak przeszła na prawosławie i zasiliła naród rosyjski elementem w najwyższym stopniu wartościowym, dzielnym, inteligentnym, odważnym i dynamicznym. Obok Glinków, Czajkowskich, Ciołkowskich, Bernackich, Połońskich, Żongołłowiczów, Narbutów, Ciechanowiczów, Łobaczewskich, Nowickich znaleźli się w tym gronie i panowie Przewalscy.
Ten znakomity podróżnik i autor wielu doniosłych ustaleń naukowych dotychczas uchodzi za rdzennie rosyjskiego reprezentanta nauki geograficznej. Tymczasem jest inaczej. Jeszcze jego dziadek, zamieszkały w majętności Skuratowo na Witebszczyźnie, miał na imię Kazimierz i był czystej krwi szlachcicem polskim. Z nie ustalonych bliżej powodów (wydaje się, że chodziło o jakiś dramatyczny zatarg między krewnymi i sąsiadami) pan Kazimierz w końcu XVIII wieku musiał uciekać do Rosji, gdzie przeszedł na prawosławie i otrzymał nowe, z ruska brzmiące imię - Kuźma. W zbiorach Archiwum Narodowego Białorusi w Mińsku (f. 2512, z. 1, nr 99, str. 108 - 114), w księdze genealogicznej szlachty guberni witebskiej znajduje się Wywód familii urodzonych Przewalskich herbu Łuk, w którym czytamy: „Karniło Anisymowicz Przewalski, czując się z daru natury zdolnym do okazania zasług Ojczyźnie, y duchem męstwa będąc zagrzany, jeszcze za króla Stefana (Batorego) do wojennej zaciągnął się służby, gdzie szczególną pracą y gorliwością dowodząc męstwa swego, dosłużył się rangi rotmistrza wojsk kozackich, y w tym już stopniu, gdy na wyprawie wojennej pod Połockiem y Wielkiemi Łukami licznemi siebie zasługami oznaczył; wówczas wspomniony Król Polski Stefan, powodowany sprawiedliwym przeświadczeniem się o dzielności tego Rycerza, przywilejem swoim w dacie 1581 roku Nowembra 28 dnia nadanym, udarował onego tytułem szlachectwa polskiego i herbem, Łuk zowiącym się, którego kształt y rysunek na autentycznym przywileju jest taki: „Ma być w polu czerwonym Łuk napięty z strzałą do góry obróconą, w hełmie trzy pióra strusie”.
Jakową otrzymawszy godność, tenże Karniło Przewalski y przedłużając przed się wziętą służbę, coraz większe dawał dowody swey gorliwości, y tym do chwały wiodącym postępując krokiem w późniejszym czasie, to jest: w roku 1589 miał sobie nadano od witebskiego wojewody, starosty wieliżskiego y surażskiego Mikołaja Sapiehy pięć służb ludzi, to jest: w Województwie Witebskim trzy, Szyszczynkę, Juduniewską y Ostrowską, a we włości wieliżskiej dwie, Pusłowską Bobrową Łukę y w Syczowie ze wszystkim, co tylko do tych służeb należało (...).
Ten zatem przodek familii ichmościów Panów Przewalskich zasługami y męstwem nabywszy przyzwoitey rangi a oraz tytułu y prawa obywatelstwa, odtąd owoców prac swoich umyślił zażywać, y udaliwszy się od służby wiódł żywot obywatelski, w ciągu którego wydał na świat dwóch synów, Gabryela y Bohdana”...
Na podstawie innych źródeł archiwalnych można ustalić, że najstarszym gniazdem tego rodu była miejscowość Przewały na Chełmszczyźnie, a pierwotna wersja nazwiska miała formę „de Przewały”. Według wszelkiego podobieństwa król Stefan w 1581 roku, nadając herb Łuk Kornelowi Przewalskiemu, nie tyle go nobilitował, ile potwierdzał dawne szlachectwo, z faktu bowiem, że rycerz ten miał rangę rotmistrza niechybnie wynika, że musiał być już przed tym szlachcicem, szarże bowiem oficerskie w dawnej Rzeczypospolitej przysługiwały wyłącznie reprezentantom stanu szlacheckiego. Inna rzecz, że Kornel Przewalski, jak to człowiek wojskowy, nie miał papierów na formalne potwierdzenie swego rodowodu, a król Stefan, by tę lukę wypełnić, nadał mu nowy przywilej i herb. Nie wiemy, czy pierwotnym godłem tego rodu też był Łuk, czy też jakiś inny wizerunek.
Wracając do potomstwa Kornela Przewalskiego, możemy stwierdzić, że syn Gabryela Hrehory wziął w posagu od panny Krystyny z domu Hościłowicz połowę majętności Skuratowo w powiecie witebskim, która na kilka stuleci stała się odtąd głównym siedliskiem rodu Przewalskich. Synowie Hrehorego (Leon, Jan i Wawrzyniec) dali początek dalszej potężnej fali tego domu. Kolejne męskie pokolenie liczyło już długi zastęp rycerzy: Jan, Michał, Samuel, Piotr, Franciszek (synowie Jana); Jakub, Józef, Jan, Samuel, Tomasz (synowie Leona); Marcin, Dymitr, Antoni (synowie Wawrzyńca). Była to druga połowa XVII wieku. Odtąd ród Przewalskich, mężnych rycerzy polskich, kwitł i mnożył się szeroko po całych rozległych Kresach Wschodnich - od Wilna po Smoleńsk. Do jednej z części tego domu należał też wielki podróżnik.
Koleje losu tego, jak i innych rodów polskich na ziemiach wschodnich dawnej Rzeczypospolitej, były zmienne i dramatyczne. Część Przewalskich zmuszona została przejść na prawosławie, inna część trwała przy katolicyzmie i polskości. Była też z tego powodu szykanowana przez carat w XIX wieku. Policyjna Lista zamieszkałych w Guberni Witebskiej urzędników wyznania rzymsko-katolickiego, zwolnionych ze służby po 1863 roku (znajdująca się w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1866, nr 181) donosi m. in. o tym, że prześladowaniu zostali poddani: „radca tytularny Jan (Iwan) Przewalski, który zajmuje się służbą prywatną”, jak też „były pomocnik akcyzowego nadzorcy powiatu dyneburskiego, koleżski asessor Grzegorz (Grigorij) Przewalski, który trudni się na gospodarstwie”...
Tak więc, jak wspomnieliśmy, Mikołaj Przewalski urodził się na Smoleńszczyźnie. Tamże ukończył gimnazjum i wstąpił następnie do Akademii Wojskowej w Petersburgu. Po jej ukończeniu skierowany został do Warszawy w charakterze wykładowcy historii i geografii w szkole podoficerskiej. (Władze rosyjskie bardzo chętnie posługiwały się na terenie okupowanej Polski zruszczonymi Polakami w celu przeprowadzania polityki imperialnej, bowiem biologiczni Polacy z wielką łatwością wczuwali się w świat wewnętrzny rodaków i nieraz dawali się użyć jako nadzwyczaj skuteczni rusyfikatorzy; świadomie lub nie). Wydaje się jednak, że M. Przewalski pod tym względem się nie sprawdził, w 1867 roku bowiem skierowany został na przeciwległy kraniec gigantycznego cesarstwa, aż do Irkucka, gdzie mu powierzono kierownictwo pracami naukowo - badawczymi nad przyrodą Zabajkala. Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne poleciło mu dodatkowo prowadzenie badań geograficznych, florystycznych, faunistycznych, klimatologicznych, geologicznych w unikalnym pod wieloma względami Kraju Ussuryjskim. Dwa lata spędził Przewalski nad granicą z Mandżurią, a obserwacje w tym okresie poczynione wyłuszczył na stronach swej pierwszej książki, w której wiele wnikliwych akapitów poświęcił m. in. opisowi egzotycznego tygrysa ussuryjskiego, jedynego gigantycznego kota, żyjącego w tak surowych warunkach przyrodniczych.
W roku 1870 odbył uczony z grupą towarzyszy swą kolejną, również liczącą tysiące kilometrów, wyprawę; tym razem z Kiachty przez Mongolię do Pekinu i stamtąd do górnego biegu rzeki Jangcy poprzez pustynię Gobi i znów do Irkucka.
W czasie tych, przebiegających w wyjątkowo trudnych warunkach, wypraw z wielką wyrazistością przejawił się nad wyraz twardy, władczy, bezwzględny i nieustępliwy charakter tego oficera. Nie znał on, co to jest słabość, łagodność czy zwykła ludzka wyrozumiałość. Wystarczyła chwila chwiejności czy cień niesubordynacji ze strony któregoś z członków wyprawy, a zostawał natychmiast i nieodwołalnie wydalony z zespołu, złożonego z mężczyzn o żelaznych nerwach i mięśniach, zdolnych do pokonywania wszelkich przeszkód, burz, pustyń, mrozów, głodu, pragnienia, wreszcie tęsknoty i jakichkolwiek „miękkich” uczuć. Wśród każdego narodu takie bohaterskie, budzące zgrozę swą stanowczością typy osobowości stanowią wielką rzadkość. Są one wręcz „niemożliwe” we współżyciu z „normalnymi” ludźmi, lecz są też niezastąpione wówczas, gdy trzeba dokonać czynów ewidentnie przekraczających możliwości zwykłego zjadacza chleba. Takim był Mikołaj Przewalski, był zaprzeczeniem - świadomym i programowym - tego, co się pospolicie zwie „człowiekiem dobrym”. A nie jest to sprawa tak prosta do oceny z etycznego i psychologicznego punktu widzenia, jak może się wydawać na pierwszy rzut oka.
Oto Fryderyk Nietzsche, znakomity filozof i psycholog, w dziele Wola mocy próbuje rozwikłać dialektykę takiego usposobienia.
„Wzrost wzwyż i w złość idzie społem... „Dobroć” jako najsubtelniejsza mądrość niewolników, dla wszystkiego posiadająca względy, a przeto względów doświadczająca.
Fizjologia dobrych. - Dobroć występuje w rodzinach, w narodach jednocześnie z występowaniem neurozy.
Typ stanowiący przeciwieństwo: prawdziwa dobroć, dostojność, wielkość duszy płynąca z bogactwa,... - która nie obdarowuje żeby odejmować, która nie chce przez to się wynosić, iż jest dobrotliwa, - rozrzutność jako typ prawdziwej dobroci, bogactwo osobowości jako warunek uprzedni...
Instynkt dekadencji w człowieku dobrym:
1) Inercja; nie chce on się już zmieniać, nie chce się uczyć dalej, jako „dusza piękna” zamyka się w sobie samym;
2) Niezdolność do oporu; np. we współczuciu, - ustępuje (pobłażliwy, „tolerancyjny”, rozumie wszystko...);
3) Kieruje w nim wszystko, co jest cierpiące i wydziedziczone - instynktownie spiskuje przeciw silnym;
4) Potrzebuje wielkich narkotyków, - jak „ideał”, „człowiek wielki”, „bohater”, - marzy...
5) Słabość, objawiająca się w bojaźni przed afektami, silną wolą, przed „tak” i „nie”: jest miły, żeby nie być zmuszonym do wrogości, żeby nie być zmuszonym do zajęcia stanowiska;
6) Słabość, wyrażająca się w umyślnej ślepocie wszędzie, gdzie, być może, potrzebny byłby opór („humanitarność”);
7) Daje się uwodzić wszystkim wielkim decadens: „Krzyżowi”, „miłości”, „świątyni”, „czystości” - w gruncie rzeczy samym tylko niebezpiecznym pojęciom i osobom;
8) Występność intelektualna: - Nienawiść prawdy, ponieważ nie przynosi ona z sobą „uczuć pięknych”, nienawiść prawdziwości”.
Człowiek dobry jest „dobry” tylko w cudzysłowie; jest dla wyższej kultury i dla wyższej organizacji społeczeństwa niebezpieczny. Składa on sobie samemu w ofierze przyszłość ludzkości, wrogi jest wszelkim perspektywom, poszukiwaniom nowego i lepszego, przygodom, twórczemu niezadowoleniu z siebie. Neguje cele, zadania, w których nie odgrywa roli głównej. Jest bezczelny i nieskromny jako typ „najwyższy” i do wszystkiego nie tylko chce swój głos wtrącać, lecz sądzić...
„Człowiek dobry jako pasożyt. Żyje on kosztem życia; za pomocą kłamstwa neguje realność jako przeciwnik wielkich popędów instynktownych życia, jako epikurejczyk w małym szczęściu, odtrącający wielką formę szczęścia jako niemoralną”. Jest to typ człowieka nieudany i właśnie on narzuca moralność silniejszym od niego, by w ten sposób zachować siebie unieszkodliwiając ich, lepszych.
Trudno precyzyjnie określić, jaka część surowego i twardego usposobienia Mikołaja Przewalskiego wynikała z predyspozycji wrodzonych, jaka była wynikiem zbiegu okoliczności zewnętrznych, a jaka skutkiem świadomego samowychowania i samokreowania. Z pewnością jednak wszystkie te czynniki odegrały swą rolę - choć nie jednakową - w tym, że osobowość tego wielkiego człowieka była taka a nie inna. Przecież w psychice człowieka„nie ma rozwoju liniowego, istnieje tylko krążenie wokół jaźni”.I celem jest możliwie precyzyjne i uczciwe samopoznanie w celu dalszego osiągnięcia wewnętrznej harmonii. Carl Gustaw Jung pisze: „Aby doszło do tej przemiany, konieczne jest wyłączne ześrodkowanie się na centrum. Człowiek musi się przy tym wystawić na zwierzęce impulsy nieświadomości, nie utożsamiając się z nimi i nie uciekając od nich. Musimy trwać na stanowisku, co, naturalnie, oznacza często napięcie prawie nie do zniesienia... Im bardziej jesteśmy świadomi siebie dzięki samopoznaniu i odpowiedniemu do tego postępowaniu, tym cieńsza staje się warstwa indywidualnej nieświadomości, nakładająca się na nieświadomość zbiorową. W ten sposób powstaje świadomość, która nie jest już uwięziona w drobiazgowym, przewrażliwionym osobistym świecie „ja”, ale uczestniczy w obszerniejszym świecie obiektywnym... Co na niższym szczeblu było okazją do najdzikszych konfliktów i panicznych afektów, teraz, obserwowane z wyższego poziomu osobowości, wydaje się jak burza w dolinie, na którą patrzymy ze szczytu wysokiej góry. Nie znaczy to, że burza utraciła swoją realność, ale człowiek znajduje się już nie w niej, lecz ponad nią”. Lektura pism i listów Mikołaja Przewalskiego niezbicie dowodzi, że ma się w tym przypadku do czynienia z osobowością dojrzałą i potężną, która świadomie obrała najtrudniejszą drogę życiową, niedostępną ludziom pospolitym i w obiegowym tego słowa znaczeniu „dobrym”. Ten nadludzki hart pozwolił mu też na dokonanie czynów, które zmusiły cały świat do wstrzymania oddechu ze zdumienia.
Warto może w tym miejscu zaznaczyć, że surowy i nieugięty charakter Przewalski przejawiał jeszcze w dzieciństwie i w okresie gimnazjalnym. Z biegiem lat te cechy dopiero się wyraziściej rysowały i krystalizowały. Nic w tym dziwnego -„Człowiek się nie zmienia, lecz życie jego i koleje, tj. jego charakter empiryczny, są tylko rozwinięciem charakteru intelligibilnego, rozwojem zdecydowanych, widocznych już u dziecka, zadatków, jego koleje są więc niejako wyraźnie określone już przy jego urodzeniu i aż do końca pozostają w istocie te same... - Czego człowiek właściwie i w ogóle chce - dążenie jego najgłębszej istoty i cel, do jakiego zgodnie z nim zmierza - tego nie zdołamy nigdy zmienić za pomocą zewnętrznego wpływu na niego, pouczenia; inaczej moglibyśmy go przetworzyć” - słusznie zauważał Arthur Schopenhauer...
Kolejna, trzecia, ekspedycja pod dowództwem pułkownika M. Przewalskiego wyruszyła w 1879 roku w kierunku Tybetu poprzez pustynię Takla-Makan, góry Nańszań i dalej. Śnieżne burze, niedojadanie, choroby, prawdziwe bitwy z bandami górskich rozbójników stanowiły kanwę tej wyprawy. W odległości około 200 kilometrów od Lhasy, stolicy niepodległego wówczas Tybetu, wyprawa Przewalskiego została powstrzymana i zawrócona przez regularne oddziały wojska tybetańskiego, z którym kilkunastoosobowy oddział, nawet złożony z najtwardszych chłopów, bądź co bądź zmierzyć się nie mógł. Chociaż w zapiskach z tej wyprawy M. Przewalskiego wciąż na nowo pobrzmiewają notki nader wojownicze - stara polska krew rycerska niełatwo dawała się nakłonić do kompromisów. Lecz władze Tybetu, jak i ludność tamtejsza, stanowczo nie życzyły sobie widzieć Rosjan na swym terytorium. Dlatego garstka uzbrojonych i mężnych podróżników musiała się jednak cofnąć. W drodze powrotnej Przewalski, jako pierwszy Europejczyk, zbadał dokładnie Kukunor i wytoki rzeki Huang Ho.
Nie ma tu miejsca na szczegółowy opis zdarzeń i przygód, które się w czasie tej wyprawy przydarzyły, choć opowiadanie o nich mogłoby być naprawdę interesujące. Możemy jedynie powiedzieć za Plutarchem z Cheronei, który w Żywotach sławnych mężówusprawiedliwiał oszczędność swego opisu zdarzeń: „Proszę czytelników o wyrozumiałość, jeżeli nie opowiadam szczegółowo wszystkich zdarzeń ani nawet żadnego z najgłośniejszych, lecz przeważną ich część szybko przebiegam. Ani bowiem nie piszę historii, ani cnota i przewrotność nie objawiają się bynajmniej w najsławniejszych czynach, lecz nieraz postępek, jedno słowo i jakiś żart lepiej dają poznać charakter niż bitwy z dziesiątkami trupów, największe szyki bojowe i oblężenie miast. Jak więc malarze starają się odtworzyć podobieństwo twarzy i rysów z oka, w którym się objawia charakter, a o resztę części portretowanego niewiele się troszczą, tak mnie należy pozwolić na to, bym bardziej wgłębiał się w szczegóły odbijające duszę i za pomocą nich tworzył obraz każdego żywota, a innym pozostawił wielkości i walki”.
Jedną z charakterystycznych i zaskakujących cech usposobienia Przewalskiego była jego ostro zarysowana niechęć do płci pięknej. Cecha ta powodowała nieraz, że znakomity ten mąż trafiał w sytuacje dość kłopotliwe. O jednym z takich wypadków opowiada profesor Benedykt Dybowski w swych wspomnieniach. Otóż po przyjeździe do syberyjskiej miejscowości Chabarowka Mikołaj Przewalski otrzymał przydział na czasowe zamieszkanie w domu akuszerki Porozowej, niewiasty wykształconej, oczytanej, a przy tym energicznej i dzielnej. Pan Mikołaj, który - jak pisze Dybowski, „antypatycznie nie lubił kobiet” - po zostawieniu tam rzeczy udał się był do Dybowskiego i innych kolegów - uczonych, z którymi spędził cały dzień. Gdy miał wracać „na kwaterę”, stał się jednak uczestnikiem pewnego zabawnego zajścia. Lecz oddajmy głos profesorowi Dybowskiemu, który w swym Pamiętniku poświęca wiele ciepłych słów panu Mikołajowi, a między innymi opowiada i o tym zdarzeniu: „Pomiędzy panią Porozową a Przewalskim zaszła mała scysja, którą muszę tutaj opisać, bo ona daje poznać jedną z oryginalnych stron tego znakomitego podróżnika, a mianowicie jego dziwaczną nienawiść do kobiet. Przewalskiego, jako lokatora, przyjęła pani Porozowa bardzo uprzejmie, wskazała mu dwa pokoje do jego rozporządzania, zapytała, czy nie potrzebuje pościeli itd. Na tę uprzejmość damy Przewalski odpowiedział szorstko, że nie potrzebuje, kazał swojemu nowemu dienszczykowi wyrzucić łóżko z pierwszego pokoju i wnieść do niego wszystkie rzeczy, a sam opuścił mieszkanie. Akuszerka widząc, że spać na łóżku nie chce, lecz będzie spał na ziemi, kazała swojej służącej wymyć podłogę i zapalić w piecu dla przesuszenia mieszkania. Gdy wrócił Przewalski i spostrzegł, że wymyto podłogę, zawołał gniewnie na służącego, kto ci kazał moczyć podłogę; ten się uniewinniał mówiąc, że to „barynia” kazała swojej służącej myć podłogę. Na to z pasją zawołał Przewalski: „powiedz baryni”... i tu dodał parę epitetów niecenzuralnych, „cztoby ona nie sowała nosa nie w swoi dieła”, trzasnął drzwiami i wyszedł. Tego dnia po wieczerzy, przy której byliśmy obecni wszyscy, gremialnie idąc do swoich kwater, odprowadziliśmy po drodze Przewalskiego i zatrzymaliśmy się przed domem, w którym miał nocować. Puka tedy do drzwi raz i drugi, ale drzwi się nie otwierają; zaczyna kołatać silniej, lecz i to nie pomaga. Bębni na koniec kułakami, złości się, łaje, zwymyśla. Wszystko na próżno. Śmieją się wszyscy obecni towarzysze. Baranow mówi, „a widzisz, trzeba być grzecznym z niewiastami. chwaliłeś się, żeś złajał zupełnie niesłusznie damę, która chciała ci zrobić usługę, każąc myć podłogę, masz teraz za swoje”. Żartowano, lecz trzeba było się obejrzeć za środkiem umożliwiającym dostanie się Przewalskiemu do mieszkania. Spostrzeżono puste beczki, stojące u jednego z pobliskich domów, przytoczono jedną z tych beczek, postawiono na sztorc, a na niej stanął Przewalski i zdołał otworzyć okno, przez które dostał się do mieszkania. Nazajutrz cała ta historia dała temat do licznych żartów i dowcipów. Przytoczyłem przy tej okoliczności wiersz niemieckiego poety:
Gehe den Weibern zart entgegen,
So gewinnst sie auf ein Wort”.
Tyle Benedykt Dybowski...

Trasa następnej, czwartej, wyprawy pod kierunkiem sławnego już na cały świat badacza rozpoczęła się w roku 1884 i wiodła z Kiachty przez Urgę (Ułan Bator) do Kukunoru, Chin, następnie do dorzecza rzeki Tarymu i do jeziora Issyk-kul. Także ta podróż trwała kilka lat, a przerwana została nieoczekiwanym i przedwczesnym zgonem Przewalskiego w roku 1888, w czasie pobytu w mieście Karakol (obecnie Przewalsk) na południowych krańcach Imperium Rosyjskiego.
W trakcie swych długotrwałych, a przebiegających w ekstremalnych warunkach wypraw badawczych Mikołaj Przewalski i jego współpracownicy (wśród których, zaznaczmy, zawsze znajdowali się Polacy) dokonali mnóstwa odkryć w zakresie geografii, florystyki, nauki o faunie, etnografii, meteorologii, klimatologii, mineralogii, jak też w innych dziedzinach wiedzy. M. Przewalski uchodził - i rzeczywiście był - za bliskiego przyjaciela cesarza Rosji, został awansowany do rangi generała i odznaczony szeregiem najbardziej zaszczytnych orderów i medali tego państwa. Nie zwracał jednak uwagi ani na marny blask sławy, ani na pogardzane przezeń bogactwo, całą swą ogromną energię i błyskotliwy umysł oddając w służbę rozwojowi nauki. Jego transgresyjna i perfekcjonistyczna natura nastawiona była od początku na wielkie i niezwykłe czyny. Z biegiem lat też ich dokonała, był bowiem Mikołaj Przewalski niewątpliwie jednym z najwybitniejszych i najsławniejszych badaczy przyrody w dziejach nauki światowej...
Podsumowując wszystko, cośmy na ten temat powiedzieli powyżej, można stwierdzić, że główną zasługę Przewalskiego stanowi zbadanie Azji Środkowej. Kilka razy przeciął Mongolię, bawił w Chinach Północnych, w pustyniach Gobi, Ała-szanu i Ordosu, w górach Niańszanu, Kueń-łunu i Tybetu. W Chinach Północnych zbadał Cajdam, pustynię Takla-Makan i pozbawione wytoków jezioro wędrujące Lobnor, Dżungarię i góry wschodniego Tienszanu. Długość tras wędrówek Przewalskiego sięgnęła 33 268 km, z których 31 551 km przebiegało Chiny i Mongolię. Podróże te obfitowały w doniosłe odkrycia i dały różnorodne wyniki naukowe. Wszystkie swe marszruty Przewalski przeniósł na mapę, przy czym wykresy topograficzne opierał na 231 punkcie hipsometrycznym i na 63 astronomicznych. Podał charakterystykę warunków przyrodniczych obszernych fizyko-geograficznych regionów Azji Środkowej według następujących wskaźników: ukształtowanie terenu, klimat, rzeki i jeziora, świat roślinny i zwierzęcy.
Jemu się udało opisać przyrodę zwiedzanych terenów w ścisłym powiązaniu wzajemnym wszystkich jej ogniw.  Przewalski udowodnił, że pustynia Gobi nie jest wzniesieniem; w stosunku do najwyższych otaczających ją gór stanowi ona raczej gigantyczną czaszę z nierównym dnem. Ustalił, że północna granica gór Tybetu w rzeczywistości leży o 300 km dalej na północ, niż mniemano przed nim; że kierunek centralnoazjatyckich pasm górskich biegnie przeważnie wzdłuż szerokości geograficznej; stwierdził, że geograf niemiecki Aleksander Humboldt był w błędzie, gdy teoretycznie zakładał możliwość istnienia tu siatki wzajemnie przecinających się pasm górskich. Przewalski jako pierwszy zwiedził i opisał pasma systemu Kueńłuniu, ustalił, że Nańszan nie jest jednym łańcuchem górskim, lecz stanowi cały ich system. Odkrył i jako pierwszy opisał najwyższe pasma gór, takie jaki Burchan-Budda, Humboldta, Rittera, Akatag (Przewalskiego), Cajdam i in. Dotarł do górnego biegu wielkich rzek Chin Jancy-czian, Huang Ho. Na podstawie przeprowadzonych regularnych obserwacji meteorologicznych Przewalski podał pierwszą charakterystykę klimatologiczną Azji Środkowej, ustalił m.in. ostro kontynentalny charakter klimatu Gobi. Zdecydowanie uwypuklał znaczenie wiatru jako ważnego czynnika kształtującego rzeźbę terenu w pustyniach Azji Środkowej. Przewalski zgromadził unikatowe zbiory flory i fauny Azji Środkowej, zestawił herbarium z około 16 tysięcy roślin, przedstawiających 1700 gatunków, na którego podstawie botanicy opisali 218 nowych gatunków i 7 rodzajów. Zebrał ogromną kolekcje okazów fauny, liczącą 702 ssaków, 5010 ptaków, 1200 płazów i gadów, 643 ryby; także w tym zbiorze znalazły się dziesiątki nowych gatunków. Odkrył na terenie Azji Środkowej i opisał dzikiego wielbłąda i dzikiego konia.
Przewalski zebrał także mnóstwo danych dotyczących biologii i ekologii świata roślinnego oraz zwierzęcego Azji Środkowej. Jego podróże przykuwały do siebie uwagę szerokich kół naukowych; wykonane przezeń obserwacje astronomiczne i meteorologiczne, jak też kolekcje zoologiczne i botaniczne opracowywane były później przez wielu uczonych rosyjskich. Dzieła tego podróżnika, napisane z wielkim talentem literackim, w ciągu krótkiego okresu czasu zyskały mu sławę światową i zostały wydane w kilkunastu językach. Badania Przewalskiego otworzyły nowy okres słynnych rosyjskich wypraw naukowych do Azji Środkowej, na czele których stanęli M. Piewcow, G. Potanin, W. Roborowski, G. Grum - Grzymajło, P. Kozłow, W. Obruczew i inni.
Prace Przewalskiego zyskały światowe uznanie: został nagrodzony medalami wielu rosyjskich i zagranicznych towarzystw naukowych, wybrany na członka honorowego Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego (1880) oraz wielu innych rosyjskich i obcych tego typu organizacji... W 1946 roku ustanowiony został złoty medal imienia Przewalskiego, nadawany przez Towarzystwo Geograficzne ZSRR. Imieniem Przewalskiego nazwano: miasto, w którym on zmarł (b. Karakol), odkryty przezeń łańcuch górski w systemie Kueń-Łuń, lodowiec na Ałtaju, cypel wyspy Iturup (wyspy Kurylskie), przylądek jeziora Bennetta (Alaska) oraz szereg gatunków zwierząt i roślin, odkrytych przezeń w trakcie podróży po Azji Środkowej.

Oktawiusz Wincenty Radoszkowski




Rosyjski Encikłopiediczeskij Słowar F. Brockhausa i J. Efrona (t. 26, s. 98, Petersburg 1899) jest stanowczo zbyt oszczędny gdy podaje: „Radoszkowskij Oktawian Iwanowicz - entomolog, generał - lejtnant. Wykształcenie uzyskał w warszawskiej szkole Artylerii (obecnie akademia), gdzie później miał prelekcje z wyższej matematyki i artylerii. Znany jako specjalista od błonkoskrzydłych; przez pewien czas był prezydentem towarzystwa entomologicznego, nad którego rozwojem niemało się natrudził. Opublikował szereg artykułów poświęconych systematyce błonkówek w Horae Soc. Entom. Rossicae oraz w Biulletin de la Societe des Nat. de Moscou”.
Oktawiusz Wincenty Radoszkowski urodził się 7 sierpnia 1820 roku w Łomży. Ojcem jego był Jan Chryzostom Bourmeister, matką rodowita szlachcianka polska Zuzanna Lewandowska.
Jan Chryzostom Bourmeister pełnił funkcję asesora Trybunału Cywilnego województwa mazowieckiego, był właścicielem dóbr Drogoszewo w powiecie łomżyńskim. Zgodnie z polską tradycją został „adoptowany” do rodu i herbu na życzenie Stanisława Radoszkowskiego (herbu Szala) i przybrał w roku 1828 podwójne nazwisko Bourmeister - Radoszkowski, używane odtąd w tej właśnie formie przez wszystkich członków rodziny.
Nie możemy się wgłębiać w skomplikowany splot stosunków prywatnych, które umotywowały te posunięcia. Dla nas jest istotne, że Oktawiusz Wincenty kończył gimnazjum w Warszawie w latach 1828 - 34; następnie przez parę lat uczył się na wydziale technicznym dwuletnich Kursów Dodatkowych Pedagogicznych w tymże mieście; zaś w latach 1838 - 46 studiował w Akademii Artylerii w Petersburgu, a w 1846 - 50 tamże wykładał dyscypliny matematyczne, a dokładniej - matematykę wyższą i geometrię wykreślną. Jako kadrowy oficer pełnił też służbę polową, a jako specjalista od broni palnej był przez pewien okres zatrudniony w zakładach zbrojeniowych na Uralu. W roku 1855 brał bezpośredni udział w Wojnie Krymskiej, mając szarżę kapitana artylerii. W roku akademickim 1857 - 1858 prowadził teoretyczny i praktyczny kurs obsługi broni palnej w Wyższej Szkole Strzeleckiej w Carskim Siole.
Przez szereg lat Radoszkowski był zatrudniony w różnych instytucjach wojskowych Rosji w charakterze inżyniera i konstruktora; zajmował się fortyfikowaniem twierdz (m. in. w Dęblinie, Modlinie, Cytadeli Warszawskiej); opracowywał projekty środków transportowych artylerii; działał w składzie rozmaitych wojskowych komisji itd. W 1861 roku otrzymał szarżę pułkownika.
Prawdopodobnie był świadom szykującego się powstania polskiego i, nie chcąc być użytym przeciwko rodakom, złożył podanie o dymisji. Nie zadośćuczyniono wszelako jego życzeniu, musiał, jak wielu innych oficerów polskiego pochodzenia, pozostać w składzie garnizonu petersburskiego.
Dopiero w roku 1865 zezwolono mu na krótki wyjazd do Królestwa Polskiego celem załatwienia spraw spadkowych po zgonie brata, po którym odziedziczył kamienicę na warszawskim Lesznie oraz dobra rodowe Drogoszewo. Następnie powrócił ponownie do stolicy Cesarstwa, gdzie nadal pełnił odpowiedzialne funkcje w dziedzinie wojskowości. Karierę kończył w randze generała lejtnanta armii rosyjskiej czyli generała dywizji.
Po przejściu w 1879 roku na własną prośbę na emeryturę przeniósł się do Warszawy. Uprawiał tu działalność społecznikowską i filantropijną; był kuratorem Szpitala Wolskiego, wybudował przy nim tzw. sale zarobkowe dla rekonwalescentów, co umożliwiało podjęcie pracy zarobkowej przez osoby niepełnosprawne i cierpiące biedę.


*         *         *


Nie dla swej - i owszem, wcale przyzwoitej - kariery wojskowej pozostał ten człowiek w annałach nauki polskiej, rosyjskiej i europejskiej. Chodzi o to, że na marginesie pracy podstawowej uprawiał on też nader intensywną działalność naukową, znajdując ku temu środki we własnej kieszeni, a czas - w wolnych od służby żołnierskiej godzinach.
Oktawiusz Wincenty Radoszkowski od wczesnych lat interesował się entomologią i zgłębiał tę dziedzinę wiedzy na drodze samokształcenia. Zainteresowania te ukształtowały się jeszcze na warszawskich kursach pedagogicznych pod wpływem przede wszystkim profesora Antoniego Wagi. Samodzielnie wybierał się do odnośnych zbiorów w Berlinie, Budapeszcie, Londynie, Paryżu, Petersburgu, by je badać i nawiązać kontakt ze specjalistami.
Jako naukowiec zajmował się przede wszystkim gatunkami z rodzaju Bombus należącymi do klasy pszczołowatych. Pozostawił 113 publikacji, w których opisał ponad 700 nowych gatunków owadów.
Przez cały okres znajdowania się na służbie w armii carskiej Radoszkowski musiał odbywać liczne i częste delegacje do różnych zakątków Imperium. Postarał się więc, jako zapalony entomolog i inteligentny człowiek, wykorzystać tę okoliczność w celu zaspokojenia swych zainteresowań poznawczych. Nieustannie gromadził zbiory owadów z różnych okręgów Rosji, przy czym zachęcał do tego również swych uczniów, podwładnych i kolegów. Był oficerem wysokiej rangi i losy niemałej liczby ludzi zawisły od jego dobrej lub złej woli. Nie chcemy twierdzić, że zacny żołnierz i profesor szantażował swych podwładnych lub wywierał na nich naciski, nadużywając położenia służbowego (oby takiego rodzaju „nadużycia” zdarzały się jak najczęściej!), lecz ponieważ pasje naukowe Radoszkowskiego stanowiły tajemnicę poliszynela, wielu ludzi z tych czy innych pobudek - w ogromnej większości zresztą szlachetnych, a zawsze w skutkach pożytecznych - uważało za swój obowiązek sprawienie mu radości przez dostarczenie rzadkiego okazu fauny entomologicznej.
W 1859 roku Radoszkowski został jednym z członków - założycieli Rosyjskiego Towarzystwa Entomologicznego, które skupiło w swych szeregach zastęp ludzi, uprawiających od lat tę naukę jako osobiste hobby. Byli w tym gronie też liczni wojskowi, w tym niemało polskiego pochodzenia. Radoszkowski w latach 1861/1867 pełnił w tym zacnym zgromadzeniu funkcje wiceprezesa, a w latach 1867/1879 - prezesa, przy czym zamanifestował nie lada zdolności organizacyjne. Uzyskał na cele Towarzystwa wcale pokaźne fundusze, nabył wyposażenie, połączył Rosyjskie Towarzystwo Entomologiczne kontaktami z dużą liczbą organizacji o podobnym ukierunkowaniu na całym świecie. Widać miał ku takiej działalności przysłowiową „iskrę Bożą”, a i nawyki służby oficerskiej (dokładność, energia w postępowaniu, obowiązkowość, pracowitość, precyzja i inteligencja w stawianiu i rozwiązywaniu zadań) nie były bodaj bez znaczenia.
Niekiedy się twierdzi, że O. W. Radoszkowski uległ „wynarodowieniu”, „rusyfikacji”, „nie czuł się już Polakiem” itp. Nie jest to zgodne z prawdą. Oczywiście, dziesięciolecia przebywania w Rosji i służba w jej wojsku nie mogły nie wywrzeć wpływu na jego usposobienie, język, mentalność, stereotypy postępowania. Ale też nie mogły znieść pierwotnych wpływów domu rodzinnego, szkół polskich, kultury ojczystej. Wcale nie było sprawą przypadku, że najściślejsze więzy współpracy naukowej, a niekiedy i przyjaźni, łączyły Radoszkowskiego właśnie z działającymi w Rosji uczonymi polskiego pochodzenia: Dybowskim, Czerskim, Czekanowskim, Godlewskim, Jankowskim, Młokosiewiczem. Robiąc użytek ze swego znaczenia i wpływów ten generał armii rosyjskiej czynił nieustanne i skuteczne wysiłki, by wyjednać u władz w Petersburgu coraz to większe możliwości prowadzenia badań naukowych przez polskich zesłańców, które to badania były dla tych biedaków prawdziwą deską ratunku - zwiększały zakres ich swobody, umożliwiały kontakt ze sobą, nadawały sens życiu i pomagały przetrwać w potwornie surowych warunkach syberyjskiego wygnania. Dzięki jego dyplomatycznej protekcji wielu Polaków stało się członkami Rosyjskiego Towarzystwa Entomologicznego i innych organizacji naukowych, a jeszcze więcej uzyskało możność umieszczania swych tekstów w publikatorach Petersburga i Moskwy. Trudno przecenić wartość tego ostatniego faktu, gdyż pamiętać trzeba, że naukowiec może zaistnieć jako taki, jako osoba publiczna, przede wszystkim poprzez publikowanie wyników swych badań. Jeśli możliwości takiej nie ma po prostu - w gronie fachowców i w szerszym tle społecznym - nie istnieje, a w każdym bądź razie nie liczy się.
Profesor B. Dybowski z uznaniem stwierdzał w słynnym Pamiętniku, że „generał Radoszkowski ze swej strony doglądał wydawnictwa w Petersburgu, podczas gdy zesłani rodacy permanentnie nadsyłali z Syberii swe teksty naukowe i zbiory przyrodnicze”.
Dzięki staraniom Radoszkowskiego na horyzoncie nauki rosyjskiej zjawiło się niemało gwiazd noszących polskie imiona. Wiele też uczynił, by zbiory warszawskiego Gabinetu Zoologicznego stały się jednymi z najbogatszych na kontynencie.
Jako naukowiec Radoszkowski pracował m. in. nad zagadnieniem neutralizowania owadów szkodliwych, badał tryb ich życia, cykle zmiany pokoleń itd. Większość swych tekstów poświęcił systematyzacji owadów błonkoskrzydłych oraz entomologii stosowanej. Publikował przeważnie w języku francuskim, jak też w rosyjskim. Ale też po polsku wydał pokaźny tekst pt. Opisanie nowych gatunków błonkoskrzydłych (Hymonoptera) (1882), oraz kilka pomniejszych artykułów w polskich periodykach naukowych i popularnonaukowych. Gdyby był zrusyfikowany, to by się z pewnością brzydził językiem ojczystym, jak to czynią wszyscy wynarodowieni Polacy, a już z pewnością nie publikowałby w tym języku swych rozpraw. A że więcej pisał w innych językach - trudno, polski i dziś nie należy w żadnej dziedzinie do grupy języków kontaktów międzynarodowych, cóż dopiero mówić o okresie zaborów...
Był członkiem Rosyjskiego Towarzystwa Entomologicznego i Geograficznego, Moskiewskiego Towarzystwa Badaczy Przyrody, Francuskiego Towarzystwa Entomologicznego i Towarzystwa Entomologów Genewy, Towarzystwa Przyrodników przy Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim i brytyjskiego Królewskiego Towarzystwa Entomologicznego etc, etc.
Na trwałe do dziejów entomologii światowej weszła opracowana przez Radoszkowskiego oryginalna metoda klasyfikacji owadów błonkoskrzydłych (Hymonoptera) na podstawie budowy aparatu gębowego i kopulacyjnego. Teksty jego poświęcone były nie tylko faunie Rosji, ale też Polski, Egiptu, Etiopii, Korei, Chin, Ameryki.
Jak pisze Ligia Hayto: „Osiągnięcia naukowe stawiają go w rządzie najwybitniejszych entomologów XIX wieku”...
Życie zakończył Oktawiusz Wincenty Radoszkowski 14 maja 1895 roku w Warszawie. Pochowany został na zabytkowym cmentarzu Powązkowskim.

Józef Sękowski




Przyszedł na świat w miejscowości Antogołony pod Molatami, na pograniczu litewsko-polskim 19 lutego 1800 roku. Pochodził ze starożytnej rodziny polsko-szlacheckiej. Sękowscy bowiem, herbu Prawdzic, wywodzą się z województwa płockiego i pisali się ongiś z „Sękowa Wielkiego”. Jakób Sękowski w roku 1467 przesiedlił się do Chełmińskiego i osiadł w Konojadach, skąd jego potomkowie zwać się zaczęli Konojaccy. Inny znów Sękowski nabył wieś Dębowa Łąka i jego potomkowie zwali się Dębołęccy. W wielu przypadkach przejawiali Sękowscy zarówno talenta naukowe i literackie, jak i skłonność do odmiany. Zajmowali nieraz wybitne stanowiska przy dworze królów polskich (Zygmunta I, Bony). Spokrewnieni byli m. in. z Sarbiewskimi. Odgałęzili się również na Podole oraz na Żmudź, Ruś Białą i Wileńszczyznę
O reprezentantach tego rodu często wspominają źródła archiwalne ze wszystkich powyższych dzielnic dawnej Rzeczypospolitej. Tak w dokumencie pt. „Inwentarz y liczba skarbowa starostw Brańskiego y Saraskiego” z 1558 figuruje „namiestnik Brański pan Mikołay Sękowski” (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju, t. 14, s.23, 30). Onże nieco później jest określany jako „Mikołaj Sieńkowski, dworzanin jego królewskiej mości i arendarz myncy wileńskiej” (Akty ...,t. 8, s. 504-505).
Wojciech Senkowski, stolnik ciechanowski, w roku 1671 wymieniany jest w księgach grodzkich województwa nowogródzkiego (Akty..., t. 20, s. 428).
O godle zaś rodowym Sękowskich heraldyk polski podaje:
Prawdzic herb. Lew żółty, z muru czerwonego niby wychodzi, połowę go widać, a ogona do góry zadartego część, w lewą obrócony, w przednich łapach trzyma koło żelazne. W hełmie także lew, tylko więcej trochę widać go i także prawdę czyli koło, w łapach trzyma. Z Dacyi do Polski przyniesiony” (E. A. Kuropatnicki Wiadomości  o kleynocie szlacheckim..., t. 3, s. 41, Warszawa 1789).


*         *         *


Po ukończeniu gimnazjum Józef Sękowski zapisał się na Uniwersytet Wileński, gdzie studiował szeroki wachlarz nauk od matematyki i fizyki zaczynając, poprzez filozofię, medycynę, a na filologii nie kończąc. Jako dwudziestoparoletni mężczyzna biegle władał już wieloma językami: rosyjskim, angielskim, niemieckim, hebrajskim, arabskim, perskim, tureckim, chińskim, nie licząc ojczystego języka - polskiego. Że poznał języki nowożytne, to nie dziw, wszak nie brakło w Wilnie ówczesnym, jednej ze stolic - obok Krakowa i Lwowa - kultury polskiej, ludzi o najwyższym stopniu wykształcenia, jak też przybyszów z Niemiec, Francji, czy Anglii. Nie może jednak nie budzić podziwu fakt, że młody człowiek mając do dyspozycji francuskie i niemieckie podręczniki języków wschodnich z biblioteki akademickiej, potrafił je tak dobrze opanować.
W 28 roku życia został Sękowski członkiem - korespondentem Rosyjskiej Akademii Nauk! Była to postać wyjątkowo barwna i złożona, łącząca w sobie zupełnie przeciwstawne pierwiastki psychologiczne. Nie przypadkowo do dziś jego osobowość i poszczególne wątki twórczości przyciągają uwagę badaczy nie tylko w Polsce, Rosji, Litwie, Białorusi, ale też w Stanach Zjednoczonych i innych krajach Zachodu. Przypomnijmy pokrótce koleje losu tego wybitnego uczonego i budzącego kontrowersje człowieka.
Będąc studentem zafascynował się Sękowski duchem dawnych kultur Wschodu. Postanowił udać się do Stambułu, lecz wobec braku pieniędzy podróż stała pod znakiem zapytania. Do sprawy wmieszało się w roku 1819 Towarzystwo Szubrawców, którego czynnym członkiem Sękowski właśnie niedawno został. Kazimierz Strawiński, czołowy „szubrawiec” wileński, napisał Anagrammana przyjęcie do grona Szubrawców Józefa Sękowskiego na schadzce 23 czerwca 1819 roku:

- Łby czarne w rogach
  Pazury na nogach,
  Nos jak komma zakrzywiony
  Ac tandem z tyłu ogony !! -

Tak wyrzekł Wielki Baka! Kto temu nie wierzy,
Niech jego dedykacyą pilnem okiem zmierzy,
Tam zobaczy, że jak on wystawił szatany
Co z trockich wież straszyły, kontusze, żupany,
Tak właśnie zawistników złośliwa gromada
Cnych Szubrawców przed światem okrzykiwać rada!
Ale gdy wchodzisz teraz, Józefie, w to grono,
Naucz się z tego, co ci w tej chwili mówiono:
Że chcąc wygnać zdrożności, wśród sposobów wielu
Wszyscy Szubrawcy tylko żart mają na celu.
Tym chcą szydzić z pieniaczów, pijaków i dalej
Z tych, co nędzne wiersze stękając klepali.
Otóż byś się nie uwziął podłe pisać rymy,
Gdy twą głowę rozpalą poetyckie dymy.
Strażnikowi, którego wiadoma jest fama!!!
Kazano przygotować dla cię anagramma,
Które za łaską Niebios wydobywszy z głowy
Ścielę do stóp Waszmości następnemi słowy:
                              *  *  *
Sęk mi zadałeś... rymy się nie piszą,
Ę... ę... powtarzam, a muzy nie słyszą.
Koniu poetów! - ratuj więc w tym razie,
O! unieś mię, proszę na Parnas, Pegazie!
Wielki Apollo! na tę przestrzeń ziemną
Spójrz swoim światełkiem miłem,
Królu poetów zlituj się nade mną
I już ukończyłem.”

(Dział rękopisów Biblioteki Akademii Nauk Litwy w Wilnie, f. 9 - 1478 - 1485).

Ogłosili więc Szubrawcy zbiórkę środków i publiczność wileńska w rezultacie tej akcji uzbierała pokaźną sumę pieniędzy, aby umożliwić zdolnemu ziomkowi wyjazd w 1819 roku na Bliski Wschód. Odbył Sękowski dzięki temu podróż po Egipcie i Sudanie z niemałym pożytkiem, ale i z wielkim trudem.
W 1821 roku Uniwersytet Wileński postanowił pilnie wysłać naszemu podróżnikowi, znajdującemu się wówczas w Syryi „zastrzyk” pieniężny w postaci 600 rubli srebrem, gdyż znalazł się nagle młodzian na obczyźnie „bez należnych środków utrzymania” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 128, s. 1 - 2).
W tymże zbiorze znajdujemy dalsze wielce interesujące materiały, dotyczące życiorysu młodego wówczas, ale już cenionego naukowca.
Dokument archiwalny o nazwie Ogólna wiadomość o Józefie Sękowskim, znajdującym się w Syryi w celu badania języków orientalnych spisany w 1820 roku przez Kazimierza Kontryma (podajemy tekst w tłumaczeniu z oryginału rosyjskojęzycznego), donosi:
„Józef Sękowski, urodzony w guberni i powiecie wileńskim, ze szlachty, ma 22 lata. Będąc studentem w Uniwersytecie Wileńskim z pożytkiem się oddawał naukom historycznym i filozoficznym, postępowania był wzorowego, a przy nadzwyczajnej pracowitości żywił wielką skłonność do języków wschodnich. Nauczywszy się podstaw języka arabskiego przetłumaczył na język polski i wydał Baśnie Lokmana w 1818 roku. Ponadto w wielu artykułach, zamieszczonych w wydaniach periodycznych okazał zdolności, gust i talent, które dają powód myśleć, iż z czasem może zostać niezwykłym literatem. To dało powód niektórym osobom bliżej jego znającym zebrać dla niego składkę w celu przedsięwzięcia podróży po krajach Wschodu. I rzeczywiście, zebrano 900 rubli srebrem i z tym wspomożeniem udał się Sękowski w 1819 roku w miesiącu wrześniu z Wilna do Konstantynopola, gdzie pozostając pod opieką rosyjskiego posłannika pana barona Strogonowa uczył się języka tureckiego, perskiego i arabskiego. W bieżącym 1820 roku w miesiącu kwietniu udał się do Syryi, gdzie zatrzymał się w porcie Bejrucie 14 czerwca (...).
W monasterze Maronitów, pod kierunkiem dostojnego i słynnego znawcy języków wschodnich ojca Antoniego Arwida, który przez długi czas był profesorem w Wiedniu, pracuje nad językiem i literaturą arabską”.

Po tym zamierzał Sękowski udać się do takich miast jak Sydon, Tyr, Akr, Nazaret, Galilea, Jerozolima, Jafet, Kair i Aleksandria, by po roku przez Konstantynopol powrócić do rodzinnego Wilna (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 128, s. 9).
Podczas podróży po Wschodzie młody naukowiec interesował się także diasporą polską, gdzie tylko ją mógł odnaleźć. O kolonii polskiej w Turcji pisał Lelewelowi, że składała się z „hrabiego Władysława Rzewuskiego, hr. Aksaka, hr. Ludolfowej... z domu Weyssenhoffówny, z jednego kupca, podobno ex-żydka, z jednego szewca i mnie. Możesz wyobrazić sobie, jak ta zacna kompania chciwa zawsze coś wiedzieć o Ojczyźnie, nudzić się musi nie mając żadnych prawie o kraju wiadomości...”.
Z Egiptu Sękowski przywiózł cenny starodawny papirus, który kurtuazyjnie złożył w darze Uniwersytetowi Krakowskiemu. Wszelako odpowiedzią na ten patriotyczny gest młodego wilnianina była nie szlachetna wzajemność, lecz zjadliwe chichotanie krakowskich miernot nad „elaboratami prowincjonalnego nuworysza”, które się akurat ukazały w druku...


Mógłby Sękowski przemówić słowy Stanisława Wyspiańskiego:

„O, kocham Kraków - bo nie od kamieni
przykrościm doznał - lecz od żywych ludzi,
nie zachwieje się we mnie duch ani się zmieni,
ani się zapał we mnie nie ostudzi.
Co bowiem z Wiary jest, co mi rumieni
różanym świtem myśl i co mnie budzi.
Im częściej na mnie kamieniem rzucicie,
Sami złożycie stos - - stanę na szczycie”.

Trudno, ale trzeba się liczyć z faktami psychologii, a te świadczą, że podły cios zadany bratnią ręką boli dotkliwiej niż ten doznany od wroga, i może radykalnie odmienić człowieka, który takiej niesprawiedliwości doznaje.
Zrażony zawiścią i złośliwością rodaków Sękowski odmawia objęcia katedry języków wschodnich na macierzystym Uniwersytecie Wileńskim, ale przyjmuje ofertę ze stolicy Cesarstwa Rosyjskiego i obejmuje na okres ćwierćwiecza specjalnie dla niego, dwudziestokilkuletniego młodzieńca, utworzoną katedrę języka i literatury perskiej, arabskiej i tureckiej na Uniwersytecie Petersburskim. Mógłby, motywując ten czyn, powiedzieć za Tukidydesem: „Uciekłem od podłości tych, którzy mnie wygnali”.
28 kwietnia 1822 roku rektor Wszechnicy Wileńskiej Szymon Malewski wystosował następujący list służbowy:
Do Jaśnie Oświeconego Radcy Taynego, Senatora, Członka Rady Państwa, Senatora Wojewody Królestwa Polskiego, Kuratora Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego i Szkół Jego Wydziału, Kawalera, Xiążęcia Czartoryskiego.
Na posiedzeniu nadzwyczaynem Rady Uniwersytetu dnia 24 teraźniejszego kwietnia czytane było zalecenie Jaśnie Oświeconey Waszey Xiążęcey Mości do rektora Uniwersytetu (...) o potrzebie zaprowadzenia w tuteyszym Uniwersytecie Katedry języków oryentalnych i o proponowaniu do tey katedry na professora nadzwyczaynego pana Józefa Sękowskiego, który dla nauki języków arabskiego, perskiego i tureckiego odbył podróż do Turcyi Europeyskiey, Syryi i Egiptu, a podług świadectwa pana Fraehna, członka zwyczajnego Akademii Nauk Petersburskiey, ma gruntowną tychże języków znajomość. Rada Uniwersytetu, zgodnie ze zdaniem Jaśnie Oświeconey Waszej Xiążęcey Mości zważając, że języki oryentalne, którym nauki w znaczney części winne są swoje odrodzenie się, potrzebne są do utrzymania związków handlowych z pogranicznemi ludami i mogą z czasem otworzyć dla młodzieży pole służenia krajowi w zawodzie dyplomatycznym, są istotnie potrzebne; jeszcze w roku 1810 (...) zgodziła się była na zaprowadzenie w Uniwersytecie katedry tych języków i wybrała na professora do niey pana Klaprotha, członka Akademii Nauk Petersburskiey. Lecz wybór ten z przyczyny oddalenia się jego z kraju nie przyszedł do skutku. Teraz, gdy i w prawidłach o wynoszeniu do stopni uczonych (...) między innemi naukami do osiągnięcia stopni uczonych wymienionemi, literatura języków oryentalnych jest położona, i gdy przy Uniwersytecie kurs języków oryentalnych jest dawany, zaprowadzenie katedry języków oryentalnych w Uniwersytecie za potrzebne uznała. Zważając oraz, że pan Józef Sękowski, teraz tłumacz kollegialny w Departamencie Interessów Zagranicznych, a dawniey uczeń tuteyszego Uniwersytetu, który z wielkim pożytkiem przykładał się się do nauk historycznych i filologicznych, a przy pilności i pracowitości okazywał szczególnieyszą ochotę do języków oryentalnych, początków arabskiego nabywszy, wytłumaczył i wydrukował w roku 1818 „Bayki Lokmana”; oprócz tego przez liczne artykuły ogłaszane w pismach peryodycznych okazał talent pisarski, w roku 1819 - 1820 i 1821 za wsparciem od niektórych osób i od Uniwersytetu odbył podróż do Turcyi Europeyskiej, Syryi i Egiptu dla doskonalenia się w językach arabskim, perskim i tureckim, w których podłóg świadectwa członka Akademii Nauk Petersburskiey do przedmiotu starożytności wschodnich pana Fraehna, właściwego co do tego przedmiotu sędziego, tyle nabył gruntowney znajomości, że z pożytkiem dla instrukcyi może zaymować katedrę tych języków. Na mocy przeto 23 artykułu Ustaw Uniwersyteckich tegoż p. Józefa Sękowskiego większością sekretnych kresek 9 przeciwko 3 wybrała na professora nadzwyczajnego języków oryentalnych z pensyą roczną rubli srebrnych 1000 z summy ogólnych pozostałości opłacać się mającą, dopóki projekt nowego urządzenia katedr nie otrzyma potwierdzenia.
Takowy wybór do zdania Jaśnie Oświeconey Waszey Xiążęcey Mości i wyjednania potwierdzenia przedstawia -
Szymon Malewski, Rektor”.

Czartoryski zwrócił się z prośbą do Petersburga o wprowadzenie na Uniwersytecie Wileńskim katedry języków wschodnich i o mianowanie na nią w charakterze profesora utalentowanego rodaka. Niestety, w sierpniu 1822 roku z Petersburga otrzymał odpowiedź ujemną, o czym donosił Uniwersytetowi:
„Na przedstawienie moje o wybraniu przez Uniwersytet na professora wschodnich języków JW pana Sękowskiego, Jaśnie Oświecony Xiążę Minister Spraw Duchownych i Narodowego Oświecenia odpowiadał, iż z woli Jego Imperatorskiej Mości pan Sękowski użytym został na professora wschodnich języków w Uniwersytecie Petersburskim, zostając zawsze w wiedzy Kollegium Interessów Zagranicznych, że zatem do Uniwersytetu Wileńskiego użytym już być nie może. O czem Radę Uniwersytetu zawiadamiam”... (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 64).

Zrobił Józef Sękowski w Rosji błyskawiczną karierę naukową. W grudniu 1822 roku został członkiem rzeczywistym Wolnego Towarzystwa Miłośników Literatury Rosyjskiej. Należał do stałych współpracowników Polarnej Zwiezdy redagowanej przez przyszłych czołowych dekabrystów. Szczególnie blisko się przyjaźnił z A. Biestużewem - Marlińskim, którego nauczył języka polskiego. M. Czernyszewski określał go jako „jednego z najlepszych orientalistów w Europie”. Nadal jeszcze zachowywał przekonania demokratyczne, utrzymywał ścisłe powiązania z nauką i prasą polską. Korespondował m. in. z J. Lelewelem, J. Śniadeckim; w 1824 roku wydał w Warszawie 2-tomowe Collectanae z dziejów tureckich rzeczy do historii polskiej służących.
W roku 1826, podczas panoszenia się terroru carskiego, poglądy jego uległy radykalnemu uwstecznieniu, wypowiadał się i działał w sposób, którym zraził do siebie postępowe kręgi Rosji i Polski. Pisywał paszkwile prasowe utrzymane w monarchistyczno - reakcyjnym duchu szowinizmu wielkorosyjskiego. Uważał widocznie, że służalczość wobec zaborców pozwoli mu na zrobienie wielkiej kariery urzędowej. A. Pogodin pisał, że przykład Sękowskiego, który zdradził ojczyznę wówczas, gdy ociekała ona krwią w walce z wrogami, dowodzi, że wynarodowieniu ulegają zazwyczaj moralnie najmniej wartościowi osobnicy, egoiści i karierowicze. Polaków, a nawet niektórych Rosjan, oburzało stanowisko zajęte przez Sękowskiego w 1826 roku, podczas zleconej mu urzędowo wizytacji szkół na Białorusi. Wystąpił on wówczas jako tropiciel „rewolucyjnych spisków” i zwolennik rusyfikacji szkolnictwa. Raporty Sękowskiego nie spowodowały, co prawda, masowych represji. W tym czasie jeszcze zbyt wielu światłych Rosjan o umiarkowanym usposobieniu zajmowało kierownicze stanowiska w administracji państwowej Cesarstwa.
Ostatecznie utracił Sękowski prestiż moralny w społeczeństwie rosyjskim po 1831 roku, kiedy to starał się być „bardziej święty niż papież”, pisywał nadal prorządowe artykuliki, a o Lelewelu, swym do niedawna przyjacielu, powiedział, że trzeba by go po śmierci przykuć łańcuchami do bibliotecznej podłogi, aby i na tamtym świecie nie urządził rewolucji. W przypadku znakomitego intelektualisty aż taka degeneracja moralna wydaje się gorsząca. Sękowski jednak uparcie krzewił swe poglądy w zorganizowanym przez siebie w 1834 roku czasopiśmie „Bibliotieka dla cztienija”. Pisywał tu używając pseudo „Baron Brambeus”. Mimo dobrego poziomu wielu numerów pisma, ogólny kierunek ich był bodaj przesadnie konserwatywny. Nic więc dziwnego, że został Sękowski ostro zaatakowany przez M. Gogola i W. Bielińskiego.
Czasy, w których jednak to się działo, były bardzo trudne, bardzo niebezpieczne, nie sprzyjały one wielkim charakterom i idealnym pobudkom. W imperium carów wówczas uważano (chociaż nigdy do tego się nie przyznawano), że ważniejszym zadaniem dla państwa jest śledzenie i zwalczanie tych, kogo się poczytuje za przeciwników tronu, niż troska o sprawiedliwe, godne człowieka urządzenia społeczne. Największa zbrodnia kryminalna była tam lżej karana niż najlżejsze przewinienie klasyfikowane jako przestępstwo polityczne. Najwyżsi dygnitarze, chcący uchodzić za ludzi szlachetnych, donos i szpiegowanie bynajmniej nie poczytywali za ujmę swemu honorowi; co więcej, służebnictwo to nazywali „rozumnym patriotyzmem”. Pod wpływem despotycznych rządów „wierność tronowi” stawała się najwyższą „wartością moralną”. Degradacja i pomieszanie pojęć doszły tu do tego stopnia, że nawet konfesjonały stały się narzędziem policji. Stefan Buszczyński pisał o tych czasach: „Szpiegostwo i denuncjacja rozciągają się dalej... Wyrzutki duchowieństwa, dla których nie ma dość hańbiącego wyrazu, co są szpiegami, w nagrodę otrzymują dostojeństwa: nie wstydzą się nawet na swych sutannach nosić ordery... W szeregu najpodlejszych, nikczemniejszymi są od innych...” Sam Benkendorf, szef żandarmów, był jednocześnie „dyrektorem” czterech spółek akcyjnych, od każdej z których rocznie otrzymywał po około 10 tysięcy rubli. W ten sposób carat wynagradzał cudzym kosztem swego superżandarma. Ówczesny emigracyjny rosyjski demokrata i patriota Dołgorukow z oburzeniem konstatował:„Rząd stracił głowę i dał tego nowy dowód rozdając patenty na szlachectwo donosicielom i agentom-prowokatorom, wciągając stopnie szlachectwa w śmiecie szpiegostwa... W tym państwie nie tylko nagradzają nikczemność, lecz srogo karzą każdego, kto nie chce być podłym”. (Nic więc dziwnego, że nieco później (1848 r.) dygnitarz moskiewski, generał Liprandi złożył carowi projekt założenia w Petersburgu akademii szpiegów). Inną stroną tej polityki niewolnictwa było masowe ogłupianie ludności przez manipulowanie opinią publiczną za pośrednictwem prowokatorskich czasopism itp. Oczywiście wszystko to pochłaniało ogromne sumy, potrzebne na rozwój oświaty, lecznictwa itd.
W takich warunkach załamywało się, „traciło twarz” (aby nie stracić głowy!) wielu wartościowych ludzi. Oczywiście, żadna epoka i żadne warunki nie zwalniają człowieka od odpowiedzialności za losy własne i swego narodu. Nic nie może człowiekowi odebrać obowiązku odwagi i uczciwości. „Raczej umrzeć niż żyć podle” (Krasiński) - myśl ta nigdy nie utraci swej aktualności. Tych zaś, którzy uciekają przed trudnościami zdradzając własny naród, czeka los nader dramatyczny: są oni pogardzani zarówno przez tych, kogo zdradzili, jak i przez tych, którym do przypodobania się wybrali drogę upadku. Przypadek Józefa Sękowskiego ukazuje, jak zagmatwane i dwuznaczne mogą się stać losy człowieka, żyjącego w skomplikowanych „twardych” warunkach społecznych.
Wszelako musimy się wystrzegać zbyt powierzchownych i jednoznacznych sądów o ludziach tak wielkiego formatu. Znawca życia i twórczości Sękowskiego, znakomity pisarz rosyjski Wenjamin Kawierin twierdził, że w każdym artykule prasowym profesora cenzura skreślała połowę tekstu i ilustrował styl jego publicystyki:
„Udawać wiernego sługę rządu i z niczym się nie zgodzić, wyjaśniać powszechne niezadowolenie ślepotą „niedużej grupy ludzi” i domagać się pełnej jawności (głasnosti) jako jedynego oparcia chwiejącego się samowładztwa - oto co w pełni określa linię polityczną Sękowskiego. Tylko prymitywni głupcy mogli widzieć w tym mądrym i prawym człowieku „agenta rządu rosyjskiego...” Lecz tacy byli i to wcale liczni.
Nawet po zgonie tego wybitnego intelektualisty nie darowano mu siły i niezawisłości charakteru, które przejawiał za życia.
W. Kawierin pisał: „Z Sękowskim spierano się i po jego śmierci. On miał imię literackie, które przekształcało nekrolog w artykuł polemiczny. W ten sposób nawet znajdując się w trumnie potrafił wpływać na zmianę gatunków literackich”.
Motywy tej zagorzałej niechęci do wybitnego człowieka tkwią prawdopodobnie w ogólniejszych prawach określających funkcjonowanie duszy ludzkiej. „Kto nie chce widzieć wielkości jakiegoś człowieka, ten tym baczniej dopatruje się w nim wszystkiego poziomego i powierzchownego - i sam przez to się odsłania” - zauważał Fr. Nietzsche.
Każdy wybitny i przez to unikalny człowiek skazany jest na wrogość otoczenia, przez które nie może być zrozumiany. Adam Smith w dziele Teoria uczuć moralnych trafnie zaznaczał: „Miernikiem, którym człowiek ocenia możliwości innego człowieka, są jego własne możliwości. Oceniam twój wzrok według mojego, twój słuch według mojego, twój rozum według mojego rozumu, twój resentyment według mojego resentymentu, twoją miłość według mojej miłości. Ani nie mam, ani nie mogę mieć innego sposobu ich oceny... Ten, kto w różnych okazjach nie doznaje takich uczuć jak ja, albo odczuwa je całkowicie niewspółmiernie, musi nie pochwalać moich odczuć z tej racji, iż są niezgodne z jego odczuciami”.
Dokładnie to samo można powiedzieć i o myślach ludzkich, różnych typach intelektualnej interpretacji świata lub jego fragmentów. I na tym m. in. polega dramatyzm losów każdego samodzielnie i twórczo myślącego człowieka.
„Instytucja geniusza ma to do siebie, że jest to często geniusz zapoznany, samotny, nie rozumiany, odtrącony” (Piotr Wierzbicki Upiorki, Warszawa 1995).


*         *         *


Jeśli chodzi o beletrystyczną i dziejopisarską twórczość wielkiego wilnianina, to - zgadzając się lub nie z poglądami autora - wypada uznać wielki jego talent pisarski i oryginalność myśli. Tak jak pisał Sękowski, po rosyjsku dziś się już nie pisze: elegancko i arystokratycznie, ujmując czytelnika zarówno czarem stylu, poczuciem dobrodusznego humoru, jak i przenikliwością czynionych obserwacji. Polski szlachcic demaskuje się bodaj na każdej stronie jego utworów. „Nic tak wyraźnie nie świadczy o poziomie wykształcenia klasy piszącej w każdym narodzie, a nawet o stopniu nauki samego narodu, jak jego literatura historyczna” zauważał Sękowski. A najważniejsza w tym względzie jest erudycja, sumienność i szerokie spojrzenie na świat. Historyk zabierając się do jakiegoś tematu „powinien znać wszystko, co o tym przedmiocie zostało napisane przed nim”. W stosunku do siebie Baron Brambeus stosował tę zasadę z całą skrupulatnością.
Lista utworów J. Sękowskiego zawierająca zarówno edycje książkowe, jak i artykuły, liczy około 440 pozycji. Zostały one prawie w całości zebrane w 10-tomowym Zbiorze dzieł, który się ukazał w Petersburgu w latach 1858 - 1859. W większości są to niby-recenzje poszczególnych książek innych autorów z tym, że te rozważania „z okazji” czy „na marginesie” często przewyższały pod względem treści i formy przedmiot, któremu były poświęcone i stanowiły zupełnie samodzielne utwory literackie, naukowe czy publicystyczne. Trudno byłoby znaleźć dziedzinę historiografii, w której by nasz rodak nie poczynił istotnych i płodnych obserwacji. Dotyczy to np. sfery heraldyki. Profesor dzielił heraldykę europejską na dwa podstawowe systemy: francuski i polski. O ile pierwszy z nich nacechowany był złożoną treścią wewnętrzną symboliki, wymagającą nie lada kwalifikacji, by je właściwie interpretować, to polski system wyróżniał się nadzwyczajną prostotą. Sękowski wskazuje na wyjątkowe wręcz, jego zdaniem, podobieństwo polskiej symboliki herbowej do systemu tamg mongolskich i tureckich oraz obyczajów wojennych szlachty polskiej i wojowników mongolskich i tureckich. To podobieństwo jest tak uderzające, że Sękowski wyciągnął wniosek, „iż prawie że nie można wątpić o północno-azjatyckim pochodzeniu polskiej szlachty... Lachowie lub Lechowie byli, widocznie, takimiż przybyszami i zdobywcami w stosunku do przybużskich i nadwiślańskich Polan, jakimi Normanowie - Rusowie byli dla Polan dnieprzańskich. Być może należy uważać Lachów, czyli szlachtę polskiej Słowiańszczyzny, za gałąź Awarów, którzy ongiś rozciągali swą władzę nad tymi ziemiami” (Sobranije Soczinienij Sienkowskogo (Barona Brameusa), t. 9, s. 226 - 227, Petersburg 1859).
Uwypuklał też Sękowski przemożny wpływ, jaki heraldyka polska wywarła na rosyjską. Zaznaczał: „W ogóle wszystkie polskie herby krok po kroku przeszły i do Rosji za pośrednictwem wychodzenia rodów szlacheckich z dawnych polskich posiadłości i poprzez rozpowszechnianie tego systemu herbowego na podbite tereny rosyjskie, które trafiły pod czasowe panowanie Polaków” (Sobranije Soczinienij Sienkowskogo (Barona Brameusa), t. 9, s. 228, Petersburg 1859).
Wypada bodaj zauważyć, że w ogóle w utworach Sękowskiego dość często w ten czy w inny sposób figuruje Polska, jej naród, kultura, historia, nauka, język. I trzeba powiedzieć, że są to w ogromnej większości wzmianki życzliwe, pełne uszanowania i pietyzmu, niekiedy lekko ironiczne, najczęściej eleganckie. Za renegata uważać tego człowieka naprawdę nie wypada. Jeśli coś polskiego i miało w tym człowieku swego krytyka, były to przede wszystkim polskie wady. I tym właśnie naprawdę dał się nasz rosyjskojęzyczny pisarz swym rodakom we znaki. Inna rzecz, że robił to na oczach i ku „Schadenfreude” obcych... Ale trudno...
Wydaje się, że grzeszy przeciwko sprawiedliwości Adam Mickiewicz, gdy kreśli następujące ostre słowa:„Pośród słowiańskich literatura polska przedstawia szczególne zjawisko, nieznaną nigdzie indziej klasę pisarzy zdrajców ojczyzny, którzy zapierają się imienia i religii swego kraju, hańbią historyę, szkalują obyczaje, czernią charakter narodu, wściekają się na wiernych synów Polski, żeby uniknąć prześladowania albo pozyskać względy ciemiężców. Musimy nawet wymienić najgłośniejszych pomiędzy nimi, chorążych tego odstępstwa. Takimi są: Sękowski, hrabia Gurowski i, poniekąd miany za erudyta, badacz starożytności słowiańskich Maciejowski.
Bardzo jeszcze i to być może, że Polsce przeznaczono wydać kiedyś najzupełniejsze uosobienie zdrajcy politycznego, jak chrześcijaństwo wydało arcy-zdrajcę wiary religijnej”(A. Mickiewicz Literatura słowiańska).
W eseju Litwa, Świdrigajło i KotzebueJózef Sękowski - jak się wydaje - próbuje usprawiedliwić siebie w stosunku do Polski. Mówiąc o znanym dramatopisarzu i historyku Kotzebue, który się urodził w niemieckim Weimarze, ale tworzył przez dziesięciolecia w Petersburgu, Sękowski zaznacza, że Niemcy nie mogą wybaczyć mu rzekomego odstępstwa, „poniżają go powodując się osobistą do niego nienawiścią”, ponieważ w swych broszurach „on nie oszczędzał ich próżności, atakował ich umiłowane marzenie o „niemieckiej ojczyźnie”, pozwalał sobie nazywać ich „tłumem dzikich szaleńców”, a głębokouczonych profesorów „bezrozumnymi pedantami”. Lecz gdy polityczne emocje ucichną, gdy czas i doświadczenie ochłodzą Germanów, oni oddadzą sprawiedliwość swemu najwybitniejszemu komikowi, po Szekspirze i Molierze najznakomitszemu w Europie”...
Gdyby tak zamiast imienia Kotzebue wpisać do tego pasażu nazwisko Sękowskiego, a zamiast Niemiec Polskę, z łatwością by rozpoznano - a chyba wielu już wówczas (1835 r.) rozpoznało - o kim i o czym pisał nasz znakomity pisarz.


*         *         *


Bardzo interesujące są teksty Sękowskiego poświęcone zagadnieniom etnologii i etnografii, że wspomnimy tu tylko o rozprawie pt. Czuwasze, poświęcone temu starożytnemu narodowi, znanemu ongiś szeroko jako Bułgarzy Nadwołżańscy. Przypisując Czuwaszom takie cechy, jak niepospolite lenistwo, a jednocześnie wrodzoną mądrość i życzliwość, zabobonność i poddawanie się impulsom swego serca, Sękowski wskazuje m. in., że sprzeczki i bójki między nimi należą do wielkiej rzadkości. Rozsierdzić Czuwasza bardzo trudno, ale jeśli ktoś dojmie go do żywego, nie zna ten potomek Chazarów, według Sękowskiego innego rodzaju zemsty jak samouduszenie się na dworze swego nieprzyjaciela, by w ten sposób ściągnąć na niego gniew Boga.
Czuwaszki bardzo lekko rodzą potomstwo i natychmiast po tym akcie przystępują do prac przy gospodarce; „po Angielkach Czuwaszki są paniami najbogatszymi w bieliznę”...
Sękowski podaje, że nazwa rzeki Wołgi jest czuwaska: „Wołga Adyl” znaczy „Święta rzeka” (wolga, olga - po czuwalsku - święta).
„Starożytny zwyczaj, tak pożyteczny dla archeologów, zakopywania do mogiły razem ze zmarłym jego ulubionych rzeczy zachowuje się u Czuwaszów w całej swej pierwotnej prostocie. Gdy ktoś w rodzinie umrze, ciało jego natychmiast wynoszą we dwór, obmywają, ubierają w szaty odświętne, składają do trumny i znów wnoszą do izby, gdzie po cichu w tajemnicy przed kapłanem, umieszczają obok nieboszczyka wszystko, co jest potrzebne dla żywego. Jeśli zmarły był rzemieślnikiem, do trumny składa się jego instrumenty; zmarłe kobiety i dziewczyny zaopatruje się we wszystko co jest niezbędne do rękodzielnictwa: płótno, jedwab, igłę, która najlepiej wyszywała, przędzę, przędzalnię i tak dalej; a wszystkim zmarłym daje się pieniądze na drobne wydatki.
Z tego powodu niekiedy zdarzają się zabawne przypadki. W pewnej bogatej rodzinie umarł ojciec. Pochowano go według należnych obrzędów, składając w trumnie sto rubli. Złodzieje Rosjanie, dowiedziawszy się, że razem z Czuwaszem złożono do ziemi kupę pieniędzy, rozkopali grób, otworzyli trumnę, wyjęli pieniądze, a posadziwszy nieboszczyka w trumnie dali mu do jednej ręki karty, a do drugiej szklankę wina. Uczyniwszy to, donieśli jego dzieciom, że ich ojciec prowadzi w mogile rozpustne życie, gra w karty i na zamór pije wino. Czuwasze zbiegli się na cmentarz i rzeczywiście zobaczyli nieboszczyka z kartami i ze szklanicą; pieniędzy już nie miał ni grosza: jasne, że przegrał i przepił cały swój kapitał. Zaczęli więc go prosić, wmawiać mu, żeby porzucił to nieuporządkowane życie i prowadził się przyzwoicie, położyli mu powtórnie do trumny pieniądze i zakopali grób. Złodzieje nie przegapili okazji skorzystać jeszcze raz z ich łatwowierności: znów rozkopali mogiłę, zabrali pieniądze i donieśli krewnym, iż nieboszczyk nie zaprzestał hulaszczego życia i pijaństwa. Byli pewni, że Czuwasze za każdym razem będą go zaopatrywać w pieniądze, lecz ci poczciwi ludzie po przyjściu na cmentarz wzięli ojca, trzymającego w rękach karty i szklankę, położyli go na ziemię i wysiekli biczami za rozpustne prowadzenie się po śmierci. Ukarawszy zmarłego przykładnie, już bez pieniędzy zabili trumnę gwoźdźmi i starannie zakopali grób. Od tego czasu bez pieniędzy nieboszczyk zachowywał się uczciwie i przyzwoicie”... (J. Sękowski Czuwasze, w: Sobranije Soczinienij, t. 6, s. 226 - 227).

Warte ze wszech miar przypomnienia są dziś bliższe poglądy Sękowskiego na dzieje Litwy i Rusi, zwłaszcza pewne szczegółowe, konkretne spostrzeżenia o tychczyinnych aspektach owych dziejów. Historyk np. uważał, że nazwy Rusi: Biała, Czarna i Czerwona pochodzą od koloru tarcz, używanych przez rycerzy tych dzielnic. Czerwonych tarcz używano właśnie na Rusi Czerwonej (Lwów, Przemyśl); czarnych - na Rusi Czarnej, do której włącza się niekiedy także Wołyń, Ukrainę i Ziemię Siewierską. Białe - na Połocczyźnie Smoleńszczyźnie i przyległych terenach.

Tarcza - pisze J. Sękowski - w charakteryzowaniu i podziale tych krajów stanowi nadzwyczaj ważną cechę, ponieważ i sama nazwa Scytii, a dokładniej Skiutii, pochodzi od „skjoelt” tarczy, a i sama nazwa „Rus, rys” też znaczy - tarcza: gotska i skandynawska nazwa głównego z dziewięciu rodzajów tarczy.” (Sobranije Soczinienij Sienkowskogo; t. 9, s. 481. Petersburg 1859).
Jeśli chodzi o Wielkie Księstwo Litewskie, uważał je Sękowski za mocarstwo słowiańskie. Mówiąc o nazwie tego państwa, notował:
Nie wolno gruntować na tym, że istniał osobny naród, który używał innego języka i nazywał siebie „Lietuva”, a od imienia którego pochodziła nazwa całego państwa - Litwa. Naród ten stanowił nic nie znaczące pokolenie, kroplę wody w morzu, zajmował nie więcej niż pięć lub sześć obecnych powiatów i nie był panującym. Odgrywał po prostu rolę jednej z pięćdziesięciu prowincji poddanych wspólnej dynastii. Co więcej, znajdował się on w stanie upośledzenia i poniżenia: jego język wyłączony był ze sfery rządu i prawodawstwa, stolica państwa zbudowana została nie na jego ziemiach lecz na ziemi słowiańskiej. Jego dawna wiara została porzucona przez jego panów, którzy w końcu wyznawali już religię ogromnej większości swych słowiańskich poddanych. Obecnie wielu nie wątpi, że Jagiełło ochrzczony przez katolicką Polskę jako poganin, w młodości należał do wyznania grecko - ruskiego. „Litwa” właściwa była w tym składzie zwykłym obcoplemiennym pokoleniem, którego znaczenie w tym układzie było nie polityczne lecz religijne. Takich obcoplemiennych pokoleń i w Rosji było kilka, lecz nigdy nie odmieniły one słowiańskiego charakteru tego państwa (...)
Normanowie nadali podbitym Słowianom nową ludową  nazwę Rusi lub Rosji; obcoplemienna dynastia litewskich „kunigasów” (konung, koenig), także pochodzenia germańskiego, nadała widocznie imię Litwy odłamkowi ludu pruskiego, odkrytemu przez nią na prawym brzegu Niemna, a, następnie rozciągnęła tę nazwę na ogromną część dawnej Rusi”.
Był też Sękowski zdania, że pierwsi litewscy kunigasi, czyli książęta, byli również pochodzenia normańskiego, wywodzili się od Rurykowiczów.
Oczywiście, niektóre z tych twierdzeń są nieścisłe z punktu widzenia nowoczesnej nauki historycznej lecz wiele z nich należy np. do kanonu dzisiejszej oficjalnej histografii białoruskiej, która też uważa W. Ks. Litwy za państwo bezwzględnie słowiańskie, a rolę etnicznych Lietuvisów w nim za zupełnie marginalną.


*         *         *


Tak więc dziedzictwo intelektualne poJózefieSękowskim wciąż funkcjonuje jako żywotny pierwiastek nowoczesnej nauki i kultury.
Znana tłumaczka Elżbieta Achmatowa, która stykała się  z Sękowskim osobiście podczas pracy na niwie literackiej, bardzo pochlebnie o nim pisała: „Nie myślę, aby w Rosji w tamtym czasie było wielu ludzi o tak potężnym umyśle, o tak wszechstronnym wykształceniu, o tak rozległym oczytaniu. A wszystko to łączyło się z dziecięcą dobrocią, z pięknym zrównoważonym charakterem, z brakiem jakiegokolwiek egoizmu, z pełną gotowością zrobić przysługę, pomóc wszystkim, kto tylko tego potrzebował”.
Także inni jego współcześni podkreślali, że Sękowski był z usposobienia człowiekiem nad wyraz życzliwym, ofiarnym, gotowym nieść pomoc np. swym studentom nie licząc się z własnym czasem i interesem, a nawet pieniędzmi. Dotyczyło to jednak tylko tych młodych ludzi, którzy byli pilni i sumienni w nauce i pełnieniu obowiązków. Reszta była „poza prawem” i profesor, gdy został czasem wyprowadzony z równowagi przez niedbałego żaka, stawał się, że tak powiemy, „strasznym w gniewie”, mógł zbesztać i obrazić winowajcę słowami bardziej niż ostrymi. Nie dziw, że jeden z młodych ludzi notował w swym dzienniku w roku 1827: „Profesor Sękowski jest znakomitym orientalistą lecz widocznie, złym człowiekiem. Został prawdopodobnie źle wychowany, ponieważ bywa niekiedy skrajnie nieprzyjemny w obejściu... Jego nie lubią ani koledzy ani studenci, ponieważ korzysta z każdej okazji, by zrobić przykrość jako pierwszy i zaszkodzić jako ostatni. Natura obdarzyła go bystrym i ostrym umysłem, którego on używa by zadawać rany każdemu, kto do niego się zbliży”. Nieco później tenże student, gdy już osobiście się z profesorem zapoznał, notował: „Sękowski jest człowiekiem nader interesującym. Nie wielu znajdzie się ludzi obdarzonych takim rozumem... Niezwykle szybko i trafnie zauważa w rzeczach te czy inne cechy... Lecz charakter psuje wszystko, co jest wspaniałego w jego umyśle. Ten ostatni podobny jest ostrzu broni w ręku dzikich plemion azjatyckich; (...) i to nie w celu czynienia zła, a tak sobie , aby zaspokoić jakieś nieokreślone dążenia... W  obejściu jest okrutny i gburowaty lecz przemawia dowcipnie, chociaż i ostro. Nie można powiedzieć, że mowa jego jest przyjemna, ale jest fascynująca i poznawcza ...”
Jako osobowość wybitna i wielowymiarowa nie mógł profesor nie wzbudzać zawiści w ludziach, nie mógł nie być obgadywanym, oczernianym, z ukrycia i jawnie szczutym nawet za swe osiągnięcia naukowe i literackie.
Dla przykładu, znakomity poeta rosyjki, mający jednak dość ostre usposobienie, Michaił Lermontow, sam będący częściowo polskiego pochodzenia, pisał w epigramacie o Sękowskim:
„Pod firmoj inostrannoj inoziemiec
Nie utaił siebia nikak:
Branitsia poszło - jasno, niemiec;
Pochwalit - widno, czto polak...”

Jest to niejako nawiązanie do „polskiego chwalenia”, będącego - według Rosjanina - najczęściej zakamuflowanym „kąsaniem”... I owszem, trzeba przyznać, że wypowiedzi prasowe Sękowskiego często są wieloznaczne i mogą być odczytywane w różny sposób.
Obecnie dzieła Sękowskiego, takie jak Podróż sentymentalna na górę Etnę, Wielkie wyjście Szatana, Przekształcanie się głów w księgi, a ksiąg w głowy, Upadek Szyrwańskiego Carstwa, Podróż uczona na Wyspę Niedźwiedzi i cały szereg innych są w Rosji wydawane w wielosettysięcznych nakładach i znikają z półek księgarskich w ciągu liczonych tygodni. Widocznie tkwią w dziełach tego wielkiego talentu wartości naprawdę nieprzemijające.
Zmarł Sękowski 4 marca 1858 roku po południu. „Przejście do wieczności było ciche, jak sen; twarz wyrażała coś w rodzaju radości ze znalezionego uspokojenia”, pisał jego biograf P. Sawieliew. Chodzi o to, że dwa ostatnie lata przed zgonem miewał pisarz ataki ostrego niedomagania, które wynikało z nadmiernego wyniszczenia sił fizycznych na skutek nie znającej wytchnienia pracy. Do przedostatniego dnia życia zachował Sękowski jasność umysłu, napisał wówczas swą ostatnią korespondencję dla pismaSyn Otieczestwa, ułożył testamenti, zaznaczył m. in. w rozmowie ze służącą - Niemką: „Das ist meine letzte Krankheit - To jest moja ostatnia choroba”.
Pochowany został na Cmentarzu Wołkowym w Petersburgu. Nekrologi wszystkie pisały o odejściu „jednej z najznakomitszych umysłowości naszego czasu”, a poeta Benediktow napisał wiersz Nad grobem O. J. Sienkowskiego:

K czisłu potier jeszczio odnu priczisli,
Ubogij swiet ! Likuj, ziemnaja ćma!
Jeszczio uszioł odin służitiel myśli,
Drug znanija z swietilnikom uma”.


Stebniccy




1. Hieronim Stebnicki


1852 - porucznik, 1860 - kapitan, 1864 - podpułkownik, 1867 - pułkownik, 1873 - generał - major, 1886 - generał - lejtnant, 1896 - generał od infanterii. Tak przebiegał stan służby wojskowej Hieronima Stebnickiego.
Urodził się on na Wołyniu, w zamożnej rodzinie szlacheckiej w roku 1832. Zmarł 1897. W tym niezbyt długim okresie, liczącym przecież tylko 65 lat, zmieściło się wiele trudu, pracy, wysiłku, wiele pięknych dokonań badawczo - naukowych.
Zanim streścimy pokrótce czyn wybitnego badacza przyrody przypomnijmy, że byli Stebniccy prastarym rodem polskim i pierwotnie używali nazwiska Ustrzycki oraz herbu Przestrzał. Następnie jedno z odgałęzień od dóbr nowo nabytych Stebnicy na dalekich Kresach Wschodnich, jęło się mianować Stebnickimi. Polski heraldyk Hipolit Stupnicki (Herbarz Polski i imionospis, t. 3, s. 89. Lwów 1862) streszcza - nie wiemy czy mającą pokrycie w faktach - legendę rodzinną domu Ustrzyckich: „Przodek domu tego Iwonia z Unichowa przybył jeszcze w XV wieku z Węgier do Polski i przyjął tę nazwę od Ustrzyk, swej posiadłości. Teodoryk, brat jego, w wyprawie króla Olbrachta zginął w lasach bukowińskich. Jędrzej Wincenty, proboszcz katedralny przemyski, wydał kilka dzieł historycznych wierszem polskim. Hieronim, biskup...” etc.
Widocznie między bajki włożyć należy tezę o przybyciu Iwoni (cóż za „rdzennie węgierskie” imię!) z Węgier do Polski. Prawdopodobnie chodzi w tym przypadku o czysto polski, a w każdym bądź razie słowiański, ród, który, idąc za znamienną polską ksenofilią, dorobił sobie obcoplemienną genealogię...
Tak czy inaczej Hieronim Stebnicki po ukończeniu gimnazjum w Żytomierzu wstąpił do Petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Linii Komunikacyjnych i po sześciu latach nauki ukończył studia w roku 1852 z takimi wynikami, że imię jego, jako „najdoskonalszego” wyryte zostaje na specjalnej tablicy marmurowej, upamiętniającej najzdolniejszych absolwentów uczelni. Otrzymał rangę inżyniera - porucznika i skierowany został na budowę zakładanej właśnie Kolei Petersbursko - Warszawskiej. Według projektów tego młodego inżyniera zbudowano wówczas strategiczne mosty żelazne przez Zachodnią Dźwinę i Ługę. Po trzech latach pracy wstępuje Hieronim Stebnicki do Akademii Sztabu Generalnego, na wydział geodezji, ze szczególnym zafascynowaniem studiuje tu nauki geograficzne i astronomię. Tę ostatnią wykładał akademik A. Sawicz, Polak z kresów. Sędziwy profesor zbliżył do siebie wybitnie uzdolnionego studenta, zaszczepił mu prawdziwe zainteresowanie astronomią, pomógł obrać kierunek dalszych prac. Praktykę naukową odbył Hieronim w słynnym obserwatorium w Pułkowie. W tym też czasie publikował młody uczony pierwsze swe artykuły. Niebawem nadano mu „za celujące sukcesy w naukach” rangę sztabs-kapitana. Po tym pracował przez rok w Finlandii i w styczniu 1860 roku został skierowany do Kaukaskiego Okręgu Wojskowego...
W życiorysie Hieronima Stebnickiego nie znajdziemy śladu uczestnictwa jego w ruchu patriotycznym czy rewolucyjnym. Nie wynikało to tylko ze szczególnego usposobienia tego człowieka, lecz także i z pewnych okoliczności społeczno-politycznych.
W carskim systemie terroru, w dusznej atmosferze dwulicowości i ucisku ludzie uczciwi często w ogóle stronili od polityki. Bo gdyby szli z rządem, musieliby się niezawodnie złotrzyć; gdyby wystąpili przeciwko niemu, najprawdopodobniej zginęliby na szubienicy. W ten sposób ambicje ludzi zdolnych, energicznych, rzetelnych zmierzały często w stronę zainteresowań naukowych. To w najlepszym razie. W takiej bowiem sytuacji społecznej, gdy od obywatela nic nie zależy, a jest on po prostu wykorzystywany przez państwo jako narzędzie do urzeczywistnienia obcych lub obojętnych mu celów, ludzie skłonni są stronić od spraw społecznych, zamykają się w kręgu zajęć osobistych, rodzinnych, towarzyskich itp.
Stebnicki wybrał „ucieczkę” w naukę. Był wyznawcą „trzeźwej” filozofii życiowej, w myśl której mądrość polegałaby na tym, żeby spokojnie żyć, nie próbować gwałtem ulepszać ten świat, który i tak pozostanie takim, jakim był zawsze. Można żałować lepszych czasów, lecz nie można uciec od swego; można marzyć o lepszych władcach, lecz ulegać, mimo wszystko, trzeba obecnym. Można też próbować wyjść poza ramy społecznych uwarunkowań.
Nasuwa się w tym miejscu przypomnienie gnomicznego wiersza Juliusza Ejsmonda pt. Śpiewaki partie:
„Pytano się raz ptaka, co bujał w lazurze,
czy jest z lewa, czy też z prawa?
„bo to bardzo ważna sprawa”...
Odparł na to: „Jestem w górze...”

Być „w górze”, poza układami politycznymi i barykadami klasowymi, unosić się w przestworzach „czystej” nauki czy sztuki - jakże częste to było wówczas (i jakże złudne!) dążenie. Oto przecież mimo osobistych zamierzeń doniosłe prace samego H. Stebnickiego sprzyjały - i to w sposób istotny - wzrostowi cywilizacji technicznej, potęgi gospodarczej i militarnej Rosji carskiej. A w jakich celach potęga ta wykorzystywana była przez carat, przypominać nie ma potrzeby. Leży poza wszelką wątpliwością: żyć w społeczeństwie i być od niego wolnym jest niemożliwe.
Tak czy owak, wszelka ludzka aktywność wciągana bywa w tryby mechanizmu społeczno-politycznego. Przy tym zazwyczaj nie jest to proces o jednoznacznym wydźwięku. Tenże Stebnicki pracując dla państwa carskiego nie oddał świadomie swego talentu w dzierżawę despotyzmowi. Obiektywnie prace jego sprzyjały rozwojowi nauki, kultury, podniesieniu poziomu oświatowego, w perspektywie więc sprzyjały podniesieniu się ciemiężonych niewolników z kolan. Niemało prawdy było w przekonaniu uczonego, że najgorszym wrogiem ludzkości jest ciemnota, a jedynym przeciwko temu złu lekarstwem - nauka...
Na Kaukazie rozpoczyna Stebnicki pracę pod kierownictwem Józefa Chodźki, innego rodaka, tym razem z Wileńszczyzny, który był wówczas naczelnikiem prac prowadzonych w zakresie pomiarów triangulacyjnych guberni stawropolskiej.
Od tego czasu aż 26 lat życia oddaje Stebnicki pracom mierniczym i badawczym nad przyrodą Kaukazu. Ogłasza w tym okresie drukiem ponad 60 mniejszych i większych artykułów z astronomii, geodezji, geografii, przyrodoznawstwa, kartografii w językach rosyjskim, angielskim, niemieckim, francuskim i polskim. Prace te przynoszą mu rozgłos ogólnoświatowy.
Zasłużony carski generał, jakim był Józef Chodźko, bardzo chętnie protegował w służbie topograficzno-geodezyjnej swych rodaków. Spora ich liczba bowiem pracowała wówczas na Kaukazie. W tej grupie szczególnie wyróżniał się właśnie Hieronim Stebnicki, który też został po jakimś czasie następcą Chodźki w kierowaniu wojskowymi pracami kartograficznymi i geodezyjnymi na Kaukazie. Kilkakrotnie reprezentował Stebnicki naukę rosyjską na kongresach międzynarodowych (1884 - Waszyngton; 1886 - Berlin); odbył podróże naukowe do Iranu i Turcji.
Po opuszczeniu Kaukazu piastował w Petersburgu stanowisko szefa oddziału topograficznego Sztabu Generalnego, został członkiem - korespondentem Cesarskiej Akademii Nauk. W tym czasie opublikował kolejne kilkadziesiąt artykułów, został nagrodzony wielkim złotym medalem Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego, otrzymał medal I klasy Międzynarodowego Kongresu Geografów w Paryżu.
W latach 1857 - 1895 Stebnicki napisał i opublikował 88 różnej objętości prac naukowych, od drobnych recenzji i referatów do obszernych i fundamentalnych rozpraw.
Gdyby chcieć teraz wyliczyć wszystkie funkcje, posady i urzędy, które w nauce rosyjskiej piastował, wszystkie jego tytuły i rangi, zajęłoby to na pewno więcej miejsca niż cały niniejszy szkic... Wobec tego powstrzymajmy się od wyliczanki, która sama przez się byłaby co prawda wymowna, ale nie w mniejszym stopniu uciążliwa.
Dodajmy jeszcze tylko drobny rys do charakteru tego człowieka. Carski generał, jedna z najbardziej wpływowych osobistości w nauce i wojskowości rosyjskiej, dystyngowany dygnitarz, człowiek, którego car Aleksander II uważał za swego przyjaciela, a któremu Aleksander III nieraz dawał wyrazy uznania - otóż ten człowiek nigdy się nie wyrzekł samego siebie, swego narodu. Otaczał opieką rodaków, uczącą się w Petersburgu młodzież przybyłą z Polski i Litwy. Ze szczególną troską pomagał jej w wyborze i utwierdzeniu się na właściwej drodze życiowej, która, według niego, wiodła tylko w jednym kierunku - ku nauce i uczciwej pracy.



2. Nina Stebnicka - Pigulewska


Ciekawe są losy dzieci i wnuków wybitnego uczonego Hieronima Stebnickiego, który mieszkając stale w Rosji, założył tu rodzinę. Miał dwoje dzieci: syna i córkę. Syn jego, Wiktor Stebnicki, miał z kolei trzy córki: Natalię, Ninę i Tatianę. Wszystkie one w ten czy inny sposób uprawiały zajęcia naukowe. Szczególną jednak sławę zyskała sobie Nina Stebnicka, po mężu - Pigulewska. Urodzona 1 (14) stycznia 1894 roku w Petersburgu, ukończyła tu gimnazjum i w 1912 roku wstąpiła na słynne Kursy Bestużewskie, na których otrzymała solidny zasób wiedzy z historii powszechnej oraz specjalizację filologa - hellenisty. W roku 1918 po ukończeniu studiów została przy katedrze historii Bizancjum „w celu przygotowania do działalności profesorskiej”. W tym też burzliwym roku podjęła prace badawcze nad językami syryjskim i hebrajskim na wydziale orientalistyki Uniwersytetu Piotrogrodzkiego.
Potem przyszła praca nad rękopisami starorosyjskimi w Leningradzkiej Państwowej Bibliotece Publicznej. Po kilku latach wymuszonej przerwy w badaniach Nina Pigulewska w roku 1936 została pracownikiem naukowym Biblioteki im. M. Gorkiego przy Uniwersytecie Leningradzkim. W ciągu trzech lat obroniła pomyślnie pracę doktorską i habilitacyjną, stała się jednym z najbardziej znanych radzieckich orientalistów - syriologów.
Już od samego początku swej pracy naukowej dążyła Pigulewska ku temu, aby przetłumaczyć i wydać jak największą ilość zachowanych dotychczas pomników piśmiennictwa starożytnego, kryjącego częstokroć niemały ładunek mądrości życiowej, filozoficznej i moralnej. W wielu jej książkach znajdujemy też ciekawe fragmenty z dawnych ksiąg i rękopisów. Tak np. w przepisach obowiązujących we wczesnochrześcijańskiejszkole miasta Nisibine na terenie Syrii punkt szesnasty głosił: „Brat, który obarczy towarzysza winą za jakiś występek, a nie udowodni tego, i wyjdzie na jaw, że fałszywie go pomówił, poniesie karę, odpowiednią do postępku, w jakim on obwinił towarzysza”(patrz N. Pigulewska Kultura Syryjczyków w wiekach średnich). Przepis ten, egzekwowany konsekwentnie, był skutecznym środkiem, zapobiegającym plotkom i kalumniom. Jest on też pośrednim świadectwem tego, jak dużą wagę przywiązywali starożytni chrześcijanie do zwalczania tej wielce antypatycznej przywary, będącej źródłem napięć i zatargów w stosunkach międzyludzkich. Tak więc dzieła leningradzkiej uczonej mają wartość nie tylko historyczno - poznawczą, ale i moralno - wychowawczą. Od roku 1938 powiązana była Pigulewska zawodowo z Instytutem Orientalistyki AN ZSRR oraz z Leningradzkim Uniwersytetem Państwowym, na którym przez kilka dziesięcioleci prowadziła zajęcia na wydziałach: filologicznym, orientalnym i historycznym.
Podczas blokady Leningradu pełniła funkcję zastępcy dyrektora Instytutu Orientalistyki, dzięki jej trosce i niespożytej energii udało się zachować bezcenne skarby archiwalne i biblioteczne tej placówki. Jak mówią naoczni świadkowie, N. Pigulewska własnymi rękami robiła wszystko, nie wyłączając remontu dachu zerwanego przez niemiecki pocisk.
Później przebywała znakomita uczona w Moskwie i Kazaniu. W roku 1946 ukazała się drukiem jej książka Bizancjum i Iran na przełomie VI i VII wieków. W tymże roku powróciła do Leningradu, spod którego murów po 900 dniach oblężenia przepędzono brunatne hordy. Wspólnie z członkiem AN ZSRR profesorem Ignacym Kraczkowskim organizowała zajęcia na odbudowanym wydziale orientalistyki. Po paru latach wybrana została na członka - korespondenta Akademii Nauk ZSRR.
W okresie powojennym Nina Pigulewska pełniła szereg odpowiedzialnych funkcji w systemie radzieckiej nauki historycznej, reprezentowała ZSRR podczas gościnnych wykładów na uniwersytetach w Paryżu, Rzymie, Cambridge, Wiedniu, Monachium, Pradze, Warszawie. Odbyła podróże naukowe do Jugosławii i Iraku, wygłaszała odczyty na Sorbonie, została obrana na członka Francuskiego Towarzystwa Azjatyckiego.
N. Pigulewska jest autorką ponad 170 prac naukowych w języku rosyjskim, francuskim i niemieckim; uważa się ją za założycielkę radzieckiej syriologii, tj. nauki o kulturze i cywilizacji dawnej Syrii. Dzięki niej odnaleziono, zbadano i przetłumaczono oraz wydano sporo dzieł i fragmentów pochodzących z epoki wczesnego chrześcijaństwa na Bliskim Wschodzie, liczne pomniki piśmiennictwa greckiego, hebrajskiego, arabskiego, irańskiego, tureckiego. Przez wiele lat N. Pigulewska była koordynatorem prac syriologicznych w skali całego kraju.
Uwieńczeniem ogromnej pracy wybitnej uczonej był Katalog syryjskich rękopisów Leningradu (1960), będący wzorcem naukowego opisu tego rodzaju materiałów. Prócz wyżej wymienionych wydała też inne fundamentalne dzieła, jak np. Arabowie u granic Bizancjum i Iranu w IV - VI wieku(Moskwa - Leningrad 1964, 336 str.); Bliski Wschód, Bizancjum, Słowianie(Leningrad 1976, str. 240); Bizancjum na szlakach do Indii. Z dziejów handlu Bizancjum ze Wschodem w IV - VI w. (Moskwa - Leningrad 1951, 412 str.); Państwa Iranu we wczesnym średniowieczu (Moskwa - Leningrad 1956, 366 str.); Historia Iranu od najdawniejszych czasów do XVIII wieku (Leningrad 1958, 390 str.).
Była też N. Pigulewska odpowiedzialnym redaktorem takich zbiorowych edycji, jak Bliski Wschód i Iran (Leningrad 1970); Bizancjum i Wschód (Leningrad 1971); Zagadnienia historii i kultury na Bliskim Wschodzie (Leningrad 1968); Historia i filologia krajów Bliskiego Wschodu w starożytności i średniowieczu (Leningrad 1967); Pomniki piśmiennictwa i literatury Bliskiego Wschodu (Moskwa - Leningrad 1965).
Kilka jej fundamentalnych monografii przetłumaczono na języki obce i wydano m. in. w Niemczech, USA i we Francji. Całe swe życie oddała N. Pigulewska służeniu nauce, chętnie dzieliła się swym doświadczeniem i spostrzeżeniami z kolegami, z młodzieżą akademicką. Zawodowa zawiść, zamknięcie się w sobie, ciasny egoizm były całkowicie obce tej wybitnej osobowości. Czasopismo radzieckie Narody Azji i Afrykipisało po zgonie uczonej w marcu 1970 roku:„Ukierunkowując pracę wielu naukowców szczodrze dzieliła się ona z nimi swymi myślami. Rozmowy z nią rodziły nowe idee i pomysły. N. Pigulewska „siała na wszystkie wiatry”, jak głosi przysłowie francuskie, a nasiona, rzucone przez nią do gleby z taką miłością, muszą dać obfity plon”.
Tak się też stało. Orientalistyka rosyjska, a w tym syriologia, należy do przodujących na świecie. Wśród jej dorobku poczesne miejsce zajęła wydana pośmiertnie fundamentalna monografia N. Pigulewskiej Kultura Syryjczyków w wiekach średnich (Moskwa, 1979).
Profesor W. Struwe pisał o niej: „N. Pigulewska - to historyk szerokiego profilu, o wyrazistej metodologii stojącej na wysokim poziomie merytorycznym. Posiadając dar żywej literackiej narracji zarówno rozległych zagadnień, jak i kwestii specjalistycznych na podstawie systematycznego samodzielnego opanowywania wszystkich materiałów, cieszy się ona niezmiennym powodzeniem zarówno u najszerszej publiczności, jak i u wąsko wyspecjalizowanej profesury. Wieloletnia praca nauczycielska w Uniwersytecie Leningradzkim pozwoliła jej rozwinąć i zrealizować swój talent pedagoga, umiejętność „wykrywania” uzdolnionych studentów, budzenia w nich zainteresowania samodzielną pracą naukową, niekiedy nawet takimi zagadnieniami, które są dalekie od bezpośrednich interesów nauczyciela; daje im dobrą szkołę metodologiczną i zaszczepia zasady naukowej metodyki, tj. tworzy samodzielną szkołę naukową”.

Szokalscy




1. Rys dziejów rodu


          Różne źródła genealogiczno - heraldyczne nieco się między sobą różnią, gdy donoszą o początkach tego rodu. Tak jest zresztą i w przypadku innych rodzin, których początki kryją się w mroku stuleci, tym bardziej, że nawet oficjalne zapisy heraldyczne w dawnej Rzeczypospolitej dalekie były od systematyczności, a nawet od elementarnego porządku, cóż dopiero mówić o legendach i podaniach rodzinnych czy półliterackich, w których rojno od rozmaitych zmyśleń i bajek. W tej sytuacji wypada tylko się ściśle trzymać faktów rejestrowanych w przekazach archiwalnych, co pozwala przynajmniej prześledzić proces odnotowywania reprezentantów tego czy innego rodu w dokumentacji urzędowej.
          Na początku odnotujmy, że Polska Encyklopedia Szlachecka (t. 11, s. 274, Warszawa 1938) zna Szokalskich herbu Jastrzębiec (1700; w województwie sandomierskim, którzy się odgałęzili na Żmudź i założyli osadę Szokaliszki w powiecie rosieńskim) oraz herbu Larysz, gnieżdżących się w Poznańskiem i Prusach. M. Paszkiewicz i J. Kulczycki w dziele Herby rodów polskich(Londyn 1990, s. 467) wzmiankują tylko o Szokalskich herbu Larysz.
          Jeśli chodzi o przekazy archiwalne, to jedną z najwcześniejszych wzmianek o reprezentancie tego rodu jest zapis do ksiąg grodzkich m. Lwowa z 1500 r., w którym figuruje niejaki pan Schokalsky, obywatel miasta Bełza. (Patrz: Akta grodzkie i ziemskie z czasów Rzeczypospolitej Polskiej, t. 15, s. 396. Lwów 1891).
          Imię niejakiego Teodora Szokalskiego, (Służebnika władyki chełmskiego i bełzkiego Leontego Zachariaszowicza), figuruje w aktach ziemskich chełmskich w zapisie z dnia 24 listopada 1580 r. Mianowicie podczas napadu na majątek władyki tenże Szokalski, będący najprawdopodobniej drobnym szlachcicem, karmiącym się przy dworze wielkiego dygnitarza duchownego, padł ofiarą napastnika (Teodora Omnisa), który„nie wiedzieć gdzie go podział, jeśli żywego, albo zamordowanego uchował”. (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju..., t. 19, s. 245).
          Instrukcję szlachty województwa brzeskiego deputatom, udającym się na sejm walny do Warszawy w roku 1672 podpisał m. in. Kazimierz Szokalski, mierniczy jego królewskiej mości. (Akty..., t. 4, s. 146).
          W roku 1673 na sejmiku szlachty grodzieńskiej rozpatrzono zagadnienie dość znacznych malwersacji pieniądza skarbowego, popełnionej przez liczną grupę poborców podatkowych, którzy „odebrawszy od Żydów pieniądze z podatku przy sobie detinnerunt, do skarbu rzeczy - pospolitej nie wniosszy, summy złotych tysiąca siedmiuset czterdziestu, groszy dwudziestu pięciu”. Z tej sumy „przy jegomość panu Szokalskim - poborcy wziętych z Kobrynia złotych sto sześćdziesiąt trzy”. (Akty..., t. 5, s. 224 - 228).
          W końcu postanowili bracia - szlachta, że brakujące pieniądze powinny być oddane „do skarbu rzeczy-pospolitej w. x. Lit...”. W 1675 roku poborcy królewscy panowie Bóbr i Szokalski wadzili się sądownie z prawosławnym monasterem Św. Symeona w Brześciu Litewskim o poziom ściąganych podatków (Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow, t. 11, s. 32). Skoro więc pan Kazimierz Szokalski nadal przez szereg lat pozostawał na urzędzie poborcy królewskiego, wnioskować można, że zarzuty o malwersację mu stawiane były bezpodstawne i zostały dowodnie oddalone.
          28 czerwca 1680 roku sąd kapturowy Brześcia skazał grupę Żydów na karę śmierci za okrutne zamordowanie chrześcijanki - katoliczki Marianny Szokalskiej ze Smogorzewszczyzny. Odnośny fragment z aktów sądowych brzmi: „Pomienieni Żydzi, Bejrech Mejerowicz, Fejbisz Szmujłowicz, Lejba Moszkowicz, Ilia Szajewicz, Moszka Pinkasowicz, jako też y inni, zniósłszy się ze sobą, jednostajnie czyniąc nie tylko opresję wiary chrześcijańskiej i kondemnując oną, wzruszając prawem pospolitym, śmieli i ważyli się bezbożnie, zapamiętale, tyrańsko w wierze katolickiej zostającą pannę Szokalska, potajemnie uprowadziwszy zamordować i o śmierć przyprawić. I ciało panny nie wiedzieć gdzie podzieli...” Za popełnienie tej zbrodni grupa Żydów skazana została na ćwiartowanie, a kahał na wysokie odszkodowanie. (Akty..., t. 29, s. 102 - 103).
          Na przełomie XVII - XVIII w. Szokalscy są odnotowywani już na terenach Rzeczypospolitej bardziej wysuniętych na wschód, graniczących z Rosją. Posiadali m. in. majątek Starodubie w województwie mscisławskim. Liczne wzmianki o nich znajdują się w archiwach grodzkich mohylewskich i witebskich, w tych miastach bowiem pełnili Szokalscy funkcje drobnych urzędników. Jeden z XVIII - wiecznych przekazów pisanych donosi:„Wypis z Xiąg Magdeburgii Mohylewskiey. Roku 1751 miesiąca marca 22 dnia. Przed nami, Stefanem Korobanko, woytem, Michałem Owsiejowskim, Heronimem Botwinko, burmistrzami, także przed raycami y ławnikami Miasta Jego Królewskiey Mości Mohylowa, tego roku na sprawach zasiadającymi stanowszy oblicznie ichmościowie panowie Woyciech, oyciec, Marko, Jan, Stefan, Franciszek, Jerzy y Leon, synowie, Szokalscy intomissyą swą na majętność Starodubie w aktach mieyskich mscisławskich prawa magdeburskiego w roku przeszłym 1750 miesiąca apryla 17 dnia zeznaną do przeaktykowania ad acta (...) przyznali de Thenore segnenti. Wypis z Xiąg Mieyskich Mscisławskich prawa magdeburskiego roku 1750 miesiąca apryla 17 dnia na urzędzie Jego Kr. Mości Mieyskim Mscisławskim prawa magdeburskiego przede mną Antonim Franciszkiem, Tołpyho, skarbnikiem smoleńskim, lantwoytem Miasta JKM Mścisławia, od JW Pana Jerzego Wołłowicza, referendarza Wielkiego Xsięstwa Litewskiego, starosty poradnińskiego, woyta mścisławskiego instalowanym y przed nami, raycami, ławnikami y całym generaliter magistratem Miasta JKM Mścisławia comparenspersonaliter  generał JKM województwa Mścisławskiego niżey wyrażony kwit swóy intromissyjny przyznał in ium pisany. „Ja, generał JKM W-wa Mścisławskiego niżey na podpisie ręki mey wyrażony zeznawam tym moim rellacyjnym czynioney intromissyi kwitem, komuby o tem temporis et futurus erat his minibus wiedzieć należało y należy, iż w roku teraźniejszym 1750 apryla 15 dnia byłem użytym y wezwanym od ichmość panów Woyciecha, oyca, Marka, Jana, Stefana, Franciszka, Jerzego y Leona, synów, Szokalskich dla podania we władanie majętności Starodubie y intromittowania ichmościom vigore prawa rozdziałkowego danego ichmościom panem Pawłem Szokalskim w roku 1685 miesiąca marca szóstego dnia czynionym na majętność Starodubie w W-wie Mścisławskim leżąco. Na fundamencie y attestacyą tedy wyż pomienionych ichmościów panów Szokalskich, ja, generał, przybywszy ze stroną szlachty ichmościami Janem y Pawłem Ulskiemi y Stanisławem Zawadzkim, pomienioną majętność Starodubie z ziemio oromo y nieoromo, lasami, borami, gajami, trzebieżami, wygonami, sianożęciami, rzekami, rzeczkami y krynicami, y poddanymi obojey płci, ich dobytkiem y z zabudowaniem dwornym y gumiennym ut supra nominatis J. Panom Szokalskim w moc, dzierżanie y spokoyne używanie podałem, intromitowałem, posłuszeństwo należyte poddanym zaleciłem. A zatym, sprawijąc to według funkcji urzędu mego generalskiego we wszystkim, na co tu był użytym, ten móy intromissyjny kwit zapisałem. Datt ut supra”.
          „U tego intromissyjnego kwitu podpis generała temi słowy: Michał Głuchowski, generał JKM W - wa Mścisławskiego. Który takowy intromissyjny kwit za oczewistym generalskim przyznaniem jest do Xsiąg Mieyskich Mścisławskich przyjęty y wpisany, z których          y ten wpis pod pieczęcią lantwoyta y z podpisem ręki pisarskiej jest wydan. Antoni Franciszek Tołpyho, skarbnik smoleński, lantwoyt mścisławski; Leon Osmołowski, vice regent, grodzki pisarz JKM Miasta Mścisławia. Który to intromissyjny kwit za ustnym y oczewistym wyż wymienionych osób zeznaniem jest do przeaktykowania do akt Xiąg Mieyskich Mohylowskich przyjęty y wpisany... Jan Jaroszewski, woyt Miasta JKM Mohylowa; Theodor Kozłowski, pisarz Miasta JKM Mohylowa...” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2983).
          Niektórzy z tych Szokalskich przenieśli się z powrotem do Korony Polskiej i z nich to pochodzi słynny lekarz Wiktor Szokalski, inni pozostali na Kresach Rzeczypospolitej, a jeszcze inni przesiedlili się dalej na wschód, do Państwa Rosyjskiego.
          Byli rodem wysoce ofiarnym i patriotycznym, cieszącym się powszechnym szacunkiem. Nie znany z imienia pan Szokalski, „obywatel latawicki”, był np. z ramienia Ziemi Czerskiej w czasie powstania kościuszkowskiego wysokiej rangi funkcjonariuszem w administracji centralnej władzy narodowej (Por. Akty Powstania Kościuszki, t. 1, cz. 1, s. 85, Kraków 1918).


*         *         *


2. Wiktor Feliks Szokalski


          Wybitnym reprezentantem tego rodu był Wiktor Feliks Szokalski, urodzony 15 grudnia 1811 roku w Warszawie na Starym Mieście. Ojciec, urzędnik w ministerium skarbu, umarł młodo; chłopak pozostał więc tylko w opiece matki Justyny z Rogozińskich. Po ukończeniu liceum wstąpił na wydział lekarski Uniwersytetu Warszawskiego.
          W tym czasie wybuchło Powstanie Listopadowe 1830/1831 roku i świeżo upieczony student zaledwie po trzech latach zajęć, zaciągnął się do szeregów powstańczych. Zorganizował i na własną rękę prowadził powstańczy szpital wojskowy w Modlinie, wyszedł następnie do Prus razem z cofającymi się oddziałami polskimi. W Niemczech żył we Frankfurcie nad Menem w wielkim niedostatku, aż jedna z organizacji emigracyjnych udzieliła mu stypendium na ukończenie nauki. Przyjął tę pomoc z radością i już w 1834 roku otrzymał stopień doktora medycyny w uniwersytecie w Giessen; po czym czas jakiś doskonalił się w Heidelbergu. Aż w 1836 r. znalazł się w Paryżu.
          Specjalizował się w okulistyce i wkrótce, dzięki niepospolitym zdolnościom i pracowitości, został jednym z najwybitniejszych specjalistów europejskich w tej dziedzinie. Prowadził wyjątkowo doniosłe badania naukowe nad fizjologią wzroku i chirurgią oka. Opublikował w różnych językach kilkadziesiąt ważnych rozpraw z tej dziedziny, spośród których do najbardziej doniosłych i nowatorskich zaliczane są: w języku francuskim Essais sur les sensations des couleurs dans 1’etat physiologique et pathologique de 1’oeil (1840) oraz w języku niemieckim Ueber den Einfluss, des fuenften Nervenpaares auf das Sehvermoegen (1849).
          Był W. F. Szokalski czynnym działaczem emigracji polskiej, a jednocześnie założycielem w 1844 r. Towarzystwa Lekarzy Niemieckich w Paryżu. W 1848 r. przeniósł się na pięć lat do Burgundii, aż w 1855 r. pozwoliły mu wreszcie władze rosyjskie na utęskniony powrót do Polski. W Warszawie Szokalski włączył się do prac Towarzystwa Lekarskiego, często miewał publiczne odczyty na tematy medyczne, dużo publikował w pismach ściśle naukowych, tym razem w języku ojczystym: Fantazyjne objawy zmysłowe, 2 tomy, 1861 i 1863; Wykład chorób przyrządu wzrokowego u człowieka, 1869; Początek i rozwój umysłowości w przyrodzie 1885. Był członkiem redakcji KlinikaPamiętników Towarzystwa Lekarskiego, pilnym szerzycielem wiedzy we względnie szerokich warstwach publiczności czytającej.
          Profesor Joanna Kurczewska w tekście Społeczne wzory uczonego (Inteligencja polska XIX i XX w.,t. 4, s. 154 - 155, Warszawa 1985) pisze: „Wzór popularyzatora wiedzy stanowi - rzec można - demokratyczną odmianę wzoru uczonego, będącego autorytetem naukowym i społecznym. Jeśli dla autorytetu charakterystyczny był dystans lub niezależność od wyższych kręgów społeczeństwa i pewien elitaryzm intelektu - to popularyzatorowi właściwe było spojrzenie w dół drabiny społecznej, opiekuńcza postawa wobec mniej wykształconych oraz, co najważniejsze, występowanie w roli łącznika nauki ze społeczeństwem. Uczony propagujący w społeczeństwie wiedzę przezwyciężał również, choć inaczej niż uczony - autorytet społeczny , własny egocentryzm, służąc ofiarnie laikom swą pracą i talentem”. Patos tej bądź co bądź wyjątkowo uciążliwej i wymagającej zarówno ofiarnego samozaparcia jak i specjalnych uzdolnień działalności polegał na założeniu, że prawdziwa wiedza nie powinna być własnością tylko wąskiej warstwy intelektualnej elity społecznej, lecz musi też należeć do względnie szerokich kręgów społecznych, o ile nie chcemy, by socjum ludzkie pozostawało w stanie barbarzyństwa.
          Joanna Kurczewska kontynuuje:„Popularyzatorem był, oczywiście, uczony, który uprawianą przez siebie wiedzę podporządkował całkowicie misji społecznej, czy służbie cywilnej. Ale nie tylko. Tę rolę w społeczeństwie pełnili również uczeni, uznani za zwolenników czystej nauki, kierujący się w nauce motywacjami wyłączne poznawczymi. Badacza, geniusza czy innowatora cenić można nie tylko za nowe teorie czy wielkie odkrycia posuwające naprzód naukę, lecz także za umiejętność przekazywania wiedzylaikom i profanom, choćby to było jego zajęciem ubocznym, to właśnie pomoc uczonego, oferowana jednostce poszukującej nowoczesnego światopoglądu przyrodniczego, miała być niezastąpiona. Badacz ustalający naturę przyrody czy wielki wynalazca najlepiej wszak nauczyć mógł laików ścisłego myślenia, objaśnić im ukryte w przyrodzie prawa i wpoić szacunek dla dociekań naukowych...
          Najbardziej więc ceniono (w XIX w. ) łączenie roli popularyzatora z rolami badacza, wychowawcy akademickiego i organizatora nauki... Za najlepszych polskich popularyzatorów miano Szokalskiego, Dybowskiego i Juliana Ochrowicza, którzy nie zawsze życzliwemu im audytorium przedstawiali „ostatnie zdobycze nauki” i „współczesne kierunki filozoficzne przyrodoznawstwa, próbując pozyskać publiczność dla pozytywnej wiedzy”...
          Od 1858 r. był Szokalski naczelnym lekarzem Instytutu Oftalmologicznego w Warszawie, który podźwignął na poziom europejski.
          W rozdziale o Uniwersytecie Warszawskim lat 60 - tych XIX w. w Historii nauki polskiej(t. 4, cz. 1 - 4, s. 365, Warszawa 1987) czytamy: „Klinikę okulistyczną zorganizował w starym budynku instytutu oftalmologicznego przy ul. Marszałkowskiej Wiktor Szokalski”.
          W latach 1861 - 1872 wykładał okulistykę w Akademii Chirurgicznej. Był członkiem Rady Lekarskiej Królestwa Polskiego, udzielał się społecznie, acz ofiarnie, na wielu innych niwach. Zmarł 6 stycznia 1891 roku. Pisano o nim po zgonie, że„był uczonym bardzo poważnym i trwałe w nauce pozostawił ślady”.
          Zygmunt Kramsztyk zaś w szkicu biograficznym stwierdzał:„Jeżeli miarą społecznej wartości człowieka jest trud, jaki poświęca na cele publiczne, to Szokalskiemu wysokie pod tym względem należy się stanowisko. Całe prawie życie poświęcił on sprawom publicznym z zaniedbaniem spraw osobistych. Toteż, będąc pierwszym okulistą nie tylko w kraju, ale na całą wschodnią połowę Europy, nie zrobił majątku, nie doszedł nawet nigdy do większego dostatku.
          I w całym sposobie jego życia, w postępowaniu widać było ten brak egoizmu. Był on prosty, skromny, pozbawiony wszelkiej dumy, czym się odznaczał wśród ludzi zajmujących wybitne stanowisko w społeczeństwie; był wiecznie łagodny, pogodny i serca ludzkie w wysokim stopniu zjednywać sobie umiał. Toteż liczne odbierał dowody uznania i sympatii, posiadał mnóstwo tytułów honorowych od towarzystw i instytucji naukowych całego świata”...


*         *        *


          Był jeszcze jeden doktor Szokalski, także powstaniec, który trafił na zesłanie syberyjskie w pierwszej połowie XIX w. i tam żywota dokonał. Zygmunt Librowicz notuje w swej monografii o Polakach w Syberii: „Lekarze - Polacy z owych czasów - do dziś dnia pozostali w pamięci miejscowego ludu. Nieśli oni chętnie, w każdej chwili bezinteresownie, pomoc i ratunek bliźnim, bez różnicy narodowości (...). Lekarze Polacy posiadali zawsze najżywsze współczucie dla cierpień swoich bliźnich, bez względu na ich stan, wyznanie i narodowość. Przy chorych zapominali zupełnie o sobie, poświęcając im cały swój czas, nie myśląc o wynagrodzeniu, nie troszcząc się o swoje potrzeby... W Karze np. głośne pod tym względem zrobił sobie imię dr Szokalski, pochowany tamże na cmentarzu”...



3. Julij Michajłowicz Szokalskij


          Wybitny uczony radziecki Julij (Juliusz) Szokalski przeżył lat 84. Mówi się wszelako, że życie cenione jest nie za długość, lecz za treść, a jeden ze starożytnych mędrców zalecał:„Staraj się żyć nie długo, lecz dobrze” - dobrze - w sensie moralnym, duchowym. Zarówno pod względem długości, jak i treści, droga życiowa Szokalskiego jest czymś wyjątkowym, gdyby można było do niej zastosować pojęcia estetyczne, nazwalibyśmy ją „arcydziełem sztuki”.
          Życie to zawarło w sobie ogromną pod względem osiągnięć epokę. W tym czasie ludzkość przeszła od wiejskiego łuczywa do lamp neonowych i laserów, od żaglowców do atomowych lodołamaczy, od pierwszych silników parowych do naddźwiękowych odrzutowców i rakiet wielostopniowych. W tym okresie znikły „białe plamy” na mapach geograficznych, kontynenty poprzecinane zostały sztucznymi kanałami o długości tysięcy kilometrów, a tam, gdzie sennie wędrowały „żywe” piaski pustyni, zafalowały sztuczne morza, zazieleniły się sady, lasy, niwy uprawne.
          Szczęśliwy, kto żył w takich czasach, lecz jeszcze szczęśliwszy, kto je współtworzył. Nie przypadkowo J. Szokalski odpowiedział na pytanie, skąd ma w sobie tyle werwy i energii (a był już po osiemdziesiątce):„Wokół tak wiele się dzieje, mam tak wiele zajęć, że nie staje mi czasu, by zwracać uwagę na wiek”.
          I nie było w tych słowach nic z lekkomyślnej pozy starzejącego się człowieka, pozy spotykanej jakże często i będącej raczej wyrazem starczego zniedołężnienia niż „zachowanej do późnych lat młodzieńczej dziarskości”.
          Każdy wiek ma bowiem tylko jemu licujące normy zachowania i postawy. Jedyne, co jest do twarzy każdemu człowiekowi w każdym wieku, to rzetelność w stosunku do siebie, swego otoczenia, swego obowiązku. Tę cechę Szokalski zachował doprawdy od pierwszych do ostatnich lat życia. Przecież liczba opublikowanych przez niego książek i artykułów przekracza 1500. A jeśli zważyć, że prawie bez wyjątku są to prace nowatorskie, przemyślane, podbudowane poważnymi badaniami naukowymi, stanie we właściwym świetle godny wkład wybitnego uczonego w twórczy wysiłek jego dynamicznej epoki, która dzięki takim właśnie ludziom jak on stała się tym, czym jest.
          Do swoich młodych wychowanków - już jako profesor Uniwersytetu Leningradzkiego - zwracał się Szokalski: „Trzeba przez całe życie nieustannie dążyć do doskonałości, nie pretendując nigdy, oczywiście, do jej osiągnięcia. Myślcie w ten sposób, a zdobędziecie wszystko, co leży w zakresie sił waszych”.Maksymą tą kierował się we własnym życiu i zaszczepił taki styl myślenia również tysiącom swoich studentów, działając według zasady, że „ludzi wychowuje się nie pouczeniami i nie kazaniami, lecz przykładem”.
          Urodzony 17 października 1856 roku w Petersburgu był Juliusz wnukiem jednego z polskich szlachciców, Józefa Szokalskiego zesłanego do Rosji jeszcze w początkach XIX wieku.
          Wykształcenie początkowe otrzymał w domu rodzinnym; przy tym znajdował się pod szczególnym wpływem swej matki, Katarzyny Kern, kobiety niezwykle inteligentnej i kulturalnej, która była córką słynnej Anny Kern, uwiecznionej w pięknym wierszu Aleksandra Puszkina:„Ja pomniu czudnoje mgnowienje...”.Życzliwa, spokojna, mądrze tworzona przez matkę atmosfera domu rodzinnego odbiła się korzystnie na równym i harmonijnym rozwoju młodzieńca w okresie dojrzewania, zaważyła też zdecydowanie na tym, że jego długa droga życiowa była prosta i jasna.
          Ojciec Juliusza Michał Szokalski nie był człowiekiem bogatym, lecz równoważył ten „brak” wyjątkowym wręcz przywiązaniem do rodziny, ogromną kulturą. Gdy zmuszony był gdzieś wyjechać, tęsknił okrutnie i codziennie słał listy do żony upominając ją żartobliwie: „Pamiętaj, powierzyłem ci dwie najdroższe w mym życiu istoty - Julka i jego mamę - chroń ich przed niebezpieczeństwami”.Nie bacząc na ogromną miłość rodziców (dwaj jego braciszkowie umarli w niemowlęctwie) Juliusz nie był zbytnio rozpieszczany. Gdy miał trzy lata, ojciec kąpał go już w chłodnych wodach rzeki Sorot, uczył pływać i biegać. Z tego wczesnego okresu Juliusz aż do osiemdziesiątki uprawiał sporty, rano gimnastykował się, biegał, pływał, hartował się.
          Michał Szokalski, chcąc zabezpieczyć rodzinie godny poziom życia materialnego, morderczo, bez przerw i urlopów pracował. Wszelako los nie zawsze sprzyjał jego praktyce adwokackiej. Odbijało się to szkodliwie na systemie nerwowym, na stanie zdrowotnym całego organizmu. W końcu 1860 roku, po przegraniu jednej z ważnych spraw, która ciągnęła się przez 16 lat, ciężko zaniemógł i po trzech miesiącach kuracji w szpitalu zmarł. Pięcioletni Juliusz przez okno domu rodzicielskiego (był luty 1861 r. ) widział, jak trumnę z ciałem ojca wieziono na cmentarz. Obraz ten na całe życie utkwił mu w pamięci... Ze śmiercią ojca zanikł powoli w domu Szokalskich i duch polskości...
          Trzy kolejne lata po zgonie ojca spędził chłopiec u krewnych matki w miejscowości Trigorskoje (niedaleko puszkinowskiego sioła Michajłowskoje), pośród borów i lasów, których piękno opiewał w swoim czasie wielki poeta rosyjski. Być może fakt ten zaważył nie tylko na tym, że przyszły uczony pokochał przyrodę, lecz i na tym, że poświęcił całe swe życie badaniu jej niezgłębionych, fascynujących tajemnic. Obcowanie z wszechstronnie wykształconymi ludźmi (babcią, matką, ojcem i ich przyjaciółmi), późniejsza nieco przyjaźń z młodszym synem A. Puszkina, Grzegorzem, założyły podstawy głębokiego, rozumnego stosunku do życia i ludzi. Prócz tego, ciche jednostajne bytowanie na wsi sprzyjało samotności, a ona - rozmyślaniom i pogłębieniu życia wewnętrznego.
          Matka Juliusza otrzymywała niewysoką rentę i po części mieszkała z synem na wsi u krewnych, po części zaś w Petersburgu.
          W roku 1867 dziesięcioletni wówczas Juliusz Szokalski przebywał na Litwie, u babci Anny Kern, która po śmierci pierwszego męża wyszła za mąż powtórnie, tym razem za młodszego od niej o 20 lat kuzyna A. Markowa - Winogrodzkiego. Małżeństwo to zamieszkało w Kownie i chłopak gościł nad Niemnem przez cały rok, korzystał z bogatej biblioteki. (Matka w tym okresie wyjechała do Szwajcarii w charakterze guwernantki pewnej arystokratycznej rodziny).
          Chłopiec wcześnie nauczył się czytać i stał się - według własnego późniejszego świadectwa - „prawdziwym połykaczem książek”. Czytał szybko i dużo; niekiedy w nocy, chowając lampę i książkę pod kołdrą... i ryzykując, oczywiście, spaleniem nie tylko pościeli, ale i całego domu. We dnie chodził ze wzrokiem tkwiącym w otwartej książce ulicami miasta i wytrącał z równowagi (nie tylko psychicznej) przechodniów, natykając się na nich co kilka kroków.
          Matka była mu w tym okresie najbliższym powiernikiem i przyjacielem. Garnął się sercem do jej mądrych nauk, które zapamiętał na całe życie... „Pamiętaj, - pisała w listach - że trzeba bardzo się starać uczyć, aby zostać człowiekiem godnym szacunku, w przeciwnym razie życie twe będzie męką dla ciebie i nieszczęściem dla tych, którzy cię kochają... Staraj się mniej myśleć o rozrywkach - życie to trud, a nie przyjemność... Planuj tak swe prace, by wszystkie godziny zajęte były czymś pożytecznym”...
          W okresie gimnazjalnym w Petersburgu sąsiadem Szokalskiego był w ciągu 8 lat dość znany geograf i etnograf Iwan Szopen. To on właśnie w codziennych rozmowach i opowiadaniach podtrzymywał w młodzieńcu zamiłowanie do przyrody, geografii, podróży i zaważył w ten sposób na wyborze przez młodzieńca drogi życiowej. Razem z dziećmi Szopena uczył się Szokalski w domu języków obcych i już w tym okresie dobrze mówił po francusku oraz opanował podstawy niemieckiego i angielskiego. Interesujące, że jako umysł twórczy, organicznie nie znosił wiedzy przyswajanej mechanicznie, bez myślenia odkrywczego, np. nigdy nie opanował dobrze żadnych reguł gramatycznych, chociaż intuicyjnie pisał dobrze. Jest to zjawisko powtarzające się regularnie w przypadku wielu indywidualności twórczych, nastawionych na samodzielne odkrywanie prawdy lub na wynalazczość...
          W roku 1874, po ukończeniu progimnazjum, 17 - letni J. Szokalski wstąpił do Wojskowej Szkoły Morskiej, którą ukończył z wyróżnieniem. Przez dwa lata pływał na okrętach bojowych na Bałtyku, następnie zaś wstąpił do Wojskowej Akademii Morskiej. Po jej ukończeniu został oddelegowany do pracy w Głównym Obserwatorium Geograficznym, jedynej instytucji tego rodzaju w Rosji. W istocie też tutaj właśnie rozpoczął swą pracę naukową; w roku 1882 w Zbiorze Morskim ukazała się pierwsza publikacja J. Szokalskiego O przewidywaniu możliwej pogody i sztormów. Jako dwudziestoletni młodzieniec otrzymał Szokalski rangę gardemaryna i rozpoczął samodzielną pracę.
          W październiku 1881 roku odbyło się wesele dwudziestopięcioletniego oficera morskiego Juliusza Szokalskiego z młodszą o kilka lat studentką konserwatorium. Lubow Skworcową - takie było jej nazwisko - podobnie jak jej narzeczony, bez żalu porzuciła towarzystwo rówieśniczek, rozrywki i całą swą duszę oddała budowaniu życia rodzinnego.
          Mówi się, że jest to uśmiech fortuny, jeśli komuś się uda w życiu spotkać się i zaprzyjaźnić z kilkoma naprawdę przyzwoitymi ludźmi. Uśmiechem tym Szokalski obdarowany został kilkakrotnie. Pomijając bardzo dobrych rodziców, których zasługi w kształtowaniu młodego człowieka były wręcz nieocenione, warto przypomnieć Grzegorza Puszkina, Iwana Szopena oraz jednego z profesorów Akademii Morskiej, astronoma Aleksego Sawicza, członka rzeczywistego Towarzystwa Geograficznego. To on właśnie „zauważył” jednego ze swych studentów, zaopiekował się nim i jeszcze na początku 1882 roku zaprosił na posiedzenie Towarzystwa Geograficznego. A. Sawicz zachęcił Szokalskiego do pracy naukowej, sprzyjał życzliwie jego postępom i dobrze rozumianej karierze. Już w 1882 roku został Szokalski członkiem rzeczywistym Towarzystwa Geograficznego, a w następnym roku rozpoczął wykłady jako etatowy pracownik w Szkole Morskiej, na którym to urzędzie pozostał w ciągu następnych 26 lat.
          We wspomnieniach Zenaidy Szokalskiej (córki Juliusza), która też była profesorem i doktorem habilitowanym nauk geograficznych, znajduje się interesujący fragment o tym, jak prowadził wykłady jej ojciec:„Julij Michajłowicz żywił skłonność i zainteresowanie do pracy pedagogicznej, potrafił dobrze wyjaśnić, zbudować i żywo przeprowadzić lekcję, utrzymać dyscyplinę w klasie, pozostając w dobrych stosunkach z wychowankami. W tym okresie dało o sobie znać, początkowo nieduże, ograniczenie słuchu, co sprzyjało rozwojowi jego wrodzonej zdolności obserwacji. W tych przypadkach kiedy uczniowie - chcąc skorzystać ze wspomnianej ułomności nauczyciela - zaczynali zajmować się na lekcji postronnymi sprawami lub rozmawiać, Julij Michajłowicz znienacka przerywał wykład i po minutowym milczeniu prosił winowajców powiedzieć klasie, o czym oni gawędzili lub też proponował prowadzić za niego lekcję. Ta metoda, obok zażenowania innych, powodowała zawsze wesoły nastrój u reszty klasy, pobudzając w ten sposób jej uwagę do dalszych roztrząsań o tym czy innym przedmiocie”...
            W 1886 roku został Szokalski na wiele lat wybrany sekretarzem Towarzystwa Geograficznego. Takie obowiązki pełnił z cechującym go oddaniem i sumiennością, przyczyniając się walnie do bardziej dynamicznego rozwoju tej nauki w całej Rosji. Podczas trzymiesięcznych ferii letnich wolnych od pracy w Szkole Morskiej udawał się na ekspedycje naukowo - badawcze. Od 1890 roku pełnił również obowiązki kierownika Głównej Biblioteki Morskiej Zarządu Hydrograficznego w Petersburgu. Z biegiem lat przyszło mu złączyć w jedno nawał prac pedagogicznych, administracyjnych, naukowych, redaktorskich.
          Ktoś by się ugiął pod takim brzemieniem, ale nie Szokalski. On pracować lubił i umiał. Nie potrafił tylko jednego - pracować w oddaleniu od rodziny, koniecznie musiał mieć codzienny kontakt z bliskimi. Gdy w 1904 roku w wieku 86 lat umarła mu matka, Juliusz Szokalski był na krawędzi załamania się, lecz bronił go przed tym właśnie ogrom pilnych prac i obowiązków.
          Socjalistyczną Rewolucję Październikową spotkał J. Szokalski w wieku 61 lat. Posiadał wówczas ponad 50 rosyjskich i zagranicznych tytułów naukowych, był członkiem Francuskiej, Amerykańskiej (USA), Szkockiej Akademii Nauk, wielu pokrewnych instytucji. Stanął po stronie nowych władz, uważając, że będą one bardziej ludzkie od caratu.
          Prawie przez ćwierć wieku ofiarnie pracował w obranej dziedzinie, został członkiem honorowym AN ZSRR, Bohaterem Pracy Socjalistycznej, otrzymał tytuł zasłużonego działacza nauki ZSRR. Wiele odkryć i prac Szokalskiego miało bezpośrednie znaczenie dla rozwoju gospodarki narodowej, realizacji kolejnych planów pięcioletnich. Był on m. in. autorem fundamentalnej pracy pt. Oceanografia (1917), przetłumaczonej na kilka języków i do dziś zachowującej niepodważalną wartość naukową. Jest w naukach o Ziemi przypadkiem raczej rzadkim, by takie dzieło przez wiele dziesięcioleci nic bodaj nie traciło na wartości, ponieważ w tej dziedzinie badania posuwają się szybko naprzód i  wczorajsza klasyka staje się nazajutrz nieraz tylko mniej lub bardziej godnym uwagi, mniej lub bardziej interesującym przyczynkiem do pewnego zagadnienia, pamiątką z historii nauki. Wyprzedzając metodologie swego czasu postulował autor Oceanografii konieczność interdyscyplinarnych badań na pograniczu hydrologii i meteorologii, by we właściwym świetle ujrzeć procesy zachodzące w Oceanie Światowym.
          „Nie ma - pisał - i nie może być nauki, której rozwój nie byłby ściśle powiązany z powstawaniem i ruchem innych nauk, której dalsza droga nie przeplatałaby się z historią innych, bliskich jej przedmiotowi, zajęć naukowych”.
          Szokalski był przez wiele lat najwybitniejszym radzieckim geografem i kartografem, autorem precyzyjnej metodyki prowadzenia prac kartometrycznych, wielu ogólnych i specjalnych map geograficznych, redaktorem kapitalnych atlasów i wielkiej ilości dzieł z dziedziny szeroko pojętej geografii. Od 1917 aż do 1931 roku piastował urząd prezesa Towarzystwa Geograficznego ZSRR, w charakterze przedstawiciela Związku Radzieckiego wielokrotnie brał udział w rozmaitych międzynarodowych kongresach.
          Do grona jego przyjaciół należeli m. in. legendarni podróżnicy Roald Amundsen i Fridtjof Nansen. Ten ostatni (jak wiadomo, laureat pokojowej nagrody Nobla) pisał w jednym z listów do Szokalskiego:„Pierwszym warunkiem ku temu, aby znaleźć wyjście z obecnego pogmatwania i rozprężenia w Europie, byłoby, abyśmy spróbowali się przebić do lepszego zrozumienia wzajemnego między narodami. Poglądy, działania, stosunki wewnętrzne innego narodu muszą - o ile jest to możliwe - być rozpatrywane z punktu widzenia jego myślenia, jego pozycji, a nie z naszych własnych”. Tylko w takim przypadku ustaną wzajemne zarzuty i posądzenia, a powoli wykrystalizuje się obiektywny obraz stosunków, co stworzy przesłanki stopniowego procesu wzajemnego uznania i zbliżenia. Nauka i naukowcy mogliby w tym procesie odegrać rolę wyjątkową.
          Nie ma potrzeby podkreślać, jak aktualna i płodna jest ta postawa wybitnych uczonych także i dziś. Mogłaby ona być wzorem i modelem, według którego warto kształtować i rozwijać stosunki miedzy naukowcami i obywatelami różnych krajów i narodów w epoce kosmiczno - atomowej.
          J. Szokalski także w najszerszym rozwoju nauki, wiedzy, kultury widział potężny czynnik wzrostu ogólnego potencjału humanizmu na całym świecie. Nauka to światło i tam, gdzie ono jest, nie zjawiają się upiory mroku.
          Jeszcze za życia przekazał Towarzystwu Geograficznemu ZSRR swój nader cenny księgozbiór liczący 13 tysięcy jednostek oraz kolekcję 4 tysięcy, w większości niezwykle wartościowych i rzadkich, map geograficznych.
          Ogromną uwagę poświęcał przygotowaniu wykwalifikowanej kadry specjalistów w dziedzinie wiedzy, którą reprezentował, troskliwie dbał o godny poziom naukowców.
          „Szykując się do samodzielnego  wstąpienia na pole nauki, - zwracał się do młodzieży akademickiej - każdy powinien rozważyć swe siły, ogarnąć je rozumem, to jest znaleźć swoją własną ścieżkę i już się nie rozpraszać. Trzeba wiedzieć, co jest w twych siłach, i nie próbować ogarniać tego, co jest nieogarnięte. Trzeba starać się - jak powiedział wielki badacz przyrody, Huxley - „znać wszystko o czymś jednym i coś niecoś o wszystkim pozostałym”. Trzeba brać na siebie zadania, które potrafisz rozstrzygnąć, ale jednocześnie dążyć ku temu, by rozstrzygać je możliwie szeroko i głęboko”. (Myśl ta koresponduje ze znanym powiedzeniem Demokryta: „Nie chciej wiedzieć wszystko, bo możesz nic nie wiedzieć”).
          W gronie wychowanków Szokalskiego znajdujemy imiona wybitnych uczonych radzieckich N. Matusiewicza, A. Biełobrowa, N. Rybałtowskiego, L. Diemina, W. Snieżyńskiego, W. Bieriozkina, wielu innych.
          Radziecka oceanografia, kartografia i nauki pokrewne lwią część swych początkowych osiągnięć zawdzięczają tytanicznemu wysiłkowi J. Szokalskiego. Wśród kontynuatorów jego badań błyszczą imiona doktorów habilitowanych W. Bujnickiego, L. Zienkiewicza. D. Karielina, W. Korta. Także w nauce światowej dorobek profesora stanowi zjawisko wielkiej wagi gatunkowej, należy do jej kapitalnych osiągnięć.
          Uderzającą cechą usposobienia naszego profesora była, jak napomknęliśmy, tytaniczna pracowitość, jeśli chodzi o wysiłek umysłowy - nawet w bardzo podeszłym wieku.
          Amerykański psycholog Peter Russel (The Brain Book, s. 75 - 76, New York 1979) pisze:„Naukowcy prowadzący badania, wykładowcy uniwersyteccy, ludzie o wszechstronnej wiedzy, którzy nawykli do ciągłego rozwiązywania licznych problemów i stałego zwiększania swych intelektualnych resursów, jak też swej wiedzy w rozmaitych dziedzinach, nie wykazują z biegiem lat obniżenia mentalnych uzdolnień. Oni wydają się wciąż z biegiem lat zwiększać swe siły umysłowe aż do bardzo zaawansowanego wieku. Albert Einstein jeden z najbardziej kreatywnych umysłów w dziejach ludzkości, kontynuował swe prace teoretyczne aż do swej śmierci w wieku lat siedemdziesięciu siedmiu. Bertrand Russel, filozof, matematyk, historyk, polityk i polemista, posiadał wyjątkową pamięć, pisał swe dzieła i odgrywał wybitną rolę w sprawach światowych mając lat dziewięćdziesiąt pięć. Podobnie umysł Carla Gustawa Junga był bardzo bystry i produktywny w jego późnym wieku. Michał Anioł tworzył swe arcydzieła w wieku lat osiemdziesięciu...
          Rembrandt znajdował się w apogeum sił twórczych właśnie w ostatnich latach swego życia. Cezanne, Turner i Picasso podobnież osiągnęli szczyty talentu w starym wieku. Gauguin nie rozpoczął malowania przed ukończeniem trzydziestego piątego roku, lecz kontynuował je do samego końca swego życia. Bach, Brahms, Haydn, Czajkowski i Britten skomponowali swe najbardziej błyskotliwe dzieła w ostatnich latach życia. Umysł Georgea Bernarda Shawa w wieku lat dziewięćdziesięciu czterech był równie ostry i przenikliwy, jak w wieku lat trzydziestu. Podobnież Wordsworth, Tennyson i D. H. Lawrence nie wykazywali najmniejszego ograniczenia zdolności mentalnych w późnych latach życia.
          Z tego wynika morał: Jeśli chcesz maksymalnie wykorzystać swój mózg - korzystaj z niego!”... Doskonale zdawał sobie z tego sprawę profesor J. Szokalski, który oddawał się intensywnej pracy umysłowej dosłownie do ostatnich godzin swego życia.
         
          Zmarł J. Szokalski 26 marca 1940 roku.
          Wkład Szokalskiego do nauki rosyjskiej jest nieprzemijający. Aby uwiecznić jego pamięć, nadano imię uczonego specjalistycznym uczelniom, okrętom, ulicom w całej Rosji.
          Imieniem jego nazwano jedną z cieśnin między wyspami Ziemi Północnej, wyspę przy ujściu Obu, inną jeszcze wyspę - w Cieśninie Karskiego, cieśninę w Antarktyce w pobliżu Ziemi Aleksandra, szczyt i lodowiec w Bogdo - Ola (Tien - Szan Wschodni), jezioro na Półwyspie Kanin, lodowce na Nowej Ziemi, na szczycie Harmo i na Ałaju (w sumie 12 obiektów).
          Imieniem Szokalskiego „ochrzczono” też jednego z chrząszczy odkrytych w górach Tien - Szanu.
          Życie i dzieło tego znakomitego uczonego należą do najwspanialszych zjawisk w całej nauce światowej XIX i XX stuleci.

 Jan Witkiewicz




Patriotyczne zrzeszenia młodzieży polskiej powstawały w latach dwudziestych XIX wieku nie tylko na Uniwersytecie Wileńskim, nie tylko w Wilnie. Wspaniałą kartę do walk wolnościowych stanowią dzieje organizacji młodzieżowych na prowincji.
Związki młodzieży zawiązywały się tu częstokroć jako reakcja na prześladowania przez władze carskie studentów wileńskich. Szlachetna chęć niesienia pomocy, pragnienie poprzeć światłą, promienistą myśl filarecką, wreszcie żądza odwetu za doznawane niesprawiedliwości - wszystko to splatało się w jedną całość i stanowiło przyczynę powstawania tajnych organizacji uczniowskich...
Na północny zachód od Kowna leży nieduże miasteczko Kroże (obecnie Krażiai). Jan Sobolewski, filomata, który pracował tu w charakterze nauczyciela, wspominał: „Piekło błotniste, tak dalece, że na 15 kroków od kolegium już błota po kolana, iż ani wyleźć nie można”. W 1822 roku do gimnazjum uczęszczało tu ponad 450 uczniów. Zawiązało się wśród nich stowarzyszenie pod nazwą Czarni Bracia. Stało się to natychmiast po aresztowaniu i wywiezieniu z tej szkoły Jana Sobolewskiego w październiku 1823 roku.
Inicjatorem Stowarzyszenia był uczeń klasy szóstej Jan Witkiewicz oraz jego kolega Cyprian Janczewski. Wraz z nimi należeli do związku Alojzy Pieślak, Feliks Zielenowicz, Wiktor Iwaszkiewicz oraz Mikołaj Suchocki.
Znaczny wpływ ideowy na uczniów kroskich wywierał nauczyciel szkoły Wincenty Paszkiewicz, którego komisja śledcza uznała później za nosiciela „przekonań ultraradykalnych”, za „włóczęgę, który nie wiadomo jakim sposobem tu się dostał” oraz skazała go na dwa lata więzienia w kazamatach bobrujskich.
Związek kroski nie miał żadnych ustaw czy regulaminów. Przy wstąpieniu doń nie składano nawet przysięgi. Na zebraniach ograniczano się do wspólnego czytania dzieł dotyczących historii Polski i Litwy, dyskutowano nad aktualnymi zagadnieniami politycznymi.
Aż wreszcie postanowiono działać - wzniecić zamieszki w szkole kroskiej oraz innych zakładach szkoleniowych Litwy, aby „zwiększyć liczbę winowajców i złagodzić w ten sposób karę Promienistym”. Wychodzili spiskowcy z wątpliwego założenia, że „im więcej winnych w tem samym wykroczeniu, tem mniejsza będzie kara”. (Nie brali młodzi ludzie pod uwagę, że w wyobraźni urzędników carskich logika była odwrotna: Masowość ruchu politycznego była dla nich nie pobudką do zastanowienia się nad własną polityką, lecz dowodem jego szczególnej szkodliwości i niebezpieczeństwa, skłaniającym do natychmiastowych i okrutnych prześladowań. Sybir był duży, trzeba było również to brać pod uwagę).
Czarni Bracia zaczęli rozlepiać w Krożach ulotki z wierszami patriotycznymi, poświęconymi T. Kościuszce, Konstytucji 3-go Maja, ks. Józefowi itp. F. Zielenowicz nawoływał w jednym z wierszy:
„Wolności, skarbie drogi, klejnocie jedyny,
Powracaj, ach, powracaj do swojej rodziny!”

Rozesłano do wszystkich uczniów szkoły i do wielu mieszczan kroskich listy z upomnieniami, aby pamiętano o obowiązku względem gnębionej ojczyzny. „Rozpusta, miękkość, zdeptanie praw natury jest zgubą narodów - pisał w jednym z listów (który stał się później łupem komisji śledczej) C. Janczewski - Niewola i despotyzm są ukaraniem niebacznych o wolność swojej Ojczyzny... Czyż długo zostawać mamy okryci piętnem wzgardy i sromoty?”. W innym z listów tenże Janczewski biczował „wesołą obłudę”,„chwalone podstępy”,pochlebstwo, krótkowzroczny egoizm rodaków. W rozpowszechnianych pismach Czarnych Braci nie znajdujemy nawoływań do jakiegoś konkretnego czynu, powstania czy rebelii. Rzucono po prostu hasło poprawy obyczajów i „gotowości do dania pomocy, gdy jej zapotrzebujemy”.
Jednak już na początku grudnia 1823 roku dozorca szkoły Ignacy Dowiatt zawiadomił rektora uniwersytetu Józefa Twardowskiego o listach i ulotkach w Krożach, wyrażając podejrzenie względem C. Janczewskiego i innych młodych ludzi. Rektor zawiadomił o zajściach N. Nowosilcowa, który przysłał tu specjalną komisję śledczą. Natychmiast aresztowano Witkiewicza, Janczewskiego, kilku obywateli kroskich, zajmujących poważne stanowiska, oraz Żydów, którzy odnosili „zbrodnicze pisma”. Domy tych ludzi zostały zajęte przez wojsko. W celu wydobycia zeznań, jak donosił raport urzędowy, zastosowano „środki bardziej skuteczne”.
Dochodzenie początkowo nie dało rezultatów, jako że Janczewski, główny, można powiedzieć, oskarżony, odmawiał wszelkich zeznań. Dopiero 26 grudnia, pod wrażeniem licznych aresztowań niewinnych ludzi, nie mogąc znieść widoku takiej niesprawiedliwości, wszystko przed komisją wyjawił... C. Janczewski był młodzianem wyjątkowo zdolnym, oczytanym, myślącym. Był malarzem i poetą. Całe swe archiwum niestety spalił na parę dni przed śmiercią, widocznie obawiając się rewizji. Rzuca się w oczy jego czysta i nieskażona wiara w jasne cechy duszy ludzkiej i wynikająca stąd wroga postawa względem wad społecznych i osobistych. Uczył się początkowo w Kownie, gdzie zapozał się z naukami A. Mickiewicza. Za satyryczne wiersze (m. in. Wilki i cielęta) wydalony, przybył do Kroż i tu również starał się obudzić w otoczeniu ducha ofiarności, patriotyzmu, wiary w przyszłość... Jak pisał jeden ze współczesnych, Janczewski stanął przed swymi sędziami „z okiem dumnem, suchem i pogodnem, przed katowskim nie zbladnął obuchem, ani się spłonił na widok powroza”. Podziw tylko może wywołać 18-letni chłopiec, kreślący w piśmie zeznawczym słowa: „Nie zaprzeczam, żem kochał naród, pragnął ulżenia losu biedakom, zniesienia nierówności bogactwa. Bolało mnie, że równości w bogactwie nie ma”... Niewielu śmiało w czasach krwawego panoszenia się samowładczej reakcji głosić otwarcie ideały braterstwa i równości społecznej...
Wkrótce sprowadzono więźniów z Kroż do Wilna. Wielki książę Konstanty kazał sądowi wojennemu, złożonemu z dwóch oficerów i audytora, pod przewodnictwem generała barona Rozena sądzić „z całą surowością”. Zresztą zachęta ta była niepotrzebna. Na daremno nieszczęśliwy ojciec Cypriana, Franciszek Janczewski, pokornie żebrał u Nowosilcowa o łaskę dla syna. Wyrok wkrótce wydano. Janczewski i Witkiewicz skazani zostali na karę śmierci, pozostali - na dożywotnie ciężkie roboty i zesłanie. Książę Konstanty złagodził wyrok sądu wojskowego. Janczewski i Zielenowicz zostali pozbawieni szlachectwa (co w Rosji równoznaczne było z pozbawieniem wszelkich praw ludzkich i politycznych - środek masowo używany względem patriotów polskich) oraz wysłani do Bobrujska. W ciągu 10 lat mieli być używani, zakuci w kajdany, do ciężkich robót fortecznych, a później, o ile okaże się, że są jeszcze zdolni do służby wojskowej, na linię orenburską, bez prawa awansu. Witkiewicza, Pieślaka, Iwaszkiewicza. Suchockiego, jako niepełnoletnich, wysłano w kajdanach pod Orenburg do garnizonów wojskowych, również bez prawa awansu.
Równocześnie dozorca Dowiatt otrzymał order św. Włodzimierza, uczniowie zaś Czapracki, Stulgiński, Holstein i Jawłowski otrzymali srebrne medale „Za usierdije i wiernost”. „Zasługa” ich polegała tylko na oddaniu dla zwierzchnictwa szkolnego otrzymanych „listów buntowniczych”. (Nagradzając tchórzów z obozu przeciwnika, rząd carski chwytał się wypróbowanego sposobu demoralizacji, używał jako argumentów zarówno bicza, jak i kołacza).
8 marca 1824 roku skazańców wywieziono z Wilna. Jak donosił dokument urzędowy: „Przestępcy podczas wywożenia, a nawet w czasie okuwania w kajdany, nie okazywali najmniejszej skruchy i byli zupełnie obojętni na los, jaki ich spotkał”...
Po dwóch latach zmarł w twierdzy na suchoty Feliks Zielenowicz.
C. Janczewskiego zaś „wyręczył” cesarz Mikołaj I. Przebywając w Bobrujsku w roku 1826, polecił on w drodze łaski przenieść młodziana do jednego z pułków stacjonujących w guberni wileńskiej. Powiedział przy tym, mierząc wzrokiem od stóp do głów rosłego młodziana: „Chorosz byłby w gwardiju, no żal, czto odin iz wilenskich”...
Nie uczestnicząc czynnie w powstaniu listopadowym 1830/31, Janczewski jednak sprzyjał insurgentom. Będąc oficerem w służbie rosyjskiej, organizował „przecieki” informacji do sztabu polskiego. Pomimo to dostał medal „Za wziatije Warszawy”, chociaż przy oblężeniu miasta nie był. Później pracował społecznie, zmarł w roku 1853...
Ciężki los spotkał Alojzego Pieślaka, który przez cały szereg lat przebywał w twardej służbie żołnierskiej w stepach orenburskich. Na wygnaniu, nie mając żadnych środków do życia, uczył dzieci, parał się szewstwem, wyrabianiem szczotek itp. Po pięciu latach przedstawiono Pieślaka i jego kolegę z Kroż Suchockiego do awansu. Po tym, gdy władze odrzuciły tę ewentualność, Suchocki odebrał sobie życie. Pieślaka z trudem od podobnego kroku odwiedziono. Dopiero w roku 1834 A. Pieślak i W. Iwaszkiewicz zostali awansowani na oficerów. Stało się to dzięki protekcji niemieckiego uczonego Aleksandra Humboldta, który w swej podróży naukowej spotkał się z wielu polskimi zesłańcami (m. in. z T. Zanem) i starał się, pełen szacunku dla ich postawy, wiedzy i walki, o ulżenie ich cierpieniom... Zarówno Pieślak, jak i Iwaszkiewicz, uczestniczyli w niebezpiecznych wyprawach wojsk rosyjskich przeciwko Kirgizom i Bucharcom. Po przejściu do cywila obaj „czarni bracia” pozostali na zawsze w głębi Cesarstwa Rosyjskiego...
Najwybitniejszym przedstawicielem Czarnych Braci kroskich był Jan Witkiewicz (ur. 24 czerwca 1808 roku w Poszawszu na Żmudzi). Przechodził on na zesłaniu najniezwyklejsze koleje losu, które żywcem wzięte stanowić mogłyby kanwę opowieści sensacyjnej. A zresztą tak się też stało. Jan Witkiewicz został bohaterem nie tylko dziesiątków artykułów, lecz też kilku książek historycznych i przygodowych rosyjskich (Siemionow, Gus) i polskich autorów, w tym monografii Władysława Jewsiewickiego Batyr, czy wyśmienitego tekstu Władysława Machejka, publikowanego w swoim czasie w krakowskim Życiu Literackim.
Otóż w połowie kwietnia 1824 roku znalazł się nasz krajan w granicznej twierdzy Orsk w stepach orenburskich. Zgolona głowa, przydługi szynel, twarz i ciało wynędzniałe od zatrutej myśli, szukającej wyjścia z opresji. Jak pisał w liście do rodziny, jedynym zajęciem, które odpędzało ponure myśli były ćwiczenia fizyczne i musztra wojskowa. Uprawiał z lubością te zajęcia, uważał, że sprawne ciało jest jednym z ważnych środków w walce życiowej.
W rzadkich wolnych chwilach pilnie wsłuchiwał się w egzotycznie brzmiące dialekty poganiaczy karawan, przeciągających przez Orsk. Zapamiętale rzucił się do nauki języków i gwar orientalnych. Wkrótce też nabrał wielkiej biegłości w użyciu tatarskiego, arabskiego, perskiego, kirgiskiego, kazachskiego i innych języków. Był młodzianem wyjątkowo uzdolnionym.
W roku 1829 wybitny uczony niemiecki Aleksander Humboldt na zlecenie Mikołaja I przystępuje do badania zauralskich połaci Cesarstwa Rosyjskiego. Wśród asysty żołnierskiej badacza w ciągu wielu miesięcy znajduje się i Jan Witkiewicz. Podróż wiedzie przez Ałtaj, Dżungarię, kazachskie i kirgiskie stepy. Oto gdzie przydała się wiedza języków i obyczajów wschodnich! A. Humboldt nie mógł nie zwrócić uwagi na żołnierza biegle władającego językami i dialektami miejscowymi, świetnie obeznanego z lokalnymi obyczajami, historią i mentalnością, który na postojach zagłębiał się w lekturze książek. Przy bliższej znajomości Humboldt ze zdziwieniem stwierdził, iż młodemu człowiekowi nie jest też obca wiedza i jego dzieł, pisanych po niemiecku. Nieco później wielki badacz trafił do Orska, gdzie zwiedził również mieszkanie J. Witkiewicza, zapchane książkami, wśród których błyszczały złotymi napisami 18 tomów dzieł A. Humboldta. Na pewno nie bez przyjemności odnotował ten fakt. Zresztą A. Humboldt był człowiekiem zacnym, z sympatią i współczuciem ustosunkował się do polskich zesłańców, pokutujących za wolność na Syberii. Wstawił się też za nimi u cara, któremu dowiódł, iż zdolności tych ludzi mogą i muszą być wykorzystane dla dobra kraju. W wyniku tej interwencji Jan Witkiewicz i kilka innych polskich zesłańców otrzymali prawo awansu na oficerów, co otworzyło perspektywy kariery i stosunkowo ludzkiego życia.
Jan Witkiewicz został przeniesiony do Orenburskiej Komisji Granicznej, przy której pełnił różne odpowiedzialne funkcje. Mając dobre serce, wyświadczył wiele przysług miejscowej ludności. Popularność jego wzrosła do tego stopnia, że lud baszkirski ułożył o nim epos pod tytułem Batyr...
A czasy i miejsca te były niespokojne. Olbrzymie przestrzenie między Himalajami, Morzem Kaspijskim i Afganistanem oscylowały w płynnym stanie polityczno - państwowym między potęgami imperialistycznymi Rosji i Anglii. Ta część Azji była smacznym kąskiem. Starły się więc tu zaborcze dążenia, zakotłowało od wzajemnie obwąchujących się wysłanników, szpiegów i prowokatorów. W latach 1831 - 1833 brytyjski agent polityczno-wojskowy Aleksander Burns rozwija energiczną działalność dyplomatyczną. Zwiedza Afganistan, Persję, Azję Środkową. Zbiera informację, tworzy sieć agenturalną, szykuje tory dalszej penetracji brytyjskiej.
Nie uchodzi to uwadze dyplomacji i agentów Rosji carskiej, która też z żarłoczną zachłannością patrzy na drobne państwa azjatyckie, mogące się stać potencjalnym łupem grabieży (odbywającej się oczywiście jako rzekomo „dobrowolne” przejście „uciskanego przez emirów ludu” pod opiekę „dobrego” prawosławnego cara). Tym bardziej, że przez te tereny prowadzi droga do wymarzonego przez zaborców rosyjskich Oceanu i Półwyspu Indyjskiego.
Car Mikołaj I i minister spraw zagranicznych hrabia Nesselrode uważają, iż genialnemu agentowi brytyjskiemu przeciwstawić trzeba nie mniej zdolną i przebiegłą jednostkę. Wybór pada na Jana Witkiewicza, który w międzyczasie pogłębił jeszcze bardziej znajomość języków wschodnich, nauczył się na pamięć w całości „wiecznego i nieograniczonego” Koranu, świętej księgi mahometan. Studiuje filozofię islamu...
Na początku lat 30-tych ubiegłego wieku powstaje niezależny Emirat Buchary, który wywalczył swą wolność w śmiertelnym zmaganiu z Persją. Natychmiast wysunęły się do młodego niepodległego państewka drapieżne macki dwóch imperialistycznych potęg - Anglii i Rosji. Aby zapobiec wrogiej infiltracji mieszkańcy Buchary wprowadzają karę śmierci na torturach za wkradanie się do tego kraju chrześcijan, uważanych za wrogów wolności chanatu...
W roku 1983 roku ukazały się w Moskwie Zapiski o Chanacie Bucharskim Iwana (Jana) Witkiewicza. Jest to obszerne, liczące czterdzieści pięć stron druku, sprawozdanie naszego rodaka, wówczas już oficera armii rosyjskiej, z podróży dyplomatyczno - naukowo - szpiegowskiej, jaką on odbył latem - jesienią 1836 roku z Orenburga do Buchary i z powrotem. Przed wyruszeniem w drogę otrzymał Witkiewicz tajny list służbowy od generała - adiutanta W. Perowskiego, w którym wyszczególniono 25 punktów - zagadnień, mających być w trakcie podróży wyjaśnionych. Chodziło o to, by rozeznać, jaka jest sytuacja w Chanacie Buchary, jaki jest poziom rozwoju gospodarczego i militarnego, obyczaje, stosunki międzyetniczne i międzyklasowe, cechy szczególne w usposobieniu osób sprawujących władzę. Dane te miały być wykorzystane dla przygotowania dalszego podboju ludów Azji Środkowej. Jak zawsze, zamierzał carat zantagonizować uprzednio miejscową ludność przez szczucie poszczególnych klas i grup społecznych, ludów i plemion na siebie, by w ten sposób wszystkie osłabić je i wreszcie przyjść „z pomocą”. Miał też Witkiewicz przekazać łapówki (w formie darów) poszczególnym rządcom Buchary i przedsięwziąć kroki ku uwolnieniu rosyjskich jeńców w tym państwie się znajdujących. A wszystko zamierzano czynić pod parawanem misji pokojowej i umacniania rzekomo dobrosąsiedzkich stosunków między państwami. (Aleksander Burns zresztą również przekonywał Afgańczyków, że Anglia już chociażby ze względów geograficznych nie może podbijać miejscowych ludów, że ich prawdziwym wrogiem jest sąsiednia Rosja, przed którą się miejscowa ludność obroni tylko pod warunkiem, że poprosi o pomoc W. Brytanię).
Krótko mówiąc, zadanie było bardzo delikatne, związane z realizacją wielkomocarstwowej polityki Rosji. Sprawy takie powierzano tylko ludziom o wysokich kwalifikacjach intelektualnych, godnym zaufania. W tym okresie Jan Witkiewicz zyskał sobie już jak najlepszą opinię w oczach przełożonych rosyjskich. W liście do dyrektora departamentu azjatyckiego MSW Rosji K. Rodofinkina generał W. Perowski w następujący sposób charakteryzował naszego rodaka: „Z natury skromny, stał się on jeszcze bardziej skrępowany z powodu nieszczęsnych okoliczności, które, jak myślę, są panu znane. Jeszcze w dzieciństwie chłopiec popełnił psotę, która zakwalifikowana została jako przestępstwo polityczne i został w tym wieku ukarany jako zbrodniarz. Wysłany do oddalonego garnizonu na linii orenburskiej, Witkiewicz ponad dziesięć lat służył jako szeregowy żołnierz, ale, mając za przełożonych pijanych i rozpustnych oficerów, potrafił nie tylko zachować czystość i szlachetność duszy, lecz samodzielnie rozwinął i ukształtował swe zdolności umysłowe. Nauczył się języków obcych i tak się zapoznał ze stepem, że można z pewnością twierdzić, że od początku istnienia Kraju Orenburskiego, nie było tu człowieka, który by tak dobrze znał wszystkie tajemnice ordyńców (Kazachów). Jest w ogóle szanowany przez wszystkich Kirgizów ze względu, jak na swe zasady, tak i dla swej twardości, którą niejednokrotnie miał okazję się wykazać przy podróżach po stepie. Jednym słowem, Witkiewicz przy prowadzeniu spraw nadgranicznych może wyświadczyć najważniejsze przysługi”...
Ministerstwo Spraw Wewnętrznych odmówiło zatwierdzenia sugestii generała Perowskiego, nie mianowało też Witkiewicza jego adiutantem, o co wojenny gubernator się ubiegał. Chodziło jednak, widocznie, o polsko - patriotyczną przeszłość naszego rodaka, która w oczach wielu rosyjskich dygnitarzy uchodziła za rzecz nie do wybaczenia. Ciekawe, że mimo odmowy Petersburga, Witkiewicz jednak do Buchary się udał, wysłany widocznie przez Perowskiego na własną odpowiedzialność. Formalnie eks-zesłaniec podjął tę wyprawę z własnej niby to inicjatywy, a gubernator w razie jakiejś wpadki miał umyć ręce. Półtoramiesięczna podróż przebiegła jednak bez zakłóceń, chociaż rosyjski mundur oficerski wywoływał w Państwie Bucharskim nieskrywany odruch nienawiści ze strony każdego spotkanego. Perowski był zadowolony z wyników wyprawy i w kolejnym liście do władz petersburskich określał Witkiewicza jako „człowieka dzielnego, rozumnego, znającego się na rzeczy, praktycznego, który bardziej jest zdolny do działania niż pisania, człowieka, znającego stepy i stosunki w nich panujące lepiej, niż ktokolwiek je znał przedtem lub zna teraz”...
Toteż skierował Witkiewicza znów ze specjalną misją, w trakcie której miał wysłannik w r. 1837 - 1838 skłonić emira Afganistanu Dost Muhammeda do poproszenia Rosji o „pomoc” w walce przeciwko agresorom brytyjskim, co byłoby formalnym powodem do aneksji tego kraju przez imperializm carski.
W 1837 roku Witkiewicz wyrusza na kolejną wyprawę, dociera do Kandaharu, robi po drodze dokładne notatki dotyczące warunków fizjograficznych, gospodarczych, etnograficznych, topograficznych tego obszernego regionu. T. i W. Słabczyńscy odnotowują: „Opisywał ponadto różne szczepy i plemiona, z którymi się zetknął, jak np. Achundów, Alikzajów, Gilzajów i Nurzajów, zbierał okazy kultury materialnej oraz wykonywał portrety krajowców. 19 grudnia, przebywszy Szehr-i Safid, Kalat-i Ghilzaj, Mugur, Nani, Ghazni i Sajdabad, przybył do Kabulu, miejsca przeznaczenia jego działalności dyplomatyczno-politycznej. W Kabulu zetknął się z podróżnikiem angielskim A. Burnesem, który przybył tu z Indii w celach podobnych co Witkiewicz, lecz z pozycji mu przeciwstawnych. Jak podają niektóre źródł, Polak odbył z nim nawet krótszą podróż po tej części Azji.
Po pomyślnym wypełnieniu misji w Kabulu Witkiewicz udał się jeszcze w 1838 w podróż do leżącego na północo-zachodzie Afganistanu Heratu, przebywając tym samym ten kraj wzdłuż i wszerz. W Heracie był świadkiem oblężenia tego miasta przez wojska perskie, w czasie którego poległ walczący po stronie perskiej generał polskiego pochodzenia I. Borowski. Wiosną 1839, przez Persję i Kaukaz, Witkiewicz wrócił do Rosji wioząc wiele cennych materiałów, zdjęć topograficznych oraz dziennik podróży. O randze jego wyprawy świadczy m. in. fakt, iż był on dwukrotnie goszczony przez szacha perskiego i odznaczony przez niego Orderem Słońca”.
Celem jednak ukrytym tej podróży były zadania wywiadowcze i dyplomatyczne. Nieprawdopodobna energia i zręczność cechowały wszystkie poczynania Witkiewicza. Działał na własną rękę, skutecznie blokował poczynania brytyjskiego konkurenta, przecinał mu kanały informacyjne, krzyżował jego plany. Doprowadził swą grę do najwyższej perfekcji...
Czyżby zatracił się i zaprzedał Jan Witkiewicz imperializmowi carskiemu? Przecież tak niedawno jeszcze był gorącym demokratą i głosicielem wolności narodów! Czyżby zapomniał, że „człowiek uczciwy, w złą sprawę uprzężony, sam nie wie, jak na kata i ostatniego łotra wyjść może”? Czyżby?...
O czym mówią fakty historyczne? A o tym właśnie, że „niezbadane są wyroki opatrzności”. Raptem okazuje się, że superskuteczna działalność agenta carskiego doprowadza do wyników przeciwnych zamierzonym. Pertraktacje w Kabulu zostają zerwane. Następuje moment, gdy Rosja i Wielka Brytania stają w Afganistanie tuż na krawędzi bezpośredniego starcia zbrojnego. Skutki tego konfliktu byłyby nieobliczalne dla losów świata. Nie trzeba chyba specjalnie podkreślać, iż czarny dwugłowy orzeł wcale sobie nie życzył zmierzenia się w śmiertelnej walce z lwem mglistego Albionu...
A wielu badaczy skłonnych jest sądzić, że właśnie ku temu zmierzał zupełnie świadomie Jan Witkiewicz! Wciągnąć dwie zaborcze potęgi w wojnę, osłabić je, może nawet doprowadzić do upadku. A później zaczęłaby się seria powstań ujarzmionych narodów i... Są podstawy, aby twierdzić, że Jan Witkiewicz rozumował, w każdym bądź razie na pewno mógł rozumować, w ten właśnie sposób. Przecież nienawidził wszelkiej zaborczości, chciał się zemścić za poniżenie i biedy ojczyzny. Współcześni świadczą, iż lubił powtarzać alegoryczną myśl filomaty Pietraszkiewicza: „Kiedy idzie o spalenie więzienia, nie każdy może nieść pochodnię. Niechaj więc jedni znoszą palne materiały, drudzy powiększają zamieszanie, insi wybijają kraty dla uwolnienia więźniów. Przyjdzie na koniec i ten, co podpali”. Chciał więc Jan Witkiewicz „podpalić dom niewoli”, zresztą nigdy nie marnował okazji, jeśli nadarzała się możliwość nieco „podziurawić cesarstwo”. Wallenrodyzm, ukryta, cicha walka o wolność była jedyną możnością służenia swym ideałom, przeciwko barbarzyńskiemu despotyzmowi...
Nie stało się jednak według jego myśli. Konflikt zbrojny między carską Rosją a Wielką Brytanią został, aczkolwiek z trudem, zażegnany.
Jan Witkiewicz zostaje w trybie nadzwyczajnym odwołany do Petersburga. Przybywa tam „strojny, zdrowy, silny”, bywa na przyjęciach i balach. Władze na to zezwalają, dbają o pozory. Departament azjatycki MSZ nieoficjalnie zawiadamia o mającym nastąpić przeniesieniu Witkiewicza do gwardii, o nagrodzeniu go „za wierną służbę”orderem i sumą pieniężną. Spektakl trwał jednak niedługo. W dniu, gdy miało nastąpić posłuchanie Witkiewicza u cesarza, znajdują go zastrzelonego w pokoju hotelowym obok swego leżącego z rozpłataną czaszką adiutanta. Natychmiast rozpowszechniono wiadomość o „dobrowolnym pozbawieniu się życia” przez niego. Przesłano dla rodziny kopię rzekomo własnoręcznej notatki zabitego, gdzie zawiadamiał o zamierzonym „samobójstwie” i o tym, że „wszelkie dokumenty, dotyczące podróży ostatniej spalił”.
Petersburski agent donosił Burnsowi: „Władze pośpiesznie wywiozły i pochowały nieboszczyka, nawet nie dając zwykłej oficjalnej informacji w gazecie i starając się zatrzeć ślady”. Pogrzeb odbył się na Wołkowym Polu. Na pogrzebie nikogo nie było. Widocznie nie ważono się w ten sposób przyznać do znajomości ze sprzątniętym samotnym mścicielem.


*         *         *


Wspomniane wyżej Zapiski o Chanacie BucharskimJana Witkiewicza są dotychczas jedyną publikacją naukową tego utalentowanego człowieka.
Wypada zaznaczyć, że zawierają one obok informacji, mających znaczenie polityczne, wojskowe czy gospodarcze, także masę interesujących obserwacji etnograficznych, antropologicznych, dotyczących psychologii i charakterologii narodów. Z tego względu czyta się je nie bez pożytku i dziś.
Znajdziemy w Zapiskach opis barwnych obyczajów plemiennych, np. zwyczaj wieszania lub strącania do przepaści złodziei natychmiast po ich pojmaniu; opis funkcjonowania darmowych łaźni publicznych w Bucharze; urządzania „wychodków” wprost pod gołym niebem na płaskich dachach tamtejszych sarajów czyli hotelów; handlu niewolnikami etc.
Bardzo ciekawa jest część Zapisków, w której kreśli Witkiewicz wizerunek rosyjskich mieszkańców Buchary, t.j. osób, które w ten czy inny sposób znalazły się w tym Państwie Pustyni, przedtem jednak przebywały w Rosji. Jest to opis niezwykle barwny, kilkudziesięciu osób, począwszy od sylwetki wziętego ongiś do niewoli mieszczanina z Kołomny Jegora, słynącego na całą Bucharę pijanymi rozróbami i tym, że od lat publicznie deklaruje zamiar rozpłatania czaszki chana motyką (pracuje w chańskim sadzie jako ogrodnik), ale nie robi tego, bo boi się pójść na tortury... Inna bohaterka to 50-letnia stręczycielka i prostytutka, córka majora armii rosyjskiej, którą przed trzydziestu pięciu laty zagarnęli Chiwińcy w Jasyr i sprzedali do Buchary. Lecz najbardziej niewiarygodną postacią, opisywaną przez Witkiewicza, jest bodaj pewien Tatar. Skrótowo jego droga życiowa wyglądała w 1836 roku następująco: Urodził się w Orenburgu, gdzie służył też w pułku piechoty rosyjskiej. Podczas wojny tureckiej uciekł do Turków, a następnie trafił do rosyjskiej niewoli, został rozpoznany, przykładnie ukarany i skierowany do Korpusu Litewskiego. W roku 1831 przeszedł na stronę powstańców polskich i walczył na Wileńszczyźnie w oddziale Matusiewicza. Gdy ten został rozproszony, przeszedł do oddziału Staniewicza na Żmudzi, aż wreszcie po klęsce ostatecznej przekroczył z generałem Giełgudem granicę pruską i został internowany. Wrócił stamtąd i tułając się po lasach litewskich śledził i zarzynał pojedynczych żołnierzy rosyjskich. Gdy policja deptała mu po piętach, przedarł się do Wilna i zgłosił do władz okupacyjnych jako rzekomy Baszkir z jednego z pułków carskich, walczących na terenie Litwy przeciw Polakom. (Rzeczywistego Baszkira wcześniej jeszcze własnoręcznie wziął do niewoli i zarżnął, przedtem dowiedziawszy się jego imienia i danych o służbie). Wreszcie został skierowany do „macierzystego” pułku do Orenburga. Uciekł, ukradł konia i dotarł do domu ojca. Tu jednak własny syn na niego doniósł, a rodacy związali i przekazali władzom rosyjskim. W Orenburgu znów go przepędzili przez szpaler żołnierzy i skierowali do Korpusu Fińskiego. Po drodze w Petersburgu uwolnił się od kajdanów i, mimo pogoni, uciekł. Pieszo - udając cyrulika - przeszedł całą Rosję, po drodze „lecząc” chłopów od wszystkich chorób, by zarobić na życie, aż dotarł do Kirgizji, gdzie się przyłączył do jednego z koczujących rodów. Pewnej nocy napadli na nich Kajsacy (Kazachowie) zbili do śmierci, ograbili i porzucili nagich wśród stepu. Cudem ten niezwykły poszukiwacz przygód przeżył, ograbił w nocy kilku podróżnych, ubrał się i przypędził zdobycz do Buchary. Spieniężył wszystko i wynajął się na służbę wojskową do chana. Myśli mu się jednak już co innego... Życiorys żywcem nadający się na opowieść przygodową, a przecież będący czymś realnym, choć nieprawdopodobnym.
Zapoznał się Witkiewicz osobiście także z innymi ludźmi o złożonym szlaku życiowym. Nie zabrakło wśród nich i rodaków. Oto tłumaczenie odpowiedniego fragmentu z Zapiski: „Najbardziej godna uwagi osobistość między rosyjskimi niewolnikami - to niejaki Michalski. On jest Polakiem spod Zamościa, wzięty do niewoli przez Rosjan w 1812, został zesłany do Orenburga za próbę ucieczki; do 1816 czy 1817 roku znajdował się na Linii. Tutaj mieli go ukarać za to, że podczas polowania pękła strzelba i mocno zraniła rękę; podejrzewano, iż uczynił to umyślnie, by zrobić się nie niezdolnym do służby wojskowej. Uciekł w stepy, został schwytany przez Kajsaków, którzy sprzedali go do niewoli w Bucharze. Jest on szewcem, stolarzem, ślusarzem i wszystkim co możliwe. On i Tatar Ismaił dokonali przewrotu swoim rzemiosłem w Bucharze, przed nimi nikt tu nie umiał uszyć nawet znośnej pary butów. On też odlał chanowi parę armat. Jest żonaty z Bucharką, na pozór przyjął islam, ma troje dzieci i często mówi o tym, że uciekłby do Rosji, płacze, żałuje poprzedniej ucieczki, lecz nie może zdecydować się na porzucenie dzieci. Prawdziwe jego imię Faddiej(t.j. Tadeusz - przyp. J. C.), lecz znany jest tu jako Usta - Matwiej. Ma ponad 60 lat. Wszyscy rosyjscy niewolnicy są tu pod jego komendą”... Nie wykluczone, że niektóre momenty tego opisu miały ukrytą intencję uratować Tadeusza Michalskiego przed prześladowaniami w razie ewentualnego podboju Buchary przez Rosję. Witkiewicz przecież wiedział, jakie w tej mierze są intencje caratu na najbliższą przyszłość...


*         *         *


Według raportu podpułkownika żandarmerii Sziszkina szefowi tajnej policji Benckendorfowi, tajne przeszukanie mieszkania ustaliło, że wśród papierów Jana Witkiewicza przed jego zamordowaniem znajdowało się 12 napisanych od ręki słowników języków orientalnych. Przy tym każdy z nich liczył od 600 do 900 stron tekstu. Ponad 100 map nakreślonych odręcznie, mnóstwo zeszytów z baśniami, podaniami, pieśniami ludów środkowoazjatyckich. Wszystkie te skarby zniknęły z pokoju hotelowego natychmiast po zabójstwie Witkiewicza. Zniszczone w całości chyba nie zostały i widocznie dotychczas spoczywają gdzieś na zakurzonych półkach jakiegoś archiwum rosyjskiego.
A może nie rosyjskiego lecz brytyjskiego? - Zależy to od tego, kto nasłał wykonawców haniebnego skrytobójstwa w Petersburgu, do którego to czynu i dziś nikt się nie przyznaje... Prawdopodobnie jednak minie jeszcze jakiś czas, a rękopiśmienne dzieła Jana Witkiewicza zostaną odnalezione, opisane i opublikowane, będąc pośmiertnym wkładem naszego rodaka zarówno do kultury rosyjskiej, jak i polskiej.

Dodatek


Krótki wykaz naukowców polskiego pochodzenia w Rosji,
czynnych w dziedzinie nauk przyrodniczych i ścisłych
(wiek XIX - XX).




1.
ADAMIUK Emilian (1839 -1906), lekarz oftalmolog, profesor uniwersytetu w Kazaniu.
2.
ALBICKI Aleksy (1860 - 1920), chemik, profesor uniwersytetu w Kazaniu i Charkowie.
3.
AMALICKI Włodzimierz (1860 - 1917), geolog i paleontolog, profesor Warszawskiego Uniwersytetu
4.
ANDRZEJOWSKI Antoni (1785 - 1868), botanik i zoolog, profesor uniwersytetu w Kijowie.
5.
ANKUDOWICZ Wincenty (1792 - 1856), profesor balistyki w Głównym Instytucie Pedagogicznym w Petersburgu.
6.
ARCICHOWSKI Włodzimierz (1876 - 1931), botanik i fizjolog, profesor Uniwersytetu Petersburskiego, Dońskiego Instytutu Politechnicznego w Nowoczerkasku, Moskiewskiego Instytutu Leśnictwa.
7.
ARCIMOWICZ Leon (1909 -       ), fizyk, członek AN ZSRR.
8.
ASKOCZYŃSKI Aleksander (1898 -  ), hydrotechnik, wiceprezydent AN Uzbekistanu.
9.
BACZYŃSKI Aleksy (1877 - 1944), fizyk, profesor uniwersytetu w Moskwie.
10.
BALIŃSKI Jan (1827 - 1902), psychiatra, profesor Akademii Medyko-Chirurgicznej w Petersburgu.
11.
BARANIECKI Józef (1843 - 1905), botanik i fizjolog, profesor uniwersytetu w Kijowie.
12.
BARANOWSKI Włodzimierz (1846 - 1879),  wynalazca i konstruktor broni, pracował w Petersburgu.
13.
BARANOWSKI Stefan (1817 - 1890), ojciec poprzedniego, konstruktor w dziedzinie komunikacji; autor licznych prac z dziedziny mechaniki, geografii, fizyki, statystyki, literatury, medycyny, językoznawstwa; profesor w Pskowie i Heidelbergu.
14.
BARAŃSKI Mikołaj (1881 -       ) geograf, profesor Moskiewskiego Uniwersytetu.
15.
BIAŁOPOLSKI Arystarch (1854 - 1934) astronom i astrofizyk, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego.
16.
BIAŁYNICKI - Birula Aleksy (1864 - 1938), zoolog i parazytolog; profesor Uniwersytetu Leningradzkiego.
17.
BIELELUBSKI Mikołaj (1845 - 1922), inżynier i wynalazca w dziedzinie techniki i mechaniki budowlanej, profesor Petersburskiego Instytutu Dróg i Komunikacji.
18.
BIELECKI Mikołaj (1851 - 1882), zoolog i fizjolog; profesor uniwersytetu w Charkowie.
19.
BOBRZECKI Mikołaj (1843 - 1907), zoolog, profesor uniwersytetu w Kijowie.
20.
BOGAJEWSKI Leonid (1858 - 1911), chemik, profesor Petersburskiego Instytutu Technologicznego.
21.
BOGUSKI Józef (1853 - 1933), fizyko-chemik, współpracownik D. Mendelejewa.
22.
 Bohdanowicz Karol (1864 - 1941), geolog, profesor Petersburskiego Instytutu Górniczego.
23.
 BOHOMOLEC Aleksander (1881 - 1946), patofizjolog, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego, w 1930 - 46 prezydent AN Ukrainy.
24.
BOKLEWSKI Konstanty (1862 - 1928), konstruktor okrętów, profesor Petersburskiego Instytutu Technologicznego.
25.
BONCZ - BRUJEWICZ Michał Aleksandrowicz (1888 - 1940), radiotechnik, członek korespondencyjny AN ZSRR, konstruktor i wynalazca.
26.
BONCZ - BRUJEWICZ Michał Dmitrijewicz (1870 - 1956), geodeta, redaktor 9-tomowej Geodezji (1939 - 1949, Moskwa - Leningrad).
27.
BOROWSKI Piotr (1863 - 1931), chirurg, kierownik katedry Środkowoazjatyckiego Instytutu Medycznego w Taszkiencie.
28.
BRUJEWICZ Mikołaj (1896 -       ), specjalista w dziedzinie mechaniki precyzyjnej; profesor Wojskowej Akademii Lotniczej im. Żukowskiego i Instytutu Maszynoznawstwa AN ZSRR; generał.
29.
BUJALSKI Eliasz (1789 - 1866), chirurg i anatom; profesor Akademii Medyko-Chirurgicznej w Petersburgu.
30.
BUŁATOWICZ Aleksander (1870 - 1910), podróżnik, geograf i etnograf.
31.
BUNIAKOWSKI Wiktor (1804- 1889), matematyk, autor cenionych dzieł naukowych.
32.
BURCZYŃSKI Eugeniusz (1849 - 1912), jeden z twórców naukowej i sądowej fotografiki, kryminolog.
33.
BUSZYŃSKI Włodzimierz (1885 - 1960), agrobiolog, członek AN ZSRR.
34.
BUTKIEWICZ Włodzimierz (1872 - 1942), botanik - fizjolog, mikrobiolog, biochemik; profesor wyższych uczelni w Moskwie i Nowo-Aleksandrowsku.
35.
CERASKI Witold (1849 - 1925), profesor astronomii Uniwersytetu Moskiewskiego, dyrektor obserwatorium astronomicznego tejże uczelni.
36.
CESEWICZ Włodzimierz (1907 -      ), astrofizyk, profesor Uniwersytetu Odesskiego.
37.
CIENKOWSKI Leon (1822 - 1887), botanik i protistolog, profesor szkół wyższych w Petersburgu, Odessie, Warszawie, Jarosławlu, Charkowie.
38.
CIOŁKOWSKI Konstanty (1857 - 1935), teoretyk lotów kosmicznych i wynalazca.
39.
CHODŻKO Józef (1800 - 1881), geodeta, generał - lejtnant armii rosyjskiej.
40.
CHRZĄSZCZEWSKI Nikanor (1836 - 1906), profesor fizjilogii i histologii uniwersytetu w Charkowie i Kijowie.
41.
CYKLIŃSKI Mikołaj (1884 - 1938), profesor radiotechniki Politechniki Petersburskiej; organizator przemysłu radiotechnicznego w ZSRR.
42.
CYTOWICZ Mikołaj (1900 -       ), geokriolog, profesor uczelni w Moskwie, członek Akademii Budownictwa i Architektury ZSRR.
43.
CYWOLKO August (1810 - 1839), podróżnik i badacz terenów podbiegunowych.
44.
CZEKANOWSKI Aleksander (1832 - 1876), geograf, geolog, paleontolog; badacz Syberii.
45.
CZERSKI Jan (1845 - 1892), geograf, paleontolog, kartograf; badacz Syberii.
46.
CZYŻEWSKI Aleksander (1897 - 1964), biolog, bioastronom, poeta.
47.
CZYŻEWSKI Leonid (1861 - 1929), ojciec Aleksandra, generał major, wynalazca i konstruktor w dziedzinie techniki artyleryjskiej.
48.
CZYŻEWSKI Mikołaj (1873 - 1952), profesor metalurgii i koksochemii na uczelniach Moskwy i Tomska.
49.
CZYRWIŃSKI Mikołaj (1848 - 1920), profesor zootechniki w Petersburgu i Kijowie.
50.
CZYRWIŃSKI Piotr (1880 - 1955), profesor geologii i petrografii w uniwersytetach Nowoczerkasska i Permu.
51.
DAWIDOWSKI Hipolit (1887 -       ), lekarz i patologo-anatom, członek Akademii Medycznej ZSRR, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego.
52.
DANILEWSKI Aleksander (1838 - 1923), profesor biochemii na uniwersytetach Kazania, Charkowa, Petersburga.
53.
DANILEWSKI Bazyli (1852 - 1939), fizjolog, profesor Uniwersytetu Charkowskiego.
54.
DANILEWSKI Wiktor (1898 -       ), historyk techniki, profesor Leningradzkiego Instytutu Politechnicznego, członek AN Ukrainy.
55.
DĄBROWSKI Bronisław (1885 -   ), profesor zoologii Kijowskiego Instytutu Zooweterynarii, Instytutu Zooweterynarii w Ałma - Acie oraz Uniwersytetu Kazachskiego.
56.
DĄBROWSKA Julia (1891 -       ), pediatra, członek AN ZSRR; profesor uczelni w Moskwie.
57.
DMOCHOWSKI Władysław (1877 - 1952), generał - major inżynierii, profesor Moskiewskiego Instytutu Inżynierów Transportu i Akademii Wojskowo-Inżynieryjnej; projektant największych budów ZSRR (Dnieprostroj, Metro w Moskwie, Magnitostroj itd.).
58.
DOBROWOLSKI Włodzimierz (1880 - 1956), specjalista w dziedzinie konstrukcji i funkcjonowania mechanizmów, członek AN ZSRR.
59.
DOBRZAŃSKI Aleksander (1889 -   ), geochemik, profesor Leningradzkiego Uniwersytetu.
60.
DOBRZAŃSKI Theodosius (1900 - 1975), genetyk, profesor wielu uniwersytetów (Kijów, Sao Paulo, Columbia, California i in).
61.
DOKTUROWSKI Włodzimierz (1884 - 1935), botanik i paleobotanik; autor monografii o torfowiskach.
62.
DOLIWO - DOBROWOLSKI Michał (1862 - 1919), wynalazca w dziedzinie elektrotechniki.
63.
DOROSZEWSKI Antoni (1868 - 1917), fizyko-chemik, autor szeregu idkryć naukowych.
64.
DRZEWIECKI Stefan (1843 - 1938), wynalazca (łódź podwodna, śmigłowiec itd.).
65.
DUBIAŃSKI Wiktor (1880 - 1925), geolog i petrograf, profesor uniwersytetów w Warszawie i Kijowie.
66.
DUBOWICKI Piotr (1815 - 1868), chirurg, profesor uniwersytetu w Kazaniu, od 1857 prezydent Akademii Medyko-Chirurgicznej w Petersburgu.
67.
DUBROWSKI Konstanty (1848 - 1915, fizyk, profesor uczelni w Petersburgu.
68.
DUBROWSKI Konstanty (1888 - 1956), astronom, profesor m. in. uniwersytetu w m. Gorkij.
69.
DULCZEWSKI Dymitr (1879 -    ), autor licznych wynalazków w dziedzinie elektrotechniki.
70.
DUMAŃSKI Antoni (1880 - 1967), chemik, od 1946 dyrektor Instytutu Chemii Ogólnej i Nieorganicznej AN Ukrainy.
71.
DWIGUBSKI Iwan (1771 - 1839), badacz przyrody, zoolog, botanik, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego.
72.
DŻUNKOWSKI Stiepan (1762 - 1839), gleboznawca, czynny w Petersburgu.
73.
DZIADŹKOWSKI Justyn (1784 - 1841), terapeuta, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego.
74.
ELJASZEWICZ Michał (1908 -      ), fizyk, profesor wyższych uczelni w Leningradzie i Mińsku.
75.
JEŚMAN Josif (1868 - 1955), profesor hydrauliki w Petersburgu i Baku; Członek  Akademii ....... Azerbejdżańskiej SRR.
76.
FEDOROWSKI Mikołaj (1886 - 1956), mineralog, członek AN ZSRR.
77.
FIGUROWSKI Iwan (1865 - 1940), profesor klimatologii na Politechnice Azerbejdżańskiej w Baku oraz Akademii Rolniczej w Kirowobadzie.
78.
FŁORYŃSKI Bazyli (1834 - 1899), profesor ginekologii w uniwersytetach Kazania i Petersburga.
79.
GABRYCZEWSKI Jerzy (1860 - 1907), mikrobiolog, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego, założyciel i kierownik Instytutu Bakteriologicznego.
80.
GIEDROJĆ Konstanty (1872 - 1932), gleboznawca, profesor Instytutu Lasu w Moskwie.
81.
GLINKA Konstanty (1867 - 1927), gleboznawca, rektor Leningradzkiego Instytutu Rolnictwa, dyrektor Instytutu Gleboznawstwa AN ZSRR.
82.
GRĄBCZEWSKI Bronisław (1855 - 1926), geograf, podróżnik, dyplomata.
83.
GROMEKA (HROMEKA) Hipolit (1851 - 1889), hydromechanik, docent Uniwersytetu Kazańskiego.
84.
GRUM - GRZYMAJŁO Jerzy (1860 - 1936), badacz Azji Środkowej.
85.
GRUM - GRZYMAJŁO Włodzimierz (1864 - 1928), inżynier i wynalazca w dziedzinie metalurgii, członek - korespondent AN ZSRR.
86.
GUREWICZ Michał (1892 - 1976), konstruktor samolotów serii MIG.
87.
 GUTOWSKI Szymon (zm. 1681), wynalazca, konstruktor warsztatów drukarskich, instrumentów muzycznych, w tym organów; pracował w Moskwie, znany był w całej Europie.
88.
 HOŁUBICKI Paweł (1845 - 1911), inżynier i wynalazca w dziedzinie telefonizacji.
89.
HRYNIEWIECKI Bazyli (1871 - 1919), konstruktor silników parowozowych, profesor Wyższej Szkoły Technicznej w Moskwie.
90.
HULEWICZ Włodzimierz (1867 - 1933), biochemik, członek Akademii Nauk ZSRR, profesor uniwersytetów w Charkowie i Moskwie.
91.
 IHNATOWICZ Mikołaj (1899 - 1950), hydrogeolog, autor licznych dzieł naukowych.
92.
ILIŃSKI Michał (1856 - 1941), chemik, członek honorowy AN ZSRR.
93.
IMSZENIECKI Aleksander (1904 -     ), mikrobiolog, członek AN ZSRR, autor licznych prac naukowych.
94.
IMSZENIECKI Bazyli (1832 - 1892), matematyk i mechanik.
95.
ISZLIŃSKI Aleksander (1913 -    ), mechanik, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego, dyrektor Instytutu Matematyki AN Ukrainy.
96.
IWANOWSKI Dymitr (1864 - 1920), botanik i mikrobiolog, założyciel współczesnej wirusologii; profesor uniwersytetów w Petersburgu, Warszawie i Rostowie nad Donem.
97.
IŻEWSKI Bazyli (1863 - 1926), autor licznych publikacji i wynalazków technicznych w dziedzinie metalurgii.
98.
JACUŃSKI Wiktor (1893 -       ), geograf, pracownik Instytutu Geografii AN ZSRR, autor Geografii historycznej.
99.
JACZEWSKI Artur (1863 - 1932), botanik, mikolog, fitopatolog; członek AN ZSRR, organizator służby ochrony roślin w tym kraju.
100.
JACZEWSKI Leonard (1858 - 1916), rosyjski geolog, badacz Syberii i Uralu.
101.
 JAKUBOWICZ Mikołaj (1817 - 1879), profesor histologii i fizjologii Medyko-Chirurgicznej Akademii w Petersburgu.
102.
JANISZEWSKI Michał (1871 - 1949), profesor geologii i paleontologii uniwersytetów w Kazaniu i Petersburgu oraz w Tomskim Instytucie Technologicznym.
103.
JANOWSKI Michał (1888 - 1949), konstruktor turbin gazowych, kontr-admirał; profesor Wojskowej Szkoły Inżynieryjnej w Kronsztacie.
104.
JANOWSKI Teofil (1860 - 1928), lekarz internista, profesor terapeutyki Uniwersytetu Kijowskiego.
105.
JANUSZEWICZ Aleksander (1903 -       ), zoolog; członek AN Kirgiskiej SRR; autor Ptaków Kirgizii (t. 1 - 3, 1959 - 1961).
106.
JASIŃSKI Feliks (1856 - 1899), uczony i konstruktor; profesor w Petersburskim Instytucie Inżynierów Komunikacji, w Górniczym Instytucie i Instytucie Cywilnych Inżynierów.
107.
JAWORSKI Bazyli (1875 - 1974), geolog i paleontolog.
108.
KALEŚNIK Stanisław (1901 -       ), profesor geografii i glacjologii Uniwersytetu Leningradzkiego; wiceprezydent Wszechzwiązkowego Towarzystwa Geograficznego.
109.
KALICKI Kazimierz (1873 - 1941), geolog i petrochemik, autor teorii o pochodzeniu nafty.
110.
KAŁAKUCKI Mikołaj (1831 - 1889), konstruktor i wynalazca w dziedzinie metalurgii i artylerii.
111.
KAMIENIECKI Włodzimierz (1881 - 1947), kierownik katedry kartografii Uniwersytetu Moskiewskiego.
112.
KAMIEŃSKI Grigorij (1892 - 1959), hydrogeolog, członek AN ZSRR.
113.
KAMIŃSKI Antoni (1862 - 1936), meteorolog, dyrektor Instytutu Klimatologii AN ZSRR.
114.
KAPUŚCIŃSKI Anatol (1906 - 1960), specjalista w dziedzinie chemii nieorganicznej i fizycznej, członek AN ZSRR.
115.
KARPIŃSKI Aleksander (1846 - 1936), geolog, prezydent AN ZSRR.
116.
KAWECKI Rostisław (1899 -       ), patofizjolog; pracował w AN Ukrainy.
117.
KAWRAJSKI Włodzimierz (1884 - 1954), profesor geodezji i kartografii Uniwersytetu Leningradzkiego.
118.
KISIEL Aleksander (1859 - 1938), profesor pediatrii Moskiewskiego Instytutu Medycznego.
119.
KLECZKOWSKI Wsiewołod (1900 -     ), profesor agrochemii Moskiewskiej Akademii Rolniczej im. Timiriaziewa; członek Akademii Nauk Rolniczych ZSRR.
120.
KIŚCIAKOWSKI Włodzimierz (1865 - 1952), profesor chemii i elektorchemii Instytutu Politechnicznego w Petersburgu (Leningradzie), autor fundamentalnych dzieł naukowych.
121.
KŁOSOWSKI Aleksander (1846 - 1917), meteorolog, profesor Uniwersytetu Noworosyjskiego.
122.
KNIPOWICZ Mikołaj (1862 - 1939), zoolog, członek honorowy AN ZSRR.
123.
KOCOWSKI Mikołaj (1853 - 1910), profesor górnictwa w Petersburskim Instytucie Górnictwa.
124.
KOŁOWRAT - CZERWIŃSKI Leon (1884 - 1921), autor prac z dziedziny fizyki i fizyki radioaktywności.
125.
KONONOWICZ Aleksander (1850 - 1910), profesor astronomii Uniwersytetu Noworosyjskiego w Odessie.
126.
KOREJWO Rajmund (1852 - 1920), inżynier i konstruktor silników spalinowych; projektant kilkudziesięciu modeli silników motorowców, produkowanych w Rosji.
127.
KORSAKOW Sergiusz (1854 - 1900), profesor psychiatrii Uniwersytetu Moskiewskiego.
128.
KORCZAK - CZEPURKOWSKI A. W. (1857 - 1947), radziecki epidemiolog i higienista; profesor w Kijowie.
129.
KORZENIEWSKI Mikołaj (1879 - 1958), geograf, członek AN Uzbekistanu.
130.
KORŻYŃSKI Dymitr (1899 -       ), geolog - petrograf, członek AN ZSRR; laureat nagród Stalinowskiej (1946) i Leninowskiej (1958).
131.
KORŻYŃSKI Sergiusz (1861 - 1900), ojciec pierwszego, profesor botaniki w Tomsku i Petersburgu.
132.
KOSSOWICZ Piotr (1862 - 1913), profesor gleboznawstwa w Petersburskim Instytucie Leśnym.
133.
KOŚCIŃSKI Sergiusz (1867 - 1936), starszy astromon obserwatorium w Pułkowie.
134.
KOTULSKI Włodzimierz (1879 - 1951), profesor geologii Instytutu Górniczego w Petersburgu.
135.
KOWALEWSKA Zofia (1850 - 1891), specjalistka w dziedzinie matematyki, profesor uniwersytetu w Sztokholmie.
136.
KOWALEWSKI Aleksander (1840 - 1901), profesor embriologii i fizjologii uniwersytetów w Petersburgu i Odessie.
137.
KOWALEWSKI Jegor (1811 - 1868), geograf, dyplomata i pisarz.
138.
KOWALEWSKI Jewgraf (1790 - 1867), autor prac z dziedziny geologii i inżynierii; minister oświaty Rosji (1858 - 1861).
139.
KOWALEWSKI Mikołaj (1840 - 1891), profesor fizjologii Uniwersytetu Kazańskiego.
140.
KOWALEWSKI Paweł (1849 - 1923), psychiatra, profesor uniwersytetów w Charkowie, Kazaniu i Warszawie.
141.
KOWALEWSKI Włodzimierz (1842 - 1883), paleontolog.
142.
KOWALSKI Marian (1821 - 1884), astronom, profesor Uniwersytetu Kazańskiego.
143.
KOWALSKI Aleksander (1906 -    ), dyrektor Instytutu Kinetyki Chemicznej i Spalania Oddziału Syberyjskiego AN ZSRR.
144.
KRASNOGÓRSKI Mikołaj (1882 - 1961), pediatra i fizjolog, profesor Akademii Medycznej Marynarki Wojskowej w Petersburgu; członek Akademii Nauk Medycznych ZSRR.
145.
KRASNOPOLSKI Aleksander (1853 - 1920), geolog, autor szeregu publikacji.
146.
KRASOWSKI Antoni (1821 - 1898), profesor Akademii Medyczno - Chirurgicznej w Petersburgu.
147.
KRASOWSKI Teodozjusz (1878 - 1948), profesor geodezji i rektor wyższych uczelni w Moskwie.
148.
KRASUSKI Konstanty (1867 - 1937), profesor chemii uniwersytetów w Baku i Charkowie; członek korespondencyjny AN ZSRR.
149.
KRAWCZYŃSKI Dymitr (1857 - 1918), autor dzieł z dziedziny hodowli lasów.
150.
KRONTOWSKI Aleksy (1885 - 1933), profesor patologii uniwersytetu w Kijowie.
151.
KRUPSKI Aleksander (1845 - 1911), profesor technologii chemicznej na Politechnice w Petersburgu.
152.
KRZYSZTOFOWICZ Mikołaj (1866 - 1941), profesor geologii Uniwersytetu Charkowskiego.
153.
KUKOLEWSKI Iwan (1878 -       ), profesor budowy maszyn wodnych na uczelniach Moskwy, wynalazca.
154.
KULESZA Gieorgij (1866 - 1930), profesor anatomii patologicznej i mikrobiologii na Uniwersytecie Krymskim w Symferopolu oraz w Kubańskim Instytucie Medycznym.
155.
KULIK Leonid (1883 - 1942), znany mineralog.
156.
KUPREWICZ Bazyli (1897 -       ), botanik, członek korespondencyjny AN ZSRR; dyrektor Instytutu Botaniki AN Białorusi.
157.
KUŹMIŃSKI Paweł (1840 - 1900), inżynier, wynalazca turbiny gazowej.
158.
KWAŚNICKI Aleksy (1900 -    ), profesor zoofizjologii Instytutu Rolnictwa w Połtawie.
159.
LACHNICKI Walerian (1885 -       ), specjalista w dziedzinie budownictwa i architektury, profesor Leningradzkiego Instytutu Inżynierów Komunikacji.
160.
LEBIEDZIŃSKI Aleksander (1913 -       ), astro- i geofizyk; profesor katedry promieni kosmicznych Uniwersytetu Moskiewskiego.
161.
LEBIEDZIŃSKI Włodzimierz (1868 - 1937), profesor fizyki na uniwersytetach w Petersburgu (Leningradzie), Rydze i in.
162.
LEBIEDZIŃSKI Wiaczesław (1888 - 1956), profesor chemii wyższych uczelni w Moskwie i Leningradzie, członek korespondencyjny AN ZSRR.
163.
LEONTOWICZ Aleksander (1869 - 1943), fizjolog i neurohistolog, profesor Moskiewskiego Instytutu Rolnictwa, członek AN Ukraińskiej SRR.
164.
LEONTOWICZ Michał (1903 -       ), syn poprzedniego, profesor Moskiewskiego Uniwersytetu, wybitny fizyk atomowy.
165.
LEONTOWSKI Piotr (1871 - 1921), geolog i wynalazca w dziedzinie górnictwa, autor książek z geometrii górniczej.
166.
LEPARSKI Mikołaj (1877 - 1952), profesor fizjologii i terapii uniwersytetów w Tomsku i Woroneżu oraz Medycznej Akademii Marynarki Wojennej w Leningradzie; członek AN ZSRR.
167.
LEWAKOWSKI Iwan (1828 - 1893), geolog, autor szeregu wartościowych dzieł naukowych.
168.
LEWICKI Grigorij (1852 - 1918), profesor astronomii uniwersytetów w Charkowie i Derpcie.
169.
LEWICKI Oleg (1909 - 1961), geolog, członek AN ZSRR.
170.
LINOWSKI Jarosław (1818 - 1946), profesor przyrodoznawstwa Uniwersytetu Moskiewskiego, znakomity agronom.
171.
LIPSKI Włodzimierz (1863 - 1937), florysta, prezydent AN Ukraińskiej SRR.
172.
LISIAŃSKI Jurij (1773 - 1837), podróżnik i odkrywca.
173.
ŁAPPO - DANILEWSKI Iwan (1895 - 1931), profesor matematyki wyższych uczelni w Leningradzie; członek korespondencyjny AN ZSRR.
174.
ŁAWROWSKI  Konstanty (1898 - 1972), chemik - organik, członek AN ZSRR.
175.
ŁAZAREWICZ Iwan (1829 - 1902), ginekolog, profesor uniwersytetu w Charkowie.
176.
ŁOBACZEWSKI Mikołaj (1792 - 1856), matematyk, profesor i rektor Uniwersytetu Kazańskiego.
177.
ŁOWIECKI Aleksy (1787 - 1840), medyk i przyrodnik, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego.
178.
ŁOPUSZYŃSKI Wacław (1856 - 1929), inżynier i konstruktor w dziedzinie kolejnictwa.
179.
ŁUSZCZYCKI Włodzimierz (1877 - 1949), geolog i petrograf, profesor uniwersytetów w Kijowie i Moskwie.
180.
ŁUCZYŃSKI Mikołaj (1899 -       ), profesor mechanizacji Akademii Rolniczej im. Timiriaziewa w Moskwie.
181.
ŁUKASZEWICZ Józef Wacław (1863 - 1929), geolog, fizyk, chemik; profesor uniwersytetów w Petersburgu i Wilnie.
182.
ŁUNKIEWICZ Walerian (1866 - 1941), kierownik katedry biologii ogólnej Krymskiego Instytutu Pedagogicznego i profesor Moskiewskiego Obwodowego Instytutu Pedagogicznego.
183.
MACIEJEWICZ Leon (1877 - 1910), inżynier, konstruktor i lotnik.
184.
MAYJEWSKI Mikołaj (1823 - 1892), generał artylerii, profesor Akademii Artylerii Św. Michała w Petersburgu; wybitny konstruktor i wynalazca.
185.
MAJEWSKI Piotr (1851 - 1892), florysta i botanik - systematyk.
186.
MAKOWSKI Włodzimierz (1870 - 1941), konstruktor w dziedzinie budowy turbin, profesor szeregu wyższych uczelni ZSRR.
187.
MAKSIMOWICZ Karol (1827 - 1891), botanik i podróżnik; działał w Petersburgu.
188.
MAKSIMOWICZ Sergiusz (1876 - 1942), wynalazca w dziedzinie kinotechniki.
189.
MALINOWSKI Michał (1880 -   ), ginekolog, kierownik katedr na uniwersytetach w Irkucku i Moskwie, wiceprezydent AN ZSRR.
190.
MALINOWSKI Paweł (lata życia nieznane), psychiatra, inicjator rozwoju tej nauki w Rosji, autor pierwszych w Rosji książek z dziedziny psychiatrii dziecięcej.
191.
MAŁACHOWSKI Bronisław (1869 - 1934), konstruktor i wynalazca w dziedzinie kolejnictwa.
192.
MARCINOWSKI Eugeniusz (1874 - 1934), parazytolog i infekcjonista.
193.
MARKUSZEWICZ Aleksy (1908 -  ), matematyk, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego, wiceminister oświaty Federacji Rosyjskiej.
194.
MATUSIEWICZ Mikołaj (1879 - 1950), profesor Akademii Morskiej w Leningradzie, wiceadmirał, hydrograf i geodeta.
195.
MAZAROWICZ Aleksander (1886 - 1950), profesor geologii i hydrogeologii Uniwersytetu Moskiewskiego.
196.
MELLER Walerian (1840 - 1910), profesor geologii i paleontologii Petersburskiego Instytutu Górnictwa.
197.
MICIŃSKI Mikołaj (1873 - 1912), inżynier, autor książek z dziedziny mechaniki budownictwa.
198.
MICHALSKI Aleksander (1855 - 1904), geolog i paleontolog.
199.
MIERZEJEWSKI Iwan (1838 - 1908), profesor psychiatrii w Wojskowej Akademii Medycznej w Petersburgu.
200.
MILANOWSKI Eugeniusz (1892 - 1940), profesor Moskiewskiego Instytutu Geologii.
201.
MINKIEWICZ Mikołaj (1883 - 1942), profesor metaloznawstwa Moskiewskiego Instytutu Stali.
202.
MIRECKI Witold (1843 - 1901), inżynier i wynalazca w dziedzinie metalurgii.
203.
MISŁAWSKI Mikołaj (1854 - 1928), fizjolog.
204.
MISSUNA Anna (1869 - 1922), docent geologii Uniwersytetu Moskiewskiego.
205.
MITKIEWICZ Włodzimierz (1872 - 1951), profesor elektrotechniki szeregu wyższych uczelni ZSRR, wynalazca i konstruktor.
206.
MŁODZIEJEWSKI Bolesław (1858 - 1923), profesor matematyki Uniwersytetu Moskiewskiego.
207.
MOCZULSKI Wiktor (1810 - 1871), entomolog związany z Uniwersytetem Moskiewskim.
208.
MOCZUTKOWSKI Józef (1845 - 1903), profesor epidemiologii i parazytologii w Petersburgu.
209.
MOLLESON Iwan (1842 - 1900), lekarz.
210.
MOSTOWICZ Włodzimierz (1880 - 1935), profesor metalurgii złota i metali kolorowych na szeregu wyższych uczelni ZSRR.
211.
MOŻAJSKI Aleksander (1825 - 1890), wynalazca, konstruktor pierwszego na świecie samolotu.
212.
NAGURSKI Jan (1888 -       ), inżynier, lotnik.
213.
NENCKI Marceli (1847 - 1901), biochemik i mikrobiolog; profesor uniwersytetów w Bernie, Berlinie, Petersburgu.
214.
NEWELSKI Genadiusz (1813 - 1876), admirał, badacz Sachalinu i ujścia Amuru.
215.
NIEDŹWIEDZKI Antoni (1902 -       ), geolog, wiceprezydent AN Tadżyckiej SRR.
216.
NIEMYCKI Wiktor (1900 -       ), profesor matematyki Uniwersytetu Moskiewskiego.
217.
NIENADKIEWICZ Konstanty (1880 - 1963), zasłużony chemik i mineralog.
218.
NIEROWIECKI Aleksander (1884 - 1950), projektant i profesor architektury w Kijowie i Charkowie.
219.
NIEWIADOMSKI Iwan (       - 1813), wynalazca, konstruktor maszyn do bicia monet, drukarskich i in.
220.
NOIŃSKI Michał (1875 - 1932), profesor geologii Uniwersytetu Kazańskiego.
221.
NOWIŃSKI Mścisław (1841 - 1914), twórca onkologii eksperymentalnej, profesor Medyko - Chirurgicznej Akademii w Petersburgu.
222.
OKIŃCZYC Ludwik (1874 - 1941), specjalista w dziedzinie ginekologii i położnictwa, profesor tych nauk w 1 Leningradzkim Instytucie Medycznym oraz Leningradzkim Instytucie Doskonalenia Lekarzy.
223.
OLSZAŃSKI Michał (1908 -      ), agronom i selekcjoner; dyrektor Instytutu Rolnictwa w Kujbyszewie oraz profesor Wszechzwiązkowego Instytutu Selekcyjno - Genetycznego w Odessie.
224.
OMIELAŃSKI Bazyli (1867 - 1928), autor fundamentalnych dzieł w dziedzinie mikrobiologii, pracował w Instytucie Medycyny Eksperymentalnej w Petersburgu.
225.
ORECHOWICZ Bazyli (1904 -      ), biochemik, członek Akademii Nauk Medycznych ZSRR.
226.
OSTROGRADZKI Michał (1801 - 1861), twórca rosyjskiej szkoły matematycznej, profesor szeregu wyższych uczelni w Rosji.
227.
PAPKOWICZ Piotr (1887 - 1946), inżynier - kontr-admirał, profesor mechaniki budowlanej Politechniki, Instytutu Budowy Okrętów i Akademii Marynarki Wojennej w Leningradzie.
228.
PARNAS Jakub (1884 - 1949), biochemik, członek AN i Akademii Nauk Medycznych ZSRR.
229.
PASTERNAK Piotr (1885 - 1963), członek Akademii Budownictwa i Architektury ZSRR, uczony i inżynier w dziedzinie konstrukcji żelbetowych; profesor w Petersburgu i Moskwie.
230.
PASTERNACKI Fiodor (1845 - 1902), lekarz internista; profesor uniwersytetów w Kazaniu, Kijowie, Petersburgu.
231.
PASZKIEWICZ Bazyli (1856 - 1939), specjalista w dziedzinie pomologii, autor fundamentalnych dzieł; profesor Leningradzkiego Instytutu Leśnego.
232.
PAWŁOWSKI Eugeniusz (1884 - 1965), radziecki zoolog i parazytolog; generał - lejtnant służby medycznej Armii Radzieckiej; członek rzeczywisty AN ZSRR i członek honorowy AN Tadżyckiej SRR; prezydent Towarzystwa Geograficznego ZSRR, dwukrotny (1941, 1950) laureat Nagrody Stalinowskiej.
233.
PAWŁOWSKI Mikołaj (1884 - 1937), specjalista w dziedzinie hydrauliki i hydrotechniki; współautor wielu gigantycznych projektów (Metro Moskiewskie, Dnieprostroj, Swirska i Wołchowska elektrownie wodne itd.).
234.
PIETUSZEWSKI Bazyli (1829 - 1891), konstruktor artylerii, profesor Akademii Św. Michała w Petersburgu.
235.
PIETUSZEWSKI Fiodor (1828 - 1904), fizyk, organizator nauki, autor szeregu dzieł naukowych.
236.
PIROCKI Fiodor (1845 - 1898), badacz i wynalazca w dziedzinie elektorteczniki; pracował w Petersburgu.
237.
PISARZEWSKI Leon (1874 - 1938), chemik; profesor uczelni w Petersburgu, Kijowie, Jekatierinosławlu, Tbilisi.
238.
POBIEDZIŃSKI Mikołaj (1861 - 1923), autor prac naukowych i podręczników akademickich z dziedziny położnictwa.
239.
PODWYSOCKA Olga (1884 -       ), członek AN I ANM ZSRR, profesor dermatologii w Leningradzkich wyższych uczelniach.
240.
PODWYSOCKI Włodzimierz (1857 - 1913), patolog, bakteriolog, immunolog; profesor uniwersytetów w Kijowie i Odessie.
241.
PORAJ - KOSZYC Aleksander (1877 - 1949), chemik; członek AN ZSRR, profesor wyższych uczelni w Leningradzie i Kazaniu.
242.
PORCZYŃSKI Józef (1848 - 1916), entomolog, autor szeregu prac z tej gałęzi wiedzy.
243.
POSŁAWSKI Wiktor (1896 -       ), inżynier i konstruktor hydrotechnik, członek AN Uzbeckiej SRR.
244.
PROKOPOWICZ Piotr (1785 - 1850), pszczelarz, autor wynalazków i rozwiązań konstrukcyjnych ula.
245.
PURIEWICZ Konstanty (1866 - 1916), profesor fizjologii roślin w Uniwersytecie Kijowskim.
246.
PUZYREWSKI Nestor (1861 - 1934), profesor hydrotechniki w Leningradzie.
247.
RAJEWSKI Aleksander (1872 - 1924), konstruktor parowozów.
248.
RAJEWSKI Arkadiusz (1848 - 1916), profesor i dyrektor Charkowskiego Instytutu Weterynarii.
249.
RAKOWSKI Adam (1879 - 1941), fizyko - chemik; członek AN ZSRR, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego.
250.
RASZEWSKI Piotr (1907 -       ), profesor geometrii Uniwersytetu Moskiewskiego.
251.
RAWICZ Józef (1822 - 1875), profesor weterynarii Akademii Medyko - Chirurgicznej w Petersburgu; autor pierwszych rosyjskich podręczników w dziedzinie zoopatologii (1860) i hodowli koni (1866); założyciel i redaktor periodyku Achiw wieterynarnych nauk (od 1871).
252.
ROBOROWSKI Wsiewałod (1856 - 1910), podróżnik i badacz Azji Środkowej.
253.
ROŻAŃSKI Dymitr (1882 - 1936), fizyk; członek AN ZSRR.
254.
ROŻEŃSKI Mikołaj (1884 - 1957), fizjolog, członek ANM ZSRR.
255.
RUDNICKI Mikołaj (1877 - 1953), profesor selekcjoner Kirowskiego Instytutu Rolnictwa.
256.
RUDZIŃSKI Dionizy (1866 - 1954), rosyjski i litewski specjalista nauk ................
257.
RUDZKI Aleksander (1838 - 1901), autor licznych prac z dziedziny hodowli lasów i rolnictwa.
258.
RZĄŚNICKI Adolf (1880 - 1920), geolog, badacz Syberii.
259.
RZESZOTARSKI Alfons (1847 - 1904), profesor metalurgii Politechniki Petersburskiej.
260.
SACHNOWSKI Konstanty (1879 -     ), specjalista w dziedzinie konstrukcji żelbetowych, członek Akademii Budownictwa i Architektury ZSRR.
261.
SADOWSKI Aleksander (1859 - 1920), profesor fizyki na uczelniach w Petersburgu, Derpcie.
262.
SADOWSKI Iwan (1855 - 1911), profesor weterynarii w Charkowie i Warszawie.
263.
SADOWSKI Michał (1904 -       ), fizyk, członek AN ZSRR.
264.
SAWICKI Mikołaj (1892 -       ), lekarz internista, członek ANM ZSRR, profesor Medycznej Akademii Wojskowej w Leningradzie.
265.
SAWICZ Aleksy (1810 - 1883), astronom, autor kapitalnych dzieł z tej dziedziny.
266.
SIELSKI Włodzimierz (1883 - 1951), geolog i geofizyk.
267.
SIEMASZKO Mikołaj (1874 - 1949), organizator systemu ochrony zdrowotnej w ZSRR, minister zdrowia Federacji Rosyjskiej.
268.
SIERPSKI (SIERBSKIJ) Włodzimierz (1858 - 1917), psychiatra.
269.
SIKORSKI Igor (1889 -     ), konstruktor maszyn latających; od 1919 w USA.
270.
SKARŻYŃSKI Wiktor (1787 - 1861), dendrolog i pomolog.
271.
SKOCZYŃSKI Aleksander (1874 -    ), profesor uczelni górniczych Moskwy i Leningradu, kierownik Zachodnio - Syberyjskiej Filii AN ZSRR.
272.
SKROBAŃSKI Konstanty (1874 - 1946), autor wielu prac z dziedziny położnictwa; członek ANM ZSRR.
273.
SMOLSKI Mikołaj (1905 -       ), selekcjoner, członek AN Tadżyckiej i Białoruskiej SRR.
274.
SOBOLEWSKI Grzegorz (1741 - 1807), lekarz, farmakolog i botanik; uprawiał m. in. ziołolecznictwo.
275.
SOBOLEWSKI Piotr (1781 - 1841), profesor i wynalazca w dziedzinie metalurgii.
276.
SOBOLEWSKI Piotr (1869 - 1949), inżynier i teoretyk górnictwa; profesor w Tomsku, Świerdłowsku, Moskwie.
277.
SOCHOCKI Julian (1842 - 1929), profesor matematyki Uniwersytetu Petersburskiego, autor 2-tomowej Wyższej algebry (1882 - 1888), i szeregu innych prac.
 278.
SOKOŁOWSKI Aleksy (1822 - 1891), lekarz i farmakolog, profesor uniwersytetów w Kazaniu i Moskwie.
279.
SOKOLSKI Grzegorz (1807 - 1886), profesor położnictwa i klinistyki Uniwersytetu Moskiewskiego.
280.
SOKOLSKI Dymitr (1910 -       ), profesor chemii Uniwersytetu Kazańskiego, członek AN Kazachskiej SRR.
281.
SOSNOWSKI Dymitr (1886 - 1952), członek AN Gruzińskiej SRR, wybitny botanik, odkrył i opisał około 130 nowych gatunków roślin.
282.
STEBNICKI Hieronim (1832 - 1897), geodeta, generał - major armii rosyjskiej, członek Petersburskiej AN.
283.
STEBUT Iwan (1833 - 1923), profesor agronomii Akademii Leśnej w Moskwie.
284.
STRELBICKI Iwan (1828 - 1900), autor wielu prac z dziedziny kartografii, generał - lejtnant armii rosyjskiej.
285.
STRELECKI Mikołaj (1885 - 1967), profesor moskiewskich uczelni, członek AN ZSRR oraz Akademii Budownictwa i Architektury ZSRR; zasłużony specjalista w dziedzinie konstrukcji metalowych i budowy mostów.
286.
STRUMIŃSKI Włodzimierz (1914 -       ), profesor mechaniki, członek AN ZSRR.
287.
STYRYKOWICZ Michał (1902 -       ), profesor techniki ciepłowniczej na uczelniach Moskwy i Leningradu; członek AN ZSRR.
288.
SUSZKIEWICZ Antoni (1889 -       ), profesor matematyki na uniwersytetach w Charkowie i Woroneżu.
289.
SYMONOWICZ Spirydon (1874 - 1905), geolog Kaukazu.
290.
SYMONOWSKI Mikołaj (1854 - 1922), petersburski profesor, założyciel rosyjskiej otolaringologii.
291.
SZACKI Mikołaj (1895 -      ), profesor geologii w Moskwie, dyrektor Instytutu Geologii AN ZSRR.
292.
SZAFAREWICZ Igor (1923 -    ), matematyk, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego; członek AN ZSRR.
293.
SZCZUROWSKI Grzegorz (1803 - 1884), profesor mineralogii Uniwersytetu Moskiewskiego.
294.
SZOKALSKI Julian (1856 - 1940), geograf, oceanograf, kartograf; członek honorowy AN ZSRR; profesor Uniwersytetu Leningradzkiego.
295.
SZOSTAKOWICZ Włodzimierz (1870 - 1942), geofizyk, autor wielu dzieł naukowych; pracował w Irkucku.
296.
SZPAKOWSKI Aleksander (1823 - 1881), konstruktor i wynalazca techniki wojskowej.
297.
SZUMLAŃSKI Aleksander (1748 - 1795), jeden z pierwszych znakomitych lekarzy w Rosji, autor dzieła O budowie nerek i in.
298.
SZYDŁOWSKI Andrzej (1818 - 1892), profesor astronomii uniwersytetów w Charkowie i Kijowie.
299.
SZYMAŃSKI Julian (1883 - 1962), konstruktor statków i okrętów.
300.
SZYMKIEWICZ Włodzimierz (1858 - 1923), profesor zoologii Uniwersytetu Petersburskiego.
301.
ŚMIAŁOWSKI Tymoteusz (1769 - 1815), profesor Medyczno - Chirurgicznej Akademii w Petersburgu; znany botanik.
302.
TABOROWSKI Mikołaj (1902 - 1948), autor publikacji z dziedziny meteorologii.
303.
TARASIEWICZ Leon (1868 - 1927), profesor mikrobiologii i patologii Uniwersytetu Moskiewskiego.
304.
TERECHOWSKI Marcin (1740 - 1796), pierwszy rosyjski protistolog - eksperymentator, profesor w Petersburgu.
305.
TERNOWSKI Bazyli (1888 -       ), kierownik katedr w akademiach medycznych Kazania i Moskwy, wybitny anatom, członek AN ZSRR.
306.
TERNOWSKI Sergiusz (1896 - 1960), twórca chirurgii dziecięcej w ZSRR, kierownik katedry II Instytutu Medycznego w Moskwie.
307.
TICHONOWICZ Mikołaj (1872 - 1952), geolog, profesor wyższych uczelni w Charkowie i Moskwie.
308.
TOLSKI Andrzej (1874 - 1942), profesor leśnictwa w Kazaniu, Moskwie, Joszkar-Ole.
309.
TRZECIESKI Justyn (1821 - 1895), inżynier wojskowy, generał - lejtnant armii rosyjskiej, konstruktor aparatów latających.
310.
TUCZKIEWICZ Włodzimierz (1904 -       ), fizyk, członek AN ZSRR.
311.
TUDOROWSKI Aleksander (1875 - 1963), profesor fizyki, członek AN ZSRR.
312.
TUR Aleksander (1894 - 1974), profesor pediatrii wyższych uczelni Leningradu; członek Akademii Nauk Medycznych ZSRR.
313.
TUSZYŃSKI Michał (1882 -       ), naczelny terapeuta Leningradu, członek ANM ZSRR.
314.
WARPACHOWSKI Mikołaj (1862 - 1909), ichtiolog, autor licznych prac naukowych.
315.
WERNADSKI Włodzimierz (1863 - 1945), przyrodnik, mineralog, kryształograf, filozof, prezydent AN Ukrainy.
316.
WERYHO Aleksander Andrzejewicz (1837 - 1905), chemik; profesor Uniwersytetu Petersburskiego.
317.
WERYHO Aleksander Bronisławowicz (1893 -       ), fizyk.
318.
WERYHO Bronisław Fortunatowicz (1860 - 1925), fizjolog; profesor uniwersytetów w Odessie i Permiu.
319.
WILKICKI Andrzej (1858 - 1913), geograf i geodeta, generał - lejtnant marynarki rosyjskiej; wybitny badacz mórz północy.
320.
WILKICKI Borys (1885 - 1961), syn poprzedniego, wybitny specjalista w dziedzinie geografii.
321.
WINOGRADZKI Sergiusz (1856 - 1953), mikrobiolog, członek honorowy AN ZSRR.
322.
WISZNIEWSKI Aleksander (1906 -       ), chirurg.
323.
WISZNIEWSKI Aleksander (1874 - 1948), chirurg, członek ANM ZSRR.
324.
WISZNIEWSKI Wincenty (1781 - 1855), astronom, członek AN w Petersburgu.
325.
WITKOWSKI Bazyli (1856 - 1924), geodeta, generał, autor cenionych prac naukowych.
326.
WITKOWSKI Mikołaj (1843 - 1892), archeolog i paleoantropolog, działający w Irkucku.
327.
WITWICKI Mikołaj (1764 - 1853), specjalista i wynalazca w dziedzinie pszczelarstwa.
328.
WOJACZEK Włodzimierz (1874 -       ), otolaryngolog, autor wielu prac naukowych.
329.
WOJNAROWSKI Paweł (1866 - 1913), elektortechnik, profesor Petersburskiego Instytutu Elektrotechnicznego.
330.
WOJSŁAW Zygmunt (1850 - 1904), geolog i inżynier.
331.
WOJEWÓDZKI Władysław (1917 - 1967), członek AN ZSRR, profesor chemii i fizyki na Uniwersytecie Moskiewskim i innych uczelniach.
332.
WOLSKI Antoni (1897 - 1966), metalurg, profesor Moskiewskiego Instytutu Metali Kolorowych i Złota.
333.
WOŁKOWICZ Mikołaj (1858 - 1928), chirurg, profesor uniwersytetu w Kijowie.
334.
WOŁŁOSOWICZ Konstanty (1869 - 1919), geolog, badacz Syberii Północnej.
335.
WRASKI Włodzimierz (1829 - 1962), ichtiolog.
336.
WRÓBLEWSKI Edward (1848 - 1892), chemik, organik; profesor Petersburskiego Instytutu Technologicznego.
337.
WWIEDEŃSKI Mikołaj (1852 - 1922), fizjolog o sławie światowej.
338.
WYSOCKI Gieorgij (1865 - 1940), geobotanik; profesor wielu radzieckich szkół wyższych.
339.
WYSOCKI Mikołaj (1864 - 1932), geolog.
340.
WYSOKOWICZ Włodzimierz (1854 - 1912), lekarz - patolog i epidemiolog, profesor Uniwersytetu Kijowskiego.
341.
ZABOROWSKI Aleksander (1894 -  ), geofizyk, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego oraz Instytutu Geologii; autor dzieł naukowych.
342.
ZABUDZKI Grigorij (1854 - 1930), chemik - technolog, autor fundamentalnych dzieł w dziedzinie materiałów wybuchowych.
343.
ZABUDZKI Mikołaj (1853 - 1917), profesor Akademii Artylerii w Petersburgu; autor szeregu książek i wynalazków w dziedzinie balistyki.
344.
ZAHORSKI Aleksander (1805 - 1888), fizjolog, profesor Medyko - Chirurgicznej Akademii w Petersburgu.
345.
ZAHORSKI Piotr (1764 - 1846), anatom i fizjolog, autor szeregu prac naukowych, w tym pierwszego rosyjskiego podręcznika anatomii, ojciec Aleksandra Zahorskiego.
346.
ZALEŃSKI Włodzimierz (1847 - 1918), zoolog i embriolog, profesor uniwersytetów w Kazaniu, Noworosyjsku, Petersburgu.

347.
ZALEŃSKI Czesław (1875 - 1923), botanik - fizjolog, profesor wyższych uczelni w Kijowie i Saratowie.
348.
ZALESKI Czesław (1871 - 1936), fizjolog i biochemik roślin, profesor uniwersytetu w Charkowie.
349.
ZALESKI Michał (1877 - 1946), paleobotanik, członek AN ZSRR.
350.
ZALESKI Piotr (1850 - 1916), astronom i grawimetrysta, pracował w Turkiestanie.
351.
ZAWADZKI Tomasz (Foma) (1850 - 1922), metrolog, bliski współpracownik Mendelejewa.
352.
ZAWARYCKI Aleksander (1884 - 1952), geolog, specjalista w dziedzinie petrografii i petrochemii, profesor Leningradzkiego Instytutu Górnictwa.
353.
ZAWOJSKI Eugeniusz (1907 -       ), fizyk, członek AN ZSRR,, laureat Nagrody Leninowskiej.
354.
ZDRODOWSKI Paweł (1890 -       ), immunolog i mikrobiolog, członek Akademii Nauk Medycznych ZSRR.
355.
ZIELIŃSKI Mikołaj (1861 - 1953), chemik, profesor uniwersytetów w Moskwie i Petersburgu.
356.
ZIENKIEWICZ Leon (1889 - 1970), znawca fauny morskiej, profesor Instytutu Okeanografii AN ZSRR.
357.
ZIMNICKI Siemion (1873 - 1927), lekarz internista, profesor Uniwersytetu Kazańskiego.
358.
ŻELIGOWSKI Władysław (1891 -       ), członek Wszechzwiązkowej Akademii Nauk Rolniczych, profesor Moskiewskiego Instytutu Mechanizacji i Elektryfikacji Rolnictwa, autor licznych prac z dziedziny maszyn rolniczych.
359.
ŻONGOŁOWICZ Jan (1892 -       ), astronom, grawimetrysta i geodeta - hydrograf; uczestnik wielu wypraw naukowych; redaktor naczelny periodyków Morskoj Astronomiczeskij Jeżegodnik (od 1932) i Awiacionnyj Astronomiczeskij Jeżegodnik (od 1938).
360.
ŻUKOWSKI Grigorij (1878 - 1939), profesor wyższych uczelni w Charkowie, Moskwie i Gorkim; wynalazca w dziedzinie technologii produkcji szkieł.
361.
ŻUKOWSKI Mikołaj (1847 - 1971), profesor Uniwersytetu Moskiewskiego, dyrektor Centralnego Instytutu Aero- i Hydrodynamiki; specjalista w dziedzinie aerodynamiki i lotnictwa.
362.
ŻUKOWSKI Piotr (1888 -     ), botanik i selekcjoner; profesor Moskiewskiej Akademii Rolniczej, dyrektor Wszechzwiązkowego Instytutu Roślinoznawstwa.
363.
ŻURAWSKI Dymitr (1821 - 1891), inżynier i wynalazca w dziedzinie budowy mostów, autor szeregu projektów i książek.

Wykaz podstawowych źródeł
cytowanych w niniejszej edycji.




1. Adler Alfred, Sens życia, Warszawa 1986.
2. Adorno Theodor W., Dialektyka negatywna, Warszawa 1986.
3. Akta sejmikowe Województwa Krakowskiego, t. 1 - 5, Wrocław - Kraków, 1953 - 1984.
4. Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzestoju Komissijeju dla razbora driewnich aktow, t. 1 - 42, Wilno 1865 - 1915.
5. Akty otnosiaszczijesia k istorii Jużnoj i Zapadnoj Rossii, t. 1 - 15, Petersburg 1862 - 1890.
6. Akty otnosiaszczijesia k istorii Zapadnoj Rossii, t. 1 - 5, Petersburg 1846 - 1853.
7. Andrusiewicz Andrzej, Mit Rosji, t. 1 - 2, Rzeszów 1994.
8. Archeograficzeskij Sbornik Dokumientow otnosiaszczichsia k istorii Siewiero - Zapadnoj Rossii, t. 1 - 14, Wilno 1867 - 1904.
9. Archiw Jugo-Zapadnoj Rossii, cz. 1 - 8, Kijów 1859 - 1907.
10. Archiwum książąt Lubartowiczów Sanguszków w Sławucie, t. 1 - 7, Lwów 1887 - 1910.
11. Beauvois Daniel, Polacy na Ukrainie, Paryż 1987.
12. Biograficzeskij słowar diejatielej jestiestwoznanija i tiechniki, Moskwa 1958.
13. Boniecki Adam, Herbarz polski, t. 1 - 17, Warszawa 1899 - 1913.
14. Boniecki Adam, Poczet rodów w Wielkim Księstwie Litewskim w XV i XVI wieku, Warszawa 1883.
15. Burckhardt Jacob, Kultura Odrodzenia we Włoszech, Warszawa 1965.
16. Cepiene K., Petrauskiene J., Vilniaus Akademijos spaustuves leidiniai, Vilnius 1979.
17. Cicero Marcus Tullius, Pisma filozoficzne, t. 1 - 4, Warszawa 1960 - 1963.
18. Ciechanowicz Jan, Kosman Bogumiła, Kosman Marceli, Na wileńskiej Rossie, Poznań 1990.
19. Chaunu Pierre, Cywilizacja wieku Oświecenia, Warszawa 1993.
20. Cziwilichin Władimir, Pamiać, t. 1 - 4, Moskwa 1982 - 1985.
21. Dogiel Michaił, O wojennom zaniatii. - Occupatio bellica, Kazań 1899.
22. Dybowski Benedykt, O kwestyi tak zwanej kobiecej, Lwów 1897.
23. Dybowski Benedykt, Pamiętniki, Lwów 1930.
24. Dziadulewicz Stanisław, Herbarz rodzin tatarskich w Polsce, Wilno 1929.
25. Grąbczewski Bronisław, Na służbie rosyjskiej, Warszawa 1990.
26. Gumilow Lew, Gieografija etnosa w istoriczeskij pieriod, Moskwa 1990.
27. Heidegger Martin, Bycie i czas, Warszawa 1993.
28. Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego, cz. 1 - 2, Warszawa 1853.
29. Herling - Grudziński Gustaw, Inny świat, Warszawa 1990.
30. Hertz Aleksander, Szkice o totalitaryzmie, Warszawa 1994.
31. Horney Karen, Nowe drogi w psychoanalizie, Warszawa 1987.
32. Jaspers Karl, Filozofia egzystencji, Warszawa 1990.
33. Istoriko - juridiczeskije matieriały izwleczionnyje iz aktowych knig Gubernii Witebskoj i Mogilewskoj, t. 1 - 32, Witebsk 1871 - 1906.
34. Jewsiewicki Władysław, Batyr, Warszawa 1983.
35. Jung Carl Gustav, Rebis czyli kamień filozofów, Warszawa 1989.
36. Kapica Leonid P., Eksperyment, teoria, praktyka, Moskwa 1987.
37. Keay John, The Gilgit Game. The Explorers of the Western Himalayas 1865 - 95. Nweton Abbot 1979.
38. Kępiński Antoni, Lęk, Warszawa 1987.
39. Kowalewskaja S. W., Wospominanija. Powiesti, Moskwa 1974.
40. Librowicz Zygmunt, Polacy w Syberii, Kraków 1896.
41. Łukomski B., Modzalewski B., Małorossijskij gierbownik, Petersburg 1914.
42. Malinowski J. (red.), Sbornik matieriałów otnosiaszczichsia k istorii Panow Rady Wielikogo Kniażestwa Litowskogo, Tomsk 1901.
43. Materiały do biografii, genealogii i heraldyki polskiej, t. 1 - 6, Buenos Aires 1964 - 1974.
44. Mendelsonowa Maria, Wspomnienia o Zofii Kowalewskiej, Kraków 1911.
45. Niesiecki Kasper, Herbarz polski, t. 1 - 10, Lipsk 1839 - 1845.
46. Nietzsche Fryderyk, Ecce homo, Warszawa 1989.
47. Nietzsche Fryderyk, Ludzkie, arcyludzkie, Warszawa 1991.
48. Nietzsche Fryderyk, Poza dobrem i złem, Warszawa 1990.
49. Nietzsche Fryderyk, Wola mocy, Warszawa 1992.
50. Nietzsche Fryderyk, Z genealogii moralności, Warszawa 1906.
51. Nietzsche Fryderyk, Zmierzch bożyszcz, Warszawa 1991.
52. Obszczij gierbownik dworianskich rodow Wsierossijskoj Impierii, Petersburg 1796 -...
53. Ochmański Jerzy, Historia Litwy, Wrocław, 1982.
54. Pareto Vilfredo, Uczucia i działania, Warszawa 1994.
55. Pietrow P. N., Istorija rodow russkogo dworianstwa, t. 1 - 2, Petersburg 1886.
56. Potułow B. M., N. A. Siemaszko - wracz i rewolucionier, Moskwa 1986.
57. Pułaski Kazimierz, Kronika polskich rodów szlacheckich Podola, Wołynia i Ukrainy, br.
58. Rewzin G. J., Podwig żizni Iwana Czerskogo, Moskwa 1952.
59. Rodionow W., Władimir Konstantinowicz Lebiedzinskij, Moskwa 1970.
60. Scheler Max, Pisma z antropologii filozoficznej i teorii wiedzy, Warszawa 1987.
61. Schopenhauer Arthur, Świat jako wola i przedstawienie, t. 1 - 2, Warszawa 1994-1995.
62. Seneka, Listy moralne do Lucyliusza, Warszawa 1961.
63. Słabczyńscy Tadeusz i Wacław, Słownik podróżników polskich, Warszawa 1992.
64. Sławentator Dawid, Uczonyj pierwogo ranga, Leningrad 1974.
65. Słownik biologów polskich, Warszawa 1987.
66. Smith Adam, Teoria uczuć moralnych. Warszawa 1989.
67. Sorokin P. A., Obszcziedostupnyj uczebnik socjologii, Moskwa 1994.
68. Stefan Graf von Szydlow - Szydlowski, Nikolaus R. von Pastinszki, Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944.
69. Sumner William Graham, Naturalne sposoby postępowania w gromadzie, Warszawa 1995.
70. Trepka Andrzej, Benedykt Dybowski, Katowice 1979.
71. Tukidydes, Wojna peloponeska, Wrocław 1991.
72. Uruski Seweryn, Rodzina: Herbarz szlachty polskiej, t. 1 - 16, Warszawa 1904 - 1935.
73. Volumina Legum (red. Józefat Ohryzko), t. 1 - 9, Petersburg - Kraków 1859 - 1889.
74. Winkiewicz Gawriił, B. J. Dybowskij.Osnownyje etapy żizni i diejatielnosti, Irkuck 1961.
75. Winkiewicz Gawriił, Wydajuszczijsia gieograf i putieszestwiennik, Mińsk 1965.
76. Witkiewicz Iwan, Zapiski o Chanacie Bucharskom, Moskwa 1983.
77. Wojnarowska Karolina, Do matek polskich słów kilka o przyszłości wzrastających pokoleń, Bruksela 1862.
78. Znaniecki Florian, Nauki o kulturze. Narodziny i rozwój, Warszawa 1992.
79. Znaniecki Florian, Pisma filozoficzne, t. 1 - 2, Warszawa 1987.
80. Znaniecki Florian, Społeczne role uczonych, Warszawa 1984.
81. Żychliński Teodor, Złota księga szlachty polskiej, t. 1 - 31, Poznań 1879 - 1908.





Jak nas okradają???? Czego "Oni"się tak boją??

$
0
0
Jak nas okradają????  Czego  "Oni"się tak  boją??
Z cyklu: "P-326, państwo istnieje formalnie".



dr J.Jaśkowski


Zapamiętaj:
"A do polityki garną się ludzie, którzy nic nie osiągnęli, a więc nieudacznicy i darmozjady. Polityka to dla nich deska ratunku, mogą godnie żyć, nie dając w zamian nic.”  Ziuk, JP-vel Selman -Ginet.



Jak potwierdzają to wpisy licznych internautów, komuś moje artykuły bardzo przeszkadzają. W żadnym bowiem innym przypadku nie angażowano by takiego aparatu  do reakcji na te pisma.
Proszę zauważyć: 
już chyba z dziesięć witryn stara się podważyć moje wystąpienia. Najczęściej jest to robione w sposób bardzo infantylny ad personam, a nie ad meritum.
Zarówno ci, którzy udają prawą stronę polityki jak i ci maskujący się jako lewicowi, używają tych samych argumentów.
Jednym i drugim nie podoba się krzyż na herbie naszego stowarzyszenia. Opisują bajki wszelkiego rodzaju, odpowiednio do swojego poziomu intelektualnego. Sprawa jest bardzo prosta. Jesteśmy stowarzyszeniem katolickim, jednym z pierwszych zarejestrowanych z numerem 126.  Symbolem katolickim jest KRZYŻ. Nie widzę żadnego powodu, dla którego miałbym się wstydzić KRZYŻA.
Nie widzę także, żadnego powodu, abym miał to ukrywać.
Proszę samemu posłuchać pieśni pt.: "Stary Krzyż"śpiewanej przez Bogdana Ładysza. Może wówczas, przynajmniej niektórzy zrozumieją o co chodzi.

Zdecydowana  większość wpisów, poczyniana jest przez osoby z bardzo niskim poziomem wiedzy. To są produkty eduakcji prowadzonej w państwowym, powszechnym programie tresury młodego pokolenia, zgodnie ze starą zasada DuPoina, agenta City of London Corporation ` 1773 roku. Ta tresura trwa nieprzerwanie już prawie 300 lat.   Trudno się dziwić, że jak wykazały to badania naukowców z Warszawy, tylko dwa promile maturzystów rozumie słowo pisane. Prawdopodobnie z urzędnikami byłoby jeszcze gorzej, ponieważ dokładnie nie pamiętam, ale ok 75% podejmowanych decyzji na szczeblu lokalnym jest, uchylana przez sądy odwoławcze.
Dane te wyjaśniają całkowicie infantylność i tematykę wpisów trolli pod wykładami.
Zaskakujące  jest także jawne obnażanie się z niewiedzą ,twierdzeniami w rodzaju:
" szukałem i nie mogłem znaleźć danego tematu"
Jak komuś Bozia rozumu nie dała to i szukać nie nauczyła. To pokolenie owych najemników ma po prostu trudności z zapoznawaniem się z książkami i podręcznikami. Typowym przykładem jest niejaki p. Patlewicz, poprzednio jak podają internauci pracujący na stanowisku kelnera.
Nie budzą więc zdziwienia jego  informacje, że nie może czegoś znaleźć, a do biblioteki daleko.
Po usłyszeniu pojęcia "Narodowy" od razu mi się zapala czerwone ostrzegawcze światełko.
Dlaczego?
To proste.
Wystarczy sobie przypomnieć "LALKĘ" Bolesława Prus i fragment o sklepikarzu Żydzie. 
W skrócie brzmi on tak:
Sklepikarz wyjaśnia młodemu wnukowi, dlaczego w rocznicę Powstania zapala świeczkę w oknie wystawowym. Wyjaśnia to w sposób bardzo prosty. Jak zapala świeczkę za 10 kopiejek, to Polacy tłumnie kupują w jego sklepiku. Zysk z takiego dnia to kilkadziesiąt rubli. Innymi słowy, to mu się po prostu opłaca. Polacy widząc świeczkę, traktują to jako symbol sympatii dla powstańców.

Oczywiście nie ma to nic wspólnego z prawdą, ponieważ jak wiadomo z historii, zarówno donosy, jak i rabunek kasy powstańczej to działanie Żyda. Ostatniego Naczelnika Powstania, Romualda Traugutta, także wydal Ochranie carskiej Żyd -Artur Goldman. Zaistniała dziwna maniera w tej prasie polskojęzycznej, niemieckich właścicieli. Każdego, kto urodził sie w obszarze pomiędzy jeszcze Odrą i Bugiem, a brał udział w jakimś zdarzeniu kryminalnym, nazywają Polakiem, pomimo faktu, że był narodowości żydowskiej, a paszport posiadał rosyjski czy austriacki. Przypomnę, wg badań MIT, 96 % prostytutek w Galicji było Żydówkami.

Natomiast, jeżeli człowiek wybijał się w nauce czy interesach, to przypisywano mu narodowość innego państwa. 

Przypomnę, Ciołkowski, pomimo, że z pochodzenia Polak, zaliczany jest do Rosjan.

Słynny Kuba Rozpruwacz, morderca prostytutek w Anglii, Żyd z terenów polskich, z paszportem rosyjskim, w Gazecie Wyborczej i innych mass mediach przedstawiany jest jako Polak.

Prof.Robert Koch, ten od gruźlicy, pomimo urodzenia się w Księstwie Poznańskim, czyli kolebce Polski, został zakwalifikowany jako niemiecki uczony. Jeden z najsłynniejszych teoretyków wojskowości, gen.von  Clausewith, urodzony na terenat polskich, jest przedstawiany jako  pruski wojskowy.

Gen.Dąbrowski, wprowadzony do wojska jako niemiecki junker i do końca życia nie umiejący poprawnie mówić po polsku, w Polsce jest przedstawiany jako Polak.
Doskonale przedstawi go w swoich wspomnieniach księżna Izabela z Flamingów.

Po 1989 roku namnożyło sie nam owych "narodowych" stowarzyszeń na metry. Państwowy Zakład Higieny, szanowna instytucja żałożona w 1927 roku, nagle zmieniła nazwę na Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego.  Nigdy nie podano jakiego narodu są przedstawicielami, a wiadomo na podstawie nawet tej okrojonej historii, że w Polsce było co najmniej 4-5 narodowości.  Wiadomo natomiast, że po zmianie nazwy, stali się dealerami szczepionek. 
Jak wiadomo, w Polsce sprzedaje się od 8 do 10 milionów dawek szczepionek. Jak nie schodzą z magazynu, to wywołuje się gazetową epidemię. Cena szczepionek waha się od kilkudziesięciu złotych do nawet 1500. 
Otóż ,raz w roku sanepidy, ogłaszają tzw. żółty tydzień i sprzedają szczepionki o 30% taniej. Jest oczywistym, dla każdego chociaż trochę myślącego, że cena sprzedaży nie jest dofinansowywana przez pracowników tej instytucji. Innymi słowy, przez pozostałe 51 tygodniu w roku, cena sprzedaży jest o te 30% wyższa. Pomimo, że owe trolle próbują podważyć informacje podawane przeze mnie od lat,  żaden spośród nich nie podważył tego faktu w okresie ostatnich kilku lat.
I mamy poważny problem.
Jeżeli sanepidy zarabiają ok. 30% na każdej szczepionce to tworzy się w okresie roku pokaźna kwota. Sanepidy są to instytucje powołane do kontroli, generalnie mówiąc czystości,  a nie do handelku. Jeżeli jest handelek i jest zysk, to jaki jest regulamin wydawania tych pieniędzy?
Kto jest tak naprawdę beneficjentem tego okradania społeczeństwa, czyli handlowania szczepionkami ?
Nie podaje się tego oficjalnie i próżno byś szukał Dobry Człeku takiej informacji na stronach internetowych tej instytucji .                                            Całą tę sprawę wyjaśnia fakt, że "polskie" sanepidy są zarejestrowane w niemieckiej izbie handlowej we Frankfurcie i to nie jako np. Główny Inspektorat Sanitarny, ale oddzielnie każde województwo. Tak jak za rozbicia dzielnicowego w 1138 roku i stania się lennem niemieckim  do 1320 roku, czyli za czasów Pierwszego Rozbioru, ukrywanego skrzętnie przez lokalnych opowiadaczy historii, po szkołach realizujących program eduakcji, opracowany przez specjalistów z City.
Podobnie mamy Narodowy Bank Polski, ale obwarowany  przepisami jest takie, że Rząd pożyczki musi brać z banków City. Nie wspominając o tym, że ten rzekomo Narodowy Bank, zaraz po przewrocie wojskowym przeprowadzonym w maju 1926 roku, a dokonanym za 800 000 funtów otrzymanych z City, sprzedał ponad 30% akcji p.Rothschildowi, czyli konsorcjum książąt niemieckich. 
https://www.facebook.com/JJaskow/posts/a-to-cyrk-z-tym-piłsudskim-selmanem-ginetemz-cyklu-w-145-listy-do-wnuczka-dr-jja/786361291696499/

Pamiętam, jak przed laty po raz pierwszy o tym pisałem, to pewna Pani , adiunkt z "wyższej" uczelni ekonomicznej z Wrocławia, robiła mi przez kilka dni wyrzuty internetowe, że podaję nieprawdę. Przecież Konstytucja na to nie pozwala. Dopiero zaprzestała swojego bełkotu, jak ten sam fakt podała polskojęzyczna gazeta niemieckich właścicieli. Z litości nie podam nazwiska owej nauczycielki akademickiej. Może jest już obecnie profesurem owej "wyższej" uczelni. Nigdy nic nie wiadomo.
Po 1989 roku podobnie jak po 1944, nie matura a chęć szczera robiła z ciebie..... Sam przecież Icek Dickman, zwany Mazowieckim,  do tej pauperyzacji nauki walnie się przyczynił. Samo rozmnożenie liczby wyższych szkół z ok. 80 do ok. 470, przy ewidentnym braku nauczycieli akademickich, plus obniżenie nakładów na naukę z ok 2.4%  do ok. 0.38% dopełniło reszty.
Tak więc, wszelkiej maści tzw. Media Narodowe, bez podania jakiego oni są narodu, to zwykłe fałszywki. 

Przecież ktoś musiał pieniądze wyłożyć!
Ktoś musiał ten sprzęt zakupić!
Najlepiej uwidacznia się zależność i kogo owi Narodowcy reprezentują jak się zapozna z kim trzymają i jak takie zdarzenie opisują.
Konkretnie.
Po opublikowaniu książki  o BOLKU, od razu w jedną noc w Szczecinie zebrano ok. 1 500 podpisów na liście protestacyjnym, przeciwko szkalowaniu  opinii takiej osobistości, która skończyła 5 klas , a fale historii umieściły ją na szczycie władzy.
Czy można to zmienić?
Nie!
Wszelkie marsze protestacyjne to tylko bicie piany.
Pierwszym, co trzeba by było zmienić, to ordynacja wyborcza.
Bierne prawo głosu może mieć tylko osoba, która nie tylko pracuje, ale ten limit czasowy powinien być jednoznacznie określony np. 2 lata pracy zawodowej. Nie może być tak, aby obibok i bumelant głosował, a więc decydował na co pójdą nasze podatki. Nie może być tak, że pracownik w imieniu wyborców sam będzie sobie ustalał wynagrodzenie i generalnie będzie  jedynym beneficjentem podatków. 
Proszę zauważyć, to nie jest tak, że społeczeństwo płaci podatki na coś konkretnego o czym wie.
Najpierw ustala się wysokość okradania społeczeństwa, a potem zatwierdza plan wydatków i terminu jego realizacji.
Czynne prawo wyborcze  do rad miejskich, gminnych, powinna mieć osoba , która co najmniej 10 lat przepracowała zawodowo, 
do sejmu ten limit powinien być podniesiony do 20 lat, 
a do senatu, do 30 lat pracy zawodowej.
Tak było za Pierwszej Rzeczypospolitej. Prawo głosu miał każdy dorosły obywatel, który posiadał warsztat rzemieślniczy, sklep lub tzw. wolny zwód czyli, prawnik, nauczyciel, lekarz, a nie jak jest obecnie, że posłem zostaje osoba, która w czasie kadencji dopiero  kończy maturę i studia.
Tak było nawet z wyborami miejskimi np. w XVI wieku w Gdańsku. Prawo wyborcze miał każdy, kto pracował, miał warsztat, sklep, lub posiadał tzw wolny zawód lekarza, parnika, nauczyciela. Musiał się wykazać, że zasługuje na szacunek swoja pracą. Wbrew temu co się mówi, nauka była dostępna nawet dla biedaków jak się chcieli uczyć. Dzisiaj synalek czy córeczka nowobogackiego nie musi się uczyć - tatuś, mamsia, czy babcia załatwi. Tak było np. z przyjęciem na studia prawnicze w Gdańskim Uniwersytecie  studentów, którzy nie zdali egzaminów wstępnych, ale rodzice pracowali w wymiarze sprawiedliwości na etatach prokuratorów i sędziów. Działo się to przed kilkunastu laty. Nikomu włos z głowy nie spadł. Całą sprawę zamieciono pod dywan, a studenci przyjęci zostali.

Wracając do wydatków i podatków.
Najpierw powinny być ogłoszone plany inwestycyjne, a dopiero potem np. porzez głosowanie wybrane inwestycje do realizacji, z podaniem terminu ich wykonania. Nie może być tak, że planuje się budowę mostu za jedną cenę, a potem co kilka miesięcy tworzy się aneks i dodaje kolejne kwoty, nie wspominając o karach za przekroczenie terminu realizacji nieraz o całe lata.
Nie może być tak, że głosować na osobnika iks to społeczeństwo może, a odwołać  użytecznego idioty jak mawiał Goldman zwany w Polsce Leninem, to już nie wolno.
Przykładem kolejnego okradania społeczeństwa będzie podatek katastralny.
Przypomnę.
Jak na początku lat 90, po tzw. przemianach po raz pierwszy wspomniano o podatku katastralnym, to nawet prawnicy nie wiedzieli o co chodzi. Potem polskojęzyczne mass media  niemieckich właścicieli, systematycznie co kilka miesięcy coś tam podawały.
Obecnie już otwarcie się o tym pisze, że najpóźniej po wyborach w 2020 roku, podatek taki zostanie wprowadzony.
Co to znaczy?
To znaczy, że zasada niemożności prowadzenia podwójnego opodatkowania zostanie złamana.
Proszę zauważyć.
Podatek katastralny polega na ściąganiu haraczu przez nierobów, zwanych aktorami sceny politycznej. Pieniądze te potrzebne są na ich utrzymanie.
Podatek ten będzie polegał na płaceniu od 0.5 do nawet 3 % wartości mieszkania  lub domu, jaki obywatel posiada.
Czyli mówiąc po prostu.
Jeden będzie przez całe życie oszczędzał, weźmie pożyczkę i w końcu kupi sobie upragnione mieszkanie lub wybuduje dom, a potem okradną go poprzez podatek katastralny.
Drugi będzie bumelował i żył w mieszkaniu komunalnym.
Ten pracuś, płacił co miesiąc podatki w wysokości ok. 80% swojego wynagrodzenia. Mozolnie ciułając, uzbiera w końcu sumę, która wystarczy mu na wybudowanie domu. I tutaj czeka go pułapka. Przyjdzie jakiś urzędniczyna i wyceni jego domek na powiedzmy, milion złotych.
Co to znaczy?
To znaczy, że podatek katastralny może wynosić 30 000 złotych rocznie.
Jak nasz pracuś pracował, to wszytko jakoś się kręciło, ale w 65 roku życia przeszedł na emeryturę i jego dochody zmalały znacząco. 
Przykładowo;
Średnie wynagrodzenie w Polsce, obecnie przekracza 5 000 złotych, a urzędnicze 7 000 złotych. Średnia emerytura to ok. 1 800 złotych.
Innymi słowy, jak się postara taki emeryt,  to na emeryturze może osiągnąć  dochód rzędu 25 - 40 000 zł. w ciągu roku, a za domek musi zapłacić 30 000 rocznie.
Czyli, pozostanie mu na utrzymanie, media itd., ok.1000 złotych miesięcznie.
Sam pomyśl Dobry Człeku, jak z tego masz się utrzymać?
Oczywiście, przestaniesz za coś płacić. Zaliczą to tobie na tzw. hipotekę. No oczywiście, w wariancie gorszym mogą takiego niepłacącego wysiedlić do baraku i dom zabrać za długi
Po kilku latach, po twojej śmierci, rodzina zapozna się ze spadkiem, a tutaj bank twierdzi: hola, jaki spadek, najpierw trzeba spłacić hipotekę dziadka/babci plus odsetki itd. czyli, kilkaset tysięcy złotych i to gotówką, Jak nie spłacicie, to bank przejmuje dom, mieszkanie. 
Nieczęsto się zdarza, aby młody człowiek dysponował gotówką kilkuset tysięcy złotych.
Bank sprzedaje starszym i mądrzejszym, czyli swoim,  mieszkanie dziadka/babci za niziutką kwotę i w rozliczeniu przekazuje spadkobiercy parę tysięcy z mieszkania wartego wyjściowo milion złotych.
To co piszę, nie jest niczym nowym w tym teoretycznie istniejącym państewku.
Po wojnie ludzie remontowali sobie na własny koszt rozmaitego rodzaju ruiny. Były one bez wody, gazu i prądu. Dostawali tzw. przydział i mogli mieszkać. Co bardziej pracowici, doprowadzali na własny koszt wodę czy gaż. Przychodził urzędnik i stwierdzał, że standard domu uległ podwyższeniu i podnosił czynsz. Nieraz kilkakrotnie. 
Czy ktoś się buntował?
Nie!  zastraszenie było takie, że każdy bał się UB, którym straszyli urzędnicy.
Podobnie było z płotkami okalającymi domek. Dopóki płotek był drewniany, krzywy i połamany, przysłowiowy pies z kulawą nogą się nim nie interesował. Jak  właściciel domku poprawił stan ogrodzenia i postawił płot murowany, musiał płacić wyższy podatek.
Reasumując, że chodzi tylko i wyłącznie o okradanie ludności przedstawię historię tego okradania.
Po 90 -tym roku zaczęto namawiać ludność do wykupywania mieszkań i domków komunalnych na własność. Zaczęto przygotowywać grunt do wprowadzenia podatku katastralnego od wartości domu, zamiast wieczystego użytkowania itd.
Po 2012 roku nasiliły się kampanie reklamujące korzyści wykupu mieszkań komunalnych za kilka procent wartości.
Podobno od 2012 wszelkie przepisy niezbędne do wprowadzenia podatku katastralnego były przygotowane.
Po stwierdzeniu, że 80 - 90% ludności już wykupiło mieszkania komunalne, wyznaczono datę wprowadzenia podatku na 2020 rok.
Wcześniej byłoby to chybione posunięcie, ponieważ za mało ludzi posiadało własne mieszkania.
Te systemy okradania ludności czy wywłaszczania stosuje się po 1989 roku nagminnie.
Typowym przykładem okradania ludności jest rzekoma walka ze smogiem, po zniszczeniu przemysłu w Polsce, który jest jedynym porducentem smogu. Pisałem o tym kilkakrotnie. Chodzi tylko i wyłącznie o wyrugowanie starych mieszkańców z domów w centrum miast i wzrost dochodu niemieckich przedsiębiorstw energetycznych.

Bardzo smutnym jest fakt, że robi się to "rencami" lokalnych mieszkańców, zwanych radnymi. Wyraźnie uwidacznia się fakt, że państwowa tresura powszechna zwana oświatą, daje efekty.  Tzw. radni nie potrafią, przemyśleć własnych posunięć na rok czy dwa do przodu.  Ważne jest, by nachapać się tu i teraz.
I to by było w skrócie na dziś.
dan; dzień 12 kwietnia św. Zenona
Zenon z Weronywł. Zeno di Verona (ur. 300 w prowincji Mauretanii, zm. 12 kwietnia 371-375 w Weronie) – biskup Werony, święty Kościoła katolickiego.
Urodził się w Cezarei Mauretańskiej w Afryce8 grudnia 362 roku został mianowany ósmym biskupem Werony. W czasie jedenastoletniego okresu sprawowania władzy biskupiej założył wiele kościołów, gorliwie zwalczał herezję i rozwijał naukę chrześcijańską. Był wykształconym mówcą – do dziś zachowały się jego dziewięćdziesiąt trzy kazania(16 dużych i 77 małych). Był obrońcą trynitaryzmu i najstarszym autorem zachowanych kazań w języku łacińskim[1].
Według legendy Zenon został po urodzeniu wykradziony przez diabła, a w miejsce chłopca został podłożony skrzat. Ssał on mleko matki Zenona przez 18 lat, lecz mimo to w ogóle nie urósł. Zenon, którego wychowali zakonnicy, został wezwany, by zbadać to zjawisko. Rozwiązał tę zagadkę i kazał skrzatowi zwrócić całe mleko do ogromnego zbiornika. Z tej legendy wywodzi się również patronat Zenona nad niemowlętami.
Oprócz niemowląt Zenon z Werony patronuje również temu miastu i wędkarzom.
Wkrótce po śmierci Zenona powstał kościół nad jego grobem, w którym około 440 św. Petroniusz, biskup z Bolonii, wygłosił kazanie.
Święty Zenon czczony jest we Włoszech i Bawarii.
ikonografii przedstawiany jest z wędką i rybą jako "rybak dusz".

POLSCY PIONIEROWIE NAUKI I TECHNIKI W OBCYCH KRAJACH cz. 1 - W CIENIU RAJSKICH JABŁONI dr Jan Ciechanowicz

$
0
0

                                                        JAN    CIECHANOWICZ








                                              W   CIENIU   RAJSKICH   JABŁONI


   (POLSCY   PIONIEROWIE     NAUKI    I  TECHNIKI  W   OBCYCH   KRAJACH)


  



Warszawa   2018






Copyright  by  Jan  Ciechanowicz





Kto lekce sobie waży mądrość i naukę, jest nędzny. Próżna jest takich nadzieja, a prace daremne i dzieła ich bez pożytku. Kobiety ich są szalone, a dzieci występne i ród ich przeklęty”.
                                                                                       Księga Mądrości (ST)



Przyjemność badacza  -  zadzierać suknię przyrodzie”

                                                                                        Jean   Rostand


 Na niniejszy zbiór  esejów z zakresu historii nauki i techniki składa się kilkadziesiąt sylwetek historyczno-psychologicznych poświęconych wybitnym uczonym polskiego pochodzenia, którzy dokonali znacznego wkładu do rozwoju nauk ścisłych     (fizyki, matematyki, chemii, mineralogii, techniki i in.), działając na terenie Rosji, Francji, Ukrainy, Niemiec, Chile, Litwy, Kanady i innych krajów. Ich dorobek badawczy stanowi część klasycznego dziedzictwa nie tylko odnośnych kultur narodowych, ale też nauki powszechnej. W książce zostały ukazane zarówno dramaty życiowe tych wybitnych osób, jak i fascynująca tematyka tych dziedzin wiedzy, które doznały znacznego impulsu rozwojowego dzięki twórczej pracy utalentowanych Polaków na obczyźnie.  


  
                                                 SPIS    TREŚCI  

                                   WSTĘP.   Niespokojne  duchy. 

                                                         FIZYKA


Georg  Simon  Ohm- Januszowski. Za  zachodnią  rubieżą.

Maria  Salomea  Skłodowska-Curie. Najsłynniejsza  kobieta wszechczasów.

Piotr  Czyrwiński.  Od  atomu  do  śnieżynki.

Leon  Kołowrat-Czerwiński.  Młodość  a  śmierć.

Aleksander  Weryho.  Pasja poznania.

Leon  Arcimowicz.  Na  tropie  plazmy.

Michał  Leontowicz.  Nauka  a  termojądrowe  barbarzyństwo.

Frank Wilczek. Podkarpacki  laureat nagrody Nobla.


                                                        MATEMATYKA

Wiktor  Buniakowski. Między kwadraturą koła a teorią względności.

Michał Ostrogradzki. Znakomity nauczyciel akademicki.

Bolesław Młodziejewski. Prezydent Towarzystwa Matematycznego.

Hipolit Jewniewicz. Od hydrostatyki  do  rachunku  kwaternionowego.

Stanisław  i  Jan  Ptaszyccy.  Dwaj  uczeni  bracia.

Zenon Borewicz. Profesor, filatelista, alpinista, patriota.

Aleksander Iszliński.   Technolog, wynalazca, szachista.

                                                CHEMIA

 Aleksander Butlerow. Klasyk nowoczesnej chemii.

Aleksander Weryho. Pionier lecznictwa borowinowego.

Leon   Pisarzewski. Członek dwu Akademii Nauk.

Jegor Wagner. Współtwórca chemii terpenów.

                                                       GEOLOGIA

Anna Missuna.  Między paleontologią a geologią.

Leonard Jaczewski. Badając Sybir.

Witold Zglenicki. Nad  rzeką  „płynnego  złota”.

Józef  Marian  Morozewicz. O tajemnicach kamieni.

Włodzimierz  Kotulski.  Z  Białegostoku  do  Norylska.

Dymitr  Korżyński.  Parageneza minerałów.

Aleksander  Skoczyński.  Wybitny  inżynier górnictwa.

Leonid  Librowicz.   Geolog  i  paleontolog.

Jerzy  Maksymowicz.  Speleolog  i  hydrogeolog.
Bronisław Grąbczewski. Przez stepy, góry i burze.

                                                                 TECHNIKA

Aleksander  Szpakowski. Inżynier  uniwersalny.

Genadiusz Romanowski. Współkonstruktor  windy.

Paweł  Kuźmiński. Twórca silników okrętowych.

Alfons Rzeszotarski. Zasłużony metalograf.

Paweł Hołubicki. Rywal Aleksandra Bella.

Jan Jarkowski. Konstruktor kolejnictwa.

Michał Kurako. Inżynier hutnictwa.

Wacław Wolski. Nowator nafciarstwa.

Hleb Krzyżanowski.  Elektrotechnik i rewolucjonista.

Michał Boncz- Brujewicz. Rewolucjonista i inżynier.

Włodzimierz  Grumm-Grzymajło.  Kontynuator zacnej tradycji.

 Dymitr  Różański. Radio, plazma, kwanty.

Leonid  Wołczkiewicz. Przeciwko partyjnemu zacofaniu.

                                                         Budownictwo.

Arkadiusz Telakowski.  Mistrz  fortyfikacji.

Kazimierz  Stanisław  Gzowski.  Współtwórca cywilizacji  kanadyjskiej.

Ernest  Malinowski.  Geniusz  sztuki  budowlanej.

Dymitr  Żurawski.  „Mostowniczy”  cesarski.

Ralph  Modjeski (Modrzejewski).  Bohater Ameryki.

Stanisław Kierbiedź. Nestor inżynierów rosyjskich.

Stanisław Janicki. Budowniczy Kanału Sueskiego.

Feliks Jasiński. Mechanik   budowlany.

Gabriel  Narutowicz.  Między nauką  a  polityką.

Konstanty  Wieliczko.  Mistrz  sztuki  oblężniczej.

Andrzej  Pszenicki. Pionier  przyjaznej  architektury.

Stefan  Kryczyński.  Utalentowany architekt.

                                                      ROLNICTWO

Michał  Czyżewski.  Znakomity agrotechnik.

Mikołaj  Czyrwiński.  Zasłużony  zootechnik.

Adam  Doktorowicz – Hrebnicki. W cieniu rajskich jabłoni.


















                                                            WSTĘP

                                               Niespokojne  duchy

             Wpływ wielkich myślicieli, uczonych, odkrywców, konstruktorów, wynalazców na bieg życia ludzkości jest nie do przecenienia. Ludzie ci  bowiem wyzwalają swoim działaniem nie tylko doniosłe skutki celowe, ale i zauważalne konsekwencje uboczne, często odmienne od tych, które się świadomie zakładało, lecz w większości przypadków także niosące mieszkańcom planety Ziemia  więcej korzyści, wolności, wygody życiowej i bezpieczeństwa. Z reguły, nawiasem mówiąc, ci dobroczyńcy ludzkości spędzają własne życie w bardzo skromnych warunkach materialnych, w nieustannej pracy i zapamiętałej walce o swe pomysły i idee. Bywają też „dziwaczni”, ktoś kiedyś powiedział, iż naukowiec to mężczyzna, który wówczas, kiedy zjawia się ładna dziewczyna, obserwuje nie dziewczynę, lecz mężczyzn, którzy ją obserwują. Są to duchy niespokojne, wciąż czegoś poszukujące, badawcze.     
         Współcześni przeważnie ich nie lubią. Znakomity prawodawca, myśliciel i polityk Arystydes (530 – 467 p.n.e.), zwany Sprawiedliwym ze względu na   prawość i nieskazitelność swego usposobienia, został przez współobywateli skazany na dziesięcioletnie wygnanie. Jak wielką uczciwością wyróżniał się ten mąż stanu, najpewniejszym dowodem jest fakt, że chociaż zarządzał olbrzymimi sumami, nic dla siebie z grosza publicznego nie urwał, a umarł w takim ubóstwie, że pieniądze, które pozostawił zaledwie starczyły na jego skromny pochówek. A nie był to przypadek odosobniony. Wielokrotnie najwybitniejsi i najuczeńsi mężowie helleńscy byli skazywani przez sądy skorupkowe jako „szkodliwi” pod tym czy innym pretekstem na ostracyzm czy nawet śmierć.
          Głosowano wypisując na ceramicznych skorupkach  imię odnośnego obywatela i jeśli przynajmniej sześć tysięcy Ateńczyków wypisało jego imię na „ostrakonach”, zapadał wyrok skazujący. Masowy instynkt samozachowawczy miernoty bardzo często nakazywał Grekom „bronienia się” przed swymi najznakomitszymi ziomkami. To przecież żaden inny niż ten niezwykły naród skazywał na wygnanie, więzienie i śmierć największych geniuszy ludzkości Sokratesa, Platona, Arystotelesa i kogo tam jeszcze. Korneliusz Nepos w „Żywotach wybitnych mężów” przytacza szereg wymownych faktów, ukazujących, z jak zawziętą nienawiścią  traktował demos grecki swych wielkich ludzi, i konstatuje, że pod tym względem „jednaki jest charakter wszystkich narodów”. Tak np. zasłużony pogromca Persów pod Maratonem Miltiades  (550 – 489 p.n.e.) został na skutek podłych intryg wtrącony do więzienia i za kratami żywota dokonał. A stało się tak dlatego, że „Ateńczycybardzo bali się wzrostu znaczenia któregokolwiek ze swych współobywateli”. Z kolei losy Temistoklesa (527 – 459 p.n.e.), w którym „wielkie zalety tak dalece wzięły górę nad błędami jego wczesnej młodości, że nikogo bardziej nie ceniono, a niewielu uchodziło za równych jemu”– dają wiele do myślenia. Ten wybitny mąż stanu (rzecznik demokracji) i dowódca wojskowy (zwycięzca Persów pod Salaminą, twórca portu w Pireusie i organizator wielkiej armady morskiej) został fałszywie oskarżony o zdradę i skazany na wygnanie. Jak pisze Korneliusz Nepos, „nie ominęłaTemistoklesa zawiść obywateli”. Gnała go ta zawiść od jednego miasta do drugiego, aż zapędziła wreszcie do króla Persów Artakserksesa, który dopiero właściwie docenił zdolności tego geniusza. Zmarł Temistokles piastując urząd namiestnika króla perskiego w Magnezji, miasta nad rzeką Meandrem. Krążyła pogłoska, iż zażył trucizny. Tukidydes przekazuje wiadomość, że przyjaciele pogrzebali kości Temistoklesa potajemnie w Attyce, „ponieważ prawo nie pozwalało na to wobec tego, że został poprzednio skazany za zdradę stanu”. Okazuje się, że zawiść i złość ludzka nie przebaczają wielkości i gonią za nią z toporem aż poza grób… Słusznie tedy Erazm z Rotterdamu w „Pochwale Głupoty” napisze: „Fortuna wiecznie była nieubłaganym wrogiem ludzi mądrych, a najgorliwszą opiekunką głupców… Szczęście lubi dudków”.  Ludzi zaś rozumnych„widzimy w nędzy, ustawicznym poście, żyjących w kurnej chałupie, w zapomnieniu, pogardzie, a nawet nienawiści”. Los kocha  głupców– „opływających we wszelkie dobra, trzymających ster państwa i wszelakim otoczonych blaskiem”…  Niewiele się zmieniło pod tym względem w wiekach późniejszych i chyba się nie zmieni w przyszłych. Wielkość była i będzie karalna.  
         W Anglii jeszcze za czasów Marii Stuart ustalił się taki styl życia, który automatycznie wydalał ze społeczności osoby zbyt nieszablonowe, buntownicze, nowatorskie, barwne i jaskrawe. Miały one się czuć obco nawet we własnej ojczyźnie. Przewaznie ich nie zabijano, lecz po prostu wyprawiano do Ameryki Północnej, Australii, na bezludne wyspy, gdzie się z biegiem dziesięcioleci wykształcił się Nowy Świat, który zadziwił ludzkość   energią, siłą, prężnością, pracą, dynamizmem, zdolnością  odkrywania i torowania nowych dróg dla całej ludzkości. Należy się więc im w sposób naturalny pamięć i szacunek.
        Oczywiście, ludzie mądrzy i utalentowani – nie tylko w nauce – są mącicielami spokoju społecznego, zakłócają tradycyjny styl myślenia i życia. Jak to znakomicie ujął John C. Squire:
„It did not last: the Devil, howling Ho!
Let Einstein be! restored the status quo”.
          Lecz tego rodzaju osobowości stanowia największe bogactwo każdego narodu. „Ludzie kroczą prawie zawsze drogami ubitymi przez innych i w czynnościach swych naśladują drugich; a ponieważ niepodobna trzymać się dokładnie tych dróg ani dorównać w doskonałości tym, których naśladujesz, przeto rozumny mąż powinien zawsze postępować śladami ludzi wielkich i najbardziej naśladowania godnych, aby jeżeli im nie dorówna, to przynajmniej zbliżył się do nich pod pewnym względem. Podobnie czynią dobrzy łucznicy: ci, widząc bardzo odległy cel, a znając siłę rzutu swego łuku, mierzą nieco wyżej, nie po to, aby dosięgnąć strzałą wysokości, lecz aby mierząc wyżej, trafić w cel” (Niccolo Machiavelli, Książę). I nie idzie tylko o sferę polityki.  Należy więc już w młodości mierzyć wysoko, brać przykład z ludzi twórczych i mądrych, aby w wieku dojrzałym znaleźć się na właściwym poziomie intelektualnym i moralnym. Stąd wynika, iż zaznajomienie się z biegiem życia osobowości  wybitnych może być wielce pożyteczne dla wszystkich, zdolnych do pójścia w ich ślady, do wyciągnięcia dla siebie właściwych nauk z ich dramatycznych doświadczeń.
          Choć należy pamiętać, iż droga naukowa jest wyboista i biegnie stromo w górę. Aby wrodzony talent rozwinął się i rozkwitł, a nie zmarniał przedwcześnie w pustce intelektualnej, potrzebne jest m.in. życzliwe środowisko, sprzyjający zbieg okoliczności życiowych, dobrzy nauczyciele w szkole, a to się zdarza wyjątkowo rzadko. Co prawda, także sprzeciw środowiska może okazać się środkiem stymulującym pracę geniusza, pod warunkiem jednak, że  dyktat przeciętności nie przekracza pewnych granic. W przeciwnym razie talent więdnie i umiera zanim zaowocuje. A nie jest tajemnicą, że każde społeczeństwo usiłuje geniuszy spychać na margines, udaje, że ich nie widzi, a nawet po cichu, lub otwarcie,  zwalcza. Masa pozbawionych mózgu imbecyli, posiadających wysokie rangi wojskowe, wszelkie tytuły naukowe,  piastujących   urzędy państwowe instynktownie traktuje ludzi wybitnych jako przestępców, którzy mają czelność „przestępować” miarę przeciętności i różnić się od tzw. „wszystkich”.
          Genialność to m.in. zdolność do kreowania tego, czego jeszcze nie było, tego, co zakłóca ustalony ład myślenia i wywraca zakorzenione wyobrażenia, wstrząsając tym samym całością socium, które zawsze jest bezmyślne i ociężałe, myślenie bowiem, o ile ma miejsce, pochłania około 25% energii organizmu i jest z czysto biologicznego punktu widzenia szkodliwe. Stąd masy zawsze bywają bezmyślne, a ludzi myślących traktują jako dziwaków, szkodników lub osobników chorych na umyśle. Zresztą Heinrich Heine nazywał każde dzieło będące wynikiem twórczego wysiłku umysłu skutkiem choroby, dokładnie tak, jak perły są skutkiem choroby małży. A to tym bardziej, że geniusze częstokroć naprawdę ulegają nader dziwacznym nastrojom, jak np. Robert Schumann, który po 46 roku życia uciekał i chował się przed „mówiącymi stołami”. Krótko mówiąc, jeśli ktoś chce nawiązać romans z nauką czy jakimś innym rodzajem twórczości, musi pamiętać, że jest to niebezpieczne igranie się z ogniem.
                                                                     ***
         Interesującym z psychologicznego, filozoficznego i praktycznego punktu widzenia jest kwestia twórczości naukowo-technicznej, mianowicie zagadnienie, skąd się biorą, jak się rodzą nowe idee i pomysły naukowe czy konstruktorskie; czy są one generowane przez samego badacza, czy też w pewien sposób istnieją poza nim, niejako ulatując  w eterze, a uczony je tylko wyłapuje z atmosfery i werbalizuje w postaci hipotez,  odkryć i dzieł. W. A. Mozart twierdził, że słyszy melodie swych utworów, które latają wokół niego, a on je po prostu wyczuwa  i przekłada na nuty.
       Indyjski myśliciel Ramachakara w dziele „Filozofia jogi” pisał na ten temat:  „Tym, którzy się zajmowali badaniem dynamiki myśli, znane są zdumiewające możliwości, dostępne ludziom pragnącym skorzystać z zapasu mysli, stworzonych przez mędrców czasu minionego oraz dzisiejszych. Zaras ten jest otwarty przed każdym, kto zapragnie z niego skorzystać i kto wie, jak z niego wyciągnąć pożytek dla siebie… Rzecz polega na tym, że ludzkość ubiegłych stuleci stworzyła mnóstwo mysli w dziedzinie najrozmaitszych zagadnień – i człowiek,  pracujący w jakiejkolwiek specjalności, za naszych czasów może przyciągnąć ku sobie niezmiernie użyteczne myśli, które się stosują do jego umiłowanej dziedziny. I w istocie – niejedno z największych odkryć, niejeden ze zdumiewających wynalazków – wielcy ludzie zyskiwali właśnie na tej drodze, choć sami nawet nie uświadamiali sobie, skąd przychodziły do nich takie myśli. Wielu wynalazców, uparcie myśląc o jakimkolwiek przedmiocie, otwierało tym sposobem swój umysł na zewnętrzne wpływy myślowe, które przenikały w pochłaniający  je umysł i w rezultacie pożądana konstrukcja lub brakujące ogniwo łańcucha myślowego wchodziło w pole świadomości. Myśl, wyrażona w czynie, przy tym nasiąknieta dostateczną siłą pragnienia – wciąż szuka sobie ujścia i wyrazu i łatwo przyciąga ją umysł tego, kto zdolny jest czynnie ją wyrazić. Inaczej mówiąc, jeżeli w jakimś utalentowanym myślicielu występują koncepcje, dla których wyrażenia brak mu należytej energii albo uzdolnień i z których on żadnej korzyści wyprowadzić nie potrafi: to  owe jego mocne myśli całymi latami szukać będą innych umysłów dla swego wyrażenia; i gdy na koniec przyciągnie je ku sobie człowiek należytej energii dla ich wypowiedzenia – myśli te strumieniami lać się będą w jego umysł – będą w nim rozpalać natchnienie. Jeżeli człowiek pracuje nad jakąś kwestią i nie może schwytać rozwiązania, to starczy, że przybierze postawę zupełnie bierna wobec swojej myśli – i bardzo prawdopodobne, że gdy sam przestanie myśleć, rozwiązanie kwestii nagle mu zabłyśnie, jakby za wpływem czarodziejskim. Niektórzy najwięksi myśliciele świata, pisarze, mówcy i wynalazcy, doświadczali na sobie tego prawa, czynnego w świecie myśli, choć tylko niewielu miało świadomość jego przyczyny. Świat astralny jest pełen doskonałych, niewyrażonych myśli, oczekujących człowieka, który je wyrazi i wypowie”. 
         Okazuje się tedy, że nowe idee są jednak generowane przez umysły twórcze i emanowane do świata astralnego, skąd je wychwytują niemal bez żadnego wysiłku inni wybitni ludzie. Gdyby sprawa była wszelako tak prosta, to nie jest jasne, dlaczego licząca tysiące lat kultura indyjska nie wytworzyła cywilizacji technicznej, a stworzył  ją superetnos europejski, z jego kultem pracy, oświaty, mocy i czynnego opanowywania świata.
                                                                            ***
          Potencjał intelektualny stanowi podstawe potęgi każdego narodu, także przejściowo pozbawionego samodzielnego bytu narodowego. Potencjał zaś ten manifestuje się m.in. w wynalazczości technicznej. Wypada jednak zaryzykować stwierdzenie, że postęp techniczny i naukowy nie zawsze jest czymś jednoznacznie i pod każdym względem pozytywnym. Dotyczy to np. wynalazczości w dziedzinie techniki wojskowej czyli w zakresie doskonalenia metod zabijania ludzi. A przeciez, powiedzmy, w ciągu XIX i XX wieku dokonano licznych wynalazków technicznych, mających bezpośrednie ważne znaczenie dla sfery wojskowości. I tak w 1800 roku pozyskano piorunian rtęci, służący później do produkcji spłonki inicjującej zapłon prochu; w 1816  skonstruowano kapiszon, czyli miesznkę piorunianu rtęci z chloranem potasu. W 1812 zastosowano pierwsze karabiny odtylcowe oraz naboje zespolone (pocisk z ładunkiem prochowym), w 1835 – łuski metalowe. W 1819 zainstalowano na okręcie  pierwszą śrubę napędową; w 1825 zaczęły funkcjonować linie kolejowe jako arterie transportowe dla przeżucania wojsk i uzbrojenia; od 1849 – karabiny igiełkowe. W 1850 Niemcy wprowadzili wojskowe mapy topograficzne. W 1866 w USA w zakładach Winchestera powstaje samoprzeładowujący się karabin powtarzalny (konstruktor później postradał zmysły i trafił do domu wariatów, potomkowie popełniali samobójstwa i umierali na alkoholizm „seryjnie”). W tymże roku Szwed Alfred Nobel wynajduje dynamit, stosowany następnie w wojnach na masową  skalę, a jego potomstwo, tak jak potomstwo Winchestera, uległo gwałtownemu zwyrodnieniu i wymarło już w drugim pokoleniu. W 1870 roku Niemcy zastosowali w wojnie z Francuzami stalowe działa, ładowane od tyłu. W 1882 Francuzi wynaleźli proch bezdymny. W 1884 w Wielkiej Brytanii powstaje pierwszy karabin maszynowy. W latach 1885 – 1887 w Europie i Ameryce ukształtowała się klasyczna postać samochodu i motocyklu wojskowego. W 1886 Popow i Marconi niezależnie od siebie konstruują radio, jakze przydatne w łaczności wojskowej. W 1899 powstaje działko automatyczne „Maxi” systemu  „pom-pom”. Przez te genialne wynalazki zabijanie ludzi stawało się coraz bardziej skuteczne, wojny coraz krwawsze, aż w XX wieku zbudowano trzy szatańskie typy broni masowego rażenia lub inaczej – masowej zagłady: atomową,  biologiczną i chemiczną (ABC), które  na oślep zabijają  wszystkich ludzi i spowodują  kiedyś zagładę cywilizacji i rodzaju ludzkiego, a może i wszystkich form życia na Ziemi. Z powyżej przytoczonych faktów widać m.in., że postęp naukowo – techniczny dokonuje się równolegle w wielu krajach, o czym będziemy jeszcze mówili w tym wstępie.
        Istnieje zresztą hipoteza samozagłady cywilizacyjnej, głosząca, że gdy dana cywilizacja uzyskuje taki poziom technologiczny, że możliwe staje się jej samozniszczenie, ona nieuchronnie dokonuje tego aktu kanibalizmu, uniemożliwiając kontynuację życia bądź przez samobójcze wojny, w których wykorzystuje się najskuteczniejsze rodzaje broni masowego rażenia, bądź przez samozatrucie ekologiczne żywnością chemizowaną i zmodyfikowaną genetycznie, lub przez inne tego rodzaju działania. Podobnie jak nie hamowany wzrost zawartości alkoholu we krwi pijaka nieuchronnie prowadzi do momentu, gdy nie może on już dłużej zachowywać poziomu pionowego, tak fantastyczny wzrost techniki i technologii nieuchronnie prowadzi do ich nadużycia na niekorzyść rodzaju ludzkiego, tak iż jego zbiorowe samobójstwo staje się tylko kwestią przypadku, który nieuchronnie następuje. Ponoć już ludzkość wielokrotnie unicestwiała sama siebie, aby po dziesiątkach tysięcy lat ponownie się powoli odrodzić i znów przejść przez cykl owych makabrycznych metamorfoz.
         Kapitalizm, dążąc za wszelką cenę do pomnażania kapitału, wywiera niszczycielski wpływ na przyrodę i człowieka. Karol Kautsky w dziele „Die materialistische Geschichtsauffassung”  podkreślał: „W swoim dążeniu do uzyskania tanich surowców i materiałów pomocniczych kapitał nie tylko powoduje nader szybkie wyczerpanie się złoży węgla, ropy naftowej, rudy żelaznej itd. Pustoszy on rozległe obszary przez bezwzględne trzebienie lasów, zmniejsza źródła wyżywienia przez bezplanowe połowy ryb, tępi cenne zwierzęta futerkowe, foki i wieloryby itd.
          Ta niszczycielska tendencja pojawia się niewątpliwie równocześnie z produkcją towarową, z prywatną produkcją jednostek, przeznaczoną na użytek prywatny, nie zaś na zapotrzebowanie społeczne. Społeczeństwo trwa dłużej niż jednostka, jest w stosunku do niej nieśmiertelne. Jeżeli produkcja odbywa się dla społeczeństwa, to stara się ono o trwałe istnienie sił wytwórczych, zapewnienie przyrostu pożytecznych zwierząt i roślin. Dla poszczególnego wytwórcy towarów, który ma na celu wyłącznie chwilową, osobistą korzyść, względy te nie istnieją. Wytępia on bez wahania, na zawsze, najbardziej cenne gatunki zwierząt i roślin, jeżeli to, co przez to osiąga, może zbyć z korzyścią dla siebie. Robią tak nie tylko liczni wielcy kapitaliści, lecz także zgoła niekapitalistyczni wieśniacy, którzy na przykład wyniszczają rzadkie gatunki roślin alpejskich, jeśli istnieje na nie popyt.
         Ale dopiero kapitał przemysłowy powoduje kolosalny rozwój techniki, która też ze swej strony niesłychanie potęguje ten proces zagłady. Abstrahujemy tu całkowicie od okropności techniki niszczenia, która wojnę czyni coraz potworniejszą i chwilami zagraża istnieniu całej cywilizacji. Jednakże nawet w czasie pokoju niszczycielska siła nowoczesnej techniki daje znać o sobie. Zwłaszcza wchodzi tu w rachubę technika transportu. Trzebienie lasów np. widzimy już w starożytności, ale ogranicza się ono do poszczególnych terenów nadmorskich lub nadrzecznych, skąd łatwy jest transport drzewa. Kolej żelazna pozwala przekroczyć te granice i wytrzebić całkowicie lasy, których dotychczas nie tknęła technika okresów bardziej zacofanych. (…)
         Istniejące w przyrodzie zasoby substancji nieorganicznych, które są nam potrzebne, stają się niewątpliwie wraz z ich eksploatacją coraz mniejsze, niezależnie od sposobu produkcji. A substancje te nie rosną ani nie rozmnażają się. Ilość ich na ziemi jest ograniczona i musi się w końcu wyczerpać. A zatem zarząd tymi bogactwami, który dbałby o przyszłość, musiałby starać się możliwie opóźnić chwilę ich wyczerpania, musiałby obchodzić się z nimi jak najoszczędniej, zamiast forsować eksploatację kopalń oraz marnotrawstwo wydobytych bogactw często dla bezmyślnych, ba, wprost szkodliwych celów, co tak chętnie czynią dzisiejsze rządy i ich kapitaliści.
          Tymczasem i węgiel, i ropa naftowa mogą być – przynajmniej jako siła napędowa – zastąpione siłą wodną, siłą przypływu i odpływu morza, siłą wiatru, energią promieni słonecznych. Żelazo może być zastąpione  innymi metalami, na przykład aluminium. Także drewno jako paliwo i opał oraz materiał budowlany może być zastąpione innym materiałem, natomiast nie można niczym zastąpić lasu w jego tak ważnej funkcji regulatora klimatu.
         (…) Rabunkowa gospodarka kapitału ma fatalny wpływ na rozmaite dziedziny naszego życia. (…) Wręcz jednak fatalnie kapitalizm przemysłowy zagraża tej sile wytwórczej, która jest dla nas najważniejszą ze wszystkich, mianowicie sile wytwórczej człowieka pracującego. Bez niego wszystkie środki produkcji pozostają martwym materiałem, on jeden użycza im duszy i życia.
          A człowiek jest nie tylko głównym środkiem produkcji, lecz jest też głównym celem produkcji… Z punktu widzenia kapitalisty robotnik najemny jest oczywiście tylko środkiem produkcji, niczym bydlę robocze, a celem produkcji jest zysk kapitalisty. Taki system produkcji, który by zapewniał robotnikom trwały dobrobyt i wysoką kulturę, ale nie był rentowny, tj. nie stwarzał dla kapitalisty nadwyżek, wydawałby się zarówno samym kapitalistom, jak i ich teoretykom systemem złym… Jeśli robotnicy ulegają fizycznej degradacji i giną szybciej niż mogą być zastąpieni, to i produkcja kapitalistyczna musi w końcu upaść. Gdy bowiem inne siły wytwórcze, wyniszczone przez gospodarkę rabunkową, można nieraz w jakiś sposób zastąpić, to nie odnosi się to do ludzkiej siły wytwórczej. Siła ta nie może być niczym zastąpione. Poszczególne czynności ludzkie mogą być wprawdzie wykonywane przez maszyny, lecz same maszyny muszą być przez ludzi uruchamiane, kontrolowane i zasilane paliwem oraz surowcami. Nigdy nie nastąpi taka sytuacja, o której mówił Arystoteles, że czółenka tkackie same zaczną tkać, a każde narzędzie na rozkaz wykona swoje zadanie…
         Tak więc metoda wyzysku stosowana przez kapitał przemysłowy grozi w końcu, podobnie jak poprzedzające ją metody wyzysku, ostatecznym upadkiem społeczeństwa, pomimo ogromnego postępu techniki, jaki sama spowodowała. Na cóż się zda rozwój materialnych sił wytwórczych, jeśli zginie ludzka siła wytwórcza?
       Proces  ów musi tym bardziej narazić na niebezpieczeństwo całą społeczność, że kapitalistyczny sposób produkcji dzięki swej górującej technice bądź wypiera całkowicie przedkapitalistyczne sposoby produkcji, bądź je rujnuje, wskutek czego zatrudnieni w nich robotnicy również skazani są na wyniszczenie przez głód i nadmierny wysiłek lub też przez całkowite bezrobocie. Zjawiska te są tym groźniejsze, im bardziej ten sam rozwój ekonomiczny stłacza robotników w okropnych norach mieszkaniowych, mężczyzn doprowadza do chronicznego upijania się, kobiety do prostytucji, co z kolei powoduje masowe zakażenie syfilisem”.
          Karol Kautsky spisał powyższe akapity  w 1927 roku, lecz i dziś nic nie straciły one na aktualności. Ten pesymistyczny  punkt widzenia na rolę wynalazków technicznych i odkryć naukowych w dziejach ludzkości, wynalazków i odkryć tylko doskonalących i potęgujących wyzysk człowieka przez człowieka, nie jest obecnie dominującym. Wielu uważa,  że wzrost roli nauki i techniki  w życiu społecznym zakłada konieczność m. in. rozwoju uzdolnień ludzkich, podnosi ogólny rozwój osoby ludzkiej do rangi warunku postępu w dziedzinie produkcji. Uprzemysłowienie można przecież traktować jako niezbędną bazę powszechnego rozwoju społeczeństwa jako całości oraz każdej jednostki ludzkiej z osobna. Wąską, kalecząca specjalizację może zastępować integracja zawodów, zmuszająca do wszechstronnej wiedzy i kultury umysłowej. Daleko posunięta automatyzacja produkcji umożliwia człowiekowi zwrócenie uwagi na samego siebie, na rozwój dynamicznej, aktywnej, wyemancypowanej osobowości. Choć jest ewidentne, że przesadna technizacja wywiera też destrukcyjny wpływ na psychikę i na procesy mentalne.
        Uczony polski Józef Bańka w okresie 1973 – 1976 ogłosił drukiem szereg publikacji (m.in. książki„Technika a środowisko psychiczne człowieka”, „Humanizacja techniki”), co stało się narodzinami nowej nauki, powstałej na styku nauk technicznych i humanistycznych, a którą uczony nazwał „eutyfroniką” i zaznaczał: „Punktem wyjściowym eutyfroniki jest myśl, że człowiek poszukuje zaspokojenia swych pragnień w sposób jak najbardziej „prosty” (gr. „euthys”) i bezpośredni, gdy tymczasem technika powoduje coraz bardziej pośredni i skomplikowany sposób zachowania się”. To zaś prowadzi do zaistnienia cywilizacji pozbawionej spokoju i równowagi w sferze emocji, do tzw. „entropii uczuć”. Współczesna cywilizacja permisywna dąży do usuwania lub tłumienia bodźców przykrych, do ułatwienia życia za wszelką cenę i eliminowania sytuacji trudnych. Ostatecznie płaci się za to nudą i zniechęceniem, ponieważ przyjemność, po drodze do której nie trzeba zwalczać bodźców przykrych w postaci jakichkolwiek przeszkód, przestaje być wartością  cenioną. Może to brzmieć  paradoksalnie, ale życie przesadnie ułatwione prowadzi do przykrego napięcia psychicznego, do stanu braku sensu życia, celu i zadowolenia z tego, co się dzieje. Współczesny człowiek, podobnie jak Glaukos, jeden z bohaterów mitologii greckiej, może „utonąć w dzbanie miodu”. Jest to symbol życia „przełatwionego”, w którym występuje atrofia uczuciowości, osłabienie więzi  międzyludzkich, ogólna niechęc i obojętność. „Paradoks przełatwienia”, okoliczność, że technika ułatwia życie i przenosi ciężar głównego wysiłku z bardziej uchwytnej pracy fizycznej na mniej wymierny wysiłek psychiczno-umysłowy, pociąga za sobą wielorakie konsekwencje moralne. Technika daje coś jakby za darmo, bez osobistego wysiłku, i przez to może stwarzać skutki ujemne w sferze aksjologicznej. Tymczasem trudy osiągania czegoś służa nie tylko zdobyciu określonych dóbr, lecz także uczą pokonywania trudności, uporu, pracowitości, a nawet przeżywania satysfakcji płynącej z samego procesu walki z przeciwnościami losu i z pokonywania oporu świata zewnętrznego. Ułatwianie zaś życia za wszelką cenę z pomoca techniki podkopuje podstawowe dążenia i motywacje osoby ludzkiej, odbiera procesowi życiowemu charakter rozwojowy.
          Wynikła stąd sytuacja „pozorowanego spokoju” polega na wyparciu potrzeby przeżywania i angażowania się. A przecież  tylko tacy ludzie, którzy dostrzegają problemy i żywo reagują na nieprawidłowości, przemoc, niesprawiedliwość, krzywdę innego człowieka, zdolni są  do odczuć etycznych i estetycznych, nie zamykają się w banalnej przestrzeni fizjologicznej. Gwałtowny rozwój technologii, w tym przede wszystkim technologii komputerowych, może też zagrażać równowadze psychicznej człowieka, który o wiele za wolno przystosowuje się do nowych sytuacji, tworzonych przez cywilizację elektroniczno-informatyczną. W tej sytuacji należałoby wykształcić – jak to nazywa Józef Bańka – „homo euthyphronicus” („człowieka prostomyślnego”), odpornego na alienacyjno-frustacyjny, sresujący, przytłaczający wpływ gwałtownie rozwijającej się techniki. Sztuka życia wewnętrznego, świadome organizowanie nastrojów, mądry dystans do procesów i zdarzeń zewnętrznych – to sprawa syntezy na pograniczy filozofii, psychologii, medycyny, moralistyki, socjologii, aksjologii, innych nauk.
            Polski uczony rozróżnia dwa podstawowe  złudzenia, które towarzyszą zafascynowaniu rewolucją naukowo-techniczną i informatyczną i przeszkadzają ludziom właściwie określić aktualną sytuację i swe w niej położenie. Złudzenie pierwsze to naiwny optymizm, który polega na tym, że entuzjastycznie wierzymy jakoby rozwój cybernetyki, energetyki atomowej, rozmaitych technologii sam przez się automatycznie uszczęśliwi  człowieka. A przecież żadna technika nie udziela odpowiedzi na fundamentalne pytania, dotyczące sensu życia, istoty dobra i zła: „po co żyć?” i „jak żyć?”. Bez sensownych odpowiedzi zaś na te pytania nikt zaznać spokoju i szczęścia nie potrafi. Posiadania dóbr materialnych samo przez się nikogo szczęśliwym nie czyni… Drugie złudzenie, towarzyszące fascynacji nowoczesną techniką , sprowadza się do wizji apokaliptycznych, uwypuklających rozmaite zagrożenia, zawarte implicite w absolutyzowaniu rozmaitych technologii, pozbawiających ludzi zdolności  (i potrzeby!) samodzielnego myślenia, czyniących z nich dodatek do maszyn. To są skrajne, i dlatego fałszywe, punkty widzenia, a eutyfronika, jako nauka o ochronie psychiki ludzkiej przed ujemnymi skutkami cywilizacji, dąży do tego, by „stać się wielostronną teorią o harmonijnym rozwoju człowieka i środowiska, dającą odpowiedź na pytanie, jakżyć, by nie popełnić samobójstwa totalnego”; chce ona „brać w obronę przed technicyzacją osobiste, czysto ludzkie właściwości życia, najbardziej podatne na skrzywienia i okaleczenia,  oraz dążyć do stworzenia dojrzałej, humanistycznej kultury”, w której i dla którejosoba ludzka w zestawieniu z maszyną jest stroną bezwzględnie uprzywilejowaną i ważniejszą.
                                                                    ***
            „Technika jest tak dawna jak człowiek. Dowód można wyprowadzać na tej podstawie, że dopiero ze śladów używania narzędzi możemy wnioskować z całą pewnością, iż mamy do czynienia z człowiekiem. Kiedy (…) odnaleziono pierwsze skamieniałości najstarszych znanych form człowiekowatych (…) liczące sobie od trzech do pięciu milionów lat – to można było wątpić, czy rzeczywiście chodzi o hominidów, póki dalsze znaleziska nie dowiodły, że te istoty umiejętnymi uderzeniami rozbijały czaszki wielkich zwierząt (także zresztą osobników własnego gatunku), i póki nie znaleziono śladów wykorzystania ognia. Technika więc zawsze służyła temu, by wspomagać życie i umieranie.
         Podobnie pierwotne są takie cechy techniki, jak pomysłowość, konstruktywnośc i dominowanie nad przyrodą. W swych najwcześniejszych i najpóźniejszych dziełach człowiek postępuje wynalazczo i obywa się bez modeli naturalnych. Odnosi się to też (…) do noża kamiennego. Wywodzi się on z okresu sprzed około pół miliona lat. Ostra tnąca krawędź, która dzieli coś, posuwana przed siebie ruchem prostym lub łukiem, nie ma w przyrodzie żadnego wzoru. Obok dzielenia tego, co jest połączone naturalną więzią, pojawia się łączenie tego, co w przyrodzie występuje oddzielnie: węzły i sznury. Chińczycy np. w poczuciu doniosłości zdarzenia przypisują wynalezienie węzła swemu pierwszemu mitycznemu cesarzowi. I podobnie jak w przyrodzie nie ma rzeczy powiązanych, tak też nie ma ruchu obrotowego wokół osi, zasady koła ani czegoś, co odpowiadałoby strzale wypuszczonej z cięciwy. Ruch wywoływany eksplozją albo w wyniku odrzutu będącego zasadą rakiety – też nie ma w przyrodzie przykładu, przynajmniej nie w powietrzu. Tego bowiem, że mątwy w wodzie przemieszczają się w ten raptowny sposób do przodu, nasi konstruktorzy nie wiedzieli, to nie wiedzieli tego Chińczycy, kiedy około 1000 roku skonstruowali pierwsze pirotechniczne rakiety” (Arnold Gehlen, Antropologia filozoficzna).
          Według tego niemieckiego uczonego pojęcie techniki było zmienne pod względem historycznym, rozumiano je rozmaicie w zależności od epoki cywilizacyjnej. Początkowo tedy oznaczało ono wytwarzanie i wykorzystywanie narzędzi, później obróbkę metali, a od późnego średniowiecza wynalazek druku, broni palnej i nadzwyczajne ulepszenie konstrukcji statków oraz pomocniczych urządzeń nautycznych. Instrumenty służące żegludze, kompas i drukowane mapy morskie pozwoliły oderwać żeglowanie od wybrzeży. W tak miarowym tempie rozwoju osiągnięto jednak zdumiewająco nieodległy dystans. Napoleon I prowadził wojnę na terenie sięgającym od Portugalii po Rosję, dysponując technicznym arsenałem, który, jeżeli nie brać pod uwagę broni palnej, niewiele się różnił od arsenału Cezara. Były to oddziały piesze, wszystkie, jak w czasach pradawnych, z mieczem u boku, tyle że bez tarcz i oszczepów, bo przecież można było strzelać; konna kawaleria, tabory konne. Obydwaj budowali za sobą podobne drogi i rozsyłali pisemne rozkazy doręczane przez galopujących jeźdźców. „Mniej więcej w tym czasie w rozwoju techniki zachodzi jakościowa zmiana od samych podstaw – na przełom XVIII i XIX wieku bowiem przypadają dwa potężne ciągi zdarzeń, które oznaczają zasadniczą cezurę w historii kultury. Po pierwsze, mamy wynalazek, a właściwie ulepszenie maszyny parowej przez Jamesa Watta w latach 1769 – 1790. Wynalazek ten był zresztą finansowany już przez pewnego przedsiębiorcę. Maszyna parowa, a następnie motor spalinowy Benza i Daimlera (1886) pozwoliły ludzkości uniezależnić się od życia organicznego jako źródła energii. Było to wydarzenie kluczowe, po raz pierwszy bowiem kultura ludzka stała się niezależna od tego, co wyrośnie tego roku, nastawiając się całkowicie na nagromadzone w ziemi zasoby węgla i ropy. Nie wymaga to podkreślania, co oznacza zmechanizowana uprawa roli w połączeniu ze sztucznym nawożeniem (zastąpienie materiałów organicznych syntetycznymi) dla wyżywienia roznącej liczby ludności.
       Po drugie, technika jako „system przemysłowy” mechanizuje wszystkie sektory produkcji, wchodząc w systematyczne i planowane wzajemne relacje z naukami przyrodniczymi. Każda maszyna, każdy sprzęt pomiarowy i obserwacyjny, każde urządzenie elektryczne zawiera oczywiście pewien zbiór formuł, pewien zasób naukowych teorii i doświadczenia. I odwrotnie: badania przyrodnicze zostają przyspieszone dzięki coraz to nowym środkom technicznym, technika otwiera nauce drogę do przyrody.(…) Udostępnienie ogromnych rezerw energii ukrytych w ziemi, synteza nauki, techniki i produkcji w nowy, także techniczny kompleks są tymi wielkimi wydarzeniami, które stworzyły fundament nowej epoki. Nowoczesna kultura szerzy się niepowstrzymanie na kuli ziemskiej, w Ameryce, Japonii, Chinach, na Syberii” (Arnold Gehlen,  Antropologia filozoficzna). Ten proces globalnego rozwoju jest posuwany do przodu przez wynalazki wybitnie uzdolnionych jednostek oraz przez codzienną żmudną pracę milionów bezimiennych zwykłych ludzi, zamieszkałych na różnych kontynentach i w różnych krajach, lecz złączonych ze sobą właśnie tym globalnym wysiłkiem twórczo – pracowniczym.
            I wcale nie drugorzędną rolę w tym postępie ludzkości odgrywali i odgrywają naukowcy i wynalazcy polskiego pochodzenia działający poza granicami swego kraju. Np. w IV Zjeździe Techników Polskich, odbytym w dniach 11 – 16 września 1912 roku w Krakowie, uczestniczyło 600 inżynierów, w tym 170 z Imperium Rosyjskiego (TygodnikPolski, nr 32 1912). Nie sprawiło by trudu przytoczyć długą listę imienną naukowców polskich, należących do elity intelektualnej szeregu przodujących krajów.
          I sytuacja taka utrzymuje się niezmiennie także obecnie. O losach wybitnych uczonych polskich, dla których nie znalazło się miejsca w społeczności naukowej kraju ojczystego, a którzy porobili świetne kariery na obczyźnie, pisała Bożena Kastory na łamach poczytnego tygodnika „Wprost” w styczniu 2003 roku. Oto niektóre ustalenia dziennikarki: „W latach 80 ( XX wieku)wyemigrowało z Polski 50 tysięcy inżynierów i techników, 3,5 tysięcy lekarzy i 4 tysiące pracowników naukowych. (Istny exodus!) Niemal 80% badaczy, którzy opuścili Polskę podczas następnej fali emigracji (na początku lat 90.), znalazło pracę w placówkach naukowych. Co trzeci emigrujący z Polski naukowiec wyjechał do USA, 30% wybrało Europę – Niemcy, Francję, Włochy. Niektórych skusiły Kanada i Australia”, inni trafili na Tasmanię,do Nowej Zelandii, Argentyny, Peru itd. W USA zasłynęli m.in. Włodzimierz Gawroński, pracownik NASA, czołowy specjalista w dziedzinie dynamiki pojazdów kosmicznych i kontroli ich lotów; Mieczysław Bekker, współkonstruktor statków kosmicznych „Apollo” 15, 16, 17;  Bohdan Paczyński, znakomity astrofizyk, odkrywca kilkudziesięciu planet pozasłonecznych, laureat złotych  medali brytyjskiego Royal Society i amerykańskiej Narodowej Akademii Nauk; Jacek Furdyna, wybitny w skali światowej specjalista w zakresie fizyki półprzewodników, współtwórca niebieskiego lasera; Marek Hołyński, wybitny inżynier komputerówy, pracownik firmy Silikon Graphics w Dolinie Krzemowej; Andrzej Targowski, kierownik katedry informatyki w Western Michigan University, autor cenionych dzieł naukowych i wynalazków; Aleksander Wolszczan, wybitny astrofizyk, kierownik katedry na Santa Barbara University; Wacław Szybalski, znakomity onkolog i mikrobiolog, kierownik katedry na Wisconsin University.
           W okresie wcześniejszym i do dziś Polacy robili i robią błyskotliwe kariery naukowe także w Rosji, gdzie znakomitych naukowców polskiego pochodzenia trzeba by liczyć na setki, gdyż tylko ten zaborca nie poddawał ich drastycznym formom dyskryminacji ze względu na narodowość czy wyznanie.
                                                                       ***
           I na koniec podkreślmy jeszcze raz bardzo istotny fakt: postęp naukowo – techniczny jest zbiorowym dziełem bardzo wielu znakomicie uzdolnionych badaczy należących do różnych narodowości i pracujących w różnych krajach, choć sława i zasługa są z reguły przypisywane – i to w sposób nieraz arbitralny, a nawet niesprawiedliwy – poszczególnym osobom, których bezmyślna opinia lub cyniczni kreatorzy opinii wyróżniają, a inne skazuje na medialny niebyt. W Polsce np. pokutuje płynący widocznie z kompleksu niższości stereotyp, jakoby postęp naukowy był dziełem tylko narodów zachodnich. Od XVIII wieku to państwo było jednym z najważniejszych, jeśli chodzi o postęp naukowy. Wybitny uczony i poeta Michajło Łomonosow, którego przodkowie wywodzili się z Wielkiego Księstwa Litewskiego, pisał: „Nauki błagorodniejszymi czełowieczeskimi uprażnienijami sprawiedliwo poczitajutsia i nie tierpiat poraboszczenija… Nauka jest’ jasnoje poznanije istiny, proswieszczenije razuma, nieporocznoje uwiesielenije w żyzni, pochwała junosti, straosti podpora, stroitielnica gorodow, połkow krepost’, w sczastii ukraszenije, wiezdie wiernyj i biezotłucznyj sputnik”…        Nie musi tedy zaskakiwać, że  Rosjanie Jabłoczkow i Łodygin równocześnie z Edisonem skonstruowali żarówkę; Możajski – pierwszy latający samolot; Popow z Marconim – telegraf bezprzewodowy i radio; Sikorski wyprzedził wszystkich w skonstruowaniu bombowca, śmigłowca i aerosani; Prokudin-Gorski wynalazł kolorową fotografikę; Zworykin – telewizor; Kałasznikow - najlepszy karabin maszynowy; Poniatow (przed wyjazdem na Zachód podpułkownik armii carskiej) – wideomagnetofon (AMPEX – Aleksandr Michajłowicz Poniatow + Excellence);       Demichow – pierwsze sztuczne serce; Werygin – „Chanel nr 5”itd.  Wielu też nie chciałoby uznać faktu, że silniki dla firmy Daimler na przełomie XIX – XX wieku (w tym dla sześciocylindrowych wyścigowych „Mercedesów 120 PS”)  projektował Borys Łuckoj; do dziś są one tylko doskonalone, a nie zastępowane lepszymi. Jeszcze innych zaskoczy   okoliczność, że obecnie (rok 2014) i od 20 lat amerykańskie statki kosmiczne są wyprowadzane na orbitę dzięki importowanym z Rosji silnikom, których, nawiasem mówiąc, pierwszym konstruktorem  był w drugiej polowie XX wieku radziecki Polak Iwanowski.  
              Zdarzają się też przypadki innego rodzaju nieuczciwości. Oto w drugiej połowie XVII wieku Christian Huygens, Edmund Halley, Isaac Newton, kilku innych uczonych powoli docierają do sformułowania tzw. „teorii grawitacji”, głoszącej, w pewnym uproszczeniu, że ciała niebieskie przyciągają się do siebie nawzajem z siłą wprost proporcjonalną do swej masy i odwrotnie proporcjonalną do odległości je dzielącej. A Robert Hooke składa w Królewskiej Akademii Nauk w Londynie szczegółowe opracowanie tej koncepcji, zawierające odpowiednie wykresy, obliczenia i wnioski. Royal Society po pewnym czasie przekazuje materiały Hooke’a Isaacowi Newtonowi, prosząc go o ich zaopiniowanie. Pan Isaac zaś zamiast postąpić uczciwie   wywody kolegi nieco podretuszował, przepisał i opublikował pod własnym imieniem, a prawo grawitacji dotychczas zwane jest w literaturze naukowej   „prawem Newtona”! Ten żenujący postępek wywołał skandal, odbył się szereg procesów sądowych; w końcu władze postarały się zatuszować ten hańbiący Brytanię przypadek, a Robert Hooke nie doczekawszy sprawiedliwości zszedł z tego świata; co więcej, był jeszcze szykanowany przez niektóre media za swą „manię prześladowczą”!
          I nie był to odosobniony przypadek zawłaszczania cudzym dorobkiem naukowym. Ponoć Francuz Henri Poincare i Włoch Olinto de Presto na kilka lat przed Einsteinem sformułowali teorię względności: E = mc 2. W 1949 roku amerykański Żyd Eichengrün za pomocą zmasowanej propagandy prasowej usiłował wydrzeć niemieckiemu uczonemu Feliksowi Hoffmanowi pierwszeństwo wynalezienia aspiryny, lecz firma „Bayern” jakimś cudem wyszła z tego starcia obronną ręką. Należy więc pamiętać, iż społeczeństwo okrzykuje jednych za geniuszy i czci jako bohaterów, a innych skazuje na bezimienność dość arbitralnie i nieraz wcale nie na podstawie ich faktycznego dorobku czy zasług.
                                                                      ***



                                                                 FIZYKA




                                 GEORG  SIMON  OHM - JANUSZOWSKI
                                                    Za  zachodnią rubieżą

     
              Stosunki polsko-niemieckie na przestrzeni ponad tysiącletniego sąsiedztwa miały charakter dualistyczny:  wzajemnego wzbogacania się i wzajemnej grabieży, współpracy i walki.  Kazimierz Wyka (Rzecz wyobraźni, Kraków 1977) odnotował:  „W kulturze polskiej istnieje długa lista jakże zasłużonych dla naszej kultury i nauki postaci, które nazwiska nosząc niemieckie i takiegoż będąc pochodzenia, dali naszemu dziedzictwu częstokroć więcej, anizeli zasłużeni o nazwiskach czysto polskich: Linde, Kolberg, Estreicher, Adalberg, Gebethner, Wolff, Orgelbrand, Bruckner, Nitsch, Szober, Lehr, Schafer, Goetel, Staff, Braun w różnych odmianach rodzinnych. Wilhelm Mach, Schafer, Goetel, Staff, Braun w różnych odmianach rodzinnych. Tę listę znakomicie można by pomnożyć. Wilhelm Mach, na przyprzążkę siebie dołączam i metrykalnie wyznaję, że w nazwisku Wyka płynie krew moich niemieckich przodków, chłopskich kolonistów  józefińskich – Weck”… Pomijając nieścisłość kilku szczegółów, bo wśród tych  „Niemców”  znalazło się jednak też kilku Żydów (w tym sam autor) z pochodzenia, wypada tę wypowiedź  uznać jako merytorycznie zgodną z prawdą. Lecz drugą stroną tego przysłowiowego medalu jest okoliczność, że bardzo wielu wybitnych twórców wielkiej kultury niemieckiej stanowili geniusze mający polskie korzenie, że wymienimy tu zupełnie incydentalnie imię Nikolausa Lenau’a (właściwe nazwisko: Nikolaus Nimbsch Edler von Strehlenau), którego dziadkowie pisali się po prostu:  Strzeleccy. Wystarczy sięgnąć do wielotomowych niemieckich słowników biograficznych Dudena, Meyera czy innych, by znaleźć tam mnóstwo nazwisk o jednoznacznie polskim brzmieniu.
           Także  w nauce niemieckiej rozbłysła była ongiś niejedna gwiazda pierwszej wielkości polskiego pochodzenia. Jak wiadomo, postęp dokonuje się tylko drogą stopniowej i przyspieszonej ewolucji, a wyklucza chaos i działania dorywcze.  W sposób szczególny prawda ta dotyczy sfery nauki, gdzie coraz to kolejne znakomite odkrycia jakby organicznie wyrastają z osiągnięć poprzedniego etapu wiedzy, choć jednak trzeba być kimś niepospolitym, swego rodzaju intelektualnym „przestępcą”  czy „rewolucjonistą”, by posunąć  tę czy inną gałąź wiedzy o krok chociażby do przodu, przeciwstawiając się utartym i „niewzruszonym” dotychczas wyobrażeniom.
                                                                  ***
         Ernest Rutherford rzekł ongiś: „Nauki dzielą się na dwie grupy: fizykę i kolekcjonowanie znaczków pocztowych”.  Jako zapalony fizyk nie mógł żywić innego przekonania, z tym, że zbieranie znaczków pocztowych nie koniecznie musi być symbolem banalności i głupoty, czego dowodem zapalony filatelista i genialny fizyk w jednej osobie Albert  Einstein!  W każdym bądź razie przystaniemy na twierdzeniu, iż fizyka stanowi wspaniałą dziedzinę nauki powszechnej o doniosłym znaczeniu dla istnienia ludzkości.
         Znamienity – że użyjemy archaizmu – fizyk niemiecki Georg Simon Ohm urodził się 16 marca 1787 roku w mieście Erlangen w zbiedniałej rodzinie szlacheckiej o polskim rodowodzie. Faktycznym nazwiskiem rodziny było „Januszewski” vel „Januszewski” herbu Bełty i Rola, a siedziała ona przez wieki zarówno na Pomorzu, jak też w Inflantach i na Litwie. W Prusiech używała przydomku „Ohm” i pisała się przeważnie: „Ohm von Januschofsky”. Pieczętowała się własnym godłem zwanym „Ohm”.
           Ojciec Georga Simona Ohma był z zawodu ślusarzem, ale człowiekiem żywo interesującym się poszczególnymi zagadnieniami filozofii i matematyki, oczytanym samoukiem, któremu trudne warunki życiowe uniemożliwiły uzyskanie formalnego wykształcenia akademickiego, lecz nie zgasiły w nim namiętnego pragnienia wiedzy i mądrości. Uczynił też wszystko, aby obaj synowie mogli ukończyć studia uniwersyteckie i zostali ludźmi wykształconymi.  Podejmując zresztą wielokrotnie z dorastającymi chłopcami poważne tematy naukowe w rozmowach rodzinnych, sprzyjał rozbudzeniu w nich pasji poszukiwań naukowych. Georg, jako starszy z dwojga rodzeństwa, w latach 1800 – 1805 ukończył gimnazjum w Erlangen, a następnie przez trzy semestry studiował matematykę i fizykę na tamtejszej wszechnicy. Z powodu jednak braku pieniędzy na spłacanie należności za naukę i konieczność pomagania rodzinie na pewien czas musiał studia przerwać, przeniósł się do Szwajcarii i tam zarobkował w charakterze nauczyciela prywatnego w okresie 1806 – 1811.
            Marzeń i myśli o karierze naukowej jednak nie porzucił, kształcił się samodzielnie, uczęszczał na rozmaite kursy i w końcu osiągnął imponujący poziom wiedzy. Co więcej, prowadził samodzielne badania laboratoryjne na granicy możliwości ówczesnej nauki, dokonując kilku interesujących odkryć w dziedzinie elektryczności i magnetyzmu.
            W 1811 pan Georg, czyli Jerzy, Ohm powrócił do Niemiec i na podstawie własnych ustaleń naukowych pozyskał stopień doktora nauk fizycznych. Zarabiał na życie jako docent prywatny w jednej ze szkół technicznych w  mieście Bamberg, a od roku 1817 pełnił obowiązki starszego nauczyciela matematyki i fizyki w Gimnazjum Ojców Jezuitów w Kolonii. Kontynuował tu także swe doświadczenia laboratoryjne w zakresie tychże nauk, zwłaszcza w dziedzinie elektryczności i elektromagnetyzmu. Na początku XIX wieku nauka o elektryczności  dopiero nabierała rozpędu i to, co dziś wie każdy uczeń gimnazjum, czekało jeszcze na swe odkrycie i opisanie.
          Co prawda, zjawisko elektryczności i magnetyzmu było znane  i wykorzystywane w Starożytnym Egipcie przed około czterema tysiącami lat, a grecki filozof Tales z Miletu był pierwszym uczonym, który w VII  wieku p.n.e. dokładnie i szczegółowo badał przyciąganie się żelaza znajdującego się w rudzie; Chińczycy zaś około 200 roku p.n.e. skonstruowali kompas, który w Europie „nostryfikowano” dopiero prawie półtora tysiąca lat później. W XIX wieku nauka europejska w osobach Duńczyka Hansa Christiana Oersteda (1777 – 1851),  Brytyjczyka Michaela Faraday’a (1791 – 1867),  Włocha Aleksandro Grafa Volty (1745 – 1827), Francuza Andre Marie Ampere’a (1775 – 1836), niemieckiego Polaka Georga Simona Ohma (1787 – 1854), szeregu uczonych  amerykańskich, szwedzkich, rosyjskich zbadała dogłębnie zjawisko elektromagnetyzmu, pola elektrycznego itd., tworząc podstawy do dynamicznego rozwoju cywilizacji.
           W 1817 roku ukazała się w Erlangen pierwsza książka Ohma pt. „Grundlinien zu einer  zweckmäβigem Behandlung der Geometrie als höheren Bildungsmittels an vorbeireitenden Lehranstalten”. W 1825 roku uczony opublikował  wyniki swych badań dotyczących stosunku logarytmicznego między poszczególnymi parametrami prądu elektrycznego w przewodach miedzianych. Jak się później okazało, jego podstawowe wnioski w tej materii były zbyt pochopne. Zważywszy jednak, że nauka rozwija się metoda prób i błędów, także wnioski nieprawdziwe i odkrycia rzekome spełniają w procesie poznawania świata pozytywną rolę, jakby ostrzegając kolejne pokolenia badaczy przed mylnymi rozwiązaniami, pod warunkiem, oczywiście, że nie są sztucznie lansowane i narzucane jako dogmaty.
         Lata 1826 – 1827 G.S.Ohm spędził na delegacji naukowej w Berlinie, przy okazji uzupełniając swą wiedzę jako wolny słuchacz w Połączonej Szkole Artyleryjskiej i Inżynieryjnej  (die Vereinigte Artillerie- und Ingenieurschule). Wówczas (1827) opublikował swe podstawowe dzieło naukowe pt. „Die galvanische Kette, mathematisch bearbeitet”, wktórympo raz pierwszy sformułował i przedstawił jedno z fundamentalnych praw fizyki, noszące do dziś jego imię jako  „prawo Ohma”. Treść tego twierdzenia brzmi jak następuje: natężenie prądu elektrycznego, płynącego przez przewodnik, jest wprost proporcjonalne do napięcia między końcami tego przewodnika. W przypadku prądu sinusoidalnie zmiennego o małej częstotliwości oraz prawo wiążące strumień pola magnetycznego i siłę   magnetomotoryczną, mają  postać odpowiednio zmodyfikowaną.  Prawo to stanowi fundamentalną zasadę w nauczaniu  fizyki w szkołach wszystkich poziomów.
          W książce  „Die galvanische Kette” autor przedstawił również szereg innych istotnych spostrzeżeń  m.in. dotyczących przewodników. Jak wiadomo, metale i grafit (odmiana węgla) są dobrymi przewodnikami prądu. Istnieją również substancje, takie jak bursztyn, wosk, olej, szkło, papier, tworzywa sztuczne, które w normalnych warunkach nie przewodzą prądu elektrycznego. Takie substancje nazywa się izolatorami. Załóżmy, na przykład, że mamy metalową kulę naładowaną dodatnio, i drugą, identyczną, ale naładowaną ujemnie. Jeśli obie kule połączymy jakimś przewodnikiem, to elektrony z kuli ujemnie naładowanej będą przepływać do kuli dodatnio naładowanej, aż do wyrównania ładunków tych kul. Jest to możliwe, gdy obie kule są połączone przewodnikiem.
        Wielu naukowców prowadziło eksperymenty z elektrycznością już w XVIII wieku, wykorzystując narzędzia, które poprzez pocieranie materiałów wzajemnie o siebie wytwarzały użyteczny ładunek elektryczny. Gdy jednak przewodniki były połączone, ten ładunek był nagle zobojętniany. Możliwość produkowania dostatecznie silnego prądu była przez dłuższy czas wykorzystywana w eksperymentach. W latach siedemdziesiątych XVIII stulecia włoski uczony Aleksandro Volta wynalazł ogniwa  elektryczne i baterie. Ogniwa, jak wiadomo, zmieniają   energię chemiczną w elektryczną. Są one zwykle połączone w grupy, wytwarzające wspólnie większą energię na końcach połączeń. Takie kombinacje nazwano bateriami. Pojedyncze wszelako ogniwa również nazwano bateriami, ponieważ i one wytwarzają prąd, który może płynąć  przez podłączone przewodniki. Sam zaś prąd bywa nieco płytko i czysto fizycznie określany jako przepływ elektronów przez drut dokładnie podobny do przepływu wody przez rurę wodociągu, choć przecież samo to zjawisko z filozoficznego punktu widzenia jest czymś zgoła niepojętym, na co wskazywał m.in. Nikola Tesla. Tak więc, aby woda w rurze płynęła, musi być poddana określonemu   ciśnieniu; podobnie w przypadku przepływających elektronów również jest konieczne jakieś ciśnienie. To elektryczne ciśnienie, dostarczane np. przez baterie, mierzone jest w woltach (V), a płynący prąd w Amperach (A). Przepływ wody, wywołany przez określone ciśnienie jest zależny od rodzaju rury, w której płynie woda. Długa  cienka rura stawia wodzie większy opór podczas przepływu; długi cienki przewód również stawia większy opór elektronom niż przewód krótki i szeroki, a wykonany z tego samego materiału. Opór elektryczny jest mierzony w jednostkach nazywanych „omami” (). Spośród metali miedź ma dość niski opór elektryczny, jest dobrym przewodnikiem, dlatego też większość kabli elektrycznych wykonuje się z tego właśnie materiału. Srebro jest oczywiście jeszcze lepszym przewodnikiem prądu, lecz wykonywanie z niego przewodów elektrycznych byłoby zbyt drogie. Niektóre materiały wykazujące duży opór elektryczny, tzw. rezystory  czy oporniki, są specjalnie wykorzystywane w urządzeniach elektrycznych i elektronicznych do regulacji przepływającego prądu. I oto właśnie w 1827 roku Georg Simon Ohm sformułował prawo wiążące napięcie (U), prąd (I) i opór elektryczny (R). Prawo Ohma może być przedstawione w różnych formach: U = IR, R = U/I, gdzie U jest napięciem mierzonym w woltach (V), I natężeniem w amperach (A), R oporem w omach (). Jeśli na przykład połączymy 12-woltową baterię przez sześcioomowy opornik, to przepływający prąd będzie wynosił:  I = U/R = 12V / 6 = 2A.
          Sformułowanie „prawa Ohma” zostało dokonane jakby przedwcześnie. Świat ówczesnej nauki przyjął je wrogo, wyśmiał i odrzucił, akceptując dopiero dwadzieścia lat później. Po takim „zimnym prysznicu” niektórzy naukowcy zaczynają czuć się jak przysłowiowy mąż, który zastał swą ukochaną żonę in flagranti i zrozpaczony porzucił ją, szukając pocieszenia w ramionach innej pięknej pani  - zostawiają  badania naukowe i oddają się np. robieniu pieniędzy. Tak się nie stało w przypadku Ohma: dochował wierności mimo wszystko swej pierwszej miłości – fizyce – i wbrew olbrzymim trudnościom materialnym i moralnym kontynuował swe prace na niwie nauki. W październiku 1833 roku dostał posadę profesora fizyki  na Politechnice w Norymberdze, gdzie się   wykazał zarówno jako znakomity naukowiec, jak i nauczyciel akademicki, zostając sześć lat później rektorem tejże uczelni.
           Nauka europejska powoli się też przekonywała co do słuszności szeregu sformułowanych przez niego twierdzeń. W 1839 roku Berlińska Akademia nauk uczyniła Ohma swym członkiem. W 1841 roku to samo uczyniło Turyńskie Towarzystwo Naukowe, a w 1841 londyńskie Royal  Society  nadało mu złoty medal Copley’a. W 1845 roku Monachijskie Towarzystwo Naukowe obrało Ohma na swego członka, lecz dopiero w 1849 roku (czyli w wieku 61 lat) ten znakomity pod każdym względem uczony rozpoczął na wszechnicy w Monachium wykłady w charakterze profesora zwyczajnego fizyki i matematyki.
          W tym okresie zajmował się przeważnie zagadnieniami akustyki; dowodził m.in., że najprostsze wrażenia słuchowe są wywoływane przez drgania harmoniczne, przy czym ucho ludzkie jest zdolne do rozkładania dźwięków złożonych na składowe sinusoidalne. Odkrycie i opisanie tego faktu miało ważne znaczenie  dla akustyki jako nauki oraz dla praktycznej działalności człowieka.  Spod   pióra profesora wyszedł wówczas także  tom pierwszy (i jedyny) dzieła „Beiträge zur Molecular-Physik”  (1849), w którym Ohm samodzielnie docierał do atomistycznej koncepcji procesów fizykalnych.
           Zmarł wybitny uczony w Monachium 6 lipca 1854 roku. W 1892 roku wydawnictwo Eugena Lommela opublikowało po raz pierwszy jego rozprawy zebrane: „Gesammelte Abhandlungen”. Prócz tego teksty Ohma były tłumaczone i wydawane w wielu językach świata, a jego imię jest obecne we wszystkich szanujących się encyklopediach, wydawanych w krajach cywilizowanych.
                                                                  ***
           Rodzony brat tego zasłużonego fizyka Martin Ohm (1792 – 1872) został wybitnym specjalistą w zakresie nauk matematycznych. Profesorował m.in. w Erlangen i Toruniu, a od roku 1829 pełnił funkcje profesora zwyczajnego matematyki na wyższych uczelniach Berlina. W tymże mieście w latach 1822 – 1852 ukazało się jego fundamentalne dziesięciotomowe dzieło pt. „Versuch eines vollkommenen, consequenten Systems der Mathematik”,  jeden z pomnikowych tekstów nauki europejskiej XIX wieku.
                                                                ***

        


                                         MARIA  SALOMEA  SKŁODOWSKA - CURIE  
                                         Najsłynniejsza  kobieta wszechczasów

          Najpotrzebniejsza dla kobiet – powiadał  Teofrast   -  jest nauka czytania i pisania, ale tylko   w granicach tego, co przydaje się w zarządzaniu domem. Nie więcej. Zbytnie bowiem pogłębianie nauki sprawia, że zaczyna paniom brakować rozumu pod innymi względami, stają  się wyniosłe, pedantyczne i gadatliwe, zabierają głos w sprawach, na których się zupełnie nie znają, przez co  stają się zupełnie nieznośne. Uczona kobieta, według filozofa greckiego, to istota,  która nie ma nic wspólnego ani z nauką, ani z kobiecością. Łatwo mógł się  autor  Charakterów” mylić, gdyż nie wiedział i nie mógł wiedzieć, że późniejszy rozwój kultury ludzkiej obali naiwne zapatrywania jego epoki, a wśród nich również pogląd, iż rzekomo osiągnięcia kobiet w pracy i twórczości bywają odwrotnie proporcjonalne do ich urody.
           To prawda, że czyny kulturotwórcze piękniejszej połowy rodzaju ludzkiego są mniej znane, ale przypomnijmy w tym miejscu, że np. jedna z olbrzymich encyklopedii chińskich wymienia imiona 40 tysięcy kobiet tego wielkiego kraju, które zasłynęły były swego czasu w różnych dziedzinach twórczości i aktywności społecznej, od matematyki i muzyki, poprzez literaturę i malarstwo aż do polityki i wojskowości. Gdybyśmy się pokusili o usystematyzowanie tego rodzaju wiedzy w stosunku do europejskiego obszaru kulturowego, z pewnością Maria Skłodowska znalazłaby się w takiej „encyklopedii wybitnych pań” na najbardziej honorowym miejscu.
          Urodziła się 7 listopada 1867 roku w Warszawie w rodzinie Władysława Skłodowskiego, nauczyciela matematyki i fizyki, człowieka o znakomitych walorach intelektualnych, znawcy m.in. szeregu języków i historii, oraz Bronisławy z Boguskich. Rodzina jednak wywodziła się z innego regionu Polski, z Podlasia, a była też znana na dalszych kresach wschodnich Rzeczypospolitej. Ten pradawny dom szlachecki używał dwóch form nazwiska: Skłodowski i Składowski, a pieczętował się w różnych odgałęzieniach herbami Dołęga i Jastrzębiec. Nazwisko zaś swe wziął od sioła szlacheckiego Skłody w Ziemi Podlaskiej.
          Źródła archiwalne podają, że np. Aleksander, Andrzej, Grzegorz, Jan Idzi, Leonard, Łukasz, Wojciech i dalsi panowie Skłodowscy w 1697 roku podpisali w imieniu Ziemi Nurskiej akt elekcyjny króla Augusta II; to samo uczynił Jan Skłodowski w imieniu województwa sandomierskiego. Około roku 1700 Seweryn Skłodowski był właścicielem dóbr Rząśnik  pod Płockiem, a Kazimierz dóbr Skłody-Przyrusy na Podlasiu. Wojciech Skłodowski z Ziemi Mielnickiej w 1764 roku podpisał akt elekcji króla Stanisława Augusta Poniatowskiego. W tymże czasie do tej rodziny należały dobra Czaplin, Mince, Barszczówka, Niewodnica, Boragłyniec Lacki.
          W 1785 roku ksiądz jezuita Franciszek Skłodowski poświęcił kościół pod wezwaniem Opieki Najświętszej Maryi Panny w Horsplu na białoruskiej Mohylewszczyźnie. Liczne osoby należące do tego rodu były urzędowo potwierdzane w starożytnej szlacheckości przez heroldię białostocką (1818, 1837), kowieńską (1851, 1865), wileńską (1865), mińską (1866). Władysław Skłodowski był oficerem wojsk powstańczych na terenie Guberni Augustowskiej w roku 1863. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Białorusi w Grodnie, f. 970, z. 2, nr. 15, s. 154).
         Matką Marii Skłodowskiej była Bronisława z Boguskich, też dawnej, znanej od XIV wieku, lecz podupadłej majątkowo rodziny rycerskiej, pieczętującej się w trzech różnych gałęziach godłami Rawicz, Topór i Zagłoba.
                                                                ***
           Zanim piętnastoletnia Marysia ukończyła w 1882 roku gimnazjum warszawskie, musiała niejedno w swym życiu przejść. Ta część Polski, jak wiadomo, znajdowała się ówcześnie pod zaborem rosyjskim, a okupanci złośliwie doskwierali mieszkańcom podbitego, lecz wciąż nie upodlonego, kraju, jak tylko potrafili. A byli w tej sztuce wytrawnymi mistrzami, doprowadzając Polskę do skrajnej nędzy i natrząsając się z niewykorzenialnego  poczucia honoru i godności jej zacnych mieszkańców.  
           W gimnazjum była Maria pierwszą uczennicą, a szczególnie lubiła lekcje z matematyki i przyrodoznawstwa. Nieraz jednak miewała konflikty z nauczycielką Majer,   gorliwą rusyfikatorką polskich dzieci. Ewa Curie, córka Marii Skłodowskiej, pisała później we wspomnieniach o matce: „Ta Majerka, dama klasowa, mała, z czarnymi tłustymi włosami, zawsze w pantoflach na wojłokowej podeszwie, które jej znakomicie pomagają w szpiegowaniu uczennic, jest zdecydowanym wrogiem Marii Skłodowskiej. Wiecznie ma do niej pretensje o wszystko: o niezależny charakter i upór, o  „pogardliwy uśmiech”, którym, wedle jej zdania, dziewczynka odpowiada na uszczypliwe uwagi opiekunki.  – Do Skłodowskiej to w ogóle nie warto mówić – twierdzi Majerka. – z nią to zupełnie tak, jakby człowiek brał groch i rzucał o ścianę! (Wymownym gestem ilustruje, jak się ów groch bierze i rzuca…).
        Szczególnie też ją irytują lekkie, falujące włosy Mani.
- Jak ty znowu wyglądasz – woła do niej – ciągle potargana! To nieporządne i śmieszne!
        Cóż, kiedy nic nie pomaga na te loki, które się w chwili po namiętnym przygładzeniu szczotką przez Majerkę znów się podnoszą, faliste, kapryśne, filuterne. Oczy dziewczątka spoglądają wtedy z jakąś niepokojącą uwagą na gładkie, jakby przylepione do skroni… włosy nauczycielki.
- Nie wolno ci patrzeć na mnie w ten sposób! – krzyczy Majerka. – Nie pozwalam ci spoglądać na mnie z góry!
  - Kiedy niestety nie mogę inaczej – odpowiedziała jej na to raz z wyjątkowo impertynencką uprzejmością Mania, która jest od niej  równo o głowę wyższa.  
        I wojna o każdy drobiazg toczy się dzień po dniu. Zwłaszcza od roku, to jest od chwili, kiedy panna Majer, wszedłszy do klasy swoim zwyczajem niespodzianie i bezszelestnie, ujrzała, jak Mania i Kazia tańczą na ławkach: z radości po zamordowaniu cara Aleksandra II…
          Tak. Straszliwe są skutki moralne ucisku. Straszliwe są zniekształcenia, które on wywołuje nawet w duszach tak czystych, tak szczerze dobrych z natury. Gdzieś w głębi serc tych dziewcząt burzą się uczucia, jakie nie powstaną nigdy w sercach istot wolnych. Ich etyka urabia się podług praw specyficznych. Podług praw niewolników. Nienawiść staje się dla nich cnotą, posłuszeństwo hańbą.
         Ale za to z jaką namiętnością zwracają się wszystkie ich dobre uczucia ku temu, co kochają, co im wolno kochać!”…
           Niewola mimo wszystko nie mogła nie demoralizować ludności kraju nad Wisłą, a wyjątkowo trudne warunki codziennego bytowania powodowały postępujące kundlenie moralne i umysłowe ludzi, atrofię wyższych potrzeb i odruchów duchowych, wzmacniały tendencję do zamykania się wyłącznie w banalnym świecie potrzeb fizjologicznych i materialnych. Warszawa w drugiej połowie XIX była w Europie miastem nie najliczniejszym, lecz mającym największą liczbę domów publicznych i rejestrującym najwięcej przestępstw kryminalnych. To już był kraj bez nadziei i bez perspektyw, w którym nie było miejsca ani dla „ludzi wyższych”, wznoszących się  nad poziom codziennego sprytu i kundlego cwaniactwa, ani dla idei czystej, bezinteresownej nauki i takiejże sztuki. Nie byłoby tu miejsca i dla genialnej dziewczyny, która przez kilka lat po ukończeniu gimnazjum zarabiała na chleb powszedni na posadzie wiejskiej nauczycielki.
           Niejako więc w sposób naturalny i konieczny zaczęła kiełkować myśl o szukaniu ratunku z tej całej beznadziei. Rodzice nie byli przeciwni myśli, aby Mania udała się do wolnej Francji, gdzie zresztą mieszkali bliscy krewni, którzy mogli by pomóc młodej pannie w urządzeniu się na nowym miejscu. Wreszcie decyzja zapadła i dwudziestoczteroletnia Maria Skłodowska wyjechała do Paryża. Po ciężkich latach w Warszawie, po korepetycjach, po posadzie guwernantki u prostackich chlebodawców dziewczyna znalazła się w „stolicy świata”, by tu studiować fizykę, marzenie i pasję swego życia.
          Ale i tu warunki życia były ekstremalne. Niezależna z usposobienia studentka wynajęła maleńką mansardę, sama zarabiała na swe utrzymanie, a głód i chłód były częstymi gośćmi w jej mieszkaniu. Dziewczę jednak hołdowało zasadzie  „nie dać się zwyciężyć ani ludziom, ani okolicznościom”  i zaliczało na Sorbonie egzamin za egzaminem, i to tym skuteczniej, im bardziej doskwierał głód i im bardziej bojowy stawał się na skutek tego nastrój.
           Pewnego razu Maria zemdlała w domu. Zatelefonowano do doktora Dłuskiego, jej szwagra, który zaraz się zorientował, o co chodzi. Pusty rondelek, czyste naczynia, w których od dawna nie widziano jadła i paczuszka herbaty jako jedyny zapas pożywienia  – mówiły same za siebie.  Okazało się, że w ciągu ostatniej doby pani studentka zjadła kilka rzodkiewek i około stu gramów wiśni; pracowała zaś do trzeciej nad ranem, przespała cztery godziny, poszła na wykłady, wróciła, zjadła jeszcze parę rzodkiewek i… zemdlała z wycieńczenia. Taki bowiem tryb życia prowadziła od kilku miesięcy.
           W 1894 roku studia zostały pomyślnie ukończone. Wciąż jednak trzeba było rozpaczliwie walczyć o przetrwanie. Podczas jednego z rzadkich spotkań towarzyskich, w których brała udział, zapoznała się z ujmującym młodym mężczyzną, a wzajemna fascynacja była tak silna, że już w 1895 roku odbył się ślub Marii Skłodowskiej z Piotrem Curie, początkującym naukowcem fizykiem.
          Z małżeństwa tego przyszła na świat córeczka Irena, która w dojrzałym wieku kontynuowała dzieło matki i również została laureatką nagrody Nobla  w dziedzinie fizyki. O tym okresie Ewa Curie, ich druga córka, pisze jak następuje: „Piotr zarabia obecnie w Szkole Fizycznej 500 franków na miesiąc. Ta suma musi wystarczyć młodym małżonkom całkowicie do czasu, kiedy Maria zda egzamin nauczycielski i znajdzie jakąś posadę. Nie byłoby to zresztą aż tak mało, zwłaszcza, że Maria jest nie tylko oszczędna, lecz i o wiele praktyczniejsza niż dawniej. Tylko niezwykle ciężko jest w ciągu ograniczonej, niestety, liczby godzin dnia zrobić wszystko, co w tych warunkach musi być przez nią zrobione. Możliwie najwięcej czasu spędza w laboratorium, gdzie jej się udało dostać miejsce do pracy. To są godziny szczęścia, dla których wszelako nie wolno jej zaniedbać tamtych spraw, domowych. W budżecie 500 franków na miesiąc wydatek na służącą się nie mieści, a trzeba sprzątnąć mieszkanie i posłać łóżka, i ugotować (teraz już prawdziwy) obiad, i dbać o to, aby ubrania męża były utrzymane w porządku… Więc Maria wstaje o świcie, aby zdążyć na targ przed  pójściem do laboratorium, wieczorem zaś, wracając stamtąd z mężem, wstępuje po drobne sprawunki do kupca, do sklepu z nabiałem. Wczesnym rankiem obiera jarzyny, przygotowuje mięso na południowy posiłek. Dawno minęły czasy, kiedy niefrasobliwa panna Skłodowska nie wiedziała, z czego się gotuje rosół. Pani Curie uważa za punkt honoru znać się na kuchni… I skoro tylko małżeństwo jej zostało zdecydowane, zaczęła po cichutku, w wielkiej tajemnicy zgłębiać tę mądrość… Teraz robi dobre i zdrowe obiady mężowi, który zresztą jest pod tym względem tak niewymagający i roztargniony, że nie widzi jej bohaterskich wysiłków”…
           Zarówno Maria, jak i Pierre Curie pracowali w laboratorium profesora Henri Becquerela, który parę lat przedtem opisał zagadkowe zjawisko promieniotwórczości, lecz nie bardzo wiedział, co to właściwie takiego jest i co z tym począć. Odkrywca po prostu zauważył, że owinięte w czarny papier klisze fotograficzne, na które kładł różne minerały, reagowały podobnie jak na światło, jeśli leżały na nich przez jakiś czas związki uranu. Wywnioskował  więc hipotetycznie, że, być może, sole uranowe emanują jakieś tajemnicze promienie. I tyle. Zagadkowe zjawisko zaintrygowało małżeństwo Piotra i Marii Curie, którzy nie omieszkali rodzinnie zabrać się do badań nad nim, zagrzewani do tego wzajemną miłością. A praca ich polegała na tym, że przez ponad rok dusili się w oparach dymu, gotując w kotłach tony blendy smołowej, dostarczanej z czeskiej miejscowości Jachimków. Po przerobieniu kilku ton surowca pani Marii udało się uzyskać kilkaset miligramów uranu. W jednej z książek o niej znajdujemy opis faktów brzmiący jak anegdota: „Piotr Curie otwiera drzwi z klucza. Skrzypnęły, jak skrzypiały co dzień od lat czterech. Uczeni znów się znaleźli w królestwie swych marzeń.
- Nie zapalaj światła – mówi Maria.
W ciemnej szopie, gdzie w szklanych naczyniach na stołach i półkach znajdują się cenne odrobiny radu, ich fosforyzujące, błękitne sylwetki błyszczą, jakby zawieszone w nocnej czerni…
- Proszę, patrz – szepce Maria.
Po omacku znajduje wyplatane kuchenne krzesło, siada na nim w mroku i ciszy. Dwie twarze zwracają się w stronę bladych błysków. Pochylona, wpatrzona czule Maria przybiera postawę taką, jaką miała przed godziną obok łóżeczka swej ślicznej dziewczynki”…
         W 1897 roku ukazuje się pierwsza publikacja naukowa Marii Skłodowskiej, zawiadamiająca o odkryciu pierwiastka promieniotwórczego, nazwanego przez nią na cześć ojczyzny  „polonem”  (od „Polonia” po łacinie Polska). Odkrywczyni tworzy też nazwę badanego przez się zjawiska: radioaktywność czyli promieniowanie. W 1898 r. małżonkowie komunikują o odkryciu pierwiastka radu (od  łacińskiego „radium” – promień), oraz wykazują, że także tor i jego związki są promieniotwórcze. Pani Maria osobiście jeszcze przedtem zaobserwowała, że odpady z rudy uranowej, zwane smołką i chalkolitem, mają jeszcze większą moc promieniotwórczą; domyśliła się więc, że muszą w nich tkwić jakieś inne pierwiastki radioaktywne poza uranem; przypuszczenie okazało się trafne i w ten sposób tak naprawdę zaczęła się epoka fizyki jądrowej.
          Stanisław Majewski w dziele „Duch wśród materii” (Poznań 1927)  odnotował: „Kopernik wzruszył Ziemię, a Skłodowska rozczłonkowała atom i otworzyła przed ludzkością nowe wrota, prowadzące w nieskończoność w małości – w mikrokosmos; ukazała zdumionym umysłom bezkresne a tajemnicze drogi, przyprawiające o zawrót nawet najtęższe głowy, powiększające tajemnicę świata już w dwie nieskończoności, zmuszające bujać myśl ludzką niemal w zupełnie zaczarowanych, bo niewidzialnych krainach. Bo jakże nie poczuć się niemal wytrąconym z równowagi, gdy nauka zamiast cegiełki niepodzielnej, za którą uważała atom, zamiast nieuchwytnie małego pyłku, każe wierzyć, że ten atom sam może jest światem całym – jest czymś podobnym do systemu planetarnego ze swym ciałem centralnym, zbudowanym z elektronów i z niezliczonymi satelitami – także elektronami; - a system ten, w którym szybkość biegu owych elektronów przechodzi wszelkie pojęcie, bo daje się porównać tylko z szybkością światła, jest światem zupełnie tajemniczym i nieznanym, który dopiero badać trzeba na nowo, zagłębiając się coraz dalej i dalej, coraz głębiej i głębiej w nową nieskończoność – nieskończoność w małości, stokroć więcej przejmującą i przerażającą nasz umysł niż nieskończoność w wielkości”… Odkrycie i zbadanie zjawiska promieniotwórczości miało ogromne znaczenie m.in. dla energetyki, a także i dla medycyny, i to w znaczeniu podwójnym, umożliwiło bowiem wykorzystanie radioaktywności w celu leczenia groźnych schorzeń, po drugie zaś, ustalono również, iż promieniowanie radioaktywne może być niesłychanie szkodliwe dla zdrowia i życia ludzi. „Każde możliwe zwiększenie poziomu promieniowania, każde napromieniowanie może o kilka odsetków zwiększyć częstotliwość mutacji… Praktycznie zaś wszystkie aberracje chromosomów i liczne mutacje genów są niekorzystne jak dla jednostek, tak też dla populacji” (F.Vogel, A.G.Motulsky: Human Genetics,Berlin – Heidelberg 1986).
         Oczywiście, dziś wiemy, że promieniotwórczość, jak każde inne wielkie odkrycie, została przez ludzi użyta nie tylko dla dobra człowieka. Ale na tego rodzaju nadużycia nie ma chyba rady i nie wynika z nich, iż powinno się zaprzestać wszelkich badań naukowych, których wyniki nieraz szatan wykorzystuje w celu czynienia zła. Jak słusznie bowiem zauważa wielki socjolog Florian Znaniecki w dziele „Rzeczywistość kulturowa”:  „Rezultaty nauki mogą stać się przedmiotem wszystkich rodzajów działalności praktycznej”… W tym też najbardziej nieludzkiej…
           Prawie cztery lata pracowała Skłodowska nad tym, aby z tony rudy pozyskać 0,1 grama chlorku radu, następnie zaś, prowadząc badania wspólnie z mężem, ustaliła, że promieniowanie nie zależy od warunków środowiska, że intensywnie oddziałuje na tkanki żywych organizmów itd. Rozpoczynała się naprawdę nie tylko nowa epoka w nauce powszechnej, ale i nowa epoka w dziejach cywilizacji ludzkiej. Paul Langevin w 1945 roku pisał o bohaterskim czynie naukowym Piotra i Marii Curie: „Odkrycie to będzie miało dla przyszłości naszej cywilizacji znaczenie dające się porównać ze znaczeniem odkryć, które pozwoliły człowiekowi opanować siłę ognia, a zastosowanie tego odkrycia, które do niedawna ograniczały się jedynie do obszaru medycyny, przewyższą znacznie zastosowanie maszyny parowej oraz silników spalinowych i odrzutowych”. O atmosferze moralnej, w której dokonywał się ten przewrót kopernikański w nauce i cywilizacji XX wieku, Ewa Curie we wspomnieniach o matce odnotowała: „Tymczasem praca wspaniale się rozwijała. W ciągu lat 1989 i 1900 Piotr i Maria ogłaszają komunikat dotyczący odkrycia „elektryczności indukowanej”, którą rad wywołuje, i drugi – o ładunku elektrycznym przenoszonym przez promienie. Poza tym redagują na Kongres Fizyków w roku 1900 sprawozdanie ogólne o ciałach promieniotwórczych, które wznieca wśród europejskich fizyków  niezwykłe zainteresowanie. (…)
         Maria tymczasem w dalszym ciągu przerabia kilogram za kilogramem tony odpadków smółki uranowej, które jej jeszcze parokrotnie dosyłają   z Jachimkowa. Dzięki nadludzkiej cierpliwości jest w ciągu czterech lat jednocześnie fizykiem i chemikiem, inżynierem, majstrem i wyrobnikiem. Dzięki pracy jej mózgu i jej mięsni znajdują się na stołach szopy związki coraz to bardziej aktywne, coraz bogatsze w rad. Zbliża się do celu. Już minął czas, kiedy stojąc w kłębach dymu na podwórzu, pilnowała ciężkich kotłów z wrzącymi masami. Teraz nadchodzi okres oczyszczania i „frakcyjnej krystalizacji” roztworów silnie radioaktywnych. Ale ubóstwo urządzeń więcej niż kiedykolwiek przeszkadza w robocie. Trzeba by mieć koniecznie nadzwyczaj czyste pomieszczenie, aparaty najdokładniej zabezpieczone przed kurzem i zmianami temperatury. W szopie zaś,  otwartej dla wszystkich wiatrów, unoszą się pyłki węgla i żelaza, ku rozpaczy Marii wciąż przedostają się do rozczynów, oczyszczonych z takim staraniem. Serce jej się ściska na widok tych codziennych drobnych nieszczęść, które tyle ją kosztują czasu i siły”…
               W 1903 roku Maria Skłodowska-Curie kończy pracę doktorską i uzyskuje dyplom. Jednocześnie wspólnie z mężem i profesorem Becquerelem staje się laureatką zespołowej nagrody Nobla z dziedziny fizyki. Ma wówczas 36 lat. W 1904 roku przychodzi na świat jej druga córeczka Ewa. Małżonkowie są sławni, przyjmują zaproszenia i biorą udział w przyjęciach towarzyskich w pałacach królewskich, prezydenckich, magnackich. Są m.in. w Londynie obecni na wspaniałym przyjęciu. Na dłoniach Marii, zniszczonych przez kwasy i promieniowanie, nie ma żadnego klejnotu, nawet obrączki, podczas gdy wszędzie dokoła niej połyskują na głębokich dekoltach i wypielęgnowanych palcach najwspanialsze brylanty Zjednoczonego Królestwa.
- Nie wyobrażałam sobie, ze mogą istnieć takie klejnoty – mówi do męża. – To bardzo ładne.
        Piotr uśmiecha się.
- A ja liczę, ile laboratoriów można by wybudować za cenę biżuterii, którą każda z tych pań nosi na sobie.
       W jednym zaś z listów z tego okresu pani Maria wyzna: „Od czasu tej nieszczęsnej nagrody Nobla nic prawie nie możemy robić i zaczynam się sama siebie pytać, czy otrzymane pieniądze nam to wynagrodzą. Bo, ostatecznie, ludzie, u których kupuję mięso, węgiel, cukier itd., są bogatsi ode mnie, a nie doznają  stąd takich udręczeń”… Nigdy jednak nie powinno się uskarżać  na los z powodu tych czy innych, mniejszych lub większych, dolegliwości, gdyż – jak wierzyli Grecy – parki mogą być zazdrosne i złośliwe, jeśli człowiek nie ceni ich dobrych darów losowych, dawanych mu razem z przykrościami, jako swego rodzaju „przyprawami”. I wówczas zsyłają na nas prawdziwe nieszczęścia.
          Mija kolejnych parę lat, dzielonych przez Piotra i Marię Curie między dom rodzinny a pracę naukową. W 1906 roku jednak głowa rodziny ginie tragicznie pod kołami goniącego ulicą zaprzęgu konnego, a jego żona odnotowuje w dzienniku: „Mój Piotrze, byliśmy stworzeni na to, by razem żyć i związek nasz był konieczny”. Jest zrozpaczona. Lecz nikt nie żyje na ziemi samotnie i jej także przychodzą z pomocą inni ludzie. Ministerstwo Oświaty Francji ofiarowuje wdowie katedrę profesorską  na Sorbonie, zajmowaną poprzednio przez jej męża. W ten sposób Skłodowska staje się pierwszą panią profesor na tej renomowanej uczelni. Wbrew pozorom nie łączyło się to tylko z zaszczytami i sławą: do zajęć rodzinnych, do prac naukowych w laboratorium dołączyły obowiązki dydaktyczne na uniwersytecie. To wszystko dzielna Polka potrafi łączyć w harmonijną całość i nie zaniedbuje żadnej ze swych doniosłych misji. Dyplomatka Aleksandra Kołłątaj pisała w tymże czasie: „Kuchnia, rodzina i kościół (Küche, Kinder, Kirche)! – oto trójkąt, który burżuazja przepisała nam, kobietom, jako jedyne pole do popisu. Ile uzdolnień, talentów, znakomitych darów ducha zanikło i przepadło w tym zaklętym trójkącie geometrycznym”… Ale przecież nikt nikomu niczego nie przepisze, jeśli ktoś ma rozum, wolę i odwagę, by dokonać w życiu coś dobrego i znakomitego. Odkrywczyni radu i polonu, dwukrotnej noblistce Skłodowskiej jakoś ani kuchnia, ani dzieci, ani kościół nie przeszkodziły w dokonaniu epokowych odkryć naukowych i zapoczątkowaniu nowej ery cywilizacyjnej, w przeciwieństwie do tysięcy skandalistek, które nie potrafiły ani niczego odkryć czy wynaleźć, ani założyć porządnej rodziny, ani urodzić i wychować na dobrego człowieka dziecka, ani nauczyć się przygotowania obiadu choćby dla siebie samej. Ba, nie potrafiły nawet utrzymać w ładzie i czystości własnego mieszkania, choć miały gęby pełne frazesów o równości i wolności. Macierzyństwo, życie rodzinne i wiara w Boga nie stanowią  przeszkody na drodze ku realizacji pełni swego człowieczeństwa przez kobietę. Taką naukę pani Maria wyniosła z domu rodzinnego.
            W jednym z ówczesnych wywiadów prasowych siostra Marii Skłodowskiej, madame Szałajewa, mówiła: „My wszystkie od lat najmłodszych idziemy przez życie samotne, z trudem torując sobie drogę. Mogłyśmy tedy wyrobić sobie trochę tej energii… I dziś wszystkie pracujemy samodzielnie. Ja prowadzę wielką szkołę w Warszawie, a moja trzecia siostra, dr Dłuska, wraz z mężem zarządza sanatorium w Zakopanem”. Na pytanie o stosunek siostry do kraju odpowiedziała: „Moja siostra interesuje się Polską i jej sprawami bardzo żywo. Nie zdarza się nigdy, aby kiedykolwiek odmówiła komuś, kto zwraca się do niej z prośbą.
- A dzieci?
- Dzieci mówią po polsku doskonale. Od lat sześciu mają tylko polskie nauczycielki. Starsza, Irena, ma nawet niedługo do nas przyjechać, aby poznać nasze stosunki, a zwłaszcza zwyczaje ludowe.
- Czy pani Curie-Skłodowska jest dobrą matką?
- Ach, może za dobrą nawet. Poświęca swoim córkom za wiele czasu; interesuje się nawet ich najdrobniejszymi sprawami. Zresztą, po śmierci ukochanego męża nie pozostało jej nic więcej, prócz dzieci i nauki”.
          Cóż zresztą może być „więcej” niż rodzina i dobra praca zawodowa? Laureat nagrody Nobla Albert Einstein zaznaczał: „Pani Curie była – ze wszystkich ludzi w świecie – jedynym nie zepsutym przez sławę człowiekiem”. Była w ogóle osobą  szlachetną i zacną, świadomie akceptującą  czystość i surowość  obyczajowości staropolskiej, której zasadniczą ideę wyraził bardzo trafnie poeta i filozof Jan Kochanowski: „Dwie rzeczy człowieka szlachcą: dobre obyczaje a rozum. Obyczaje z cnót pochodzą, a rozum z nauk; obiedwie rzeczy w sobie mieć rzecz nieprzepłacona jest człowiekowi. Ale jeśli przy jednej tylko masz zostać, raczej przy cnocie niż przy nauce zostań, bo nauka bez cnoty, jako miecz u szalonego, i sobie i ludziom szkodzi; cnota zaś dobrze sama będzie chwalebna i pożyteczna”… Gdy zaś cnota i mądrość w jedno się łączą – jak w przypadku Marii Skłodowskiej – budzi to podziw w jednych, a złość jadowitą w drugich. Jak pisał Jan Kochanowski: „Jest rzecz niepodobna, wszystkim się podobać”, a już w szczególności ludziom marnym, lecz bardzo mocno kochającym samych siebie, jak to jest w większości przypadków gatunku homo sapiens.  
          Po śmierci męża Maria Curie mimo całej swej dzielności i prawości czuła się jednak zupełnie bezradna w obliczu zła. Tłum nie mógł jej wybaczyć ani genialności, ani zacności. Zawistni współpracownicy, podła prasa wciąż szukała przysłowiowej „dziury w całym”, a gdy to się, mimo „najlepszych chęci” nie udawało, zaczęto tworzyć tzw. „fakty prasowe”. Jakże ostro i bezwzględnie tępiono tę kobietę! Wiadomo, „w kwestiach dotyczących moralności łatwo jest i przyjemnie – jak długo osądza się postępowanie innych lub wyraża się opinie o postępowaniu w ogóle – trwać niezłomnie przy ideale” (Bronisław Malinowski). Zawsze łatwiej jest potępić kogoś za domniemane wykroczenia niż siebie samego za rzeczywiste. Brukowa prasa francuska od pewnego czasu zaczęła zarzucać Marii  domniemany romans z Paulem Langevinem, wybitnym fizykiem, któremu jednak nie wiodło się w życiu rodzinnym, i który niekiedy prosił o radę w sprawach bieżących wdowę po swym nauczycielu i przyjacielu Piotrze Curie. Wrzawa gazeciarskiego łajdactwa sięgnęła szczytu w 1911 roku, kiedy Skłodowska miała otrzymać drugą nagrodę Nobla, tym razem w zakresie chemii (opublikowała bowiem szereg prac, dotyczących chemicznych i fizycznych właściwości polonu i radu oraz metod wyodrębniania, oczyszczania i pomiaru aktywności pierwiastków promieniotwórczych). Niektórzy zawistni, lecz mniej zdolni rywale  znakomitej badaczki posunęli się do takiej nikczemności, iż pisali listy do Komitetu Noblowskiego z oszczerstwami i żądaniem nieprzyznawania jej nagrody za rzekome „niemoralne czyny”. Aż  pani Maria, nie poniżając się do polemiki z prostakami, wystąpiła w prasie z listem, w którym słusznie skądinąd stwierdzała, że „w nauce nie powinniśmy się interesować ludźmi, lecz faktami”. Nawet bowiem gdyby wybitny uczony uległ chwilowo jakiejś ludzkiej słabości, to i tak dla przyszłych pokoleń ważne byłyby wzloty jego myśli, a nie upadki jego uczuć czy poglądów. Profani w ogóle nie powinni zabierać głosu na jego temat, dla lokaja bowiem i tak nie ma bohatera. „Nauka jest wolna od wartościowań nie dlatego, że miałyby jakoby nie istnieć żadne obiektywne wartości, czy też żadne ścisłe, bezpośrednio zrozumiałe hierarchiczne powiązania między nimi, lecz dlatego, że po to, aby zachować swój przedmiot, musi ona abstrahować w sposób arbitralny od wszystkich wartości, tym bardziej zaś od wszystkich szczególnych celów woli Boga, ludzi, grup, partii” (Max Scheler, Teoria światopoglądów).
         W końcu fala „gniewu ludu” opadła, tłum i wyraziciele jego gustów dziennikarze musieli się pogodzić z faktem istnienia obok siebie prawdziwego geniusza, a nawet zaczęli się przymilać do niego. Bądź co bądź ta „rozpustna Polka”, jak ją „szarmancko”  nazywały niektóre gazety paryskie, była dumą Francji przed światem, pozyskując dla tego państwa w ciągu kilku lat dwie nagrody Nobla. Co prawda, nowa fala plotkarstwa i nieokrzesanego zainteresowania życiem prywatnym uczonej ponownie wezbrała w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku, kiedy to opublikowano mnóstwo artykułów, powieści, filmów, dramatów, dorabiających  pani Skłodowskiej „gębę” emancypowanej sufrażystki, zdradzającej rzekomo męża z jego przyjacielem i narzekającej na własne dzieci jako na czynnik utrudniający uprawianie „wolnej miłości”. Trudno o bardziej nikczemne i fałszywe zmyślenia, kłamstwa i przeinaczenia, ale ponieważ takie było w tym czasie „zapotrzebowanie społeczne”, spreparowano szereg najwstrętniejszych, najpodlejszych „dzieł sztuki”, ukazujących Skłodowską w krzywym zwierciadle literackich i filmowych alfonsów, sprzedających za judaszowskie srebrniki godność nie żyjącej już, zacnej i poważnej kobiety. Tego rodzaju skandalizujące publikacje ukazują się zresztą w Polsce do dziś, a „katolicki” czytelnik chętnie łyka te obrzydliwe wydzieliny zapijaczonych dziennikarskich prostytutek.
                                                              ***
               Jako wymowny szczegół sylwetki etycznej Marii Skłodowskiej – Curie przypomnijmy okoliczność, że była ona nie tylko autorką odkryć naukowych, ale też wynalazczynią  szeregu konstrukcji technicznych, z których ani jednej nie opatentowała i za które nie otrzymała żadnego honorarium, przekazując wszystkie swe idee bezinteresownie i nieodpłatnie ludzkości, aby mogły one służyć tejże ludzkości dobru. Uważała, iż myśl Rogera Bacona o tym, że „nauka powinna  uwolnić człowieka od męczącej pracy”, jest jaknajbardziej słuszna.Pobieranie zaś pieniędzy za wkład w realizację tej misji wydawało się jej odpychające pod względem moralnym.
           Tak piękna postawa etyczna w przypadku Marii Skłodowskiej była widocznie zjawiskiem pochodnym, logicznie niejako wynikającym z jej światopoglądu chrześcijańskiego. W jej wielkim umyśle harmonijnie współżyły ze sobą głęboka wiara i rozległa wiedza. Wbrew bowiem usilnie krzewionym stereotypom między religią a nauką nie ma sprzeczności; tylko płytka wiara i płytka wiedza przeczą sobie nawzajem; głęboka zaś wiara i głęboka wiedza tworzą nierozerwalną i harmonijną całość światopoglądową. Jak trafnie zauważał Alfred Adler, „nie ma nauki, która nie musiałaby znaleźć ujścia w metafizyce”. Tylko dla pedantów czepiających się słów i pozorów, gdyż nie uświadamiających sobie zasadniczej ubogości mowy ludzkiej, nie mogącej wyrazić najsubtelniejszych tworów ducha, wszędzie przezierają sprzeczności, nie pozwalające im nigdy ujrzeć jasno głębi życia duchowego. Michel Chevreul, współtwórca chemii organicznej, pisał w książce „Historia wiedzy chemicznej”: „Gdyby kiedykolwiek ktoś twierdził, że dzisiejsza wiedza prowadzi do materializmu, to ja spędziwszy długie swoje życie wśród książek i w laboratoriach chemicznych w celu poszukiwania prawdy, uważałbym za obowiązek zaprotestować przeciw takim poglądom… Gdyby ktoś powiedział, że nie ma Boga, czułbym się dotknięty w swoich uczuciach jako człowiek i jako uczony”… Ale oczywiście nie chodzi o to, czy ktoś czuje się dotknięty,   durnie ciągle się czuja „dotknięci” i „obrażeni” przez  świat, choć  to nie inni, lecz  ich własna głupota najbardziej ich „obraża”.
           Wracając wszelako do meritum sprawy powinno się przyznać, iż   szereg  znakomitych ludzi nauki harmonijnie łączył w swych poglądach  na świat wiedzę i rozum pozytywny z filozofią metafizyczną, nie ogłaszając oczywiście adwersarzy materialistycznych za „głupców”, ponieważ, jak wiadomo, mądry idealista ma więcej wspólnego z mądrym materialistą niż z głupim idealistą.  Sir Alexander Fleming (1881-1955),wynalazca penicyliny, pisał:„Fizyka dzisiejsza stwierdza, że świat fizyczny bierze początek w akcie stwórczym i bynajmniej nie jest czymś, co się samo stworzyło i co nie posiada początku”. Twórca genetyki, genialny Czech, ksiądz  Jan Grzegorz Mendel (1822-1884) ułożył ongiś następującą dla siebie modlitwę: „Daj mi poznać, Panie, swoje drogi i okaż mi ścieżkę swoją;  prowadź mnie drogą swojej prawdy i ucz mnie, bo jesteś Bogiem mojego ocalenia i Ciebie codziennie wypatruję”… Jedną  przecież z dróg poznania Boga stanowi poznawanie Go prze Jego stworzenie, czyli przez rzeczywistość naturalną. Franz Dessauer, wybitny astrofizyk, zanotował: „Boże Wszechmogący, wyznajemy dziś przed Tobą, że dotarliśmy do granic ludzkich możliwości i ludzkiego poznania! I oto stajemy pokorni wobec pytań o sens życia, zaczynając od nowa zmagania o poznanie Ciebie – odwieczna i święta tajemnico ziemi, nieba i ludzkiego serca”… Trafnie tedy i głęboko fizyk atomowy Leprinc Riucuert w książce pt. „Równość i cywilizacje” (1958) wyznawał: „Dla nas chrześcijański światopogląd, tak harmonijny i uniwersalny, doskonale się godzi z postępem świata i uczony chrześcijański może świetnie się rozwijać jednocześnie jako uczony i jako chrześcijanin… Nasz wybór jest również rozumny, myślę nawet, że rozumniejszy niż inne możliwe postawy”… Zdania powyższe dokładnie odzwierciedlają także postawę światopoglądową Marii Skłodowskiej-Curie, genialnej uczonej i przekonanej katoliczki.
                W okresie po pierwszej wojnie światowej Maria Skłodowska kontynuowała badania naukowe i wykłady na Sorbonie, brała czynny udział w licznych kongresach naukowych, na których reprezentowała naukę francuską i wypowiadała nieraz idee, które potwierdzał dopiero późniejszy rozwój nauki. Tak np. w 1912 roku wyraziła myśl, że możliwe jest istnienie takich cząsteczek elementarnych, które są pozbawione ładunku elektrycznego i których bieg pozostanie prosty nawet w obecności silnego pola elektromagnetycznego lub magnetycznego. Te słowa wielu renomowanych mężów nauki zaskoczyły, ale minęło parędziesiąt lat i Ernest Rutherford eksperymentalnie odkrył istnienie neutronów.
                                                                       ***
           Maria Curie była w swoim czasie najsłynniejszą kobietą świata. Nie tylko nie była jednak  z tego dumna, lecz czuła się nawet   nieco zakłopotana , ponieważ zdawała sobie sprawę z okoliczności, jak marną rzeczą jest sława i jak krótka bywa ludzka pamięć o ich dobroczyńcach.
        We wspomnieniach Ewy Curie znajdujemy stwierdzenie, że sława w niczym nie zmieniła stosunku Marii do tejże sławy. Nie zdołała nigdy opanować wręcz fizjologicznego lęku przed tłumem, ani nieśmiałości sprawiającej, że lodowaciały jej ręce i zasychało w gardle, gdy stawała w obliczu gromady ludzkiej.  Nigdy też nie uległa zmianie jej całkowita niezdolność do wywyższania się, ani do poniżania kogokolwiek. „Tak jestem daleka od was – pisała do córki Ewy – i tyle mnie spotyka hołdów, których nie mogę ani lubić, ani cenić, bo mnie męczą, - więc też mi dzisiaj trochę smutno. W Berlinie tłum zebrany na peronie dworcowym entuzjastycznie witał boksera Dempsey’a, który wysiadł z tegoż pociągu, co i ja. Wydawał się bardzo rad z tego, a ja się zastanawiałam, czy w gruncie rzeczy jest wielka różnica między entuzjazmem dla Dempsey’a a dla mnie. Myślę, że w ogóle entuzjazm tego rodzaju jest niewłaściwy sam przez się, bez względu na to, do kogo się odnosi. Nie wiem jednak, jak należałoby postępować w takich przypadkach”… Podczas przyjęcia w Pałacu Elizejskim u prezydenta Republiki jakaś pani podchodzi do Marii Skłodowskiej i pyta;
- Czy życzy pani sobie, abym ją przedstawiła królowi Grecji?
- Nie widzę potrzeby – odpowiada uczona spokojnie. Spostrzegła się jednak, że pani, która do niej przemawia, jest żoną prezydenta, więc poczerwieniawszy dodaje szybko:
- Ależ naturalnie, to tylko od pani zależy….
               To nie była świecka dama, głupia i przywiązana jak sroka do blichtru, błyskotek i konwenansów. To był człowiek czynu i myśli, piękne uosobienie prawdziwego człowieczeństwa. Nie mogło być inaczej, praca bowiem i nauka ściśle przynależą do siebie. Ewa Curie pisze: „Niestrudzona, zadziwiająca, przerażająca niemal pracowitość! W „wolnych chwilach” Maria pisze artykuły naukowe, książki. Rozprawę o izotopach, krótką, wzruszającą biografię Piotra Curie, nowe opracowanie cyklu swych wykładów. Te lata płodnej i świetnej pracy są także okresem tragicznych, bohaterskich zmagań. Pani Curie jest zagrożona ślepotą. W roku 1920 lekarze jej oznajmili, że zaćma na obu oczach stopniowo otoczy ją mrokami nocy. Nie dała poznać po sobie rozpaczy. Spokojnie uprzedziła córki o tym nieszczęściu, od razu je pocieszając, że za dwa – trzy lata będzie można dokonać operacji. Do tego czasu – przez wszystkie miesiące strasznego oczekiwania zmętniałe soczewki oczne coraz gęstszą mgłą oddzielać ją będą od świata i od pracy. Powoli, stopniowo Maria przezwyciężyła zły los. Dzięki grubym szkłom okularów widzi prawie normalnie, może się swobodnie poruszać, nawet prowadzić samochód. W laboratorium znów podejmuje najsubtelniejsze pomiary i doświadczenia. Ostatni to cud pełnego cudów życia: Maria zmartwychwstaje z ciemności, odzyskuje dość światła na to, aby pracować, pracować do końca”…
            Przy tak olbrzymim dorobku życiowym Skłodowska była przekonana, że „zmarnowała” swe życie. „Byłam głupia, jestem głupia, będę głupia, lub – żeby wyrazić to innymi słowy – nigdy nie miałam szczęścia, nie mam go i nigdy nie będę miała” – ze szczyptą goryczy wyznawała w jednym z listów. Ale trzeba pamiętać, że gorycz leży na dnie każdego życia ludzkiego, najwięcej zaś jej jest w końcu życia „słodkiego’ i „szczęśliwego”. Nie od dziś bowiem wiadomo, że wszystko jest marnością i wiatrem ulatującym na wietrze.
            Ludzie o wybitnej inteligencji są z reguły niewrażliwi na pospolite przyjemności życiowe i choć niekiedy tychże, jak to  ludzie, pożądają, to jednak jakaś wyższa siła chroni ich przed uleganiem tego rodzaju pokusom. „Człowiekowi wykształconemu niełatwo już zdobyć się na autentyczne współradowanie się przyjemnościami związanymi z obyczajami prostego ludu, np. radością z hałaśliwej muzyki itp.; rodzaje zmysłowej przyjemności i przykrości zwierząt są dla nas przeważnie obce i współodczuwanie nie chce tutaj działać” (Max Scheler, Istota i formy sympatii). Fakt, że Maria Skłodowska nie była, w przeciwieństwie do wielu  innych kobiet, zorientowana na przeżywanie tzw. przygód życiowych, wynikało więc z jej ogromnej inteligencji, ale być może także częściowo z jej lekkiej zamkniętości w sobie, tak obcej i niezrozumiałej dla człowieka stadnego, z natury kolektywistycznego i ludycznego. Wszystkie zdjęcia M.Skłodowskiej ukazują piękną, harmonijną i proporcjonalną twarz o delikatnych, zawsze ściśnionych ustach, a przecież zamkniętość w sobie manifestuje się zawsze właśnie w zaciśniętych wargach. Wypada również zaznaczyć, iż osoby o rozwiniętym intelekcie bywają raczej niezależnie usposobione i instynktownie unikają uczuciowego uzależnienia się od kogokolwiek, a już szczególnie od zdania innego człowieka, nawet najbardziej ukochanego. Polegają najczęściej na własnym prawym sumieniu, rozumie i poczuciu obowiązku, zachowując do świata dość daleki dystans, graniczący z odosobnieniem i osamotnieniem. Można to zrozumieć. „Jeśli bowiem czyjeś poczucie własnej wartości jest zależne od dawania lub otrzymywania miłości, to tym samym jest ono budowane na fundamencie, który jest zbyt mały i zbyt chwiejny. Zbyt mały, ponieważ pomija nazbyt wiele wartości związanych z osobowością, i zbyt chwiejny, ponieważ zależy od zbyt wielu czynników  zewnętrznych, choćby takich, jak znalezienie odpowiedniego partnera. Poza tym prowadzi do emocjonalnej zależności od uczuć i uznania ze strony innych ludzi, czego wynikiem jest poczucie bezwartościowości, jeśli tylko nie jest się kochanym lub docenianym” (Karen Horney, Nowe drogi w psychoanalizie).
                                                                  ***
              Maria Skłodowska nieraz przyjeżdżała do Polski, pomagała zakładać tu podstawy organizacyjne dla rozwoju fizyki atomowej; chętnie dzieliła się swą olbrzymią wiedzą z naukowcami polskimi. Nie zatraciła też polskiego poczucia humoru. Bawiąc w Warszawie z okazji położenia kamienia węgielnego pod Instytut Radu, rozmawiała z ówczesnym prezydentem   Stanisławem Wojciechowskim. Wspominali dawne czasy, kiedy byli jeszcze studentami w Paryżu i wspólnie działali w organizacjach młodzieżowych.
- Pamięta pani jasiek, który mi pani pożyczyła na drogę, gdy jechałem do kraju w tajnej misji politycznej? – pyta prezydent. – Ogromnie mi się wtedy przydał…
- A jakże – odpowiada z uśmiechem wielka uczona. – Nawet pamiętam, że pan zapomniał mi go zwrócić…
            Maria Skłodowska była nie tylko dwukrotną laureatką nagrody Nobla (tę nagrodę otrzymała także jej córka Irena Joliot-Curie), ale również kawalerem kilkunastu złotych medali, najwyższych odznaczeń naukowych Anglii, Niemiec, Belgii, Rosji, Szwajcarii.
                                                                          ***
           Lata jednak mijały i zbliżał się kres podróży ziemskiej także tej mądrej, wspaniałej Polki. We wspomnieniach jej córki Ewy Curie czytamy zdania pełne dramatyzmu: „Tragiczny pośpiech przygotowań. Marii nie wolno już przyjmować nikogo prócz najbliższych. Złamie jednak ten zakaz, w sekrecie wezwie do siebie swą współpracownicę, panią Cotelle: „Proszę starannie przechować aktyn do mego powrotu. Liczę na panią, że wszystko będzie w porządku! Po wakacjach zabierzemy się znów do tej pracy”…
        Gorączka podnosi się powyżej czterdziestu stopni. Nie można tego ukryć przed Marią, która – z dokładnością uczonej – zawsze sama sprawdza termometr. Nie mówi prawie nic, ale strach maluje się wyraźnie w jej pobladłych oczach. Profesor Roch, na gwałt wezwany z Genewy, porównuje wyniki badań krwi z kilku ostatnich dni. Stwierdziwszy, że liczba krwinek zarówno czerwonych, jak białych, zmniejsza się raptownie, stawia rozpoznanie anemii złośliwej o przebiegu piorunującym. (…) Zaczyna się straszliwa, okrutna walka, która się nazywa „łagodną śmiercią”, a która jest dzikim zmaganiem się ciała z przemocą, jakiej ono nie chce ulec. Przy boku matki Ewa inną toczy walkę: do świadomości Marii, ciągle zupełnie przytomnej, myśl o śmierci jeszcze nie dotarła…
          Trzeciego lipca rano pani Curie ma po raz ostatni siłę sama spojrzeć na termometr, trzymany w drżącej, chwiejnej dłoni. Widzi nagły spadek temperatury, który zawsze zwiastuje koniec, i uśmiecha się radośnie, bo Ewa ją zapewnia, że to znak poprawy, że teraz już jej stopniowo będzie coraz lepiej. Z namiętnym akcentem nadziei i chęci do życia mówi, patrząc przez szeroko otwarte okno na góry skąpane w słonecznych blaskach: „To nie lekarstwa mi pomogły, ale te góry – ta przestrzeń – powietrze”…
         Ostatnie jej chwile zdradzają przerażającą odporność i siłę tej kobiety, która tylko na pozór zdawała się wątła. Serce nie przestaje bić i uparcie, niestrudzenie kołacze się w ciele, z którego ciepło odpływa. Przez szesnaście godzin doktor Piotr Lowys i Ewa trzymać będą te lodowate ręce – jeszcze nie martwe, chociaż już nie żywe. Dopiero o świcie dnia następnego, gdy słońce zaróżowi śnieg na górach i rozpocznie swą wędrówkę po cudownie czystym niebie, gdy wspaniały blask poranka rozświetli pokój i łóżko, dotknie zapadłych policzków i szarych oczu, już bez wyrazu, już przez śmierć zeszklonych, zatrzyma się to serce – nareszcie.
         W obliczu tych zwłok nauka raz jeszcze głos zabierze. Nietypowe objawy choroby, badania krwi, dające obraz inny niż w normalnych anemiach złośliwych, wskażą na prawdziwego zabójcę: rad. „Pani Curie może być zaliczona do ofiar długotrwałego działania ciał promieniotwórczych, które odkryła wraz z mężem” – napisze profesor Regaud”.
           W piątek, dnia 6 lipca 1934 roku, w południe, bez żadnych przemówień, bez delegacji, tylko w obecności najbliższych i przyjaciół złożono zwłoki pani Skłodowskiej-Curie w grobie rodzinnym na cmentarzu w Sceaux. Jej trumna stanęła przy trumnie Piotra Curie. Brat i siostra rzucili na nią garść ziemi  przywiezionej z Polski. Na kamiennej płycie umieszczono krótki napis: „Maria Curie-Skłodowska 1867-1934”. Później ciało genialnej uczonej przeniesiono do paryskiego Panteonu, miejsca wiecznego spoczynku najznakomitszych  ludzi Francji. Po latach jej imię zostało uwiecznione jeszcze w ten sposób, że naukowcy rosyjscy nadali je jednemu z kraterów na niewidocznej stronie Księżyca, znajdującemu się w sąsiedztwie krateru Ciołkowskiego, innego polskiego geniusza zasłużonego dla ludzkości.
                                                                     ***




                                                      PIOTR  CZYRWIŃSKI
                                                  Od  atomu  do  śnieżynki

              Był synem znakomitego uczonego w dziedzinie zootechniki Mikołaja Czyrwińskiego (1848 – 1920), o którym opowiemy w ostatnim rozdziale naszej książki. Urodził się w miejscowości Pietrowskoje – Razumowskoje (obecnie w granicach stolicy Rosji) 26 stycznia 1880 roku. W Moskwie ukończył gimnazjum, a następnie (1902) studia w zakresie geologii na Uniwersytecie Św. Włodzimierza w Kijowie. Należał do grona bardzo licznych młodych ludzi polskiego pochodzenia, którzy studiowali w prastarym mieście stołecznym Rusi-Ukrainy. „Głos Młodych” , organ młodzieży filareckiej w Petersburgu, w 1914 roku podawał, iż w Kijowie studiowało wówczas około dwóch tysięcy Polaków: 700 – na uniwersytecie, 450 – na politechnice; 250 – w instytucie handlowym; 98 – na wyższych kursach żeńskich; 50 – w żeńskim instytucie medycznym; 50 – w konserwatorium. Atmosfera duchowa w Kijowie sprzyjała wówczas szybkiemu rozwojowi intelektualnemu i dojrzewaniu młodzieży akademickiej.
           Po studiach Piotr Czyrwiński przez dłuższy czas prowadził geologiczne badania terenowe na terenie Cesarstwa Rosyjskiego, w szczególności zaś na Uralu i Syberii. Wynikiem tych badań były liczne wartościowe rozprawy i sprawozdania z zakresu mineralogii, petrografii, geochemii, paleohydrogeologii. Jako pierwszy w Rosji i jeden z pierwszych na świecie Piotr Czyrwiński ustalił (1909) dokładny skład chemiczny i fizyczny (atomowy) wielu granitów, substancji magmatycznych oraz kuli ziemskiej w całości (1919). Wyjaśnił również pochodzenie wielu pokładów rud żelaznych, fosforytów, tufów, soli potasu. Dokonał pewnego wkładu do atomistyki jako nauki teoretycznej.
                                                                    ***
         Jak wiadomo, teoria, głosząca, że wszystko jest zbudowane z maluśkich, niepodzielnych cząstek  opracowana została w V wieku p.n.e. przez greckich myślicieli Leukipposa i Demokryta. Sam wyraz „atom” jest hellenizmem i znaczy dosłownie „niepodzielny”. Dopiero wszelako w XVII wieku teoria o atomowej strukturze materii doczekała się doświadczalnego potwierdzenia w procesie eksperymentów laboratoryjnych przeprowadzonych przez uczonego angielskiego Johna Daltona, który dowiódł m.in., że każda substancja składa się z atomów, a wszystkie atomy substancji prostej ważą tyle samo. Kiedy dwie substancje proste łączą się, liczba atomów wiążących się ze sobą pozostaje w ustalonej proporcji i tworzą określoną  strukturę. W 1911 roku Ernest Rutherford opracował teorię o tzw. planetarnej strukturze samego atomu, który jest zbudowany w ten sposób, że wokół dodatnio naładowanego jądra krążą elektrony o ujemnym potencjale. Później okazało się, że jądro składa się zarówno z  dodatnio naładowanych protonów, jak i obojętnych neutronów. Proton i neutron charakteryzują się niemal identyczną masą, a każdy z nich jest 1800 razy cięższy od elektronu. Ustalono istnienie 92 naturalnych pierwiastków, zbudowanych z atomów zawierających od jednego do 92 protonów, a liczbę protonów nazwano liczbą atomową danego pierwiastka.
          Niektóre pierwiastki naturalne  występują w przyrodzie tylko w związkach chemicznych; na przykład sód jest metalem, który tak łatwo łączy się z innymi pierwiastkami, że nie sposób go znaleźć w postaci czystej. Występuje więc powszechnie w połączeniu z chlorem w formie chlorku sodowego, czyli soli kuchennej. Atomy danej cząsteczki mogą być ze sobą powiązane na różne sposoby na skutek wymiany bądź dzielenia się wspólnymi elektronami. Do odkrycia tych i wielu innych prawidłowości naukowych sama fizyka dojść nie mogła; dopiero na styku szeregu różnych nauk, takich jak chemia, mineralogia, petrografia, biologia ludzkość powoli, krok po  kroku  poznawała tajemnice świata przyrody, a postęp w tej dziedzinie był skutkiem ogromnego wysiłku i współpracy setek wybitnych badaczy w zakresie różnych nauk przyrodniczych, pracujących w wielu różnych krajach. A badania nad strukturą otaczającego nas świata stanowią jedną z najważniejszych sfer aktywności poznawczej człowieka, i trwają nadal, przy czym nic nie wskazuje na bliskie zakończenie tych prac.
                                                                      ***
          Zauważalny wkład do tych badań wniósł swego czasu Piotr Czyrwiński,  od roku 1909 profesor Uniwersytetu Dońskiego w Nowoczerkasku. Był nie tylko pracowitym działaczem na niwie bezpośrednich badań terenowych, znakomitym analitykiem i teoretykiem, jak również utalentowanym nauczycielem akademickim i autorem doskonałych podręczników akademickich, jak np.  „Uczebnik hydrogeologii” (1922), czy„Kurs miestorożdienij poleznych iskopajemych”  (t.1 – 2, 1926).
         W Nowoczerkasku P. Czyrwiński przepracował z górą trzydzieści lat. Jego zainteresowania naukowe posiadały dość rozległy wachlarz, w każdym bądź razie do dziś zachowują swą merytoryczną wartość teksty z zakresu fizyki i chemii, petrografii i mineralogii, geochemii i paleohydrografii, nauki o kopalinach i historii nauki. Jeszcze będąc młodym uczonym, jak zaznaczyliśmy powyżej, w 1909 roku jako pierwszy w skali powszechnej ustalił  dokładny skład chemiczny, mineralny i atomowy granitów oraz  wielu innych substancji o pochodzeniu magmatycznym, meteorytów, jak również kuli ziemskiej jako całości. Opisał też prawa krystalizacji rozmaitych gatunków minerałów oraz wyjaśnił pochodzenie szeregu pokładów rud żelaza, fosforytów, soli potasowych na terenie Imperium Rosyjskiego. Dzięki jego publikacjom prowincjonalny Uniwersytet Doński wypłynął na szerokie wody i stał się znany w szerokim świecie.
             Od pewnego czasu zauważalna część prac naukowych Czyrwińskiego była poświęcona teorii struktur, mianowicie badaniom nad śniegiem, czego wynikiem była nowatorska monografia wydana w 1931 roku w Rostowie nad Donem pt. „Śnieg i sniegozadierżanije”. Obok zagadnień technicznych i gospodarczych uczony poruszał też kwestie filozoficzno-teoretyczne, a czynił to m.in. zastanawiając się nad procesami krystalizacji, zachodzącymi w przyrodzie nieożywionej, w tym podczas kształtowania się płatków śniegu. Wydaje się, że przepiękny kształt i budowa śnieżynek są determinowane przez krystaliczną strukturę lodu. Tworzące lód molekuły wody składają się z dwóch kationów wodoru H+ oraz jednego anionu tlenu O--. Wodór H+ , oddający tlenowi swój jedyny elektron, staje się przez to  „gołym” jądrem atomowym, a więc cząstką, która jest tysiąc razy mniejszą niż cały atom. Jeśli przedstawić molekuły wody w kształcie ciał okrągłych, kulistych, to można uważać, że każda z nich stanowi jakby nieco zwiększony atom tlenu, do którego zostały na pewną głębokość wciągnięte dwa jądra H+. Dlatego nad powierzchnią kuli zjawiają się nad znajdującymi się kationami dodatnio naładowane odcinki, a para elektronów nabytych przez atom tlenu nadaje dwom innym odcinkom ujemny ładunek elektryczny. Tworząc kryształy lodu molekuły przyciągają się do siebie nawzajem odmiennie naładowanymi „krańcami”, tak iż u każdej z nich zjawiają  się cztery „sąsiadki”. W ten sposób kryształ staje się sześcianem z kątami mierzącymi dokładnie 120 stopni. Cała struktura jest dość pulchna i porowata, dlatego lód pływa na wodzie. W zależności od warunków zewnętrznych (wiatr, elektryzacja powietrza, wilgotność, zanieczyszczenia elektromagnetyczne) śnieżynki nabywają  różnego kształtu.
           Chociaż symetria wszystkich śnieżynek jest zasadniczo podobna, to jednak ich kształt i makrobudowa, nie mówiąc o wymiarach, bywają nad wyraz urozmaicone. Jednym z pierwszych badaczy tych ulotnych obiektów przyrody był słynny francuski filozof, fizyk i matematyk Renatus Cartesius (Rene Descartes 1596 – 1660), który w 1637 roku podał ich dokładny opis. W XIX – XX w. szereg uczonych amerykańskich i japońskich poświęcił swe życie badaniu śnieżnych kryształów. W. Bentley wydał nawet album pt. „Snow crystalls”,  zawierający  2000 cudnych zdjęć śnieżynek.
          W Rosji profesor P. Czyrwiński przez kilka lat usiłował ustalić zasady symetrii śnieżynek, przy czym wyodrębnił i dokładnie opisał 246 ich odmian, które występowały na terenie Leningradu. Natomiast na globalnym biegunie chłodu, na stacji antarktycznej Wostok, występuje kilkanaście unikatowych szczególnych odmian śnieżynek, będących lodowymi krysztalikami w kształcie cieniutkich ostrych igiełek, których długość oscyluje między 0,02 do 2 mm. Każda taka  igiełka  ma kształt sześciokątnego słupka zaostrzonego z obydwu stron. Ale mimo zasadniczej zbieżności form podstawowych także owe polarne śnieżynki są zawsze niepowtarzalne i żadna z nich nie bywa w stu procentach identyczna z innymi.
        Obok harmonijnie ukształtowanych krysztalików spotyka się zresztą nieraz okazy zniekształcone i „okaleczone” na skutek zderzenia się ich ze sobą w procesie spadania na ziemię. Wbrew pozorom badanie symetrycznych struktur śnieżynek wcale nie jest pustym i jałowym zajęciem zwariowanych uczonych, może ono prowadzić do daleko idących wniosków filozoficznych, dotyczących także symetrii, ładu i harmonii zarówno mikroświata, jak i makroświata, w tym układów słonecznych i galaktycznych.
            Woda atmosferyczna, znajdująca się przy temperaturach dodatnich na przedmiotach ziemskich, podczas spadnięcia temperatury poniżej zera zamarza i przekształca się w lód. Niekiedy zamarzają kropelki rosy, stając się kulkami o średnicy od jednego do kilku milimetrów. Częste są przypadki zamarzania kropel wody deszczowej na gałęziach drzew, na przewodach  linii elektrycznych. Pokrewne zjawisko o doniosłym znaczeniu dla energetyki, transportu, rolnictwa, leśnictwa i innych dziedzin gospodarki stanowi zmasowane oblepianie mokrym śniegiem obiektów naturalnych lub technicznych i tegoż śniegu następnie zamarzanie. To zjawisko powoduje nierzadko dewastacje lasów iglastych, jak też drastyczny wzrost awaryjności w transporcie samochodowym z powodu zmniejszenia widoczności zarówno sygnalizacji, jak i podmiotów ruchu drogowego, oraz  nasilenie destrukcji linii energetycznych pod ciężarem oblodzenia, które na przedmiotach ściśle jest powiązane z właściwościami samych przedmiotów, np. cienkie nicie są czułe na przymrozek, ale nie pokrywają się szronem radialnym. Wszystkie te szczegóły powinno się badać i wyciągać z ustaleń teoretycznych wnioski praktyczne.
                                                                   ***
         Niejako na marginesie przypomnijmy o jednej z wielu niesprawiedliwości, popełnianych przez zachodnich historyków w stosunku do nauki słowiańskiej. Pionierem ściśle naukowych i dokładnych badań nad konstrukcją śnieżynek był uczony polskiego pochodzenia Jan Dogiel, który jako pierwszy w 1873 roku ustalił pochodzenie szkieletowych form tych cząsteczek (J. Dogiel: „Ein Mittel die Gestalten der Schneefloecken kuenstlich zu erzeugen”. In „Melanges phys. et chem. de  l’Academie de St. Petersbourgh”, vol. IX, 1873). Dopiero w 1888 roku tego samego odkrycia dokonał Otto Lehman, uczony niemiecki (O. Lehman: Molekularphysik, 1888), któremu też przez nieporozumienie wciąż się przypisuje autorstwo tego odkrycia.
                                                                       ***
              Od roku 1943 Piotr Czyrwiński pełnił obowiązki profesora mineralogii Uniwersytetu Permskiego, kontynuując nadal badania w zakresie fizyki, krystalografii, geologii i nauk pokrewnych. W 1953 wydano w Charkowie jego fundamentalne opracowanie „Srednij chimiczeskij sostaw gławnych minerałow izwierżionnych, metamorficzeskich i osadocznych porod”. W tym też czasie badacz zwrócił uwagę na zagadnienie pochodzenia, struktury i składu chemicznego meteorytów. Nie zdążył jednak doprowadzić tych badań do finału i zakończył pracowite życie w Permie 21 czerwca 1955 roku. Dopiero po dwunastu latach wydano na podstawie rękopisu jego ostatnie kapitalne dzieło  o meteorytach,   dotychczas jedno z najcenniejszych opracowań w tej dziedzinie wiedzy w skali europejskiej.
          Spośród wielu poważnych publikacji profesora Piotra Czyrwińskiego przypomnijmy tu bodaj najważniejsze: „Uczebnik hydrogeologii” (pierwsze wydanie 1922, następnie wielokrotnie wznawiany świetny podręcznik akademicki); „Kurs miestorożdienij poleznych iskopajemych” (1926, dwa tomy, kilkakrotnie wznawiany podręcznik akademicki); „Śnieg i sniegozadierżanije” (1931); „Srednij chimiczeskij sostaw gławnych minerałow izwierżiennych, metamorficzeskich i osadocznych porod” (1953); „Pallasyty, ich mineralno-chimiczeskij sostaw, położenije w riadu drugich meteorytow i woprosy ich proischożdienija” (1967).
                                                                     ***





                                             LEON  KOŁOWRAT - CZERWIŃSKI
                                                  Młodość, talent  i śmierć


              Lew  Stanisławowicz Kołowrat-Czerwiński (1884 – 1921) był wybitnym fizykiem, uczniem Marii Skłodowskiej i Włodzimierza Wernadskiego (patrz o Wernadskim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t.2.Rzeszów 1999). W twórczości naukowej był L. Kołowrat-Czerwiński czynny zaledwie nieco ponad dziesięć lat, lecz dzięki wspaniałemu talentowi badacza, energii, pracowitości i sumienności osiągnął szczyty wiedzy i był uważany za jednego z najwybitniejszych fizyków rosyjskich okresu około 1910 – 1920.
           W sposób dramatyczny na losach tego jakże zdolnego młodego człowieka zaciążyły takie cechy jego usposobienia jak bezwzględna przyzwoitość i bezkompromisowe prawdomówstwo. W połączeniu z wybitna inteligencją były to cechy nie do zniesienia dla miernego otoczenia, prowokujące paroksyzmy nienawiści do ich nosiciela ze strony przede wszystkim reprezentantów władzy, a to zarówno tej monarchicznej, jak i rewolucyjnej, „ludowej”, ustanowionej przez bolszewików w trakcie „rewolucji październikowej”. Los uczonych zresztą, jak zauważył Erazm z Rotterdamu w „Pochwale głupoty”, nigdy nie był łatwy. „Głodują filozofowie, marzną fizycy, pośmiewiskiem są astronomowie, pies kulawy nie baczy na dysputy subtelnie rozumujących mistrzów”. Bo to przecież ani władcy, ani motłoch nie lubią, by im mądrość wkładano do ich delikatnych uszu. A już szczególnie nie znoszą tego nosiciele jedynie słusznych poglądów i ideologii. Komuniści zaś, jak wiadomo, należeli do tej właśnie szczęśliwej odmiany gatunku Homo sapiens. Jak pisał Hans Magnus Enzensberger, byli to pasożyci, którzy wypisali na swych sztandarach hasło „Precz z pasożytami!”:
„der Parasit, der schräg gegenüber
Gross an die Wand malt:
Fortmit den Parasiten!”  
           A i poziom społeczności, w której przyszło Leonowi Kołowrat-Czerwińskiemu żyć, pozistawiał wiele do życzenia, był głęboko zdemoralizowany, choć jej demagodzy chętnie szermowali frazesami o ludzkiej wolności, sprawiedliwości społecznej, równości, braterstwie itp. bzdurnymi sloganami, mającymi służyć do mimikry złodziei i bandytów. „Niektóre pierwotne lub barbarzyńskie społeczności są bardzo uczciwe zarówno w mowie, jak i w składanych obietnicach czy dawanym słowie. Inne społeczności cechuje kompletne lekceważenie uczciwości. Kłamstwo i podstęp uważane są za środki pomyślnej realizacji własnych  interesów… Ludy uczciwe to na ogół ludy izolowane, niewojownicze, proste. Wojowniczość i siła rodzą przebiegłość i chytrość. To tylko na wyższym szczeblu cywilizacji gardzi się podstępem i nie uważa się go za popłatny” (William Graham Sumner). A i we względnie  rozwiniętych   społeczeństwach tylko elita moralna uważa, że uczciwość jest najlepszą postawą życiową; masy tego nie pojmują. Szczególnie dotyczy to większości krajów słowiańskich, które są głęboko skażone takimi schorzeniami społeczno-moralnymi, jak masowa nieuczciwość  i pijaństwo, zawiść i nikczemność, zakłamanie i małostkowy kundlizm, agresywna głupota i podła służalczość. O ile więc w okresie carskim Leon Kołowrat-Czerwiński był sporadycznie szykanowany, o tyle po objęciu władzy przez „lud pracujący” na czele ze znanego autoramentu komisarzami, zaczęło się dla niego pasmo nieustających prześladowań i poniżeń. Aż w końcu został zaszczuty na śmierć…
           Na początku lutego 1922 roku Włodzimierz Wernadski wygłosił przemówienie na posiedzeniu rady naukowej Instytutu Radu (rękopis przechowywany w Archiwum Akademii Nauk Rosji w Petersburgu, f. 518, z. 2, nr 4, s. 317 – 320), w którym m.in. powiedział: „Na zawsze odszedł od nas Leon Kołowrat-Czerwiński, który rozpoczął z nami wspólną pracę w 1912 roku. Bez reszty poświęcał się pracy nad radem, pracował nawet w domu, jako jeden z pierwszych był u pani Curie w Paryżu. Zginął w 1921 roku, nie wytrzymał trudnych warunków życia uczonego rosyjskiego, gdyż musiał jednocześnie wykonywać i delikatną pracę naukową, której nigdy nie porzucił, i pracę niewykwalifikowanego robotnika, w warunkach bardziej uciążliwych niż się gdy wykonuje tę pracę w czasach normalnych… Pan Leon nie wytrzymał w tych warunkach. Przeziębił się i następnie dogorywał przez kilka dni, gdyż stan zdrowotny organizmu był zniszczony. Nie  potrafiliśmy go uratować i zachować.
           Ta strata jest nie do powetowania. Ani jego wiedzy, ani jego doświadczenia nie odnowimy i nie odbudujemy. Jego śmierć zadała naszym wysiłkom tak straszliwy cios, ze długo jeszcze równowaga nie zostanie przywrócona.
           Praca osoby ludzkiej nie może być zastąpiona w sposób mechaniczny. Nauka zawsze się rozwijała dzięki wysiłkom swobodnych indywidualności. Jest ona wytworem wolnej osobowości i może się rozwijać jedynie wówczas, gdy osoba jest wolna od jakichkolwiek więzów zniewolenia. Zastąpić jedną osobowość przez inną nie da się. Gdy na swym posterunku umiera uczony, jego strata nie może być powetowana w żaden sposób”.
           W dalszym ciągu swych wywodów Włodzimierz Wernadski  nieraz powracał do śmierci swego ukochanego ucznia i młodszego kolegi, a w słowach swych wyrażał protest przeciwko barbarzyństwu nowo upieczonych pseudoelit bolszewickich, traktujących ludzi, nie wyłączając naukowców, jako przysłowiowy „nawóz dziejów”. „Uczony nie jest maszyną – mówił profesor – i nie jest żołnierzem armii, który wykonuje rozkazy, nie myśląc i nie rozumiejąc, do czego wykonanie tych rozkazów prowadzi i po co one są  wydawane. Organizacja pracy naukowej powinna ostro się  różnić od organizacji wojskowej, fabrycznej, partyjnej, kościelnej właśnie tym, że znajduje w niej wyraz wolny duch twórczej osoby ludzkiej oraz uświadamianie przez nią każdego kroku działań zbiorowych. Moralne znaczenie pracy naukowej w sposób szczególny powinniśmy sobie uprzytomnić właśnie teraz, gdy świadomość znaczenia moralności dla życia ludzkiego nieraz podawana bywa w wątpliwość.
          Musimy o tym pamiętać także dlatego, że żyjemy w czasach, jakich nigdy nie przeżywało dotąd żadne wykształcone społeczeństwo. Siedzimy oto tutaj i spokojnie omawiamy wielkie zagadnienia wiedzy, - niech nawet w trudnych warunkach, w kaich toczy się obecnie życie człowieka rosyjskiego, który nie pozwolił zdusić w sobie ludzkiej indywidualności. A przecież obecnie głód, ze wszystkimi jego budzącymi zgrozę przejawami łącznie z ludożerstwem, ogarnął miliony ludzi. Dane oficjalne mówią o 30 milionach, być może jest ich ponad 50 mln. Takiego nieszczęścia ludzkość nie doznawała nigdy. Jego skutki, być może, uniemożliwią podniesienie się kiedykolwiek naszego narodu”.
            Na marginesie dodajmy, że gdy w 1921 roku pod kierunkiem W. Korolenki powstał Wszechrosyjski Komitet Pomocy Głodującym, został on przez bolszewików rozpędzony, a jego działacze albo uwięzieni, albo rozstrzelani, albo przymusowo wysłani za granicę. Znany genetyk radziecki J. Filipczenko w książce „Puti ułuczszenija czełowieczeskogo roda. Jewgenika” (Leningrad 1924) pisał o procesach demograficznych w Rosji po rewolucji 1917 roku, mając na myśli skutki terroru i demoralizacji, celowo narzucanej krajowi przez komisarzy przysłanych z USraela: „Wielkim złem jest spadek urodzin, który szczególnie jaskrawie wyraża się obecnie wśród tych grup  ludności, w których można się domyślać koncentracji najbardziej pożądanych ze społecznego punktu widzenia predyspozycji dziedzicznych. Jest sprawą ewidentną, że jeśli sprawy tak będą iść i dalej, jeśli pierwiastki najlepsze będą się prokreować najsłabiej, a o wiele lepiej najgorsze, to proces ten rychło doprowadzi do obniżenia poziomu ogólnego danego narodu”. To przewidywanie się ziściło w całej rozciągłości. Przez wieki wykształcona naturalna elita olbrzymiego imperium została wymordowana, zagłodzona, zaszczuta, doprowadzona do stanu szczątkowego. Przeważnie zaś obca rasowo, bardzo wąska warstwa rządzącego elementu komunistycznego była zbyt nieliczna, by samodzielnie sterować tak ogromnym krajem, dopuściła więc do steru władzy mnóstwo osób spoza swego kręgu, bolszewickich chamów, roboli bez jakiejkolwiek kultury i tradycji, bez rozumu, wstydu i sumienia. Kraj zachwiał się w podstawach, egzystował w stanie ciągłego prowizorium. Mimo to zdrowe siły narodu rosyjskiego żywiołowo jeszcze utrzymywały państwo wbrew głupim i przewrotnym rządom; mimo iż kontynuowano bez przerwy wykorzenianie najlepszych pierwiastków wśród ludności – dokonano wielu osiągnięć w dziedzinie nauki, techniki, kultury, ale powszechna „burbulizacja” (od nazwiska Burbulisa, jednego z czołowych „demokratów” z lat 1989/96, przedtem funkcjonariusza Komsomołu) osiągnęła swe apogeum w latach 1985 – 1999, na skutek czego Rosja upadła i przestała istnieć jako mocarstwo światowe, a jej ludność pogrążono w otchłani krańcowej nędzy, chaosu moralnego, gospodarczego, politycznego. Takie były skutki wieloletniego komunistycznego eksperymentowania socjalnego. Warto zaakcentować, że najbardziej destruktywną, toksyczną, wirulentną rolę w tym rozkładowym procesie odgrywały media, prasa i radio, czyli dziennikarze z ich charakterystyczną agresywną głupotą, lokajstwem wobec swych pracodawców, brakiem wiedzy i wykształcenia, kultury moralnej i przyzwoitości. To prasa w całym okresie tzw. budownictwa komunistycznego była głównym demoralizatorem i ogłupiaczem ludności, to w niej działali najszkodliwsi zbrodniarze przeciwko człowieczeństwu, to oni prowadzili oszczercze kampanie przeciwko najlepszym ludziom kraju i to oni usprawiedliwiali i gloryfikowali każdą zbrodnię reżimu.
          Dodajmy, że Jurij Filipczenko (1882 – 1930), biolog i genetyk, od 1921 roku stał na czele Biura do Spraw Eugeniki w składzie Komisji do badań nad Naturalnymi Siłami Produkcyjnymi Rosji, którą z kolei kierował wybitny uczony Włodzimierz Wernadski. Został, podobnie jak Leon Kołowrat-Czerwiński, zniszczony przez system sowieckiego terroru.
           Wypada podkreślić, iż głównym powodem do zaszczuwania na śmierć L. Kołowrata-Czerwińskiego w prasie i w pracy był fakt krytykowania przez niego nienaukowej, a dotychczas w skali globalnej lansowanej  „teorii względności” Alberta Einsteina, której zakamuflowaną filozoficzną i psychologiczną intencją było schaotyzowanie i zrelatywizowanie wizji świata w umysłach Europejczyków, a w dalszej perspektywie schaotyzowanie i zrelatywizowanie dziedziny etyki i moralności, sprowadzenie człowieka do poziomu nierozumnej bestii, pozbawionej sumienia, wstydu i mądrości.
           W prasie sowieckiej owego okresu Leona Kołowrata-Czerwińskiego codziennie przez wiele miesięcy piętnowano jako „agenta burżuazyjnej Polski”, „antysemity”, „burżuja”, „reprezentanta ciemnogrodu” itp. A wreszcie pozbawiono kartek żywnościowych i prawa do opieki medycznej. W końcu wybitny, wysoce utalentowany młody uczony zmarł z głodu w swej nieogrzewanej kawalerce, do której nikt się nie poważył wejść w atmosferze propagandy nienawiści przeciwko niemu we wszystkich komunistycznych środkach masowego przekazu w Moskwie i Leningradzie.
          Późniejszy rozwój nauki jednak udowodnił, że Leon Kołowrat-Czerwiński miał rację. Ustalono bowiem, że Wszechświat w około 75 do 90 procent składa się z innej materii niż Ziemia i jej otoczenie. Ma ona zupełnie inne właściwości i kierują nią inne prawa niż znana ludziom „zwykła” materia. Pod tym względem zaskakujące okazały się wyniki obserwacji gwiazd supernowych, wybuchających w odległych galaktykach, których wnikliwymi badaczem okazał się genialny współczesny astrofizyk polski, pracujący w Stanach Zjednoczonych Ameryki na Uniwersytecie Santa Barbara  dr  Aleksander Wolszczan. Jego obserwacje, jak też badania innych uczonych wykazały, iż tzw. ekspansja Wszechświata ulega coraz to większemu przyśpieszeniu. Jak to może być możliwe, skoro wzajemne przyciąganie się wszelkich obiektów materialnych  w kosmosie musiałoby to rozszerzanie się spowalniać, dokładnie tak, jak grawitacja ziemska wyhamowuje lot kamienia rzuconego w górę, a potem ściąga go w ogóle na dół? Okazuje się, że istnieje coś takiego, jak „stała kosmologiczna”, zupełnie sprzeczna z teorią Einsteina. Opisuje  ona taki rodzaj energii, która przyspiesza rozszerzanie się Wszechświata. Istota tej energii jest na razie nieznana, choć się sądzi, że jakoś jest związana z próżnią. Materia z tablicy Mendelejewa, tworząca nasz otaczający świat, stanowi zaledwie kilka procent tego, z czym mamy do czynienia w rozleglejszej perspektywie, a co nacechowane jest m.in. przez zjawisko braku grawitacji -  być może na skutek oddziaływania jakichś niezbadanych cząsteczek itp. Przyszły rozwój nauki wyjaśni tę sprawę. Natomiast dziś możemy stwierdzić, że w żadnym razie nie powinno się dyskredytować, dyskryminować i szczuć głupimi dziennikarzami tych uczonych, którzy – jak Leon Kołowrat-Czerwiński czy Włodzimierz Mitkiewicz (1872 – 1951), którzy teoretycznie obalili teorię względności Einsteina na długo przedtem, zanim uczyniła to nauka XXI wieku, pierwszego z nich zagłodzono do śmierci, drugiego jakimś cudem wypuszczono z celi skazańców na Łubiance – wypowiadają myśli „kontrowersyjne” i wysuwają teorie sprzeczne z aktualnie obowiązującymi. Niech sobie myślą i niech sobie polemizują – dzięki nim ludzkość nie tkwi w spetryfikowanych wyobrażeniach, lecz nieustannie kroczy do przodu i coraz lepiej poznaje otaczający ją świat.
                                                                  ***





                                                         ALEKSANDER  WERYHO
                                                            Pasja  poznania

                Aleksander Bronisławowicz Weryho (Weryha) urodził się w Odessie w 1893 roku. Był synem wybitnego chemika i fizjologa Bronisława Fortunatowicza Weryhy. Bardzo wysoko dorobek naukowy pana Aleksandra był ceniony przez genialnego twórcę heliobiologii i szeregu innych nowych nauk , profesora A.Czyżewskiego. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia kosmizmu, t. III.  Rzeszów 1999]. W tomie wspomnień pt. „Na bieriegu Wsielennoj” (Moskwa 1995)  A. Czyżewski nazywa Aleksandra Weryhę „prawdziwą dumą nauki rosyjskiej” i twierdzi, że „w nauce o promieniach kosmicznych jego imię zawsze będzie błyszczało jako gwiazda pierwszej wielkości”.  W tych wspomnieniach Czyżewski opowiada o swych licznych spotkaniach w latach około 1931 – 1938  z profesorem Weryhą w Moskwie „przy kieliszku dobrego czerwonego wina”, referuje szereg jego pomysłów i idei, jak np. o tym, że podobnie jak dorośli nie pozwalają dzieciom igrać się z ogniem, tak też rządy mają moralny obowiązek zakazywania pod groźbą kary śmierci zajmowania się badaniami nad reakcją łańcuchową, rozszczepaniem materiałów promieniotwórczych, konstruowaniem broni atomowej, wymyślaniem nowych form życia, krzyżowaniem ludzi i zwierząt itd. Wiemy, że tak się nie stało, ale też jesteśmy świadomi tego, że ludzkość właśnie dlatego stoi obecnie nad skrajem przepaści, jaką jest wojna z użyciem broni masowego rażenia. Wiemy, iż wcześniej czy później do tej przepaści runie… Profesor A.Weryho uprzedzał o tym jeszcze w roku 1932. Zanim jednak mógł czynić to jako wybitny i szanowany autorytet naukowy, przeszedł długi, pracowity i owocny proces rozwoju i wzrostu swego potencjału intelektualnego.
          Od 1918 roku A.B.Weryho pracował w Instytucie Radu Akademii Nauk ZSRR, a w okresie 1925 – 1937 w Głównym Obserwatorium Geofizycznym do badań nad Promieniami Kosmicznymi i Zjawiskami Radioaktywnymi. Badając wpływ promieniowań kosmicznych na organizm ludzki uczony zorganizował wyprawę naukową na wschodnie stoki Elbrusu (1928 – 1930), odbywał wyprawy podwodne na submarynach Floty Bałtyckiej (1929 – 1930), wziął udział w wyprawqie (1932) na Ziemię Franciszka Józefa, w 1935 zaś odbył lot do stratosfery razem z J.Pryłuckim (musiał z powodu awarii aparatu latającego skakać ze spadochronem z wysokości 17 kilometrów), po czym opublikował interesujący artykuł o oddziaływaniu promieni kosmicznych na organizm ludzki w trakcie lotu stratostatem. Jako jeden z pierwszych w skali światowej A.B.Weryho eksperymentalnie dowiódł, że promienie kosmiczne posiadają olbrzymią moc przenikania oraz ustalił dwa rodzaje tego promieniowania, które nazwał „miękkim” i „twardym”. W latach 1929 – 1931 poważne periodyki specjalistyczne Akademii Nauk ZSRR „Izwiestija Gławnoj Geofiziczeskoj Obserwatorii” oraz  „Trudy Gosudarstwiennogo Radiewogo Instituta”  opublikowały szereg niezwykle interesujących, nowatorskich tekstów A.Weryhy, przygotowujących niejako erę kosmiczną i pionierskie osiągnięcia Związku Radzieckiego w dziedzinie lotów do kosmosu. Jego osiągnięcia z tego okresu zostały wyróżnione przez rząd ZSRR orderem Lenina oraz dwoma orderami Czerwonego Sztandaru Pracy.
           Profesor A.Weryho był obok Aleksandra Czyżewskiego jednym z najgorętszych zwolenników tezy, iż kosmos wywiera przemożny wpływ na procesy biologiczne, chemiczne, fizyczne zachodzące na Ziemi. W ciągu bardzo długiego rozwoju filogenetycznego organizmy żywe na naszej planecie wykształciły w sobie nawet nieświadomą zdolność do reagowania na nadchodzące zmiany pogodowe na danym terenie, które przecież zawsze są skutkiem zmian spowodowanych w atmosferze i biosferze Ziemi przez procesy elektromagnetyczne, które z kolei są pochodne od oddziaływań promieni docierających do nas od Słońca i z otchłani Wszechświata. O ile człowiek reaguje z pewnym opóźnieniem na widoczne oznaki zmian pogodowych, o tyle rośliny i zwierzęta wydają się posiadać umiejętność  bezpośredniego spostrzegania zarówno procesów elektromagnetycznych, jak i promieniowań kosmicznych różnego rodzaju, które w dalszej kolejności warunkują zmiany w procesach meteorologicznych i biologicznych. Przyroda dysponuje olbrzymim materiałem do obserwacji; według indyjskich ksiąg wedyjskich w całym Wszechświecie istnieje  8 400 000 postaci życia, w tym 400 000 form obdarzonych rozumem; nauka zaś   współczesna  uważa, że na naszej planecie żyje około 1 500 000 gatunków zwierząt i 500 000 gatunków roślin. Może zresztą się okazać, że te dane są mocno zaniżone. Nie wiadomo, czy obecnie trwa proces zjawiania się nowych form flory i fauny, wiadomo jednak, iż w ciągu ostatnich 500 lat na skutek zbrodniczej aktywności Homo sapiens wyginęło 845 gatunków zwierząt.
            W każdym bądź razie różne gatunki flory i fauny są same dla siebie synoptykami, posiadają jedyne w swoim rodzaju, ukształtowane w ciągu milionów lat, biomechanizmy, umożliwiające z wielką dokładnością przewidywanie zmian atmosferycznych, klimatycznych, meteorologicznych. Zdolności barometryczne roślin zostały zresztą dawno zauważone przez ludzi i zarejestrowane w tzw. mądrościach ludu i przysłowiach: Jeśli brzozy na wiosnę wydzielają  szczególnie dużo soku, wróży to nadejście deszczowego lata. Jeśli brzoza wypuści listki wcześniej niż olcha, lato będzie słoneczne i pogodne. Jeśli na jesieni liście brzozy żółkną poczynając od góry, wiosna powinna być wczesna. Albo: suchy kwiecień, mokry maj – będzie żyto jako gaj itp. Obecnie badaniem tego rodzaju procesów i prawidłowości zajmuje się bionika, ale na długo przed jej powstaniem np. Jean Henri Fabre postulował stworzenie nauki, „której uczą nas zwierzęta”. Wiadomo, że występujące przed wielkimi burzami zmiany drgań pól elektromagnetycznych oceanu i atmosfery są odczuwane przez meduzy, ptaki morskie, ryby, ale zupełnie niedostrzegalne dla ludzi. Z kolei słonie na kilka dni przed nadejściem deszczowego frontu pogodowego masowo wychodzą z dolin, udając się na tereny położone wyżej; kiedy pies śpi zwinięty w kłębek, zapowiada to ochłodzenie; jeśli kot zaczyna intensywnie wylizywać sierść i ogon oraz drapać ściany, zwiastuje to pogorszenie pogody, a gdy tarza się na grzbiecie, będzie bezchmurnie i ciepło, przed nadejściem zaś mrozów kot szuka w domu najcieplejszego miejsca i cały czas drzemie, oszczędzając energię. Mrówki, pszczoły, ważki i inne owady są zdolne na długo przed burzą, powodzią, trzęsieniem ziemi, ochłodzeniem i innymi kataklizmami wyczuć to, a z ich zachowań także ludzie mogą wnioskować o nadchodzącym niebezpieczeństwie. Na wiele podobnych zjawisk wskazywał A.Weryho, ze  szczególnym naciskiem uwypuklając fakt wpływu zmiennych promieniowań kosmicznych na zachodzące w atmosferze i w biosferze (w tym wewnątrz organizmów ożywionych) procesy elektromagnetyczne i elektrochemiczne.
         Profesor A.Czyżewski wspominał o swym koledze: „Aleksandra Bronisławowicza Weryhę poznałem w 1931 roku w Leningradzie. Niskiego wzrostu, lekko przytyły, miał niezwykle żywe oczy, bogatą wyobraźnię i szybkie ruchy. Było jasne, że to własnie ten człowiek zanurzał się do oceanu w łodzi podwodnej, wspinał się na szczyt Everestu, brał udział w wyprawie polarnej, dokonał bohaterskiego lotu na aerostacie i nigdy nie rozstawał się z czułymi elektroskopami, badając przenikające promieniowanie przy każdej nadarzającej się okazji i w każdym miejscu. Jako pierwszy na świecie podzielił promieniowanie kosmiczne na dwie komponenty – miękką i twardą. Promieniowanie przenikające było jego konikiem. Pokazywał mi linie krzywych jonizacji powietrza pod wpływem zmiany wysokości, potwierdzając tym samym kosmiczne pochodzenie tej zadziwiającej reakcji… W tamtych latach nieraz odwiedzałem go w pracowni Instytutu Radowego, a on zawsze usiłował zademonstrować przede mną wpływ promieniowań radioaktywnych na wyładowanie  elektrometra…
         A.B.Weryho był człowiekiem nie pamiętającym o sobie, skierowanym w całości na swój cel. Jego mieszkanie, w którym niejednokrotnie bawiłem jako gość, obfitowało w rozmaite urządzenia mechaniczne, warsztaty, przyrządy, jakiś złom metaliczny i w najprzeróżniejsze aparaty elektryczne – woltometry, amperometry, omometry itd. Pan Aleksander lubił sam wszystko wymajstrować. W sposób idealny dopasowywał do siebie śrubki, zakrętki, daszki, uchwyty, cylindry; własnymi rękami sporządzał rozmaite modele elektroskopów, w tym też własnej  konstrukcji, a wszystko po to, by zaraz badać promieniowanie pierwiastków radioaktywnych, szybkości ich rozpadu itd. Na ścianach wisiało kilka obrazów i portretów, w tym też podobizna pewnego kardynała w purpurowym płaszczu, o poważnym obliczu, który też miał nazwisko – Weryho. „To mój krewny” – przedstawiał pan Aleksander tę wyrazistą twarz. Ze zdziwieniem spoglądałem na niego, a on ciągnął: „To jest brat mego dziadka, też Polak. Długo żył w Rosji i Polsce, stał na czele kościoła katolickiego. Zbieram o nim materiały archiwalne. Jest to osobistość historyczna, pozostawił niewydane wspomnienia, które chciałbym jeszcze odnaleźć. Zachował się jego list, w którym o tych pamiętnikach napomyka”.
          Można powiedzieć, żeśmy się z A.B.Weryhą zaprzyjaźnili. Mieliśmy też podobne zainteresowania naukowe… Siedząc przed kieliszkiem czerwonego wina prowadziliśmy nieraz najprzeróżniejsze konwersacje… Pewnego razu popijaliśmy herbatę w jego mieszkaniu. Siedziałem przy stole dokładnie na wprost portretu kardynała i rzeczywiście mogłem porównać ich twarze – Weryhy i kardynała. Rzeczywiście, było między nimi wiele familijnego podobieństwa. Ta sama nieco ciężkawa sylwetka, tenże  owal twarzy, te same brwi, mądre oczy i ta sama linia ust. Lekki uśmiech odważnego mężczyzny, który zna swą wartość.  „Kardynał promieni kosmicznych” – pomyślałem o panu Aleksandrze, który w tym czasie sprawdzał, czy czasem nie zagotowała się woda w imbryku elektrycznym: był zatwardziałym kawalerem i sam gospodarzył w swym domu”…
           Wiadomo, że A,B.Weryho, dokładnie tak, jak A.L.Czyżewski, nieraz stawał się celem wściekłych nagonek i prześladowań ze strony bolszewickich władz, bezpieki i mediów, ale też ze strony mniej utalentowanych kolegów, którzy nie mogli mu wybaczyć pomysłowości, inwencji i twórczego myślenia. „Tylko stękać i wzdychać, gdy czyta się życiorysy sławnych myślicieli i wynalazców. Ilu krzywd doznali od świata, któremu poświęcili całe swe życie. I za co? Za to, że wypełnili go wieloma przecudnymi rzeczami, stanowiącymi owoc ich wytężonej pracy… Każda nowość  razi świat swoja dziwacznością. Jest mu obca. Buntuje się przeciw niej, nie szczędzi jej szyderstw, autora wynalazku zaś miesza z błotem. Później dopiero, gdy nowość staje się już faktem dokonanym, zyskuje prawo obywatelstwa, gdy ponad wszelka wątpliwość jest użyteczna, ludzie garną się do niej, zaczynają z niej korzystać, maja nawet przy tym jakąś satysfakcję. Zapominają jednak o tym, który w trudzie i znoju kosztem wielu wyrzeczeń dokonał wynalazku lub odkrycia. Szczęście, że świat, a należy to zapisać na jego korzyść, przypomina czasami sobie, że wypada odmówić na cześć wynalazcy „wieczne odpoczniecie” i wystawić mu po śmierci pomnik”… (Mendele Mojcher Sforim: Podróże Beniamina Trzeciego). Taki jest los przeważającej większości osób wybitnych, że dopiero po śmierci ludzie częściowo  wybaczają im ich wielkość i zasługi.
           Jak jednak dopiąć tego, by życie znakomicie uzdolnionych, twórczych i pracowitych osobistości jeszcze za życia uczynić chociażby znośnym? Nie jest to zadanie łatwe, a sprawę komplikują same obiektywne prawidłowości, kierujące niejako procesem poznawania świata przez człowieka. Jak bowiem twierdzi Imre  Lakatos w eseju  „Falsyfikacja a metodologia naukowych programów badawczych”: „Uczciwość naukowa polega na wypowiadaniu jedynie teorii wysoce prawdopodobnych; a nawet na określaniu po prostu, dla każdej teorii naukowej, dostępnych danych doświadczalnych i prawdopodobieństwa tej teorii w ich świetle”. Konkretnie to znaczy, że każda nowa koncepcja musiałaby być zgodna z koncepcjami dotychczas ją poprzedzającymi, czyli że nie musi w niej być nic nowego!  A jeśli zgodna nie jest, jest natychmiast atakowana i wyklinana. Trzeba więc mieć dużo odwagi i siły charakteru, a nie tylko inteligencji, aby nową teorie sformułować i ją ogłosić.
         Proces poznania ludzkiego jest najeżony ogromnymi, prawie niemożliwymi do pokonania, trudnościami, które się zaczynają już na poziomie zmysłowego postrzegania, a kończą się w sferze abstrakcyjnego myślenia. Jaakko Hintikka w eseju pt. „Intencje intencjalności” (patrz jego: Eseje logiczno-filozoficzne, Warszawa 1992) zauważa: „Można dojść do wniosku, że kiedy czyjeś mniemania na temat tego, co ten ktoś  postrzega, są trafne, wówczas postrzega on poprawnie. Innymi słowy, złudzenia (niepoprawne postrzeżenia) – to fałszywe mniemania, spowodowane przez zmysły… Bycie zdolnym do uwolnienia się od złudzenia zmysłowego w myśli nie jest bynajmniej tym samym, co bycie zdolnym do uwolnienia się od niej w postrzeganiu. Jest bardzo istotna różnica między widzeniem a niewidzeniem danej powierzchni zakrzywionej jako przedniej ściany danego przedmiotu trójwymiarowego, nawet jeśli wiadomo, że nią nie jest… Powyższe rozróżnienia przekonywająco dowodzą istnienia czegoś w rodzaju prawdy i fałszu, a zatem intencjalności w całkiem rozsądnym sensie, nawet w spontanicznych bezrefleksyjnych wrażeniach, w znacznej mierze niezależnie od mniemań (wspomnień, oczekiwań itp.), jakie w danej chwili z nimi łączymy. Odpowiadają one lub nie odpowiadają faktom niezależnie od naszej wiedzy lub mniemania na temat tych faktów”. To prawda, ale fakty często są jakby niedostrzegalne nie tylko dla zwykłych zjadaczy chleba, ale i dla mężów uczonych. Najczęściej jednak to właśnie osoby wybitne dostrzegają prawdę na długo przedtem, zanim ją odnotują osobnicy mniej spostrzegawczy, którzy też nieraz z całą zajadłością atakują pionierów. Choć w końcu przecież i tak idee nowatorów i odkrywców zwyciężają, ponieważ okazują się bardziej adekwatne niż argumenty wysuwane na dowód ich domniemanego nieistnienia.
           Tak się też stało z dorobkiem naukowym Aleksandra B.Weryhy, który stanowi obecnie po prostu część organiczną nowoczesnej nauki, w szczególności medycyny i fizyki, a zaprojektowane ongiś przez niego modele aparatów aerojonizujących są aktualnie na skalę masową   stosowane w lecznictwie fizjoterapeutycznym Francji, Rosji, USA i innych krajów cywilizowanych.

                                       LEON   ARCIMOWICZ

                                           Na  tropie  plazmy

         Była to dawna rodzina rycerska, używająca herby Śreniawa oraz Dołęga, a notowana w archiwach urzędowych Wielkiego Księstwa Litewskiego od początku XVI wieku. Hrabia Miłoradowicz w szóstej części swego dzieła  „Rodosłownaja kniga Czernihowskogo dworianstwa”  podaje: „Rodzina Arcimowiczów należy do starożytnego rodu szlacheckiego Guberni Mińskiej, powiatu rzeczyckiego, gdzie Arcimowiczowie są wpisani do ksiąg genealogicznych i uznani przez heroldię; Anzelm Kazimirowicz Arcimowicz zaś na skutek posiadania nieruchomości w mieście Czernihowie policzony został do pocztu szlachty Guberni Czernihowskiej. Postanowienie heroldii z 15 lipca 1847 roku”.  Ta rodzina posiadała m.in. wieś Arcimowszczyznę w województwie mińskim oraz Adamówkę na Podolu. W XVI wieku w powiecie brasławskim używali przydomku Pławski. Bazyli i Krzysztof Arcimowiczowie w 1698 roku brali udział w pospolitym ruszeniu. Drzewo genealogiczne jednej z gałęzi tego rodu, pieczętującego się tu godłem Dołęga, zatwierdzone w Mińsku w 1802 roku przynosi opis czterech  pokoleń, od Jerzego, poprzez Teodora, Benedykta Michała do Felicjana, Hilarego i Ksawerego Arcimowiczów (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, e. 319, z. 1, nr 29, s. 7). Byli też wielokrotnie potwierdzani w starożytnym   szlachectwie  polskim przez Wileńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich w latach: 1804, 1840, 1834, 1842, 1848, 1851 i in. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 7; f. 391, z. 1, nr 1542, s. 1-139; f. 391, z. 8, nr 131).  (Obszerne informacje o tym rodzie znajdują się m.in.  w drugim tomie herbarza Jana Ciechanowicza „Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeszów  2001, oraz w tomie pierwszym „Herbarza polsko-rosyjskiego” tegożautora, Warszawa 2006).
             Leon (Lew) Arcimowicz, jeden z najwybitniejszych fizyków atomowych XX wieku, urodził się 12 lutego 1909 roku w Moskwie. Jego siostra Katarzyna w swych wspomnieniach  pt. „Kartki dzieciństwa” wyznawała: „Rodzina Arcimowiczów wywodzi się ze starożytnego rodu polskiego. Nasz dziadek Michał (syn Józefa) Arcimowicz brał udział w Powstaniu Polskim 1863 – 1864 roku i razem z innymi jego uczestnikami został zesłany na Sybir. Tam się ożenił z sybiraczką, naszą babcią Lolą. Po odbyciu kary przeniósł się do Smołeńska, następnie do Moskwy. Ojciec urodził się w Smoleńsku w 1880 roku. Ukończył Uniwersytet Lwowski. Podczas pierwszej wojny  światowej został ciężko ranny na froncie i po szpitalu zajął się działalnością pedagogiczną, wykładał m.in. w Uniwersytecie Ludowym Szaniawskiego aż do roku 1920”… Rodzina mieszkała w centrum Moskwy, na Arbacie, gdzie posiadała niedużą kamienicę. Rodzice dbali o rozwój osobowości dzieci, które wszystkie ukończyły szkoły muzyczne, grały na fortepianie, chętnie uczęszczały na koncerty muzyki P.Czajkowskiego, M.Glinki, A.Alabiewa, M.Rymskiego-Korsakowa.
            W domu była zasobna biblioteka, na którą składały się pełne zbiory dzieł A.Mickiewicza, A.Puszkina, J.Słowackiego, W.Szekspira, Moliere’a, encyklopedia Brockhausa i Efrona w 86 tomach. Itp. Pan Andrzej Arcimowicz chętnie opowiadał dzieciom o szlacheckich przodkach rodu, pokazywał im drzewo genealogiczne, wizerunek herbu rodzinnego, zachowane dokumenty historyczne. Dzieci rosły w dumnym poczuciu swej polskiej rodowitości szlacheckiej i szczyciły się przynależnością do tradycji rycerstwa polskiego.
         W latach 1917/19 na ulicach Moskwy wrzały walki między oddziałami monarchistycznymi, bolszewickimi, eserowskimi, anarchistycznymi, między bandami i szajkami pospolitych bandytów – przysłowiowa wojna wszystkich przeciwko wszystkim – tak iż samo wyjście na ulicę stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo. Aby ratować swą, bądź co bądź szlachecką  rodzinę,  Andrzej Arcimowicz  postanowił razem z nią salwować się ucieczką w kierunku zachodnim, i w 1919 roku wszyscy znaleźli się w Mohylewie na Białorusi. Po paru miesiącach trzeba było jednak wyjechać stąd do krewniaków w miejscowości Klińce, a potem do Homla. Przez pewien okres rodzice i ich sześcioro dzieci zostali rozdzieleni i poniewierali się osobno po krwawiącym kraju, lecz los chciał, by nikt nie zginął i w końcu cała rodzina zamieszkała razem w Homlu, w jednym ciemnym pokoju, o głodzie i chłodzie, w warunkach urągających wszelkim normom higieny. Cieszono się jednak, że się pozostawało przy życiu, podczas gdy dokoła ginęły za nic nie tylko poszczególne inteligenckie rodziny, lecz całe wsie, miasteczka i ulice. Jakoś udało się przetrwać okres rewolucji i wojny domowej, dzikiej, okrutnej i krwawej nad wyraz.
            W 1923 roku Andrzej Arcimowicz został skierowany do stolicy Mińska, gdzie został początkowo docentem, następnie profesorem i wreszcie kierownikiem Katedry Statystyki i Geografii Ekonomicznej Białoruskiego Uniwersytetu Państwowego. Jego żona, Niemka z pochodzenia, nawiasem mówiąc, była również pedagogiem, świetnie władała językiem angielskim, białoruskim, francuskim, niemieckim, polskim, rosyjskim; doskonale rysowała, grała na fortepianie i śpiewała. Była idealną panią domu, nigdy nie zgłaszała jakichkolwiek pretensji do męża, nie podnosiła głosu na dzieci; atmosfera rodzinna była przesycona nie tylko miłością, lecz też swoistym porządkiem i dyscypliną, pozwalającą racjonalnie organizować czas i zachować logiczne stereotypy zachowań. Na przykład, przy stole, podczas posiłku nie rozmawiano. Omawianie zaś, czy tym bardziej obmawianie, kogokolwiek było w domu kategorycznie zakazane. Głowa rodziny był człowiekiem nader gruntownym i poważnym, a nawet pedantycznym; w końcu każdego dnia obliczał na kartce nie tylko, ile pieniędzy wydał na zakupy, ale też ile czasu poświęcił pracy, ile lekturze gazet, ile zabiegom higienicznym, toalecie, konwersacjom z domownikami, a  ile spacerowi z psem w parku. W końcu każdego tygodnia, miesiąca i roku uogólniał te dane, uzyskując dość interesującą statystykę, która wszystkich zaskakiwała, ale z której zresztą i tak nic nie wynikało. Słowem, był to statystyk z krwi i kości, choć przecież człowiek rozgarnięty pod względem umysłowym, mający rozległą wiedzę ogólną i głębokie zainteresowania naukowe i kulturalne.
            Choć bolszewicy kategorycznie zakazali wszystkim wierzyć w Boga i chodzić do świątyń, a za te „przestępstwa” nie tylko pozbawiano ludzi środków utrzymania, wolności, ale nieraz i samego życia, w domu Arcimowiczów zawsze radośnie obchodzono katolickie święta Bożego Narodzenia i Wielkiej Nocy. Było to jakąś szczątkową, lecz piękną życiową pozostałością po dawnej tradycji polsko-szlacheckiej. Przy tej okazji podejmowano gości i się mile bawiono.
                                                                          ***
            Leon Arcimowicz ukończył szkołę średnią w Mińsku, wstąpił na studia, a w 1928 roku ukończył  Białoruski Uniwersytet Państwowy. Podczas trwania studiów zwracał na siebie uwagę zaangażowaniem w pracę studenckich kółek naukowych i zupełnym oddaniem wybranej dziedzinie wiedzy. Widocznie były prawdziwe słowa starożytnego mędrca, który pisał: „Najwyższym dobrem, które jest dostępne dla człowieka dzięki umysłowi czystemu, jest poznanie prawdy i upodobanie w niej. To bowiem, co zostało poznane, zachwyca poznającego, a im bardziej zadziwiające i wspanialsze jest to, co zostało poznane, i zarazem im bystrzejszy jest umysł poznający, tym większa jest rozkosz umysłowa. A ten, kto doświadczył takiej rozkoszy, za nic ma wszelaką rozkosz pośledniejszą, a więc na przykład zmysłową, która w rzeczy samej jest podlejsza i lichsza, a człek, który ją wybiera, jest przez to lichszy niż ten, kto wybiera poprzednią” (Boecjusz z Dacji, O Dobru Najwyższym czyli o życiu filozofa). Leon Arcimowicz wybrał swój los i wzniosłą radość poznania bez wahań, choć prawdopodobnie klarownie zdawał sobie sprawę z tego, jakie trudności i przeszkody, a często i niebezpieczeństwa, piętrzą się na drodze życiowej uczonych, czyli tych, którzy poszukują prawdy.
          W okresie 1930/44 pracował w Instytucie Fizyko – Technicznym Akademii Nauk ZSRR, gdzie prowadził intensywne badania w zakresie fizyki atomowej i jądrowej, szczególnie skupiając się na zagadnieniach szybkich elektronów; jako pierwszy w skali powszechnej eksperymentalnie dowiódł prawo zachowania impulsu przy anihilacji elektronu i pozytronu. Pierwsze dwie publikacje naukowe pana Leona ukazały się w języku niemieckim we współautorstwie z A. Alichanowem w czasopiśmie  „Zeitschrift für Physik” :  „Űber Teilabsorption von Röntgenquanten”  oraz  „Totalreflexion der Röntgenstrahlen von dünnen Schichten”.
          Od 1944 roku Arcimowicz pracował w Instytucie Energii Atomowej AN ZSRR; na początku lat 1950-tych po raz pierwszy zrealizował fizyczną reakcję termojądrową w stałej plazmie quazistacjonarnej. Widział w tym czasie swe powołanie w tym, by rozgrzać dość gęstą plazmę do odpowiedniej temperatury, a potem utrzymywać ją przez jakiś czas w tym stanie. Realnie rzecz biorąc czas utrzymania plazmy w takiej kondycji był determinowany właściwościami tejże plazmy, a były one bardzo niestabilne. Zwalczanie tej niestabilności stawało się wówczas podstawowym celem fizyków plazmy. Prace biegły w kilku kierunkach. L. Arcimowicz już nie żywił złudzeń co do perspektywiczności dla energetyki termojądrowej badań nad impulsami silnych wyładowań. Reaktor tego typu, jak obliczył uczony, byłby opłacalny w użytku tylko wówczas, gdyby poziom wkładanej energii równał się co najmniej energii wybuchu średniej wielkości konwencjonalnej bomby lotniczej; a więc impuls ten nie tylko zniszczyłby całą instalację techniczną, ale i personel ją obsługujący. Należało tedy szukać innych rozwiązań, a można je było znaleźć tylko po dokładniejszym zbadaniu szeregu zjawisk fizycznych, zachodzących na tym poziomie materii.
                                                                        ***
          Po zrealizowaniu wielu doświadczeń laboratoryjnych Arcimowiczowi udało się istotnie pogłębić pojmowanie fizyki szybkich procesów i skonstruować doskonalszą aparaturę do badań właściwości neutronów. Dalsze badania miały prowadzić m.in. także do wykrycia nowych pierwiastków, które znacznie by poszerzyły tablicę okresowego układu pierwiastków, sporządzoną, jak wiadomo, w 1869 roku przez profesora Dymitra Mendelejewa, a następnie uzupełnianą w trakcie rozwoju wiedzy w zakresie chemii i fizyki. Cyferka umieszczana przy pierwiastku na tablicy Mendelejewa oznacza liczbę protonów w jego jądrze. Najlżejszy jest wodór, zajmujący pierwsze miejsce, ponieważ posiada tylko jednego protona w swym jądrze. Za wodorem plasują się kolejne, coraz cięższe, pierwiastki, których jądra są sklejone z coraz większej liczby nukleonów (protonów i neutronów). Na przykład pierwiastek nr 2, czyli hel, ma już dwa protony i na dokładkę dwa neutrony. Protony i neutrony ważą mniej więcej tyle samo, a więc hel jest cztery razy cięższy od wodoru (elektrony, które krążą wokół jądra w atomie, można zupełnie pominąć w takim ważeniu pierwiastków, ponieważ są bardzo lekkie).
         Elektrony są umiejscowione w przestrzeni materialnej bardzo luźnie, jak planety obracające się wokół swych słońc (jąder). Gdyby umieścić elektrony składające się na ciało ludzkie tak, aby dotykały one siebie nawzajem, ciało to miałoby objętość zaledwie kilku milimetrów sześciennych.
         W naturalnym stanie w przyrodzie występują tylko 94 pierwsze pierwiastki  (w tym neptun (nr 93) i pluton (nr 94) w ilościach śladowych w rudach uranu), spośród stu kilkunastu znanych obecnie nauce.  
          Do około połowy XX wieku sądzono, że pierwsze pierwiastki powstały w pewnej określonej chwili po tzw. Wielkim Wybuchu, początku Wszechświata, jeszcze przed zaistnieniem gwiazd. Teraz wiadomo, iż na długo przed gwiazdami powstały tylko dwa pierwsze najlżejsze pierwiastki: wodór i hel. To one posłużyły za budulec w procesie kształtowania się gwiazd i galaktyk. Dopiero w rozżarzonych tyglach wnętrz gwiazd narodziły się i do dziś się rodzą pierwiastki coraz cięższe. Lecz nawet te potworne temperatury nie były w stanie wytworzyć pierwiastków, mających w jądrze więcej niż około 60 protonów. Bardziej ciężkie pierwiastki, aż do uranu i plutonu, mogły powstać tylko w wyniku współdziałania ekstremalnych sił i warunków, towarzyszących eksplozjom gwiazd supernowych. Te katastrofy,  imponujące fajerwerki kosmiczne, którymi kończą życie zbyt ciężkie gwiazdy, rozproszyły pierwiastki po całym Wszechświecie. Trafiły one m.in. do międzygwiezdnych obłoków, z których powstały Słońce i Ziemia. Z dotychczas osiągniętej wiedzy wynika więc, że pierwiastki superciężkie mogą być tworzone tylko przez ludzi  w warunkach laboratoryjnych.
           Od roku 1940 w reaktorach jądrowych i akceleratorach cząstek wyprodukowano kolejne pierwiastki, cięższe od plutonu 94. Twórcy pierwiastków żeglują jednak po niepewnych wodach: te najcięższe pierwiastki żyją  w laboratoriach zaledwie w ciągu ułamku sekundy. Okazuje się, że siły, które trzymają  jądro w całości  przy pewnej konfiguracji neutronów i protonów, okazują się za słabe wobec sił odpychania części składowych jądra. Pierwiastek nr 112 np. trwa zaledwie przez 280 miliardowych części sekundy, a potem rozpada się na lżejsze elementy. Jest niezwykle trudno nawet dokładniej mu się przyjrzeć i poznać jego właściwości chemiczne i fizyczne, a cóż dopiero wykorzystać je w celach praktycznych.
          Tymczasem teoretycy, używając do obliczeń potężne superkomputery, spekulują, że pierwiastek  nr  114 będzie stabilny. Jego jądro będzie swego rodzaju workiem wypełnionym 298 nukleonami (114 protonami i 184 neutronami), a pomimo to ma będzie skutecznie opierać się radioaktywnemu rozpadowi. Czas jego życia sięgnie nawet milionów lat. Taki pierwiastek dałoby się zastosować w praktyce, a jego odkrycie lub stworzenie zrewolucjonizowałoby fizykę jądrową i chemię. Polowanie na ten pierwiastek zaczęło się jeszcze w latach sześćdziesiątych XX wieku, kiedy to po raz pierwszy przypuszczono, że może on być trwały. Niektórzy uważali, iż będzie miał niezwykłe właściwości, doprowadzi do powstania cudownych materiałów, być może nowego ekologicznego paliwa. Inni widzieli w nim tworzywo dla zasadniczo nowej, potężnej broni masowego rażenia. A była to epoka tzw. zimnej wojny.
          Obecnie superciężkie pierwiastki promieniotwórcze są praktycznie wykorzystywane m.in. do produkcji energii; zaledwie kilka miligramów soli kiuru (nr 96) potrafią wprawić w stan wrzenia litr wody. Jądra tego pierwiastka wystrzeliwują z siebie cząstki alfa (zlepek dwu protonów i dwu neutronów), które przy przechodzeniu przez materię szybko się wyhamowują i przekazują jej swą energię. Tabletek, które zawierają kilka gramów tlenku kiuru, nie sposób wziąć do ręki, ponieważ żarzą się mając temperaturę powyżej 1200 stopni Celsjusza. Tego pierwiastka używa się m.in. jako źródła energii dla sond kosmicznych, do ogrzewania skafandrów nurków głębinowych i kosmonautów. Kaliforn  (nr 98)  z kolei bywa stosowany w medycynie do napromieniowywania złośliwych guzów nowotworowych. Jest on silnym źródłem neutronów (jeden gram emituje tyle neutronów, co średniej mocy reaktor jądrowy). Stosuje się go też do prześwietlania części samolotów i reaktorów w celu wykrycia ewentualnych usterek, jak też do szukania przemycanych narkotyków. Takim skupionym, silnym strumieniem neutronów można również analizować skład substancji i materiałów, wykrywając w nich nawet śladowe ilości tych czy innych pierwiastków.
         Jak zauważono, pierwiastki chemiczne cięższe od neptunu i plutonu żyją coraz krócej. Berkel (nr 97) – 1400 lat, nobel (nr 102) – 58 minut, meitner (nr 108) – tylko 70 sekund. To powinno sugerować, że jeszcze cięższe pierwiastki muszą rozpadać się jeszcze szybciej – im cięższa waga atomowa, tym bardziej zanurzamy się w morzu niestabilności, które powoli staje się morzem nieuchwytności.
                                                                     ***
          W takim oto niezwykłym i tajemniczym świecie fenomenów fizycznych trudził się przez kilka dziesięcioleci Leon Arcimowicz. Ciekawe, że historycy nauki zgadzają się zasadniczo co do tego, że nie może on być jednoznacznie i ostatecznie zaszeregowany ani jako teoretyk, ani jako tylko praktyk. Zaczynał swój szlak naukowy jako teoretyk, lecz swe najlepsze prace wykonał w latach trzydziestych XX wieku jako praktyk, jako fizyk eksperymentator. Ta rzadka cecha, zdolność do syntezy różnych rodzajów wiedzy, pozwalała mu nie tylko błyskawicznie i trafnie interpretować idee wypowiadane przez innych uczonych, ale i umożliwiała snucie interesujących rozważań o charakterze parafilozoficznym, wyrastających na styku różnych nauk przyrodniczych. Jak słusznie bowiem twierdził Arthur Schopenhauer:  Fizyka nie może ustać na własnych nogach, lecz wymaga metafizyki, aby się na niej oprzeć, choćby nie wiem jak patrzyła na nią z góry. Objaśnia bowiem zjawiska za pomocą czegoś jeszcze mniej od nich znanego: za pomocą praw natury, opartych na siłach natury, do których należy też siła życiowa. Cały obecny stan wszystkich rzeczy na świecie lub w przyrodzie niewątpliwie muszą tłumaczyć przyczyny czysto fizyczne. Ale jest też równie konieczne, by takie wyjaśnienie – zakładając, że naprawdę posunięto się tak daleko, aby je dać – musiały obarczać dwie wady (niejako dwie plamy lub pięta achillesowa, lub kopyto diabelskie), na skutek których wszystkie takie wyjaśnienia pozostają znów niewyjaśnione. Po pierwsze, mianowicie, ta wada, że początku łańcucha przyczyn i skutków, czyli powiązanych zmian, który miałby wszystko wyjaśnić, nigdy osiągnąć się nie da, gdyż podobnie jak granice świata w przestrzeni i czasie odsuwa on się w nieskończoność; a po wtóre, że wszelkie działające przyczyny, którymi się wszystko tłumaczy, opierają się zawsze na czymś zupełnie niemożliwym do wyjaśnienia, mianowicie na pierwotnych jakościowych właściwościach rzeczy i na przejawiających się w nich siłach natury, dzięki którym działają w określony sposób, np. na ciężarze, twardości, sile mechanicznej, elastyczności, cieple, elektryczności, siłach chemicznych itd., a które pozostają w każdym wyjaśnieniu jak nieznana nieusuwalna wielkość w skądinąd rozwiązanym równaniu algebraicznym, zaś na skutek tego nie ma potem nawet najmniejszej skorupki glinianej, która nie składałaby się z samych nieznanych jakości. (…) Powiadam więc: fizycznie wyjaśnić daje się wprawdzie wszystko, ale też nic. Podobnie jak w przypadku pchnięcia kuli, tak i w przypadku myślenia, które ma miejsce w mózgu, musi się znaleźć ostatecznie jakaś przyczyna fizyczna, ale pierwszego nie da się pojąć dzięki temu bardziej niż drugiego. (…) Ściśle biorąc można by twierdzić, że w gruncie rzeczy żadna nauka przyrodnicza nie osiąga więcej niż botanika, mianowicie zbiera i klasyfikuje rzeczy jednorodne. (…)
         Z drugiej strony jednak trzeba także zauważyć, że możliwie najpełniejsza znajomość przyrody prawidłowo pokazuje problem metafizyki; dlatego niech nikt się nie waży do niej zbliżać, jeśli nie zdobył przedtem wprawdzie ogólnej, ale jednak gruntownej znajomości wszystkich gałęzi przyrodoznawstwa. Problem musi bowiem poprzedzać rozwiązanie. Potem jednak badacz musi skierować wzrok do wewnątrz; albowiem problemy poznawcze i etyczne są w tym samym stopniu ważniejsze od fizycznych, w jakim np. magnetyzm zwierzęcy jest nieporównanie ważniejszym zjawiskiem niż magnetyzm minerałów”. Ostateczne i podstawowe tajemnice trwożą  serce człowieka i tylko w swym sercu może on znaleźć klucz do zagadki świata, sam zaś  intelekt jest w tym przypadku bezsilny.
           Trzeba jednak też umieć pytać przyrodę, a gdy jej odpowiedzi wydają się nam nietrafne, to nie koniecznie myli się przyroda. Uprawianie nauki wymaga istotnych uzdolnień nie tylko umysłowych, ale również etyczno-moralnych. Wydaje się, że także to miał na myśli Johann Wolfgang von Goethe, gdy notował:„Den Unzulänglichen verschmäht się, und nur dem Zulänglichen, Wahren und Reiner ergibt się sich und offenbart ihm ihre Geheimnisse”. Oczywiście, tajemnice natury udaje się odkryć tylko poznając jej „zwyczaje” i stosując się do nich. Jak zauważył ongiś Roger Bacon: „Scientia est potentia, natura parendo cincitur”. – Wiedza jest potęgą, przyrodę pokonuje się słuchając jej”.
                                                                  ***
             Leon Arcimowicz dokonał szeregu istotnych ustaleń i odkryć w dziedzinie fizyki atomowej, w związku z czym w 1953 roku został wyróżniony tzw. Nagrodą Stalinowską, w 1958 Nagrodą Leninowską ZSRR, w 1971 – Nagrodą Państwową  I stopnia. Prócz tego nagradzano go siedmiokrotnie najwyższymi orderami ZSRR (w tym pięcioma orderami Lenina) oraz szeregiem medali.
             Wspólnie z Iwanem Kurczatowem, kierownikiem radzieckiego programu zbrojeń nuklearnych, badał prawidłowości wchłaniania wolnych neutronów przez jądra poszczególnych pierwiastków; wspólnie z A. Alichanowem i A. Alichanianem opracował (1936) teorię anihilacji elektronów i pozytronów.
        Przez szereg lat Arcimowicz  kierował w ZSRR doniosłymi pracami w zakresie fizyki gorącej plazmy w związku z zagadnieniami sterowanej reakcji termojądrowej. Był autorem projektów urządzeń technicznych, wykorzystujących energię plazmy. Uważał, że w przyszłości powstaną silniki plazmowe. W książce pt. „Czwarty stan materii” pisał: „Obszar możliwego zastosowania akceleratorów akceleratorów plazmy odnosi się prawdopodobnje do techniki bardzo dalekich lotów kosmicznych. Aby przyszły statek kosmiczny miał niezbędną zdolność manewrowania i stanowił autonomiczny środek transportowy, a nie obiekt balistyczny wycelowany zawczasu  i pozostawiony później siłom inercji i ciężkości, konieczne jest wyposażenie tego statku w źródła energii i silniki rakietowe, z pomocą których można byłoby  dokonywać złożonych ewolucji w przestrzeni. Jeśli tor lotu wymaga długotrwałego stosowania środków manewrowych, to bardzo istotnym staje się zagadnienie zapasów paliwa dla silnika rakietowego. (…) Możliwość stosowania injektorów plazmowych w celu sterowania statkami kosmicznymi jest związana z opracowaniem źródeł energii o dużej mocy specjalnie dla lotów kosmicznych. Co się tyczy konstrukcji i charakteru pracy plazmowego silnika rakietowego, to mamy tu bardzo szerokie możliwości dla wyobraźni technicznej”.  Profesor Arcimowicz zaproponował również projekt własnego pomysłu dotyczący współosiowego injektora plazmowego, zwanego inaczej „armatką  plazmową”, której funkcjonowanie miało polegać na wyrzucaniu w próżnię osobnych plazmoidów lub strumieni plazmy, mających bardzo dużą prędkość. Ten pomysł został później zastosowany w procesie konstruowania aparatów kosmicznych zarówno w Rosji, jak również w USA, Chinach, Iranie, Izraelu, Brazylii.
          Jedną z najlepszych książęk Leona Arcimowicza była monografia pt. „Uprawlajemyje termojadiernyje reakcji”  (pierwsze wydanie 1961, drugie 1964 itd.). Dzieło to zostało przetłumaczone na wiele języków i ukazało się m.in. we Francji, Izraelu, Ukrainie, Białorusi, Japonii, Niemczech, Kanadzie, USA. Jest to dotychczas jedno z najlepszych opracowań w zakresie  fizyki jądrowej, mające jednocześnie charakter dzieła naukowego i podręcznika akademickiego. W 1963 roku zrealizowano pierwsze wydanie książki „Elementarnaja fizyka plazmy”, która następnie była aktualizowana i wznawiana wlatach1966, 1969 i in. W 1964 roku pod redakcją Arcimowicza wydano tom zbiorowy „Metody izmierenija osnownych wieliczin jadiernoj fizyki”.
           Ciekawe, że jeszcze za swego życia uczony – mimo iż należał do grona osób ściśle strzeżonych i chronionych – cieszył się dużym szacunkiem nie tylko kierownictwa i elit intelektualnych ZSRR, ale i popularnością w środowisku dziennikarskim, jak też wielomilionowej publiczności czytającej tego kraju, która to okoliczność stanowiła niewątpliwie źródło satysfakcji moralnej dla pracowitego i utalentowanego naukowca. Jest bowiem prawdą, że – jak pisze Francis Fukuyama w książce „Ostatni człowiek” – „poczucie własnej wartości musi się opierać na jakichś osiągnięciach, choćby najbardziej znikomych, im trudniejsze zaś osiągnięcie, tym wyższe poczucie własnej wartości… Ale osiągnięcie potrzebuje uznania społecznego… Powszechne uznanie stwarza dalszy problem, który streszcza się w pytaniu: Kto uznaje? Bo czy nie jest tak, że satysfakcja, którą czerpiemy z uznania, w dużej mierze zależy od jakości uznającej osoby? Czyż nie jest znacznie bardziej satysfakcjonujące zostać uznanym przez osobę, której osąd cenimy, niż przez ogół ludzi, których pojęcie o życiu jest przeciętne? Czy nie jest tak, że wyższe, a zatem bardziej satysfakcjonujące formy uznania muszą pochodzić od coraz węższego kręgu osób, ponieważ wybitne osiągnięcia potrafią ocenić tylko ludzie równie wybitni? Fizyk teoretyczny byłby przypuszczalnie znacznie bardziej usatysfakcjonowany, gdyby jego pracę uznali najlepsi spośród fizyków, a nie tygodnik „Time”… Osiągnięcia wszelako Arcimowicza były uznawane powszechnie na całym świecie zarówno w kręgach „wąskich specjalistów”, jak i przez milionowe rzesze zwykłych czytelników pism popularnonaukowych. Chodziło m.in. także o to, że profesor był bardzo ujmujący i sympatyczny w komunikowaniu się z ludźmi – dawało o sobie znać wielopokoleniowe szlachectwo, wrodzona kultura i charyzma. Pełen taktu, powściągliwej wytworności, obdarzony szlachetną powierzchownością potrafił Arcimowicz natychmiast i mimo woli podbijać nie tylko umysły, ale i serca rozmówców, w tym nawet najbardziej sceptycznych dziennikarzy.
         W 1966 roku znakomitego uczonego obrano na członka Amerykańskiej Akademii Nauki i Sztuki, dając tym wyraz szacunku dla jego naprawdę imponujących osiągnięć twórczych. W 1967 pod jego redakcją ukazało się dwutomowe opracowanie „Razwitije fizyki w  SSSR” . W 1969 wydano jego książkę „Zamknutyje płazmiennyje konfiguracji”, przetłumaczoną natychmiast na język angielski, niemiecki, hiszpański i japoński.
         W kwietniu 1972 roku nadano Arcimowiczowi tytuł doktora honoris causaUniwersytetu Warszawskiego. Reportaż o przebiegu uroczystości nadano w radiu i telewizji polskiej, pisano o tym obszernie w prasie. Po pewnym czasie profesor otrzymał list z Radomia, w którym pani Janina Kamieńska – Kijewska dowodziła, że jej pradziad i pradziad Leona Arcimowicza byli rodzonymi braćmi. Wywiązała się więc ożywiona wymiana listów, a uczony podjął starania, by zaprosić swoją kuzynkę na parę tygodni do Moskwy. Władze radzieckie jednak utrudniały, a w końcu uniemożliwiły tę wizytę, w obawie widocznie przed jakąś  szpiegowską aferą, Arcimowicz bowiem w tym czasie opracowywał zagadnienia „strategiczne” w nauce, mające bezpośrednią styczność z obronnością, bronią kosmiczną itp. Takich ludzi w ZSRR (i nie tylko) chroniono niezwykle starannie, niemal w ogóle izolowano od reszty świata. Porwanie bowiem lub zamordowanie kogoś takiego – to byłby wyczyn dla każdego szanującego się wywiadu, nie wyłączając amerykańskiego, francuskiego czy brytyjskiego, od zawsze mających w Polsce gęstą sieć agenturalną. Dodajmy, że do dziś dotarcie do pełnej autentycznej dokumentacji dotyczącej szczegółów życia i pracy Arcimowicza w Rosji jest niemożliwe.
           Jak wynika z dostępnych przekazów, także pod koniec życia Uczony pracował po osiem godzin na dobę minimum. Łatwiej mu było odmówić sobie wypoczynku czy rozrywki niż pracy w swym Laboratorium Plazmy. Widocznie miał rację poeta Novalis, gdy notował: „Ein wahrer Forscher wird nie alt, jeder ewige  Trieb ist ausser dem Gebiet der Lebenszeit”. Dotyczy to oczywiściew całej rozciągłości także popędu poznawczego. Ale choć sam popęd do wiedzy jest wieczny i niezniszczalny, to jednak życie naukowca jest równie kruche o krótkie („somnium breve”) , jak i życie zwykłego zjadacza chleba.
            Zmarł wielki uczony 1 marca 1973 roku. Jednak jeszcze w ciągu kilku lat po jego zgonie ukazywały się w ZSRR książki przez niego pisane lub redagowane (cykl wydawniczy w kraju dławionym przez drakońską cenzurę trwał wyjątkowo długo). W 1976 roku „Atomizdat” opublikował  popularnonaukową książkę Arcimowicza „Czto każdyj fizykdołżen znat’ o płazmie” ; w 1978 wydawnictwo   AN ZSRR  „Nauka” udostępniło wybór tekstów uczonego pt. „Izbrannyje trudy”. Rok później ukazała się w oficynie  „Atomizdat” książka „Fizyka plazmy dla fizykow”, dwukrotnie zaś wydano (1981 i 1988) zbiór wspomnień o tym wybitnym badaczu „Wospominanija  ob  akademikie L.A. Arcimowicze”, w którymbardzo pochlebnie i interesująco pisali o swym koledze i przyjacielu tak słynni reprezentanci nauki XX wieku, jak A. Alichanow, A. Aleksandrow, A. Grynberg, Ch. Alven, M. Leontowicz, J. Wielichow, W. Goldanskij, B. Einstein, B. Feld, S. Winter, A. Migdał, S. Kapica, W. Frenkel I in.
           Wraz ze śmiercią znakomitego uczonego nie wygasła jednak sama dynastia panów Arcimowiczów. W XX wieku cieszyła się sławą w Rosji np. doktor habilitowany nauk matematycznych Ludmiła Arcimowicz, córka pana Leona, która pełniła funkcje profesorskie w Instytucie Energii Atomowej im. I.W. Kurczatowa w Moskwie, jak też doktor habilitowany nauk medycznych, profesor   Nela Arcimowicz, kierowniczka laboratorium w Instytucie Immunologii Ministerstwa Ochrony Zdrowia ZSRR.
                                                                      ***

  
                              
                                                    MICHAŁ   LEONTOWICZ
                                          Nauka  a  termojądrowe  barbarzyństwo

              Leontowiczowie to pradawny ród szlachecki na Rusi i Litwie, pieczętujący się godłem Ślepowron, a już w XVI wieku nagminnie odnotowywany w województwach: wileńskim, kijowskim, witebskim, sieradzkim. Później, około roku 1768 Jan Leontowicz pełnił funkcję parocha greckokatolickiego kościoła Trójcy Przenajświętszej w Czudnowie na Kijowszczyźnie. Z tej rodziny pochodził Mikołaj Leonowicz (1877 – 1921), kompozytor ukraiński, zasłużony przede wszystkim w dziedzinie przekładania piesni ludowych na „poematy chóralne”.
           Znajomi i przyjaciele Michała Leontowicza  wspominając o tym znakomitym uczonym zaznaczali, iż współistniały w jego usposobieniu cechy nawzajem się wykluczające: łagodność i nieustępliwość, życzliwość i granicząca  z gburowatością ostrość, samodyscyplina sportowca i przysłowiowe profesorskie roztargnienie, wewnętrzna elegancja duchowa i brak elegancji zewnętrznej, połączony z pogardą dla norm etykiety, pozornej uprzejmości i wytworności w ubiorze. Jednak z domu rodzinnego pan Michał wyniósł autentyczną kulturę intelektualną i moralną, lubił sztukę i literaturę, świetnie orientował się w historii i muzyce, w malarstwie europejskim i architekturze, w filozofii i dziejach wojskowości. Dobrze znał język niemiecki, francuski, a dzieła Cycerona i Cezara nie tylko czytywał w oryginale, lecz i uchodził za ich konesera i znakomitego znawcę, przez co zyskał sobie szczególną sympatię i szacunek uczonych włoskich, którzy go stale zapraszali do słonecznej Italii. Biegle władał także językiem rosyjskim, polskim i ukraińskim. Cechowała go absolutna słowność, punktualność, uczciwość, obowiązkowość i pracowitość, czyli cechy osoby prawdziwie kulturalnej i etycznej. Ta kultura została ukształtowana jeszcze w okresie dzieciństwa pod wpływem najbliższego otoczenia. Ojciec jego bowiem, Aleksander Leontowicz był herbowym szlachcicem i człowiekiem dużej wiedzy; ukończył w 1897 roku Uniwersytet św. Włodzimierza w Kijowie i na nim też pełnił obowiązki profesora fizjologii zwierząt; zapisał na swe konto szereg osiągnięć naukowych, został członkiem rzeczywistym Akademii Nauk Ukrainy. Od roku 1913 piastował posadę profesorską Moskiewskiego Cesarskiego Instytutu Rolnictwa (przemianowanego  1923 na Moskiewską Państwową Akademię Rolniczą imienia K. A. Timiriaziewa); od 1936 kierował jednym z oddziałów Instytutu Fizjologii Klinicznej AN Ukrainy. Był autorem szeregu tekstów naukowych z zakresu histologii, fizjologii układu nerwowego; badał m.in. zagadnienie degeneracji tkanek w procesie starzenia się oraz możliwości ich regeneracji. Matka Michał Leontowicza, z domu Kirpiczewa, również była osobą wykształconą i pracowała w charakterze lekarza okulisty.
                                                                    ***
           W wieku zaledwie dziesięciu lat Michał zaczytywał się książkami z dziedziny przyrodoznawstwa i matematyki, przepadał za rozwiązywaniem trudnych zadań z zakresu algebry, fizyki, chemii i był w tym ponoć nieprześcignionym mistrzem. Nauczyciele gimnazjalni przepowiadali mu wielką karierę naukową i się nie mylili. W 1919 roku niespełna szesnastoletni młodzieniec wstąpił na studia na wydział fizyczno-matematyczny Uniwersytetu Moskiewskiego i już po roku został zaangażowany przez profesora P. Łazarewa do pracy badawczej w Instytucie Fizyki i Biofizyki tejże uczelni. W 1923 roku, po ukończeniu studiów, prowadził badania geofizyczne w Rosji środkowej, w 1925 zaś został odkomenderowany do doktoranckiej grupy profesora L. Mandelsztama i w ciągu trzech lat opublikował dziesięć prac naukowych,   z których każda wnosiła coś istotnie nowego do mechaniki kwantowej, fizyki atomowej, czy optyki molekularnej. Mając zaledwie 25 lat Michał Leontowicz  uchodził za najlepszego w ZSRR i jednego z najlepszych w skali powszechnej specjalistów w dziedzinie fizyki statystycznej, a jego teksty były doskonale znane m.in. w Niemczech (przodującym ówcześnie mocarstwie naukowym), USA, Włoszech.
          Pod koniec roku 1934 zatrudniono Leontowicza w Instytucie Fizycznym Akademii Nauk ZSRR, w pracowni profesora N. Papaleksi. Młody talent prowadził tu badania w zakresie optyki fizycznej, akustyki molekularnej, termodynamiki, teorii elektromagnetyzmu; dokonał odkrycia kilku prawidłowości i praw w  dziedzinie radiofizyki i radiotechniki, które też nazwano np. „granicznymi warunkami Leontowicza”, „równaniem Leontowicza –Lewina”, czy „metodą równania parabolicznego Leontowicza” itd. W 1944 ukazała się jego książka „Statisticzeskaja fizyka”, w 1949 – „Wwiedienije w termodynamiku”, następniewielokrotnie wznawiane i tłumaczone na języki obce. 
              Podczas drugiej wojny światowej, w okresie 1940 – 1945 uczony działał w instytutach naukowych pracujących na potrzeby przemysłu zbrojeniowego, konstruując przede wszystkim przyrządy stosowane w radionawigacji i radiolokacji. W 1946 obrano M. Leontowicza na członka rzeczywistego Akademii Nauk ZSRR, a w 1951 postawiono na czele grupy uczonych, która pracowała nad teorią sterowanej reakcji termojądrowej. W sumie uczony poświęcił tej dziedzinie wiedzy trzydzieści lat swego życia i został jednym z najwybitniejszych uczonych atomistów w skali ogólnoświatowej. Szczególnie owocne okazały się jego badania w zakresie fizyki plazmy.
         Jak świadczą notatki pozostawione przez Leontowicza, on się całe życie obawiał, że jego opracowania teoretyczne zostaną wykorzystane nie do celów pokojowych, lecz do tworzenia nowych rodzajów broni masowego rażenia, i nieraz otwarcie te obawy wyrażał, nie bojąc sie sankcji karnych ze strony czujnego NKWD, z którego ramienia pracami nad bronią atomową w tym kraju kierował osobiście syn  Ławrentija Berii Aleksander, wysoce uzdolniony fizyk skądinąd.
            Wypada w tym miejscu przypomnieć, iż  2 grudnia 1942 roku zespołowi naukowców amerykańskich, pracujących w tajnych laboratoriach znajdujących się pod boiskiem piłkarskim Stagg Field w Chicago pod kierownictwem włoskiego Żyda Enrico Fermi (1901 – 1954), udało się przeprowadzić kontrolowaną reakcję łańcuchową. Było to poważne osiągnięcie, a jednocześnie początek epoki, w której samozagłada ludzkości stała się koszmarną realnością. Tym bardziej, że powstanie w Chicago pierwszego reaktora atomowego miało bezpośredni związek z trwającą już od kilku lat drugą wojną światową. Uczeni żydowskiego pochodzenia bowiem, tacy jak Einstein, Taylor, Oppenheimer i inni przekonali rząd USA o konieczności skonstruowania broni masowego rażenia w obliczu faktu, iż naukowcy niemieccy pod kierunkiem Otto Hahna i Fritza S. Strassmanna jeszcze 6 stycznia 1939 roku dokonali jako pierwsi na świecie sztucznego rozszczepienia jądra uranu, a następnie przystąpili do prac nad konstrukcją bomby atomowej. Dziś wiemy dokładnie, iż konstruktorzy tego kraju świadomie sabotowali polecenia Adolfa Hitlera, zwlekali na czasie i ostatecznie nie dopuścili do zrealizowania tego szatańskiego projektu, choć próbne wybuchy prawdopodobnie zostały przeprowadzone. W czerwcu roku 1941 prezydent Roosevelt powołał do życia Office ofScientific Research and Development, powierzając mu m.in. skonstruowanie broni jądrowej pod kryptonimem „Manhattan Project”. Reaktor zbudowany przez zespół Fermiego był odskocznią do powstania kolejnych sześciu, w których produkowano na dużą skalę materiały rozszczepialne, mające posłużyć za ładunek do bomb atomowych.
           16 lipca 1945 roku na pustyni w pobliżu Alamogordo w stanie Nowy Meksyk eksplodowała pierwsza w dziejach ludzkości, próbna na razie, bomba atomowa. Użyto w niej nie uranu, lecz sztucznego pierwiastka pluton 94, otrzymanego na Uniwersytecie Kalifornijskim przez zespół naukowców na czele z Glennem Seaborgiem.  6 sierpnia 1945 roku na katedrę katolicką w japońskim mieście Hiroszima podczas trwania nabożeństwa porannego została zrzucona uranowa bomba atomowa  „Little Boy” , a trzy dni później, 9 sierpnia, na miasto Nagasaki – bomba plutonowa „Fat Man”.  Według danych amerykańskich (prawdopodobnie zaniżonych), pierwsza z tych bomb zmiotła wszystko na przestrzeni 10 kmkwadratowych, zabijając natychmiast ponad 80 tysięcy ludzi, a drugie tyleż kalecząc; w Nagasaki miało zginąć natychmiast około 50 tysięcy pokojowej ludności. Był to jeden z największych triumfów tzw. „amerykańskiej demokracji”.
                                                            ***
          W ZSRR trwały również intensywne prace nad konstrukcją broni atomowej, gdyż zdawano sobie sprawę, iż USA nie zawahają się użyć swego potencjału jądrowego, jeśli kraj pozostanie bez możliwości dokonania adekwatnego uderzenia odwetowego. Michałowi Leontowiczowi nie  udało się uniknąć  wzięcia bezpośredniego udziału  w pracach nad stworzeniem radzieckiego potencjału nuklearnego, a jego fundamentalne badania teoretyczne przyczyniły się walnie do postępów w praktycznej realizacji tego zadania. Trudno wszelako byłoby mieć pretensje w tym względzie do Rosjan, bo to przecież nie oni   tę broń stworzyli, ani tym bardziej jej użyli, bo nie użyli przecież nigdy, w przeciwieństwie do USA, który to rzekomo „demokratyczny” kraj nie tylko wymazał z oblicza ziemi pokojowe miasta japońskie, ale też na masową skalę stosował pociski zawierające promieniotwórczy uran podczas agresji na Jugosławię w 1991 oraz na Irak w 1999 roku, powodując śmierć w męczarniach milionów absolutnie niewinnych i bezbronnych ludzi oraz masową bezpłodność pozostałej przy życiu ludności. Przywódcy rosyjscy zresztą (z wyjątkiem ciężkiego alkoholika Jelcyna oraz jawnego zdrajcy Gorbaczowa) nigdy nie żywili złudzeń co do „pokojowych” intencji USraela i dbali o potencjał militarny swego kraju, co zresztą trudno mieć im za złe, gdyż jest to normalna kolej rzeczy, iż należy  się troszczyć  o bezpieczeństwo swego narodu.
           Za wielkie osiągnięcia naukowe profesor Michał Leontowicz został wyróżniony nagrodą leninowską (1958), trzema orderami Lenina, orderem Czerwonego Sztandaru Pracy itd. A jednak nigdy nie był ulubieńcem Kremla. W okresie 1952 – 1953 stał się przedmiotem wściekłej nagonki propagandowej ze strony półanalfabetów z Wydziału Ideologicznego KC KPZR oraz prasy partyjnej. Wypominano mu „potknięcia ideowe”, tzw. „idealizm”, a nawet nieproletariackie pochodzenie, co stanowiło nie lada zarzut w okresie „dyktatury proletariatu”. Szykowano wówczas kolejną drakońską jatkę nad fizykami, podobną do tej jaką nieco wcześniej zgotowano genetykom, rozstrzeliwując kwiat tej nauki. Ławrentij Beria już był przygotował „czarną listę” najwybitniejszych fizyków, przeznaczonych do odstrzału, a znalazł się na niej również Michał Leontowicz. Podniesiony już nad głowami fizyków miecz czerwonej bezpieki nie spadł jednak na głowy uczonych, którzy – nauczeni przez doświadczenie swych poprzedników – zapobiegli swej rzezi w dość  niewyszukany  sposób.
           Był rok 1951. ZSRR, zrujnowany przez niedawną wojnę,  wytężając wszystkie siły pracował nad skonstruowaniem własnej broni  wodorowej (atomową już posiadał). Było to pierwszorzędne zadanie geopolityczne, ponieważ wywiad wiedział, iż w sztabie generalnym armii USA opracowano dokładny plan zadania Związkowi Radzieckiemu ciężkiego uderzenia z zastosowaniem wszystkich rodzajów broni masowej zagłady: chemicznej, biologicznej i atomowej. Wojskowi   czekali jedynie na decyzję prezydenta. W najbliższym otoczeniu Roosevelta działało kilku głęboko zamaskowanych agentów GRU i NKWD, a każda decyzja kierownictwa Ameryki była w tymże dniu znana na Kremlu. Zdawano tu sobie sprawę z okoliczności, że tylko możliwie jak najszybsze skonstruowanie, przetestowanie i przyjęcie na uzbrojenie takiejże broni przez ZSRR może powstrzymać jankiesów przed zrealizowaniem swych zamiarów. Chodziło zatem nie o lata, lecz o miesiące, a nawet tygodnie. Liczna grupa wybitnych uczonych pod kierownictwem profesora Iwana Kurczatowa we dnie i w nocy prowadziła badania i inne prace zmierzające w kierunku Jan najrychlejszego skonstruowania sowieckiej bomby wodorowej. Jednocześnie półgłówki z NKWD szykowali tymże uczonym krwawą łaźnię i rzeź, wstępem i przygrywką do której stała się wściekła nagonka w prasie. Michał Leontowicz pracował w tym czasie  w tzw. Laboratorium Urządzeń Mierniczych AN ZSRR, pod którym to kryptonimem krył się faktycznie Ośrodek Badań Jądrowych (obecnie Instytut Energii Atomowej).
           W powstałej sytuacji trzech czołowych fizyków radzieckich (był wśród nich profesor Leon Arcimowicz) poprosiło o spotkanie z Ł. Berią, szefem NKWD,  któremu bezpośrednio podlegał przemysł atomowy kraju. W gabinecie tego krwawego rzeźnika ludzi naukowcy wypowiedzieli się w sposób maksymalnie jednoznaczny: jeśli rząd jest zainteresowany skuteczną pracą nad skonstruowaniem bomby atomowej (już trwały przygotowania do jej wypróbowania), to należy zaprzestać propagandowej nagonki na nich i pogróżek. Rozstrzelani fizycy bomby nie zrobią. Jak wiadomo obecnie,  Beria (tak jak później Fainsztejn - Andropow) był powiązany z wywiadem USA i perfidnie działał na szkodę państwa sowieckiego, likwidując fizycznie tysiące i tysiące najzdolniejszych reprezentantów elity intelektualnej ZSRR oraz kilkadziesiąt milionów zwykłych Rosjan pod pozorem tzw. „walki klasowej”. Był ogromnie zaskoczony zdecydowaną postawą naukowców, i to do takiego stopnia, że nie kazał ich natychmiast uwięzić i rozstrzelać, jak to było w zwyczaju NKWD, lecz rzekł, iż zreferuje sprawę „gdzie trzeba”, czyli w rezydencji Stalina. Po kilku dniach zaprosił fizyków do siebie i zakomunikował: „Towarzysz Stalin powiedział: „Zostaw ich w spokoju. Rozstrzelać my ich zawsze zdążymy”… Nagonka w prasie urwała się z dnia na dzień, po pewnym   czasie towarzysz Stalin został otruty przez swych „towarzyszy”, towarzysz Beria zastrzelony jak pies przez marszałka Żukowa, a dzieje ZSRR potoczyły się innym torem…
           Jako ciekawostkę można w tym miejscu przypomnieć fakt, że gdy Michał Leontowicz był przeprowadzany (na prośbę akademika I. Tamma oraz A. Sacharowa) do grupy termojądrowej, generał NKWD Machniew podał do biura Berii notatkę służbową, w której wyrażał obawę, iż polsko-szlacheckie pochodzenie oraz niezależna postawa życiowa tego naukowca czynią z niego osobę „niepewną” („niebłagonadiożnyj”). Szef zaś bezpieki po chwili namysłu rzekł: „Niczego, my budiem za nim łuczsze sledit’”…I rzeczywiście, śledzili tak, że żadna chwila życia pana Michała nie stanowiła tajemnicy dla beriowskich szpiegów. Jacob Bronowski w książce „The Origins of KnowledgeandImagination” zauważył: “Science is and can be practiced as a communal activity only. The community of scientists has a special strengh”. Dlatego każdy system totalitarny, czy demokratyczny, usiłuje infiltrować zespoły naukowe przez tajniaków lub w nich  werbować konfidentów, aby w stopniu maksymalnie możliwym kontrolować to „niepewne” środowisko. 
          M. Leontowicz był zarówno wybitnym teoretykiem, jak również utalentowanym naukowcem eksperymentatorem. Uchodził za jednego z najznakomitszych w skali światowej specjalistów w zakresie fizyki molekularnej, optyki, techniki radiowej. Był obdarzony głęboką intuicją, a jednak początkowo nie doceniał np. ani znaczenia lazerów-mazerów, ani teorii kwantów, ani efektu Czerenkowa. Wiele wszelako jego wynalazków zostało wdrożonych do przemysłu i technologii medycznej, radiotelewizyjnej, naukowej.
           Życie zakończył 30 marca 1981 roku. Przez ostatnie tygodnie leżał unieruchomiony w łóżku. Majaczył. Głównym tematem urywanych zdań była nieludzka broń masowej zagłady, do której stworzenia tak walnie się przyczynił. Miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Niestety, żył i działał w okresie (trwającym do dziś), którego nadejście proroczo przewidywał Fryderyk Nietzsche w dziele „Wola mocy” pod koniec XIX wieku: „Ein Zeitalter der Barbarei  beginnt, die Wissenschaften werden ihm dienen”. – „Nadchodzi wiek barbarzyństwa, nauki będą mu służyły”. Sprawdziła się ta groźna przepowiednia co do joty, a do tej szatańskiej roboty, do tworzenia coraz to nowych i coraz to straszliwszych rodzajów broni były i są  zmuszane  coraz to kolejne pokolenia uczonych, wśród których jest wielu uczciwych i przyzwoitych ludzi, dla których współudział w tym procederze stanowi źródło dotkliwych rozterek moralnych; człowiek bowiem nie tyle jest panem swego losu, ile jego niewolnikiem.
            Leżący na łożu śmierci profesor M. Leontowicz, pogrążony w mroku nieprzytomności, wciąż na nowo to wyrażał obawę, iż ta broń zostanie użyta, to znów wydawał rozkaz, aby ją natychmiast zniszczyć. To umieranie było jednym wielkim koszmarem. O nim codziennie były poufnie informowane najwyższe władze ZSRR i, kto wie, czy czasem nie wpływało to na nich w kierunku większej powściągliwości i samokontroli na arenie międzynarodowej… Nawiasem mówiąc, szereg współtwórców amerykańskiej broni nuklearnej później popełniło samobójstwo lub postradało zmysły. Zauważono, iż z reguły konstruktorzy nowych rodzajów broni kończą źle,   ich potomstwo najczęściej wpada w tę czy inną formę opętania lub odbiera sobie życie, a ich ród wygasa. Trzeba jednak podkreślić, że teoretyczne badania M. Leontowicza zostały wykorzystane w celu opracowania projektu sowieckiej bomby wodorowej (pod bezpośrednim kierownictwem i czynnym współudziale Andrzeja Sacharowa, późniejszego laureata pokojowej (?) nagrody Nobla, pół Polaka nawiasem mówiąc) wbrew jego woli i zdecydowanym protestom. Dlatego rząd ZSRR, choć wyzyskiwał talent i wiedzę uczonego, nigdy mu nie ufał i zawsze poddawał dyskryminacji. Wystarczy wspomnieć, iż ani na swą 70 , ani na 75 rocznicę urodzin Leontowicz – wbrew tradycji radzieckiej – nie otrzymał żadnego wyróżnienia. Był to ostentacyjny afront ze strony władz w stosunku do sędziwego, cieszącego się autentycznym autorytetem naukowca. Postąpiono tak dlatego, ze profesor M. Leontowicz był człowiekiem   uczciwym i przyzwoitym, durniów w oczy nazywał durniami także jeśli byli to generałowie KGB, darmozjadów – darmozjadami, także gdy byli to sekretarze KC KPZR. Swymi „niewyważonymi” wypowiedziami krytycznymi przyprawiał nieraz nomenklaturę komunistyczną o rozstrój żołądka i migrenę.  Najchętniej by go zatłukli lub zgnoili w łagrze czy lecznicy psychiatrycznej, lecz nawet oni nie mogli na coś  takiego się poważyć, tak wielkim autorytetem i popularnością cieszył  ten „krnąbrny” człowiek. Dlatego, choć ze zgrzytem zębów, nomenklatura przymykała oczy i udawała, że nic nie słyszy, wówczas, gdy Leontowicz   publicznie potępiał więzienie dysydentów i wykorzystywanie psychiatrii jako środka  terroru przeciwko obywatelom samodzielnie myślącym, protestował przeciwko stosowaniu kary śmierci i przeciwko dyktatowi  partii komunistycznej w sferze kultury i nauki. Dzięki wstawiennictwu i protestom tego wybitnego męża nauki udało się w swoim czasie ulżyć losom dysydentów Daniela, Woronela, Gałanskowa i in. Nie przypadkowo więc w kołach inteligencji ówczesnej nazywano Leontowicza „sumieniem Akademii Nauk”. Jedną zaś  z jego zasług była okoliczność, że sprzyjał opublikowaniu nowatorskich prac innego polskiego geniusza w ZSRR, profesora Aleksandra Czyżewskiego  [patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofiakosmizmu, t. 3, Rzeszów 1999], twórcy heliobiologii, heliomedycyny, chronobiologii i dalszych supernowoczesnych nauk, jak też uwolnieniu autora „Kosmicznego  pulsu życia” z obozu syberyjskiego.
                                                                          ***


                                                      FRANK  WILCZEK
                                             Podkarpacki laureat nagrody Nobla

        W październiku 2004 roku nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki otrzymali trzej naukowcy amerykańscy: Frank Wilczek, Henry David Politzer oraz James David Gross. Królewska Akademia Nauk Szwecji przyznała im to zaszczytne wyróżnienie za opublikowane jeszcze w latach siedemdziesiątych XX wieku prace   poświęcone  właściwościom  najmniejszych  cząstek elementarnych  czyli kwarków. Pierwszy z laureatów był zatrudniony w Massachusetts  Institute of Technology w amerykańskim Cambridge (o setki lat młodszym od swego angielskiego pierwowzoru). H. D. Politzer pracował w California Institute of Technology w Pasadenie, a J. D. Gross w Kavli Institute for Theoretical Physics na Uniwersytecie Kalifornijskim w Santa Barbara. Przy czy Frank Wilczek był uczniem (studentem) tego ostatniego.
         W uzasadnieniu werdyktu członkowie Szwedzkiej Akademii Nauk stwierdzali: „Tegoroczna nagroda Nobla z fizyki dotyczy fundamentalnych zagadnień, które zajmowały fizyków przez cały wiek XX i wciąż są wyzwaniem dla teoretycznych i eksperymentalnych prac w wielkich akceleratorach cząstek elementarnych”. Nagroda w wysokości 1,36 miliona dolarów USA została podzielona na trzy równe części i wręczona laureatom wraz ze złotymi medalami i dyplomami honorowymi.
       Żeby zrozumieć znaczenie odkryć tej trójki uczonych, trzeba przypomnieć, że ludzie od zarania cywilizacji usiłowali dociec, z czego składa się świat, jakie drobne cząsteczki są owym najmniejszym budulcem, „cegiełkami” wszelkich rzeczy. Początkowo nad tym zagadnieniem głowili się przeważnie filozofowie greccy, którzy zresztą z reguły byli wytrawnymi  badaczami przyrody. Warto podkreślić, że filozofia europejska jako taka powstała około VII – VI wieku przed nowa erą właśnie w Helladzie. Jednym zaś z najistotniejszych zagadnień, które myśl grecka usiłowała wyjaśnić, była kwestia dotycząca tego, co jest substratem świata, jaki pierwiastek znajduje się u podstaw wszystkiego, co istnieje, czyli bytu jako takiego.
         Jako pierwsza rozważała to zagadnienie tzw. jońska (milezyjska)  filozofia przyrody, której główny reprezentant Tales z Miletu żył w latach około 625 – 545, to jest za czasów Solona i Krezusa. Był czystej krwi Fenicjaninem, pochodził z rodziny szlacheckiej, ale ze względu na jakieś perturbacje polityczne musiał uchodzić do Grecji, gdzie został cenionym wynalazcą, inżynierem, politykiem, kupcem i podróżnikiem. Teorii swych nie spisał i zachowały się one jedynie w szczątkowych fragmentach w przekazach innych autorów, którzy na niego się powoływali i cytowali. To on sformułował twierdzenie, że dwie proste przecinające się tworzą kąty wierzchołkami styczne, które są sobie równe; i że w trójkącie równoramiennym kąty przylegające do podstawy są sobie równe. On też wynalazł sposób obliczania wysokości piramid czy innych budowli, przyjmując za podstawę cień od słońca w chwili, gdy jest on równy ciału. Tales także obserwował i przepowiadał zaćmienia Słońca. Onże   wysnuł teorię o nieśmiertelności duszy. Powiada się, że to on jako pierwszy w kulturze europejskiej określił pory roku, podzielił rok na 365 dni i wprowadził kalendarz. Za pratworzywo świata ten wielki mędrzec uwazał wodę, bo wszędzie tam, gdzie jest wilgoć, jest też życie… Umarł Tales, jeśli wierzyć legendzie, podczas oglądania zawodów sportowych pod gorącym słoncem, bedąc w sędziwym wieku.
        Kolejnym reprezentantem milezyjskiej szkoły filozoficznej był Anaksymander, o którym wiadomo, że zmarł około roku 547 przed nową erą, uczeń Malesa, matematyk i stronom, wynalazca zegara słonecznego i autor pierwszej w Europie mapy geograficznej; on też urządził w Milecie pierwsze w dziejach nauki planetarium. „Apejron”  -  oto, według niego, substrat świata, czyli ruchomy chaos, bezkres, który emanuje z siebie nieustannie rozmaite przemijające byty, kształty i przedmioty. Anaksymander negował istnienie jakiegokolwiek praelementu, za przyczynę zaś wszystkiego uważał   nieustanny ruch „apejronu”, grę przeciwieństw wewnątrz niego. Mawiał:  „Wszystko, co powstaje, musi też mieć swój kres”, i że„zmienne zjawiska posiadają trwałą naturę”,  czyli że zmienność stanowi fundament Wszechświata.  Anaksymander miał być autorem pierwszej niemitologicznej kosmogonii, twierdził, iż z „apejronu” początkowo wyodrębniły się chłód i ciepło, a przez to wytworzyły się różne stany skupienia, poczynając od ziemi, która jest najgęstsza, poprzez wodę i powietrze, aż po lotny ogień kosmiczny. W dziedzinie biologii wyprowadzał pochodzenie zwierząt lądowych od morskich, a ludzi wywodził ze ssaków.
         Trzecim słynnym reprezentantem szkoły jońskiej był Anaksymenes z Miletu (585 – 528 p.n.e.), uczeń Anaksymandra, meteorolog. Uważał on, że praelementem wszystkiego, co istnieje, jest powietrze w różnym stopniu stężenia. Wszystko z powietrza się tworzy i na powietrze rozkłada. Powietrze to „duch”, dusza, westchnienie życia. Anaksymenes nie negował istnienia sił wyższych, pozamaterialnych, lecz  uważał, że bogowie w sposób naturalny powstali z powietrza.
          Stojący na osobności genialny Heraklit z Efezu (550 – 460 p.n.e.) twierdził z kolei, iż to ogień stanowi ruchomy substrat wszelkiego istnienia. „Świata – pisał– nie stworzył ani nikt z bogów, ani nikt z ludzi, był on, jest i będzie wiecznie żywym ogniem według miary rozpłomieniającym się i według miary gasnącym”. Wszystko stanowi jedność zawierającą w sobie wewnętrzne przeciwieństwa. „Wszystko płynie, wszystko się zmienia i nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki”. Gdyż po chwili płynie już w niej inaczej  inna woda. Heraklitowi przypisuje się szereg pięknych myśli:
- „Bóg dosięgnie tych, co zmyślają kłamstwa i fałszywe świadectwa.
- Istnieje jedna rzecz, którą najlepsi przenoszą ponad wszystko: wieczna sława wśród rzeczy znikomych, chociaż większość  woli się obżerać jak bydło.
         Z kolei Ksenofanes z Kolofonu (ok. 580 – 480 p.n.e.) uważał ziemię  za zasadę wszechrzeczy, a Empedokles z Agragas (ok. 490 – 430 p.n.e.) twierdził, syntetyzując poglądy poprzedników, iż wszystko, co istnieje, złożone jest z czterech substancji: wody, powietrza, ognia i ziemi. Uważał, że materia z natury jest nieruchoma i jałowa, dopiero duch ją ożywia i zapładnia, zmuszając do wyłaniania z siebie coraz to nowych form istnienia. Występował jako zwolennik teorii reinkarnacji (metemsomatozy), gdy pisał: „Byłem już raz chłopcem, dziewczynką, krzakiem, ptakiem i niemą nurkującą rybą”…
         Stojący zupełnie na odosobnieniu geniusz, jakim był Anaksagoras z Klazomen  (ok. 500 – 428 p.n.e.), twierdził, iż to Rozum Kosmiczny (przez filozofię późniejszą zwany Logosem)  stworzył wszechświat i nim rządzi. Na pytanie, czy nic go nie obchodzi ojczyzna, odparł:  „Jakżeby? Bardzo mnie obchodzi moja ojczyzna”  i wskazał prawicą na niebo. Anaksagoras utrzymywał, iż na Księżycu są góry i doliny i że jest on zamieszkiwany przez istoty rozumne. Za elementy podstawowe uważał tzw. „homoiomerie”, czyli jednorodne najmniejsze cząsteczki: jak złoto otrzymuje się z ziarenek, z tzw. złotego piasku, tak też cały Wszechświat złożony jest z drobniutkich identycznych cząsteczek, stanowiących w różnych konfiguracjach budulec każdej rzeczy.
         Leukippos z Abdery (V wiek p.n.e.), autor zagubionego dzieła pt. „O wielkim porządku rzeczy”, jako substancję świata postulował pustkę i pełnię, nic i coś, niebyt i byt; przy  czym byt nazywał „atomem”, czyli niepodzielną cząstkę, będącą składnikiem wszystkich rzeczy materialnych i niematerialnych. Do tego rodzaju wyobrażeń nawiązywał Demokryt z Abdery (ok. 460 – 350 p.n.e.), twórca pojęcia „materii”, obstający przy tezie, iż  wszystko składa się z atomów, czyli wiecznych, niestwarzalnych, niepodzielnych, niezmiennych, najdrobniejszych, ale różniących się między sobą cząsteczek materialnych. Zapoczątkował on tzw. materializm atomistyczny; wysnuł też popularną w następnych tysiącleciach hipotezę o pochodzeniu wiary w siły nadprzyrodzone: „Ludzie w dawnych czasach obserwując zjawiska niebieskie, takie jak grzmoty, błyskawice, spotkania  gwiazd, zaćmienia Słońca i Księżyca, bali się, że sprawcami tego są bogowie”.
         W innym nurcie myśli greckiej Parmenides z Elei (ok. 570 – 470 p.n.e.) dowodził, iż byt jest tożsamy z myśleniem, ze duch, rozum leży u podstawy świata; że byt ten jest wieczny, niepodzielny, ciągły i jedyny i ze zjawiska nie należą  do bytów, ponieważ nie stanowi bytu to, co powstaje, przemija i w końcu przestaje istnieć. Platon (427 – 347 p.n.e.)   twierdził, iż świat bytów duchowych, tzw. idei, jest pierwotny, a zjawiska i przedmioty materialne to jedynie odbicie czy cień owego  prawdziwego, naprawdę rzeczywistego świata duchowego. Kontynuatorem tegoż nurtu idealistycznego był genialny uczeń Platona Arystoteles ze Stagiry  (384 – 322 p.n.e.), autor wielu fundamentalnych dzieł naukowych, stanowiących fundament kultury  intelektualnej Europy i świata arabskiego.
         Wypada zaznaczyć, iż także filozofowie starożytnych Chin, działający równocześnie i niejako równolegle z mędrcami Hellady, zauważyli, iż otaczający nas świat składa się z nieskończenie różnorodnych przedmiotów i zjawisk o niewyobrażalnym bogactwie odmiennych właściwości. Oni też zadawali sobie pytania: czy istnieje coś, co łączy je wszystkie? Czy istnieje wspólna dla wszystkiego podstawa, istota, substancja? I również postulowali, że owym substratem istnienia mogą być:  woda, powietrze, ziemia, ogień, drewno, metal, duch etc… Ale to nie myśl chińska, lecz grecka wytyczyła drogi filozofii i nauki globalnej, a jej kontynuatorami byli w wiekach późniejszych tacy luminarze jak Francis Bacon, Thomas Hobbes, Mikołaj Kopernik, Galileo Galileusz, Giordano Bruno, Isaac Newton, Petrus Gassendi, Denis Diderot, Francois de la Mettrie, Paul de Holbach, Claude Adrien Helvetius.  Późniejszy rozwój nauki wprawdzie wykazał, iż atomy wcale nie są  „podstawą” świata, ze istnieją jeszcze głębsze warstwy materii, a nowoczesna nauka usiłuje drążyć ten temat coraz to skuteczniej.
                                                                        ***
             Powracając po tej wycieczce w historię atomistyki do bohatera naszych rozważań, powinniśmy przypomnieć, iż Wilczkowie to odwieczna małopolska szlachta, w różnych swych odgałęzieniach pieczętująca się godłami rodowymi Poraj i Mądrostki. Stanislaus Wilczek figuruje w zapisach lwowskiego sądu grodzkiego w roku 1460 jako „civis Leopolis”; w tymże okresie znajdujemy wzmianki o Michaelu Wilczku i Bernardzie Wilczku, dziekanie przemyskim; nieco później wzmiankowany jest Derslaus Wilczek de Lubienie Magna. W XX wieku jedna z reprezentantek tego rodu została małżonką władcy Wielkiego Księstwa Liechtenstein i jest matką dziedziców tego miniaturowego państewka europejskiego.
            Sam przyszły noblista urodził się 15 maja 1951 roku w Nowym Jorku. Jego dziadek Jan Wilczek przyjechał do USA w okresie po pierwszej wojnie światowej z Warszawy. Gdy w Nowym Świecie rozglądał się za towarzyszką życia, wpadła mu w oko i podbiła serce inna  imigrantka z  Polski, Franciszka Żybura, także wywodząca się z Małopolski Wschodniej, w której to prowincji dotychczas nagminnie spotyka się mieszkańców o tychże nazwiskach.
        O ile dziadkowie  i rodzice Franka Wilczka ciężko pracowali fizycznie, by stworzyć mocniejsze podstawy bytu materialnego kolejnym  pokoleniom, o tyle dla trzeciej już generacji – zupełnie słusznie – przewidzieli drogę życiową opartą na wykształceniu, nauce i wysiłku intelektualnym. Tak więc Frank Wilczek (ochrzczony tak na cześć babki Franciszki), jako reprezentant trzeciego pokolenia emigracyjnego, już właściwie stuprocentowy Amerykanin, podjął studia na wydziale matematyki University of Chicago. Był zdolnym, sumiennym, pracowitym studentem, marzącym o karierze naukowej. Marzenia zaś, jak wiadomo, mają to do siebie, że stają się rzeczywistością, o ile poprze się je żelazną siłą woli, rzetelną pracą nad sobą, nieustępliwością w dążeniu do realizacji raz powziętego zamiaru. Doktorat z fizyki Frank Wilczek uzyskał w 1974 roku na Princeton University. Tam właśnie jako 21-letni młodzieniec współpracował w laboratorium z J. D. Grossem, swym nauczycielem i starszym kolegą, publikując do spółki z nim kilka ważnych tekstów naukowych, które później stały się powodem do nagrody Nobla. Z Princeton University był związany przez siedem lat, następnie pracował w Institute for Advanced Studies  w tymże mieście aż przeniósł się do Research  Institute w Santa Barbara, skąd zaś (2000) – do Massachusetts Institute of Technology w Cambridge, gdzie pracuje do dziś (2013), uchodząc zresztą za jednego z najwybitniejszych fizyków świata.
        Wilczek jest autorem licznych publikacji naukowych oraz laureatem wielu nagród, m.in. Medalu Lorentza Królewskiej Niderlandzkiej Akademii Nauki i Sztuki (2002) oraz Nagrody Lilienfelda Amerykańskiego Towarzystwa Fizyki (2003). W Polsce po raz pierwszy bawił w 1998 roku, kiedy uczestniczył w konferencji naukowej w Zakopanem zorganizowanej przez Instytut Fizyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Jego dwie córki, Amity i Miroslava, również są znakomitymi młodymi uczonymi w dziedzinie biologii.
                                                                      ***
            Frank Wilczek przez szereg lat pracował nad teorią kwarków, czyli najdrobniejszych cząsteczek, stanowiących – według poglądów współczesnej nauki – przysłowiowe „cegiełki”, składające się na budulec wszystkich rzeczy świata, na których trop, jak wiemy, bezskutecznie usiłowali wpaść dawni mędrcy Grecji i Chin.
         Istnieje sześć kwarków – górny, dolny, powabny, dziwny, szczytowy i denny. Każdy z nich ma tez swego antybliźniaka w świecie antymaterii. To są najmniejsze klocki, z których są zbudowane inne cząstki, m.in. protony i neutrony. Łączą się one zawsze w pary, trójki lub w piątki. Jak się twierdzi, nazwę kwark  (quark) ukuł fizyk amerykański Murray Gell-Mann.  W swej pracy opublikowanej w lutym 1964 roku z całą powagą odsyła czytelnika do snu oberżysty Humphreya Cimpdena Earwickera  z ksiązki  „Finnegan’s Wake”  Jamesa Joyce’a:  „Pewnego dnia natknąłem się na zdanie „Three quarks for Master Mark”, co – jak to u Joyce’a – można rozmaicie interpretować, np. jak pijacki okrzyk „Trzy kwarty dla Mistrza Marka” – opowiada Gell-Mann.  „Dla mnie najważniejsza była liczba „3”, ponieważ kwarki występują w trypletach. Z trzech kwarków są właśnie zbudowane składniki jądra atomowego: protony i neutrony”.  Zresztą w języku niemieckim wyraz „Quark” znaczy „twaróg”; może więc chodzi o tę intuicję?  Istnienia  kwarków  naukowcy domyślali   się zresztą, a nawet dokładnie ich „zwyczaje” opisali, na długo przed Gell-Mannem, czyli w latach 50 wieku XX, gdy odkrywano szereg coraz to nowych, nieznanych przedtem, cząstek elementarnych; powstawały tak długie ciągi grupujące cząstki, że zaczęło brakować liter greckich do ich oznaczania: delta, ksi, psi, kaon, omega itd. Enrico Fermi nawet zażartował: „Gdybym potrafił je wszystkie spamiętać, to zostałbym botanikiem”. Niebawem się okazało, iż te cząstki można rozdzielić na jeszcze mniejsze cegiełki, które nazwano właśnie kwarkami, choć wielu sądziło wówczas i uważa  dziś, że kwarki nie istnieją w rzeczywistości, stanowią po prostu pomysł intuicyjno-estetyczny,   abstrakcyjny model matematyczny. 
           Jednak w roku 1967, gdy w akceleratorze w Stanford (USA) przeprowadzono eksperyment, podczas którego rozpędzoną wiązkę elektronów skierowano wprost w wodorową tarczę, a elektrony zaczęły się zderzać z protonami i się okazało, że protony zawierają coś  w rodzaju twardych „ziaren”, od których elektrony odbijają się jak od ściany. Te „ziarna” właśnie nazwano „kwarkami”. Nikomu jednak nie udawało się wyłapać pojedynczego kwarka ani w promieniowaniu kosmicznym, ani w mule z dna oceanu, ani we fragmentach meteorytów, ani gdzie indziej, mimo iż te cząstki posiadają przecież własny ładunek elektryczny.
          Okazało się w końcu, że występują one tylko w grupach, są na zawsze ze sobą zespolone i dożywotnio uwięzione w innych, większych, cząstkach. W czerwcu 1973 roku w periodyku „Physical Review Letters” ukazały się dwie prace, jedna autorstwa Grossa i Wilczka, druga – Politzera, które tłumaczyły „uwięzienie” kwarków. Wyszło na jaw, że siła jądrowa, która zespala kwarki, posiada zaskakujące właściwości. O ile wszystkie inne, jakie do tej pory znano, czyli siły grawitacji, magnetyzmu czy elektryczności, słabły wraz z odległością, o tyle wzajemne oddziaływanie kwarków rosło wraz ze wzrostem odległości, która je od siebie dzieliła. Można to porównać do rozciągania sznura gumowego: jeśli odsuwać kwarki od siebie, to ich opór będzie tym większy, im bardziej chcemy je rozdzielić. Rakieta uwalnia się od ziemskiego ciążenia, gdy oddali się od planety  na dostateczną odległość, podobnie elektron ucieka od jądra atomowego, ale kwarki są najbardziej „wolne”, nie oddziałują na siebie, gdy są najbliżej siebie. Wtedy nie działa na nie żadna siła, a ten stan nazywa się „swobodą asymptotyczną”. Było to odkrycie zaskakujące, a obliczenia matematyczne Wilczka okazały się zdumiewające; wyrosła z nich tzw. chromodynamika kwantowa (QCD), opisująca oddziaływanie kwantów i gluonów i wprowadzająca nowy „ładunek”, zwany przez fizyków „kolorem”.  Kwarki są więc „kolorowe”: zwane umownie czerwonymi, niebieskimi lub zielonymi, w zależności od charakteru swego ładunku.  Były to odkrycia radykalnie  zmieniające dotychczasowe podejście do fizyki silnych oddziaływań.   
           Ale proces poznania trwa nadal, a  najdrobniejsze cząstki materii pozostają  nadal nieznane. Może miał rację św. Bernard, który ongiś napisał: „Na próżno filozofowie poszukują materii pierwszej, Bóg nie potrzebował materiału, obył się bez warsztatu i bez rzemieślnika; Sam wszystko uczynił mocą w Sobie”? 
                                                                    ***
            W listopadzie 2007 roku Frank Wilczek razem z małżonką Betsy  Devine  złożył wizytę w Babicach pod Przemyślem, gdzie go gościnnie podejmowali członkowie spokrewnionych rodzin Zawadowiczów, Żyburów, Jurkiewiczów. W tamtejszej szkole istnieje specjalna sala imienia naszego noblisty, w której zgromadzono materiały dotyczące biografii wybitnego uczonego, pośrednio zachęcające młodzież do nauki, do pracy nad sobą, do zdobywania wiedzy i madrości w mysl zasady „tantum possumusquantum scimus” – „tyle potrafimy, ile się nauczymy”.

                                                                ***     

                                             MATEMATYKA


                                   WIKTOR    BUNIAKOWSKI
                     Między kwadraturą koła a teorią względności
   
         Matematykę od dawna uważano  -  chyba nie bez przesady  -  za przysłowiową  „królową  nauk”. W piątej księdze „Praw”  Platon pisał: „Żadna z pewnością spośród tych nauk, które wykłada się młodym, nie ma w gospodarstwie domowym, w życiu państwowym, we wszelkich w ogóle sztukach i umiejętnościach większego znaczenia niż nauka o liczbach. Najważniejsze jest to, że tego nawet, kto jest ospały i tępy z natury, budzi z odrętwienia i podnieca, wyrabia w nim pamięć i spostrzegawczość, tak iż rozwija się taki człowiek ponad własne jak gdyby możliwości dzięki tej boskiej sztuce”.
Natomiast „poznanie geometryczne”  – powiada tenże autor gdzie indziej (Państwo, ks. 7, IX) -  „dotyczy tego, co istnieje wiecznie… Ono pociąga duszę do prawdy i sprawia, że myśl filozofa zaczyna do góry trzymać to, co my dziś mamy niepotrzebnie w dół skierowane”… Nie ulega tedy wątpliwości fakt, iż nauki matematyczne od kilku tysiącleci wyświadczają ludzkości ogromne przysługi, a uprawianie każdej z tych nauk wywiera katartyczny wpływ na dusze tych, którym poszczęściło się zanurzyć  w tej materii. „Nie ma nikogo bardziej szczęśliwego od filozofa, czytającego w wielkiej księdze natury” – powiadał Voltaire. Podkreślmy też z całym naciskiem, że matematyka to również harmonia, ład intelektualny, poezja, sztuka, gra wyobraźni, twórczość. Nie przypadkiem, gdy wielkiego matematyka Dawida Gilberta zapytano kiedyś o losy jednego z jego uczniów, odparł: „Ach, został on poetą. Na matematyka miał zbyt mało wyobraźni”.
                                                               ***
Wiktor Buniakowski pochodził z Podola, urzodził się 16 grudnia 1804 roku w słynnym mieście kresowym bar, znajdującym się ówcześnie w składzie powiatu mohylewskiego guberni podolskiej. Jego ojciec był podpułkownikiem tzw. Pułku Konno-Polskiego, w całości złożonego z przedstawicieli tutejszej szlachty, lecz będącego w służbie rosyjskiej, ponieważ te tereny już od pierwszego rozbioru Rzeczypospolitej znalazły cię pod berłem cesarza Imperatora Wszechrosji. Zaborcy zresztą dość szybko i sprawnie zaprowadzili na tych terenach ład i porządek, usprawnili administrację, policję, wojsko, służby publiczne, a także pracę urzędów heraldyczno-genealogicznych. Ustrój państwa był hierarchiczno-arystokratyczny, posiadał przejrzystą strukturę i jednoznaczne kryteria doboru kadry kierowniczej. Ukrócono samowolę lokalnych panów i podpanków, zmuszono do pracy hołotę i w ten sposób stworzono szanse normalnego – choć przecież pod względem politycznym niesamodzielnego – życia także rzeszom miejscowej drobnej szlachty, nie zawadzając jej w robieniu nawet najzawrotniejszych karier zawodowych i służbowych również  w tak ekskluzywnych dziedzinach, jak wojskowość, dyplomacja, nauka, polityka.
Niestety, Jakub Buniakowski zmarł młodo, pozostawiając na utrzymaniu wdowy dwóch przedwcześnie osieroconych synów, z których Wiktor był młodszy. Sprawa wyglądała dramatycznie, ponieważ  brakło środków nawet na najbardziej podstawowe potrzeby dnia powszedniego. Kilkoletni chłopczyk został więc po uzgodnieniu z matką zabrany do Moskwy przez generała A. Tormasowa, kolegę i przyjaciela podpułkownika Jakuba Buniakowskiego. Generał miał własnego syna, rówieśnika małego Podolanina, i obaj chłopcy byli nauczani przez tychże guwernerów. Zaprzyjaźnili się też ze sobą, a Tormasow, widząc, ze syn jego zmarłego przyjaciela nie ma żadnych złych wrodzonych skłonności, lecz wręcz przeciwnie, manifestuje szereg pozytywnych predyspozycji, nie tylko tę przyjaźń zaakceptował, lecz zapewnił sytuację, gdy młodzieńcy przez szereg lat żyli razem, wspólnie czytali, uczyli się, dyskutowali na poważne tematy – krótko mówiąc nawzajem się wspierali  w swym rozwoju umysłowym i moralnym, jakby w myśl zdania ze starotestamentowej „Księgi powtórzonego prawa”: „Niech człowiek znajdzie sobie przyjaciela, z którym można wspólnie czytać, uczyć się, jeść i pić, i dzielić się sekretami; we dwoje lepiej niż samemu”. Chłopcy razem ukończyli gimnazjum moskiewskie i wspólnie udali się w 1820 roku w siedmioletnią podróż po Europie. Mieszkali i kształcili się w niemieckim Koburgu, potem w szwajcarskiej Lozannie, wreszcie przez dwa lata słuchali wykładów z matematyki i mechaniki na paryskiej Sorbonie i w College de France. Obaj wynieśli stamtąd imponujący bagaż wiedzy matematycznej i języków obcych. W 1824 roku W. Buniakowski uzyskał w Paryżu stopień bakalarza oraz zrobił licencjat, a w 1825  obronił rozprawę doktorską, pisaną w języku francuskim, która składała się z dwóch niezależnych od siebie tekstów naukowych, poświęconych aktualnym wówczas zagadnieniom badawczym: 1. „O rozprzestrzenianiu się ciepła wewnątrz ciałatwardego” oraz 2. „O ruchu wirowym w stawiającym opór układzie płaskim, mającym stałą grubość i określony kształt”. Obie prace zostały opublikowane we Francji.
W 1826 roku pan Wiktor powrócił do Petersburga i rozpoczął tu intensywną działalność na polu nauki zarówno w charakterze nauczyciela akademickiego, jak i organizatora szkolnictwa wyższego. Choć miał zaledwie dwadzieścia parę lat, został wykładowcą matematyki w Pierwszym Korpusie Kadetów, a od roku 1827 także w Korpusie Morskim, przemianowanym później na Akademię Morską. Tutaj profesorował przez następne 37 lat, a jednocześnie prowadził zajęcia zlecone w Instytucie Górniczym oraz w Instytucie Korpusu Inżynierów   Komunikacji. Od roku 1828 W. Buniakowski był adiunktem,   od 1830 profesorem nadzwyczajnym,   od 1841 profesorem zwyczajnym, zaś od 1864 – wiceprezydentem Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu. W obrębie tej wielkiej, cieszącej się autorytetem międzynarodowym instytucji naukowej nasz rodak dokonał niejednego znakomitego osiągnięcia, do których szeregu należało m.in. zgromadzenie, opracowanie, zaopatrzenie w komentarz i wydanie tekstów Leonharda Eulera, wybitnego szwajcarskiego matematyka, który przez wiele lat pracował w Rosji, pt. „Commentationes arithmeticae collectae” (1849). Jeśli zresztą idzie o ten dział matematyki, to sam Buniakowski dokonał w jego obrębie szeregu interesujących odkryć, tak iż nie może ich pominąć milczeniem żadna solidna encyklopedia matematyczna czy podręcznik akademicki. W 1837 roku uczony wydał obszerny „Leksykon czystoj iprykładnoj matematyki”, stanowiący doskonałą pomoc naukową dla studentów i początkujących badaczy. Inny  ulubiony dział  matematyki stanowiła dla Bunikowskiego teoria względności, której poświęcił on kilkanaście obszernych i poważnych tekstów, w tym monografię „Osnowanija matematiczeskoj teorii wierojatnostiej”, z dużym zainteresowaniem przyjętą w ośrodkach akademickich Niemiec, Francji i Anglii. Przy tym wyniki swych badań w tej dziedzinie uczony usiłował, i to z pomyślnym skutkiem, stosować w obrębie  demografii i statystyki, opublikował szereg opracowań dotyczących prawidłowości statystycznych w dziedzinie np. badania długości życia i umieralności ludności. Opracował i wdrożył do praktyki teorię kas emerytalnych w Rosji.
W wytężonej pracy naukowej i dydaktycznej mijały lata i dziesięciolecia. W 1846 roku Buniakowski został obrany na profesora matematyki Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego, która to uczelnia dzięki niemu stała się niebawem przodującym ośrodkiem pod względem rozwoju nauk matematycznych w całym Imperium. Czterdziestoletni profesor miał już wówczas na swym koncie szereg opublikowanych w różnych krajach i językach tekstów naukowych. Jego zaś wykłady z mechaniki analitycznej, teorii względności, rachunku różniczkowego, teorii liczb stały na bardzo wysokim poziomie i się wyróżniały klarownością i elegancją stylu. Najtrudniejsze, najbardziej złożone i zawikłane zagadnienia nasz profesor potrafił ująć w tak przejrzystą i piękną formę, że przykuwały one do siebie uwagę słuchaczy, wciągały ich do procesu myślenia i rozwiązywania odnośnych kwestii. To z kolei sprawiało satysfakcję i angażowało studentów zarówno intelektualnie, jak i emocjonalnie, powodując w ich duszach przeżycia estetyczne. W 1853 roku Buniakowski opublikował kolejne poważne dzieło pt. Parallelnyje linii”.
Jeśli wierzyć zachowanym w archiwach wspomnieniom  jego wychowanków, jedną z cech usposobienia profesora była powściągliwość i daleko posunięte panowanie nad sobą, które pozwalało uniknąć m.in. gniewu i zatargów, dość częstych i bardzo szkodliwych w procesie dydaktycznym, odbierających bowiem rozumowi funkcję kierowniczą i kontrolę nad postępowaniem. Jak pisał bowiem Pindar w ósmej odzie olimpijskiej, „wzburzenie i mądrego wiedzie na manowce”. Dlatego nieprzerwana samokontrola i panowanie nad sobą stanowią wielką cnotę w zawodzie nauczycielskim. Co prawda, niekiedy się twierdzi, iż ludzie gwałtowni i nieopanowani nie bywają  zazwyczaj przewrotni i chytrzy, gdyż, aby być chytrym, trzeba umieć ukrywać swe uczucia i myśli. Cwaniaka i osobę podstępną poznać nieraz właśnie po przesadnej „poprawności” i po charakterystycznej, jakby zaczajonej, podglądającej i podsłuchującej „cichości”. Łatwo ją jednak odróżnić od poprawnego zachowania, wynikającego z dobrego wychowania, kultury, życzliwego usposobienia i mocnej siły woli, trzymających w cuglach wszelkie wzburzenie. Pewien indyjski traktat teozoficzny zawiera sformułowanie, że jeśli ktoś „unosisię tak silnym i nieprzytomnym gniewem, że traci na chwilę wszystkie ludzkie cechy, staje się podobny do dzikiego zwierzęcia, cofa się do dawno minionego stadium ewolucyjnego”. Również Lucjusz Anneusz Seneka zalecał: „Walcz z gniewem! Jeżeli gniew nie zdołasz pokonać, on pokona ciebie. Zaczniesz go zwyciężać wtedy, kiedy będziesz go tłumił i nie dasz mu wolnego ujścia na zewnątrz… Ale jeżeli mu tylko dozwolimy wydostać się z nas, już stoi nad nami… Twarz więc niech traci wyraz napięcia, głos niech będzie bardziej łagodny, krok bardziej powolny. Równolegle ze zmianą wyglądu zewnętrznego nastąpi stopniowo przeobrażenie wewnętrzne”… Umiejętność panowania nad uczuciami i emocjami Buniakowski nabył jeszcze w dzieciństwie, gdy był starannie chowany przez najlepszych nauczycieli Moskwy w rodzinie generała Tormasowa, oraz w okresie późniejszym, gdy w wieku młodzieńczym zwracał baczną uwagę na samowychowanie i samodoskonalenie, tak modne zawsze wśród młodzieży rosyjskiej. Dzięki temu został w wieku dojrzałym znakomitym nauczycielem akademickim, świecącym młodzieży własnym przykładem, prowadząc zajęcia nie tylko w wyżej wymienionych uczelniach, ale także w elitarnym Korpusie Paziów.
Spod pióra tego uczonego wyszły prócz powyżej wymienionych także cenione podręczniki: „Arytmetyka” (Petersburg 1849), „Program i konspekt geometriipoczątkowej” (Petersburg 1851), „Program i konspekt z arytmetyki” (Petersburg 1851).
Praca wykładowcy i naukowca jest niezwykle wyniszczająca, toteż W. Buniakowski już w 1859 roku podał się do dymisji, lecz w uznaniu jego zasług senat Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego nadał mu miano profesora honorowego. W tymże roku ukazał się jego obszerny artykuł „O niekotorych nierawienstwach, otnosiaszczichsia k opriedielionnym integrałam ili intergrałam w koniecznych raznostiach”, w którym ustalił ważne zasady analizy matematycznej, a nawet – wyprzedzając swój czas – analizy funkcyjnej.
                                                                     ***
Nie obeszło się wszelako bez pewnego nieporozumienia, jako swoisty paradoks wypada przypomnieć w tym miejscu fakt, że profesor W Buniakowski nie zrozumiał i nie zaakceptował geometrii Mikołaja Łobaczewskiego, co więcej, opublikował kilka polemicznych i nader błędnych tekstów na ten temat. Za swego rodzaju dziwactwo intelektualne tego uczonego wypada też chyba uznać fakt poświęcenia przezeń wielu lat pracy zagadnieniu tzw. kwadratury koła, czyli próbom określenia stosunku obwodu koła do jego średnicy słynnym  „pi”. Tego symbolu w obecnym znaczeniu użył po raz pierwszy w 1706 roku angielski matematyk William Jones, choć jego istota, czyli stałość proporcji obwodu koła do średnicy, była znana matematykom Sumeru, Egiptu, Indii, Chin przed kilkoma tysiącami lat. W zachowanym do dziś papirusowym  staroegipskim  podręczniku szkolnym  w zadaniu nr 50 znajduje się twierdzenie, że powierzchnia koła równa się powierzchni kwadratu, którego bok wynosi   osiem dziewiątych średnicy koła, czyli 3,1606. Wartość ta tylko nieznacznie różni się od rzeczywistej wartości 3,14159 i dopiero po wielu wiekach doprecyzował ją Archimedes (trzy i jedna siódma). Obwód koła jest około trzy razy dłuższy od jego średnicy – tak przyjmowali Chińczycy w swej „Świętej księdze rachunkowej” (Tcheou-pet-swan-king) z około tysiącletniego roku p.n.e.   Dopiero jednak  Antyfon Sofista w piątym wieku przed narodzeniem Chrystusa jako pierwszy w dziejach nauki powszechnej wpisał kwadrat, a potem ośmiobok i szesnastobok  w koło, przyjmując, iż w końcu dojdzie do wieloboku nie różniącego się od koła. Z kolei Bryzon idąc w odwrotnym kierunku, czyli opasując koło kwadratem, potem zmieniał go w wieloboki i zmierzał do granic koła. Tak powstała tzw. „metoda wyczerpywania”.  Pitagorejczycy jednak dowiedli, iż jest to niemożliwe, choć Archimedes w dziele „Kyklou metresis”  pisał: „Obwód koła jest 3 razy tak wielki jak średnica i jeszcze nieco więcej, a mianowicie mniej niż o jedną siódmą, a więcej niż o 10/71 średnicy”. Jeszcze na początku XV wieku Albert z Saksonii, powołany przez cesarza Rudolfa IV na pierwszego rektora i profesora matematyki Uniwersytetu Wiedeńskiego, uważał wartość „pi” = 3 i 1/7 za wartość dokładną, a nie przybliżoną.
Później matematycy wszystkich krajów, jak np. Mikołaj Kopernik, Mikołaj z Kuzy czy Leonardo da Vinci,  usiłowali nadal rozwiązywać kwadraturę koła. Holenderski inżynier Adriaan Anthoniszoon obliczył  „pi” na 3,1415929, a Ludolf van Ceulen w 1596 roku w rozprawie „Van den Circkel” po dziesięciu latach obliczeń dotarł do ilości 35 cyfr dziesiętnych: 3,14159265358979323846264338327950288… i kazał je wyryć na swym nagrobku. Potomność doceniła bohaterski wyczyn i dziś liczba „pi” nazywa się „ludolfiną”. W XIX wieku Niemiec Zachariasz Dase obliczył wartość  „pi” na 200 miejsc, a Anglik William Shanks – na 707 miejsc po przecinku!    W gronie tych matematyków okazał się i Wiktor Buniakowski; przecież dopiero w 1882 roku Lindemann ostatecznie dowiódł, że liczba „pi” jest liczbą niewymierną, a koła nigdy nie uda się ująć w kwadrat. Zagadnienie to jednak do dziś spędza sen z powiek wielu fanatykom matematyki.
                                                              ***
W. Buniakowski był autorem kilku wielce przydatnych wynalazków technicznych w zakresie mechaniki matematycznej i urządzeń obliczeniowych, w sumie zaś opublikował około 130 tekstów naukowych. Zainteresowania miał  wszechstronne, że wspomnimy tu o jego oryginalnej twórczości poetyckiej, jak i o przetłumaczeniu  „Child Harolda”  George’a Gordona Byrona na język rosyjski. W 1875 roku Cesarska Akademia Nauk w Petersburgu uroczyście obchodziła pięćdziesięcioletni jubileusz działalności naukowej Wiktora Buniakowskiego. Wówczas też ustanowiono medal honorowy jego imienia, nadawany do dziś za wybitne osiągnięcia w dziedzinie matematyki. W 1876 ukazało się jego ostatnie fundamentalne dzieło „O samosczetach i o nowom ich primienienii”, poświęcone zagadnieniom techniki obliczeniowej. Profesor Buniakowski był czynny zawodowo do bardzo późnego wieku; dopiero na kilka miesięcy przed zgonem, gdy poczuł, że siły życiowe go opuszczają, zrezygnował z pełnienia obowiązków wiceprezydenta Akademii Nauk i odszedł na emeryturę. Zmarł w wieku osiemdziesięciu czterech lat 12 grudnia 1889 roku.
                                                               ***



                                        MICHAŁ   OSTROGRADZKI
                                      Znakomity nauczyciel akademicki

Znany intelektualista i historyk Mikołaj Karamzin napisał ongiś: „Matematyka nie mogła być nauką człowieka urodzonego dla poezji; liczby i linie nie są impulsem dla wyobraźni”. Okazało się jednak, ze się mylił, matematyka  bowiem – jak każda nauka zresztą – jest niemożliwa bez posiadania poetyckiej wizji świata, bez gry wyobraźni, bez artystycznego polotu myśli i uczuć. Jednym z dowodów tego – życie i prace Michała Ostrogradzkiego, wybitnego matematyka, członka rzeczywistego Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
Jego przodkowie wywodzili się z polskiej szlachty kresowej. W „Polskiej encyklopediiszlacheckiej”  (t. 9, s. 202, Warszawa 1937) czytamy tylko jedno zdanie: „Ostrogradzki, herb nieznany, w 1771 porucznik Wojska Polskiego”… Seweryn Uruski jest równie powściągliwy, gdy w swym dziele „Rodzina. Herbarz szlachty polskiej” (t. 13, s. 75) zaznacza: „Ostrogradzki. Grzegorz otrzymał rangę porucznika w wojsku koronnym”… Musiał więc być rodowitym szlachcicem, ponieważ w wojsku Rzeczypospolitej rangi oficerskie nadawano wyłącznie reprezentantom tego stanu społecznego. Heraldycy ukraińscy natomiast podkreślają, że Ostrogradzcy vel Ostrogrodzcy notowani w  Imperium Rosyjskim wywodzili się od szlachcica polskiego Jana, żyjącego w XVIII wieku. (Por. W. Łukomski, W. Modzelewski: Małorossijskij  gerbownik, s. 127, Petersburg 1914). Być może nazwisko pochodzi od staropolskiego imienia Grot i miejscowości Ostrów: Ostrogrocki czyli potomek Grota z Ostrowa. Grot z Ostrowa bowiem, podkomorzy lubelski, około 1468 roku używał herbu rodowego Rawicz. (Por. F. Piekosiński: Heraldyka polska wieków średnich, s. 138, Kraków 1899). Może jednak jest jeszcze inaczej. Ostrogradzcy bowiem, jak podaje J. Fiedosiuk w artykule „Prosławlennyje familii”  (Nauka i Żyzń nr 12 1976, s. 84 – 85)pochodzili z okolic miasta Równe, z miejscowości Ostróg, od której też ponoć mieli wywodzić swe nazwisko. W każdym bądź razie w zapisach do akt sądy ziemskiego we Lwowie  z roku 1448 figuruje Groth de Nowemiasto, a w 1469 Groth de Ostrow, „succamerarius Leopolis”.
Wiadomo, że Michał Ostrogradzki urodził się 12 września 1801 roku we wsi Paszenna guberni połtawskiej w rodzinie ziemiańskiej. Studia odbył w latach 1816 – 1820 na Uniwersytecie Charkowskim, następnie zaś (1822 – 1828) słuchał w Paryżu najznakomitszych ówcześnie uczonych europejskich, a wśród nich P. Laplace’a oraz J. Fouriera. Co prawda, podczas studiów w Charkowie naraził się rosyjskiej zwierzchności, a to odbiło się na jego późniejszej karierze. Gdy bowiem rektor Uniwersytetu Charkowskiego T. Osypowski (także Polak)  zaproponował w pewnym momencie nadanie Ostrogradzkiemu zasłużonego przezeń stopnia kandydata, w radzie uczelnianej doszło do ostrego konfliktu. Jeden z profesorów, niejaki Dudrowicz, złożył na policji donos, w którym twierdził, że zarówno Osypowski, jak i Ostrogradzki, zniechęcają studentów do brania udziału we mszach prawosławnych i że mają nastawienie antyrządowe. Zabrzmiały  się też inne głosy o podobnej treści, a donosy poipłynęły aż do Petersburga.   Skończyło się tym, że Ostrogradzkiemu w ogóle nie wydano żadnego zaświadczenia o ukończeniu kursu nauk, a rektora Osypowskiego zwolniono z pracy. Wówczas też młody człowiek udał się do Paryża.
W 1828 roku powrócił wszelako do Imperium, ponieważ rząd (który zawsze tu cenił ludzi utalentowanych i należycie wykształconych, puszczając w niepamięć grzechy ich młodości) zaproponował mu etat profesora kursów oficerskich w Morskim Korpusie Kadetów. Niebawem okazało się, że decyzja była jak najbardziej trafna. Już wkrótce Ostrogradzki dokonał szeregu odkryć w dziedzinie analizy matematycznej, mechaniki teoretycznej (sformułował teorię uderzeń), fizyki matematycznej. Podał odkryty przez siebie wzór na zamianę całki potrójnej w całkę powierzchniową oraz jego wielowymiarowe uogólnienie, zwane do dziś „wzorem Gaussa – Ostrogradzkiego”. W okresie 1828 – 1858 ukazały się w Rosji liczne podręczniki akademickie, monografie i artykuły naukowe, jak również popularnonaukowe Michała Ostrogradzkiego, dające świadectwo olbrzymiej wiedzy i mądrości ich autora, który został obrany na członka korespondencyjnego szeregu akademii nauk i uniwersytetów w takich krajach jak Niemcy, Austria, Francja, Szwecja, Włochy, Hiszpania, Wielka Brytania i in. Od roku 1830 (gdy miał zaledwie 29 lat!) był członkiem rzeczywistym Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu.
W tym czasie, w pierwszej połowie XIX wieku, Cesarstwo Rosyjskie na dobre nabierało rozpędu, aby w drugiej połowie tegoż stulecia dokonać energicznego skoku cywilizacyjnego, którego skutkiem stało się zrównanie pod względem dorobku intelektualnego z najbardziej rozwiniętymi krajami Europy i Ameryki Północnej. Raz dokonany imponujący awans pozostał później na cały wiek XX, kiedy to naukowcy, konstruktorzy i wynalazcy tego olbrzymiego kraju wielokrotnie zadziwiali świat swymi epokowymi osiągnięciami.   Co prawda, ten rozpęd zaczął się jeszcze w XVIII wieku, a może nawet po części w końcu XVII, to jednak jego skutki klarownie uwidoczniły się dopiero w połowie XIX stulecia, a jednym z najznakomitszych mężów uczonych owej epoki był niewątpliwie profesor Michał Ostrogradzki, od 1828 nauczyciel w Morskim Korpusie Kadetów, od 1831 wykładowca Instytutu Korpusu Inżynierów Kolejnictwa, od 1838 profesor Głównego Instytutu Pedagogicznego, od 1841 profesor Głównej Szkoły Inżynieryjnej oraz Michajłowskiej Szkoły Artylerii.
O tle historycznym i kulturowym tej epoki francuski historyk Piure Chaunu w dziele „Cywilizacja wieku Oświecenia” zaznaczał: „Rosja, wielki miraż Oświecenia… Pomiędzy śmiercią Piotra Wielkiego (1687 – 1725) a wstąpieniem na tron Katarzyny II (1762 – 1796) rządy Katarzyny I (1725 – 1727), Piotra II (1727 – 1730), Anny Iwanowny (1730 – 1741), Elżbiety Pietrowny (1741 – 1761) i Piotra III, księcia Holstein – Gottorp (1761 – 1762), którego żona Niemka rozkazała prewencyjnie zamordować podczas przewrotu pałacowego, tchną zaduchem seraju. W Rosji są dwa światy, które się nie znają: chłopstwo, które pogrąża się coraz bardziej w niewolnictwie i któremu tchnienie „pionierskich kresów” przynosi trochę ulgi, oraz cienka górna warstwa, która żyje życiem Petersburga. W wieku XVII podejmuje się wysiłki, aby z tego archaicznego wschodniego społeczeństwa sfabrykować ex nihilo  państwo w stylu zachodnim; Katarzyna II nie spadła z nieba, działa na terenie ograniczonym, ale dosyć dobrze przygotowanym. Dawną bojarską Dumę, anarchiczną i feudalną, zastąpił nowy organ państwowy, senat, mniej więcej wzorowany na modelu szwedzkim, utworzony w roku 1711, wzmocniony w 1720, zreorganizowany w 1722… Na chłopską strukturę społeczną, będącą wynikiem długiej ewolucji, która odbywała się bez wpływów zachodnich, nałożono gospodarkę wymiany handlowej. Przed wielkimi mutacjami technologicznymi z końca XVIII wieku żelazo z lasów Uralu konkuruje na rynku angielskim z żelazem szwedzkim”… Proces gwałtownego cywilizowania się rozległego mocarstwa nie mógł nie spowodować ożywienia także w sferze badań naukowych, która dopiero zaczynała się w tym kraju kształtować. Co więcej, bez rozwoju sfery nauki skok cywilizacyjny Rosji byłby niemożliwy, co dokładnie rozumieli władcy Imperium.  Cytowany autor francuski więc dalej notuje: „Rosja – jak Prusy, z różnicą w czasie jednego pokolenia – pod egidą państwa uzyskuje rynsztunek kulturalny ograniczony do małej liczby ludzi… Nie, nie można przeskakiwać etapów, a pierwszym etapem musi tu być stworzenie elity. W Rosji,  wyraźniej niż w Prusach, stosunek liczbowy elity do norm elit Zachodu jest śmiesznie mały: przewaga starego Zachodu jest przytłaczająca. Jednakże elity nordyckie i wschodnie, elity okresu nadrabiania opóźnień, przy tworzeniu organów przekazywania korzystać mogły z tego, ze wyboru ich dokonali już najlepsi eksperci. W Rosji, prawie tak samo jak w Prusach, wybór padł na najnowsze, najbardziej dynamiczne składniki nowej cywilizacji; wybór ten wypadł na korzyść wiedzy ścisłej, a szczególnie matematyki.
W Polsce Komisja Edukacji Narodowej w roku 1773, w Rosji wysiłek, jaki nastąpił po okresie działania wielkiej a nieskutecznej komisji lat 1767 – 1768, intelektualny „take off” Europy Słowian północnych doprowadzają do wykształcenia szczupłej elity w dziedzinie wiedzy najbardziej abstrakcyjnej. Zysk skromny, ale bezcenny: pomiędzy rokiem 1770 a 1790 przygotowują się w łonie tej szczupłej elity warunki późniejszego rozwoju nauki w pierwszej połowie XIX wieku. Na Wschodzie objawią się wkrótce prorocy nowej ery, od Mikołaja Łobaczewskiego (1792 – 1856) do Dymitra Mendelejewa (1834 – 1907). Geniusz zakłada przede wszystkim rzetelne przekazywanie zdobyczy. Na tym odcinku, i tylko na tym, wyrównanie opóźnień było zupełne”.
Wydaje się jednak niewątpliwe, że owo „wyrównanie” Rosji w stosunku do cywilizacji Zachodu nastąpiło również na innych płaszczyznach, a ważną rolę w tym wyczynie dziejowym odegrały osoby polskiego pochodzenia, w tym wybitny uczony i nauczyciel akademicki Michał Ostrogradzki, który wykształcił i wychował plejadę znakomitych uczniów, późniejszych badaczy i naukowców, inżynierów górnictwa i oficerów morskich, profesorów i wojskowych.  W ciągu piętnastu lat, 1847 – 1861) M. Ostrogradzki pełnił funkcje głównego inspektora wojskowych szkół wyższych Imperium Rosyjskiego, odpowiedzialnym za treść i poziom wykładania nauk matematycznych i na tym stanowisku położył trudne do przecenienia zasługi w zakresie organizowania szkolnictwa wyższego w tym kraju. W trakcie tej pracy los zetknął go z innymi wybitnymi matematykami i astronomami polskiego pochodzenia: A. Sawiczem, W. Buniakowskim, A. Kuszakiewiczem, N. Jastrzębskim, J. Januszewskim, P. Sobko, T. Osipowskim, N. Buckim – wykładowcami wyższych uczelni o rozgłosie międzynarodowym.
                                                              ***
 Aktywność publicystyczna M. Ostrogradzkiego dobitnie się przyczyniła do upowszechnienia w wielonarodowościowym Cesarstwie umiejętności ścisłego i logicznego myślenia o sprawach także społecznych, światopoglądowych, moralnych, pedagogicznych. Ten bowiem wybitny intelektualista chętnie i często zabierał głos nie tylko na tematy matematyczne, ale również wychowawcze, manifestując w tym zakresie twórcze i rozumne podejście do życia. Już wówczas Ostrogradzki np. zaznaczał, że źródłem szczególnych trudności psychologicznych dla małego ucznia może być abstrakcyjny charakter przekazywanej mu wiedzy i jej przesadnie rozległy zasięg. „Postawcie się na miejscu matki – pisał– która musi przekazać pedagogom swe dziecko, które się zaledwie nauczyło czytać i pisać. Jej się powiada, iż wkrótce syn będzie się uczył geometrii i algebry, chemii i mineralogii itd., itd. Słowa te obiecują niewspółmierne obciążenie. Pierwszym więc jej odruchem będzie pochwycenie dziecka w ramiona, aby obronić  je przed takim obciążeniem. Biedna niewiasta, obawiająca się za rozum swego syna! Byłaby zapewne nie tak jeszcze przerażona, gdyby zdała sobie sprawę z tysięcznej choćby części tych przykrości, niebezpieczeństw, zagrożeń, zmęczenia, jakie na dziecko czekają, chcąc za wszelką cenę uczynić zeń inżyniera wojskowego, dyplomowanego mechanika, artylerzystę itd.”… Owa abstrakcyjność, brak poglądowości, oderwanie procesu nauczania od psychologii dziecięcej prowadzą do tego, iż już na początkowych stopniach szkoły zanika w dzieciach zainteresowanie nauką, którą odbierają bez udziału serca i umysłu, jako coś suchego, formalnego, coś, co musi się wykuć dziś, aby nazajutrz zapomnieć. „Po cóż więc – zapytuje retorycznie Ostrogradzki– męczyć umysł nie kończącymi się i nikomu nie potrzebnymi ćwiczeniami pod pozorem kształcenia rozumu i pamięci? Szczęśliwe będzie dziecko, uwolnione od tego wszystkiego!”…
W pierwszych klasach szkoły powinny tedy dominować zajęcia praktyczne, poglądowe, twórcze, związane z wycinaniem, lepieniem, rysowaniem i innymi tego rodzaju manipulacjami. Dopiero na dalszych etapach nauki można zaczynać wykłady bardziej oderwane. M. Ostrogradzki był zwolennikiem kształcenia elitarnego, uważał, iż jednym z najważniejszych zadań każdej szkoły powinno być odnajdywanie młodzieży szczególnie uzdolnionej, najbardziej utalentowanej i tworzenie dla niej optymalnych warunków rozwoju, to bowiem nie osobnicy mierni lub zgoła cofnięci umysłowo (którymi w tak szczególny sposób opiekuje się współczesne szkolnictwo m.in. w Polsce), są twórcami i nosicielami postępu ludzkości, lecz  osoby obdarzone przez Boga przysłowiową „iskrą Bożą”, dźwigający ciężar rozwoju kulturalnego i cywilizacyjnego. Szczególną uwagę powinien więc każdy nauczyciel poświęcać pracy z dziećmi najbardziej zdolnymi. „Jeśli wśród uczniów znajdzie się taki wybitniejszy, który wymaga szczególnej uwagi nauczyciela, byłoby dobrze podać takiemu uczniowi specjalną literaturę do samokształcenia. Zajęcia takich uzdolnionych wychowanków należy ukierunkowywać, kontrolować, proponować im zagadnienia do samodzielnego zbadania”. Cały proces nauczania ma zresztą za główny cel rozwój samodzielnego myślenia uczniów, ich intelektualnej inicjatywy i niezależności.
Jak więc widzimy, był M. Ostrogradzki wnikliwym filozofem i teoretykiem wychowania, a jego myśl nie została bodaj nigdzie zrealizowana poza USA, Izraelem, Japonią i Niemcami, w których to krajach szczególną uwagę poświęca się właśnie opiece nad młodzieżą znakomicie uzdolnioną.
Zasłużony rosyjski inżynier W. Panajew, który był swego czasu uczniem Ostrogradzkiego, wspominał po latach o okresie studiów w Instytucie Korpusu Inżynierów Komunikacji: „Wszyscy studiujący matematykę młodzi ludzie zawsze oczekiwali wykładów Ostrogradzkiego ze swoistą   gorączkową niecierpliwością, jak jakiejś manny niebieskiej. Przysłuchiwanie się jego wykładom było prawdziwą rozkoszą intelektualną, jakby chodziło o jakieś wzniosłe dzieło poetyckie… Był on nie tylko wielkim matematykiem, lecz także – jeśli się można tak wyrazić – filozofem geometrii, umiejącym podnosić ducha słuchaczy na poziom podziwiania Boskiej harmonii poprzez struktury matematyczne. Jasność i lapidarność jego wykładów były zadziwiające; nie zanudzał słuchaczy drobiazgowymi wyjaśnieniami, lecz utrzymywał ich myśl w stanie ciągłego napięcia i dociekania istoty tego czy innego zagadnienia… M. Ostrogradzki lubił rozwijać w studentach ducha twórczej rywalizacji, a tym samym umiejętność wytężonego myślenia, i umiał nieraz jednym słowem pochwały zachęcić do zapamiętałego poświęcania się studiom”…
I owszem, należy przyznać, że budzenie ducha pozytywnej rywalizacji twórczej w gronie studiującej młodzieży stanowiło zawsze jedno z najważniejszych zadań nauczycieli akademickich, choć przecież dalece nie każdy profesor potrafi tego dopiąć, a wielu nawet nie próbuje.
Nie tylko to jednak stanowiło zasługę tego uczonego męża. Profesor Icchak Maron stwierdza: „Michał Ostrogradzki odegrał w latach 30 – 50 dziewiętnastego wieku wyjątkowo doniosła role także w tworzeniu rosyjskiej literatury w sferze nauk matematycznych, od tablic synoptycznych z arytmetyki i podręczników geometrii elementarnej do oryginalnych podręczników z matematyki wyższej i mechaniki analitycznej. Wiele z tych dzieł napisał on osobiście, inne powstały z jego inicjatywy i pod jego kierownictwem, a wyszły spod pióra tego znakomitego matematyka”.
Jak można wnioskować na podstawie lektury tekstów M. Ostrogradzkiego, matematykę jako naukę ten wybitny uczony traktował jako zupełnie szczególną dziedzinę kultury ogólnoludzkiej,  jako specyficzna sferę duchowości, bardzo ważną także z punktu widzenia humanitaryzmu. Nie był w tym zresztą odosobniony, bo przecież także  Fryderyk Nietzsche interpretował zarówno filozofię, jak też matematykę jako swoistą kulturę myślenia człowieka o człowieku. W 1884 roku autor „Woli mocy” odnotował: „Chcemy dokładność i ścisłość matematyki wprowadzić we wszystkie umiejętności, o ile to tylko jest gdzieś  możliwe; nie żebyśmy przypuszczali, że na tej drodze poznamy istotę rzeczy, lecz by przez to ustalić nasz ludzki do rzeczy stosunek. Matematyka jest tylko środkiem do powszechnej i ostatecznej znajomości ludzi”…
O wciąż trwającej aktualności dziedzictwa twórczego Michała Ostrogradzkiego może świadczyć okoliczność, że poszczególne jego teksty są wciąż na nowo wydawane na Ukrainie i w Rosji, w tych bowiem krajach jest on czczony jako wybitny reprezentant ich kultury narodowej. W latach 1959 – 1961 opublikowano w Kijowie zbiór dzieł profesora w trzech tomach  pt. „Połnoje sobranije soczinienij”.
Michał Ostrogradzki zakończył życie 20 grudnia 1861 roku w Połtawie i tamże został pochowany.
                                                                ***


                                BOLESŁAW    MŁODZIEJEWSKI
                                Prezydent Towarzystwa Matematycznego


Był jednym z najwybitniejszych matematyków na przełomie wieków XIX i XX. Pochodził z rodziny szlacheckiej, której jedna z gałęzi pieczętowała się godłem, o którym – przypomnijmy na marginesie – Mikołaj Rej napisał wiersz pt. „Na herb Korab”, który brzmi jak następuje:
„Gdy Pan Bóg się był na świat tak rozgniewał srodze,
Gdyż swawolnie żywiące zawżdy nędza głodze,
Zatopić je  wodami straszliwemi raczył,
A jako zwykł, wiernych swych przedsię nie przebaczył.
Upatrzywszy Noego w jego stateczności,
Patrz, jaką drogę znalazł uwieść go w srogości.
Kazał mu arche sprawić, nowina to była,
Którejby sroga woda nigdy nie topiła.
Ten bezpiecznie w tej łodzi i z rodem swym pływał,
I tam się był przypławił, gdzie pierwej nie bywał.
Ludzie potem rozumni z onej przykład brali,
Budowali korabie, co też w nich pływali.
Lecz iż się mienią czasy i przezwiska rzeczy,
Także to słowo korab już na małej pieczy.
Potem ludzie rycerscy, co sławy szukali,
Na tych samych korabiach po światu pływali.
Krainy upatrując sławnie posiadali,
A rozlicznych dzielności swoich używali.
Także im też Korabie za herby dawano,
W których cnotę za dzielność w zacnych sprawach znano.
Aż i do naszej Polski ten Korab przypłynął,
Który był wszędy zacny i tu nieźle słynął.
Bo ile Korabczyków tych w Polsce widamy,
Mało ich próżnujących marnie pewnie znamy.
Bo pływają w swych cnotach, zacności szukając,
A co sławie przystoi, to na pieczy mając.
A bychmy w tym przykładu nie mieli inszego,
Jedno ten ślachetny dom narodu lackiego.
Jako ten Korab zacny z tego domy płynie,
A nigdy się na stronę ni w czym nie uchynie,
A daj Boże, by długo w Polsce u nas pływał,
I sławy swej, zaczętej tak z dawna, używał”.
Nie wiemy, czy naprawdę używanie określonego godła rodowego zawsze jest zsynchronizowane z występowaniem odnośnych cech psychomoralnych u jego nosicieli, i dlatego pozostawiamy ten niepewny teren, przechodząc do faktów doświadczalnie weryfikowalnych. Jak wynika z zapisów archiwalnych, Andrzej Młodziejewski 18 września 1773 roku podpisał w Warszawie „Akt konwencji między najjaśniejszym królem Jego Mością y Rzeczpospolitą z jedney strony a między  Nayjaśnieyszym królem jego Mością pruskim z drugiey strony dla ułożenia granic wzajemnych krajów”  (Dział rękopisów Publicznej Biblioteki Miejskiej i Wojewódzkiej w Rzeszowie, Rk – 3, k. 280). Bolesław Starzyński  w jedenastym tomie (s.61) swego herbarza bezpodstawnie twierdzi, iż Młodziejewscy herbu Korab wygaśli zupełnie w XVIII wieku (Dział rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej w Krakowie, 7016 – III).
Walerian Nekanda Trepka  w „Liber generationis plebeanorum” wywodzi z niezmiennie cechującą go zjadliwością: „Młodziejewski co się zwał, był to z Wąchocka miejski syn. Ociec jego był ślusarz, a brat ojca rodzony kowalstwo rabiał. Syn tego kowala Tomasz, a stryjeczny brat tego nazwanego też kowalstwo rabiał, przeniósł się był pod Miechów do wsi Małych Czapl kolegiatów krakowskich od roku 1600 aż do roku 1620, w której umarł. Zostało dwa synów jego w tych Czaplach… Ten tedy nazwany syn ślusarzów pisał nieszpetnie i wziął go był w Wąchocku Symon, proboszcz miechowski, circa annum (…) … Zaś go był oddał do pisania podskarbiemu koronnemu, u którego potem był za pisarza skarbowego. Ten ociec jego ślusarz – powiedano – że pod Wąchockiem u szlachcica służbistą pojął był, którą Młodecką  zwano, od czego ten syn ślusarzów zwał się  pierwej Młodeckim, aż potem po śmierci pana podskarbiego, ze ten był świadom skarbowych sposobów, dał mu król podskarbstwo, które kilkanaście lat do śmierci miał na sobie. Za pożytkiem mu było, iż nakupił majętności w Lubelskiej Ziemi i dla tytułu sobie kupił Młodziejowice pod Krakowem od pana Minockiego, z których zwał się Młodziejowskim. Zostało synów jego kilka. Tego są jeszcze powinni w Wąchocku i siostra rodzona jego żywa była anno 1612. Stara już była, miała dom w Wąchocku na rogu. Ta często wspominała przed gośćmi, co u niej stawali, o Młodziejewskim podskarbim, mówiąc, że jest jej rodzony brat etc”. Trudno dziś byłoby ustalić, czy rzeczywiście Mikołaj, ojciec podskarbiego Jacka Młodziejewskiego, parał się rzemiosłem ślusarskim – nic by w tym zresztą poniżającego nie było, gdyż zbiedniała szlachta nieraz ratowała się przed głodem praktykując rozmaite rzemiosła – faktem wszelako jest, iż pieczętował się godłem rodowym Ślepowron.
Plotkom Waleriana Nekandy Trepki wiary dawać nie warto. Napomknijmy jeszcze, iż Andrzej Stanisław Kostka Młodziejewski w latach 1754 – 1780 był kanonikiem krakowskim, poznańskim i gnieźnieńskim oraz kanclerzem królewskim.
Warto podkreślić, iż na terenie Wielkiego Księstwa Litewskiego gnieździła się niewątpliwa szlachta tego nazwiska. Z niej też pochodził Bolesław Młodziejewski, urodzony 28 czerwca 1858 roku, a zmarł 18 stycznia 1923.
W 1883 roku ukończył Uniwersytet Warszawski, następnie kontynuował studia w Zurychu, Paryżu i Getyndze, a w 1885 rozpoczął na nim działalność  pedagogiczną. W 1886 obronił pracę magisterską, w 1889 doktorską, a w 1892 został mianowany profesorem zwyczajnym. Był wysoko ceniony zarówno jako błyskotliwy lektor, gruntowny erudyta, jak też  jako mądry reformator systemu wykładania nauk matematycznych na Uniwersytecie Moskiewskim. Prócz tego był jednym z organizatorów Wyższych Kursów Żeńskich w Moskwie, przez szesnaście lat pełnił obowiązki wiceprezydenta oraz prezydenta Moskiewskiego Towarzystwa Matematycznego. Jego działalność jest dotychczas bardzo wysoko oceniana przez rosyjskich historyków nauki.
„Wszelki rozwój umysłowy – pisał  socjolog  Pitirim Sorokin– w postaci sumarycznej może być rozłożony na dwa  podstawowe pierwiastki: na nabywanie wiedzy i umiejętności oraz na rozwoju zdolności poprawnego myślenia”. W obu tych dziedzinach Bolesław Młodziejewski,  jako nauczyciel akademicki i jako uczony odkrywający nieznane dotąd prawa naukowe, pozostawił po sobie niebagatelny dorobek. Ze skąpych przekazów wspomnieniowych o nim wyłania się sylwetka osoby oddanej bez reszty swej pracy, nadzwyczaj punktualnej i obowiązkowej, lecz nie apodyktycznej, w przeciwieństwie do większości reprezentantów nauk ścisłych, którym się często wydaje, że – jak w naukach matematycznych – o wszystkim można i należy wypowiadać się zupełnie jednoznacznie i kategorycznie, jak o aksjomatach geometrii. Krytyk literacki Wissarion Bieliński zauważył ongiś, że wszyscy matematycy maja usposobienie posępne i nietowarzyskie, a na domiar złego ponoć bywają usposobieni dogmatycznie i nie lubią myśleć samodzielnie, wtłaczają  natomiast wszystko w stereotypowe formułki. Gdyby było to prawdą, mogłoby być skutkiem okoliczności, iż matematycy spędzają  bardzo wiele czasu na samotniczych dociekaniach naukowych, a mają przecie  do czynienia z niepodważalnymi formułami i ścisłymi aksjomatami, które także ich wypowiedziom dotyczącym innych dziedzin nadaje odcień kategoryczności i niejakiego dogmatyzmu wówczas, gdy wypowiadają  się o kwestiach pozamatematycznych, wymagających elastyczności i rezerwy. Dlatego i Arthur Schopenhauer w dziele „Świat jako wola i przedstawienie” usiłował dowodzić, iż umysły matematyczne są dogmatyczne i niewrażliwe na piękno. „Doświadczenie potwierdziło – powiadał– że wielcy geniusze w sztuce nie mają  żadnych zdolności matematycznych; nigdy żaden człowiek nie wyróżniał się mocno w obu dziedzinach… I na  odwrót, wybitni matematycy odznaczają się niewielką wrażliwością na dzieła sztuk pięknych, co wyraża w szczególnie naiwny sposób anegdota o owym francuskim matematyku, który po przeczytaniu „Ifigenii” Racine’a zapytał wzruszając ramionami: „Czegoż to dowodzi?”…
Nie wydaje się wszelako, że powyższe rozumowanie jest trafne. Matematyka jest bowiem nauką w najwyższym stopniu estetyczną, bliską poezji i muzyki, wymagającej ogromnie rozwiniętego intelektu, fantazji i siły wyobraźni, jak to było m.in. w przypadku Jana Sebastiana Bacha, genialnego kompozytora i uczonego, czy takiegoż geniusza Leonarda da Vinci. Nie było więc sprawą przypadku, że Bolesław Młodziejowski kochał muzykę i malarstwo, należał do stałych bywalców na koncertach w Filharmonii Moskiewskiej. Używał muzyki – zgodnie niejako z zaleceniem Mikołaja Reja – „nie dla wszeteczności, ani na opilstwo, jedno dla otrzeźwienia spracowanej myśli swojej”…
A myśl miał rzeczywiście spracowaną, jak i życie sfatygowane.   W 1911 roku na skutek intryg i nieporozumień został zmuszony do zrezygnowania z pracy na Uniwersytecie Moskiewskim i odtąd zarabiał na utrzymanie jako nauczyciel gimnazjalny i autor podręczników szkolnych. Zawistne krętactwa kolegów często zatruwały życie także tego wybitnego uczonego. Jak pisał bowiem Adolf Nowaczyński: „Tylko zawiść ma najwięcej rezygnacji w sobie. Z ochotą nawet zrzekamy się własnych korzyści, bylebyśmy mieli zagwarantowaną szkodę bliźniego”… Aby od tych przyziemnych spraw uciec, Bolesław Młodziejewski po prostu bez reszty pogrążył się w pracy naukowej, co automatycznie odsuwało na margines marną krzątaninę zawistnych karzełków, których nigdy nie brak w zespołach pedagogicznych i naukowych. Radził tedy i Seweryn Goszczyński w wierszu „Błędy geniuszu”:
„Gdy skrzeczy rozum poziomy,
Gdy szydzi zawiść złośliwa,
Zdaj się na ducha, który cię porywa,
A ten przeniesie nad bezdna i stromy!”
W 1917 roku profesor Młodziejewski został ponownie zaproszony do prowadzenia wykładów z matematyki na Uniwersytecie Moskiewskim i z oferty skorzystał. Miał wszelako w tym czasie cały szereg poważnych publikacji naukowych, które były poświęcone rozmaitym zagadnieniom geometrii różniczkowej i algebraicznej, analizie matematycznej, mechanice, astronomii, fizyki, mineralogii. Duże znaczenie miała m.in. rozprawa „O wychylaniu powierzchni Petersona” (1904). W ostatnich latach życia zajmował się badaniem przekształceń kremonowych. Po rewolucji bolszewickiej profesor Młodziejewski repatriował się do Polski, a życie zakończył w 1923 roku.
O naszym rodaku napisał i wydał monografię profesor S. D. Rosiński: „Bolesław Korneliewicz Młodziejewskij. 1858 – 1923. Biograficzeskij oczerk” (Moskwa 1950).

                                                                  *** 


                                                  HIPOLIT  JEWNIEWICZ
                                    Od hydrostatyki do rachunku kwaternionowego


Rodzina Jewniewiczów od około trzystu lat jest znana na wschodnich połaciach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego, mianowicie i przede wszystkim w województwie mohylewskim, jak również w Ziemi Czernihowskiej i Smoleńskiej, o czym pisze m.in. hrabia Miłoradowicz w swym dwutomowym dziele  „Czernihowskoje dworianstwo”  (t. 1, s. 165 – 166). Adam Boniecki w swym herbarzu umie tylko bardzo krótko zauważyć: „Jewniewicz Jan podpisał manifest szlachty litewskiej 1763”. Faktycznie, tenże Jan Jewniewicz również złożył podpis pod aktem konwokacji warszawskiej w 1764 roku (Volumina Legum,t. 7, s. 71). W 1855 roku heroldia wileńska rozpatrywała sprawę o szlacheckim pochodzeniu rodu Jewniewiczów; okazało się wówczas, iż ci zacni szlachcice nadal zamieszkiwali przeważnie Mohylewszczyznę, oraz, że przodkowie ich figurowali w zapisach do ksiąg  Głównego Trybunału Litewskiego w latach 1726 i 1728 (CentralnePaństwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1198).
Bodaj najsłynniejszym reprezentantem tej rodziny szlacheckiej był urodzony 4 marca  1831 w miescowości Kiemin powiatu seineńskiego  znakomity matematyk, fizyk, technik, i przyrodnik Hipolit Jewniewicz, inżynier szczególnie zasłużony w dziedzinie hydrauliki, matematyki stosowanej i mechaniki. Nauki gimnazjalne pobierał w Pskowie, w 1856 zaś roku ukończył wydział fizyczno – matematyczny Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego. W 1856 roku został zatrudniony jako wykładowca w Petersburskim Instytucie Technologicznym. Lata 1861 i 1862 spędził na wyższych uczelniach Francji, Wielkiej Brytanii, Niemiec i Belgii, gdzie studiował na koszt rządu i gromadził wiedzę oraz  doświadczenie przede wszystkim w zakresie mechaniki stosowanej i teoretycznej. Po powrocie do stolicy Imperium wykładał tę dyscyplinę zarówno w Petersburskim Instytucie Technologicznym, gdzie w 1868 roku uzyskał tytuł  profesora, jak również w Akademii Morskiej, w Instytucie Inżynierów Cywilnych oraz w Instytucie Elektrotechnicznym.
Podstawowe prace drukowane profesora H. Jewniewicza ukazywały się przede wszystkim w języku rosyjskim. Były to m.in. : „Kurs teorii  wytrzymałości materiałów budowlanych i sprężystości ciał stałych” (1868), „Kurs hydrauliki” (2 tomy, 1874), „Kurs mechaniki stosowanej” (trzecie wydanie 1902), „Główne zasady hydrostatyki”, „Próby wytrzymałości  kotłów parowych”. Niektóre z tych książek ukazały się także w języku polskim. Prócz tego w periodykach  fachowych były regularnie publikowane teksty H. Jewniewicza poświęcone zagadnieniom matematyki stosowanej, fizyki, mechaniki i nauk pokrewnych, które odegrały  istotną rolę w rozwoju tych dziedzin wiedzy na terenie Imperium Rosyjskiego. Warto w tym miejscu wymienić niektóre z tych publikacji: „Nieskolko słow o zakonach dwiżenija podpoczwiennoj wody” („Inżeniernyj Żurnał” 1890, nr 7/8); „Ob. istieczenii kapielnoj żidkosti pri pieriemiennom gorizontie”  („Inżieniernyj Żurnał” 1890, nr 9); „Opyt ustanowlenija naczał kinematyki kapielnoj, prawiono dwiżuszczejsia, żidkosti” („Izwiestija Sanktpietierburgskogo Orakticzeskogo Tiechnołogiczeskogo Instituta” 1890, nr 6).
Inżynier Jewniewicz był, jak wszyscy wybitni ludzie, ponadprzeciętnie pracowity i ruchliwy. Nie wiemy, w jakim stopniu bywa to po prostu skutkiem posiadania genetycznie zdeterminowanych wyższych zasobów energii witalnej, a w jakim zwykłego u osób  pospolitych - dążenia  do pozyskania poklasku ze strony otoczenia. Vilfredo Pareto w  „Traktacie o socjologii ogólnej” (cz. 2) pisał, że „odczuwana przez jednostkę potrzeba bycia dobrze widzianą w zbiorowości, uzyskania akceptacji, jest uczuciem bardzo silnym i jest rzeczywiście fundamentem społeczności ludzkiej. Działa ona jednak po cichu, często nie jest wyrażana; co więcej, ten, kto najbardziej pragnie podziwu zbiorowości i chwały, udaje, że mu na tym nie zależy. Może się również zdarzyć, mimo że wydaje się to dziwne, iż jakiś człowiek rzeczywiście nie dba o poklask, lecz później, nie zauważając tego, pozwala się porwać akceptacji i podziwowi ze strony innych. Obserwujemy to u ascetów, którzy stają  się tacy w dobrej wierze”… W przypadku uczonych, wynalazców, inżynierów, lekarzy, nauczycieli ta tendencja (o ile nie przekształca się w wulgarną zawiść) bywa źródłem wielu imponujących osiągnięć twórczych i zawodowych; tak jak w przypadku profesora Jewniewicza.
Był on uwazany m.in. także za jednego z powaznych teoretyków i konstruktorów w dziedzinie mechaniki budowlanej (Por. S. A. Bernstein, „Oczerki po istorii stroitielnoj mechaniki”,  Moskwa 1957, s. 220 – 221). Zmarł Hipolit Jewniewicz w 1903 roku.   Kilka lat po jego zgonie, w roku 1910, w Warszawie wydano jego „Teorię sprężystości”. Natomiast w rękopisie pozostały inne jego dzieła, jak np. „Teoria elektryczności”, „Matematyczna teoria gazów”, „Rachunek kwaternionowi” i in.
Warto dodać, że córka Hipolita Jewniewicza  Leokadia była utalentowaną pianistką; mieszkała na emigracji we Francji.
                                                                 ***

  
                                  STANISŁAW  I  JAN  PTASZYCCY  
                                                Dwaj  uczeni  bracia  



Panowie Ptaszyccy nie byli ongiś rodziną zbyt znaną, ale urzędy heraldyczne w Małopolsce, Litwie i prowincjach ościennych odnotowywały tam obecność  szlachty tego nazwiska, pieczętującej się herbem rodowym Łabędź. Po rozbiorach Rzeczypospolitej w końcu XVIII wieku rodzina odgałęziła się też na tereny dalsze Cesarstwa Rosyjskiego, gdzie zasłynęła w XIX stuleciu z wybitnych osiągnięć intelektualnych.
Stanisław Ptaszycki urodził się w 1853 roku w Kuzewie pod Moskwą, gdzie jego ojciec Leon pełnił przejściowo funkcje administratora dóbr hrabiów Wittgensteinów. Szkołę średnią ukończył w Wilnie, mając lat 19, następnie wstąpił na studia na wydział medyczny Uniwersytetu Petersburskiego, który po kilku miesiącach porzucił, by ponownie tu w następnym roku powrócić, ale tym razem na wydział historyczno-filologiczny. Po kilku latach zaczął – na wniosek profesorów rosyjskich – specjalizować się w zakresie historii literatury polskiej. Za krytyczną analizę „Wizerunku człowieka poczciwego” Mikołaja Reja, opublikowany w 1876, otrzymał złoty medal Uniwersytetu Petersburskiego. Kurs nauk ukończył już w następnym roku ze stopniem kandydata nauk historyczno-filologicznych i przyjął ofertę pozostania na tejże uczelni w charakterze asystenta przy katedrze filologii słowiańskiej. Od 1818 pełnił równolegle funkcje tłumacza języka polskiego w Departamencie III Senatu Rządzącego. Niebawem rozpoczął również prowadzenie lektoratu języka i literatury rosyjskiej w Seminarium Archidiecezjalnym w Petersburgu, wchodząc do ścisłego grona kierowniczego tej uczelni.
Jeden  z kierunków badawczych Stanisława Ludwika Ptaszyckiego stanowiły poszukiwania archiwalne w zakresie historii kultury polskiej; w tym zakresie przeprowadził nie jeden rekonesans w zbiorach Rosji, Polski, Austrii, Włoch, Niemiec, Francji, a wyniki tych badań były publikowane w   periodykach fachowych w różnych językach, wyrabiając młodemu autorowi imię czołowego rosyjskiego specjalisty w dziedzinie historii literatury polskiej. W 1887 roku ujrzało światło dzienne jego obszerne opracowanie pt. „Opisanijeknig i aktow Litowskoj Metryki”, które stało się odskocznią do intensywnych, zakrojonych na szeroką skalę badań nad kulturą byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego. W 1893 S. L. Ptaszycki opublikował kolejne dwa ważne teksty: „K istorii litowskogo prawa posle Tretiego Statuta”  oraz  „K woprosu ob  izdanijach i komientarijach Litowskogo Statuta”. Są one do dziś bardzo wysoko cenione m.in. przez historyków Białorusi i Republiki Lietuva.
W 1899 roku S. L. Ptaszycki wydał genealogiczną monografię pt. „Kniazia Puzyny”; w 1893 i 1896 wziął czynny udział w zjazdach archeologicznych w Wilnie i Rydze. Poświęcał się w tym czasie najrozmaitszym obowiązkom naukowym, charytatywnym, organizacyjnym zarówno na płaszczyźnie oficjalno-rządowej, jak i społecznikowskiej. Przez kilkadziesiąt lat, w okresie od 1889 do 1918 roku, pełnił funkcje docenta języka i literatury polskiej na Uniwersytecie Petersburskim (1896 – 1918) oraz w tamtejszej Akademii Duchownej.
W każdym miejscu, w każdej  chwili, na każdej posadzie, w dowolnym środowisku pozostawał zdeklarowanym patriotą polskim, manifestującym ten patriotyzm przy byle okazji i w każdej sytuacji. Publikacje S. L. Ptaszyckiego poświęcone historii kultury, języka, literatury polskiej cieszyły się dużą popularnością w środowisku akademickim, i szerzej – inteligenckich – Cesarstwa Rosyjskiego. Uchodził tam przez wiele lat za jednego z najzdolniejszych reprezentantów humanistyki europejskiej, a jednocześnie położył olbrzymie zasługi dla zachowania i rozwoju ducha narodowego w skupiskach polskich Imperium Rosyjskiego, przede wszystkim zaś   jego stolicy. Doktor Stanisław Zdziarski  pisał jesienią 1906 roku w korespondencji z Petersburga na łamach lwowskiego czasopisma „Świat”: „W salach uniwersytetu stołecznego dozwolono na to, czego nam stale odmawiali nasi najserdeczniejsi! Z katedry pierwszorzędnego zakładu naukowego od miesiąca rozlegają się słowa polskie. Skazane na banicję w Warszawie, rozległy się w mieście, co stanęło na bagnach, „wydartych morzu i Czuchońcom”. Któż to, co za śmiałek, który z katedry uniwersyteckiej pierwszy  poważył się w Rosji przemawiać po polsku?
Cicha, nie szukająca rozgłosu praca obywatelska, zasługi rzetelne dla nauki, działalność wreszcie społeczna na szeroką skalę, ale bezimienna prawie, nie znajdują u ogółu poklasku. Ogół przywykł do reklamy, tej zaś  profesor Ptaszycki nienawidzi. To też nie dziw, iż zna go młodzież petersburska tylko jako wytrwałego swego orędownika, że zna go szczupłe koło uczonych, jakkolwiek imię tego człowieka, co trwa dzielnie na posterunku tylekroć ważnym i poważnym, powinno być wiadome wszystkim bez wyjątku. Posunięta do ostatecznych granic skromność profesora Ptaszyckiego krępuje nawet tych, co o nim i  zasłudze jego chcieliby napisać słów parę. Kiedy zapytałem go o dat kilka z jego życia, podejrzewał mnie w tejże chwili, że chcę o nim cos podać do druku.
- I na co to? – żachnął się. Po co przypisywać jakieś zasługi temu, co spełniał tylko swój obowiązek?
Zupełną słuszność ma szanowny profesor. Tylko ze mało liczymy dziś jednostek, co tak sumiennie, z zaparciem dla siebie spełniały co do joty to, co należało podzielić między innych. Pracę obywatelską postawił sobie ten cichy pracownik a niepospolity uczony za wytyczną życia. Pracy dla narodu. Miłując naród swój nade wszystko, od lat 26-ciu stale prostuje rosyjskie fałsze o naszych dziejach i piśmiennictwie, krzewi znajomość literatury naszej i języka polskiego śród Rosjan słowem z katedry uniwersyteckiej oraz piórem w czasopismach. Prac jego wyliczyć niepodobna; jest ich około dwuchset”… Wiele z nich, rzecz oczywista, opublikowanych zostało w języku rosyjskim, by donieść prawdę do możliwie najszerszych kół czytelniczych. Dalej więc S. Zdziarski w swym reportażu notuje: „Lub jako profesor, pedagog! Jakiż to typ nieporównany! Wykład jasny, ścisły, unikający efektów krasomówczych, ale kształcący głęboko, pobudzający do myślenia, do dalszych prac. Na lekcje jego praktyczne języka polskiego garną się studenci rosyjscy gromadą. Wykład zaś polski „Encyklopedii literatury” skupia prawie całą naszą młodzież nadnewską. Z oblicza poważnego, dobrotliwie uśmiechniętego czerpią studenci nie tylko zapał do pracy. Owszem wiedzą, iż ten profesor biedzi swoją głowę o ich chleb powszedni, oprócz duchowego. Wydział Towarzystwa Dobroczynności pomocy uczącej się młodzieży mógłby wiele powiedzieć o zabiegach profesora Ptaszyckiego, zmierzających do uchronienia od nędzy i niedostatków studentów polskich w Petersburgu… Był dla nich czcigodny profesor doradcą najlepszym, opiekunem troskliwym, uczynnym, jakich mało w czasach dzisiejszych”.
Profesor Stanisław Ptaszycki był prezesem Macierzy Polskiej w Petersburgu i doskonale znał życie wielu pokoleń naszej młodzieży w stolicy imperium. W wypowiedzi dla czasopisma „Świat”  (1912, nr 3) podkreślał, że – jego zdaniem – za mało Polaków osiada w Rosji, co zmniejsza ich wpływy, chociaż i tak oni cech szczerze narodowych nie tracą i w społeczności obcej (przeważnie zresztą życzliwie do Polaków nastawionej) bez śladu nie giną. „Gromadne życie młodzieży polskiej po wielkich miastach uniwersyteckich stwarza na czas rozwojowo najbardziej ważny atmosferę zupełnie swojską. Od tego – własnym życiem żyjącego świata – oderwie niekiedy studenta Polaka miłość Rosjanki; ale i takie sytuacje obecnie, dzięki tolerancji wyznaniowej, przebieg mają pomyślniejszy niż dawniej. Ostatniemi czasy do kraju po ukończeniu studiów wraca więcej różnych inżynierów, prawników i lekarzy… Łatwość ekspatriowania się zarzucano dawniej wszystkim wychowankom zakładów specjalnych. Ale i wśród nich widać zwrot ku lepszemu. W Instytucie Inżynierów Cywilnych w Petersburgu zaszedł fakt charakterystyczny: grupa studentów Polaków, zmuszona robić na dyplom plany cerkwi, zwróciła się do władz z podaniem, by pozwolono im zamiast tego projektować kościoły, chcą bowiem umieć robić to, co będą mogli zastosować wśród swoich. Wypadek to niezmiernie charakterystyczny dla nastrojów obecnych. W Petersburgu i w Moskwie stanowczo, dzięki ogromnej masie studenterii polskiej, każdy przybywający znajduje się od razu w warunkach lepszych nawet niźli za granicą.
Dobrze zorganizowane kolonie polskie w obu tych miastach też na ułożenie się życia młodzieży wpływ mają dodatni, nie mówiąc już o tym, że i walkę o byt uboższym ułatwiają, jak mogą. Student Polak w Petersburgu lub Moskwie, dzięki licznym rodakom, łatwo może sam na siebie zapracować. A to ma duże znaczenie wychowawcze.
Młodzież polska żyje na ogół porządnie i dość systematycznie pracuje. O tym, by się kto rozpił, słychać niezmiernie rzadko, o tym, by upadł moralnie – jeszcze rzadziej”. Że tak się właśnie działo, wynikało nie tylko z okoliczności, iż Rosjanie byli najmniej antypolscy spośród wszystkich zaborców, ale było zasługą także zacnego profesora, jako nauczyciela i wychowawcy, spolegliwego  opiekuna młodzieży akademickiej. Wskazuje Stanisław Ptaszycki również na radykalizację nastrojów, poglądów i aktywności studenterii polskiej w Rosji, lecz nie miota gromów z tego powodu, widzi sprawę w szerszym kontekście i traktuje ją z trochę ironiczną pobłażliwością. Pisze: „Obyczaje pod „innymi” względami może psują się nieco… Ale czyż nie psują się gdzie indziej? Na tle rosyjskim dzieje się to może tylko w zależności od ogólnego uradykalnienia poglądów, do których jednak przesącza się trochę tego codziennego anarchizmu, tak powszechnego w Rosji. Radykalizuje się tu nawet młodzież żeńska, której na różne „kursa” petersburskie przybywa też niemało z ziem polskich”. W końcu, jak wiadomo, radykalizacja nastrojów zakończyła się rewolucją socjalistyczną, zniszczeniem Cesarstwa Rosyjskiego, a jednym ze skutków tego procesu stało się odrodzenie niepodległego Państwa Polskiego.
W 1918 roku Stanisław Ptaszycki, podobnie jak cała plejada innych naukowców Polaków, powrócił do ojczyzny, osiadł w Lublinie, gdzie profesorował w tamtejszym uniwersytecie i pełnił funkcje dyrektora archiwum lubelskiego. Od 1926 był dyrektorem archiwów państwowych w Warszawie; założył pismo „Archeion”, był jego redaktorem naczelnym. Przygotował do druku i wydał szereg tekstów źródłowych, dotyczących przede wszystkim dziejów Wielkiego Księstwa Litewskiego. Ważne z naukowego punktu widzenia są m.in. takie jego ksiązki, jak „Historia rodów litewskich” czy wspomniany powyżej „OpisMetryki Litewskiej”. Zmarł Stanisław Ptaszycki 20 grudnia 1933 roku.
                                                      ***
Jan Ptaszycki (1854 – 1912), rodzony brat Stanisława, był znakomitym matematykiem, od 1882 roku przez trzydzieści lat profesorem Cesarskiego Uniwersytetu w Petersburgu. Przyszedł na świat w Kuzowie guberni moskiewskiej; jego matka była Elżbieta z Roszczewskich, wywodząca się z zakorzenionego od stuleci na Wileńszczyźnie rodu szlacheckiego, pieczętującego się herbami Jelita oraz Lubicz.
Chłopiec był wychowywany w duchu staroszlacheckim, na zasadach klarownych i jednoznacznych, w obyczajowości surowej, bazującej na poczuciu odpowiedzialności, powagi i samodyscypliny. W 1872 roku ukończył ze4 złotym medalem gimnazjum w Wilnie, następnie studiował matematykę na Uniwersytecie Petersburskim, gdzie jego nauczycielem był m.in. profesor Julian Sochocki. Znakomicie  uzdolniony  wilnianin był zresztą otaczany od samego początku życzliwością także ze strony rosyjskiej profesury, którą cechowała postawa szlachetna i obiektywna, pozbawiona zawiści i chorobliwej ambicjonalności, nakazującej hamować i „wyciszać” co bardziej uzdolnionych studentów. Toteż jeszcze w okresie studiów Janek Ptaszycki napisał oryginalną rozprawę o całkowaniu różniczek algebraicznych w postaci skończonej, która została opublikowana i wyróżniona specjalną nagrodą Towarzystwa Rosyjskich Lekarzy i Przyrodników. Zachęcony i uskrzydlony tym aktem uznania młodzieniec oddał się z jeszcze większym entuzjazmem studiom, stając się jednym z najlepszych studentów czołowej wszechnicy rosyjskiej. Studia ukończył w 1876 roku, pozostał jednak na uniwersytecie jako stażysta, a w okresie 1878 – 1879 kontynuował naukę na paryskiej Sorbonie.
W 1882 roku Jan Ptaszycki obronił rozprawę magisterską w zakresie matematyki czystej i został docentem prywatnym Uniwersytetu Petersburskiego, Prowadził tu cieszące się dużym uznaniem zajęcia z geometrii wykreślnej, teorii funkcji eliptycznych i in. W 1888 doktoryzował się – także w zakresie matematyki czystej. Od 1891 wykładał również w Michajłowskiej Akademii Artylerii, w której prowadził zajęcia m.in. z teorii równań różniczkowych.
W 1894 został członkiem korespondencyjnym Akademii Umiejętności w Krakowie, a od 1897 był profesorem nadzwyczajnym, zaś od 1899 zwyczajnym Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego. Jego, co prawda nieliczne, ale bardzo solidne opracowania naukowe, poświęcone przeważnie zagadnieniom całkowania w postaci skończonej różniczek rozmaitych typów, były układane i ukazywały się w języku rosyjskim, polskim, francuskim, niemieckim w pismach fachowych różnych krajów europejskich.
Zmarł znakomity uczony 30 kwietnia 1912 roku i został pochowany w Petersburgu.
                                                               ***
Jednym z najznakomitszych Ptaszyckich był Jan Szczęsny Ptaszycki (wnuk Leona, syn Jana),  urodzony 1882 w Peterhofie pod Petersburgiem. Ukończył wydział historyczno – filozoficzny tutejszego uniwersytetu i w okresie 1909 – 1919 prowadził zajęcia z rozmaitych przedmiotów humanistycznych w polskich i rzymsko – katolickich zakładach naukowych miasta nad Newą. Od roku 1916 do 1918 profesorował na Wyższych Kursach przy Polskim Towarzystwie Miłośników Historii i Literatury, na kursach A. Jastrzębskiej oraz był członkiem zarządów tychże kursów.
Jak podaje „Polski Słownik Biograficzny” (t.XV), J. Sz. Ptaszycki przybył w 1919 roku do odrodzonej niedawno Polski i objął stanowisko w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego. W latach 1919 – 1921 pełnił obowiązki docenta, a następnie profesora literatury polskiej na Wolnej Wszechnicy Polskiej w Warszawie; wydał kilka książek poświęconych historii literatury i kultury polskiej.
                                                                ***
Jeszcze innym zasłużonym działaczem z rodu panów Ptaszyckich był Adam, brat Jana szczęsnego, urodzony w roku 1884, inżynier elektryk, wicedyrektor fabryki Siemens & Halskie w Petersburgu.  Zginął w rozkwicie sił podczas terroru czerwonego. Z żony Wandy Januszkiewiczówny pozostawił syna Jana (ur. 1914) oraz córkę Halinę (ur. 1916).
                                                               ***



                                           ZENON   BOREWICZ
                              Profesor, filatelista, alpinista, patriota

Matematycy polskiego pochodzenia w ciągu XVIII – XX w. odgrywali pierwszorzędne role na wyższych uczelniach Imperium Rosyjskiego, które było bodaj najbardziej tolerancyjne do pierwiastka polskiego ze wszystkich zaborców i – pod warunkiem nie wichrzenia przeciwko władzom – nie przeszkadzało Polakom w robieniu największych karier we wszystkich dziedzinach życia społecznego na terenie całego państwa. Wystarczy, że wspomnimy tu przykładowo Franciszka Siemaszkę (1811 – 1892), który ukończył w swoim czasie Pawłowski Korpus Kadetów i w 1839 roku został wykładowcą matematyki, a ponad 20 lat pełnił funkcje dyrektora Pietrowsko – Połtawskiego Korpusu Kadetów. Był generał – lejtnantem, jednym z kierowników wykładania matematyki na wszystkich wyższych uczelniach wojskowych. Wydał wiele podręczników tego przedmiotu, spośród których przypomnijmy wielokrotnie wznawiane dzieła: „Trygonometria”  (Petersburg 1849),  „Wykłady z arytmetyki praktycznej” (1852), „Arytmetyka” (1860), „Podstawy  algebry” (1860).  
Inną znakomitością w tej dziedzinie był m.in. Aleksander Kuszakiewicz (1790 – 1865), wykładowca matematyki na kilku wyższych uczelniach Petersburga. Razem z A. Kinderewem wydał pięcioczęściowy  „Kurs czystej matematyki”  dla uczelni wojskowych (Petersburg 1840 – 1847), opublikowany również w Szwecji i Niemczech.
                                                            ***
Kontynuatorem tej chlubnej tradycji był m.in. Zenon Borewicz. Ten wybitny matematyk urodził się 7 listopada 1922 roku w miasteczku Susły powiatu Nowogród-wołyńskiego na Żytomierszczyźnie w rodzinie polskiej o rodowodzie szlachecko – inteligenckim. Borewiczowie byli ongiś dość szeroko rozrodzeni na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej i pieczętowali się w różnych odgałęzieniach godłami rodowymi Ślepowron, Radwan i Prus. (CentralnePaństwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7, 707).
W 1933 roku Zenon Borewicz ukończył szkołę  podstawową  i przymierzał się do dalszej nauki, gdy rodzina padła ofiarą represji antypolskich i została wywieziona w głąb ZSRR, a stamtąd trafiła do miasta Nalczyk na Kaukazie Północnym. Był to typowy los polski z tamtego okresu.
                                                              ***
Być może warto w tym miejscu skrótowo przypomnieć dzieje polonii radzieckiej w latach około 1921 – 1938, aby dokładniej zrozumieć, dlaczego rodzina Borewiczów została obok setek tysięcy  innych rodzin polskich deportowana w głąb Rosji. Otóż politykę narodowościową w ongisiejszym Związku Sowieckim nakreślił X Zjazd partii bolszewickiej, odbyty w roku 1921, gdy w całym olbrzymim kraju stanowiska partyjne i państwowe zaczęto obsadzać przeważnie reprezentantami rozmaitych mniejszości narodowych, aby pomniejszyć znaczenie i wpływy elementu rosyjskiego. Żydowska elita komunistyczna obawiała się bowiem przede wszystkim nacjonalizmu wielkoruskiego, który był ostro atakowany  w   tekstach nie tylko Trockiego, ale również Lenina. Wprowadzono więc języki narodowe do urzędów administracji i aparatu partyjnego, a nawet do wojska. W Białoruskiej SRR np. językami urzędowymi zostały: jidysz, polski, rosyjski, białoruski. Rozwijano tez odnośne kultury narodowe w poszczególnych republikach związkowych. W ramach tej internacjonalistycznej polityki zaczęto tworzyć m.in. „polską kulturę proletariacką” oraz „polska inteligencję radziecką”, jak również „polskie autonomiczne społeczeństwo socjalistyczne”.
W tym celu wyodrębniono dwa regiony gęsto zamieszkane przez Polaków, znajdujące się w pobliżu granicy z Polską. Na Ukrainie był to rejon miasta Dowbysz w obwodzie kijowskim  o powierzchni 650 km kwadratowych, któremu (1925) nadano nazwę Polskiego Rejonu Narodowego imienia Juliana Marchlewskiego (inaczej: Marchlewszczyzny). W 1932 roku w rejonie Kojdanowa na Białorusi zorganizowano Polski Rejon Narodowy imienia Feliksa Dzierżyńskiego (inaczej: Dzierżyńszczyznę) o powierzchni 1000 km kwadratowych. Odpowiednio ośrodkom administracyjnym nadano nazwy: Marchlewsk i Dzierżyńsk. Tutaj Polacy sprawowali władzę, a językiem urzędowym była polszczyzna, która obowiązywała w szkolnictwie, wojskowości, sądownictwie. W Kijowie, Żytomierzu i Odessie funkcjonowały stałe wyższe szkoły  polskie, a w autonomiach 20 dalszych. Widocznie władze ZSRR zamierzały m.in. w ten sposób wyedukować polska kadrę socjalistyczną, którą  by w przyszłości można było ew. obsadzić urzędy w podbitej przez ZSRR Polsce.
Lojalność  na Polakach  Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny wymuszano ostrymi represjami; w latach 1929 – 1933 z Białorusi i Ukrainy radzieckiej wywożono do Republiki Komi i Kazachstanu całe wsie polskie. Zniszczono kilkaset kościołów, i to wbrew sprzeciwowi miejscowej ludności i lokalnych władz polskich, komuniści bowiem przywiązywali ogromną wagę do „walki z przesądami religijnymi” i nie chcieli dzielić z kapłanami rządów dusz (w samej tylko Moskwie w latach trzydziestych XX wieku zburzono 7000 cerkwi prawosławnych). Od polowy 1934 rozpoczął się proces likwidacji autonomicznych rejonów polskich. Z konstytucji BSRR usunięto zapis o języku polskim jako jednym z języków urzędowych tego kraju. Formalnie Marchlewszczyzne zlikwidowano w roku 1935, a Dzierżyńszczyznę w 1938. Ludność polską  zaś także „likwidowano” albo rozstrzeliwując na miejscu, albo wysiedlając na Syberie i tereny podbiegunowe. Wówczas to wielu Polaków ratowało się przed kulami NKWD  deklarując jakąkolwiek narodowość niepolska, najczęściej ukraińską  lub  białoruską, jak  też rosyjską.
Chodziło o to, że ludność  polska srodze zawiodła oczekiwania sowieckich komunistów. Okazało się, że agenci warszawskiej defensywy zorganizowali na terenie Marchlewszczyzny i Dzierżyńszczyzny gęstą siec tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej, do której zgłosiło się też mnóstwo lokalnych urzędników, wojskowych, oficerów milicji, studentów, uczniów  itd. Następnie warszawska bezpieka, zamiast tego, by wykorzystać ten potencjał w interesach Państwa Polskiego, przekazała pełne listy imienne członków POW w Białorusi i Ukrainie agentom NKWD w Polsce z podaniem adresów, miejsca pracy itp. Ta informacja z Warszawy dosłownie zszokowała przywództwo sowieckie, przecież  w administracji ZSRR na najwyższych posadach znajdowało się mnóstwo Polaków, a Polacy jako tacy w ogóle byli dotąd uważani za najbardziej ideowych komunistów i rewolucjonistów. Rozczarowanie przemieniło się niebawem we wściekłość i ludzi zaczęto represjonować po prostu ze względu na ich polska narodowość jako domniemanych „polskich szpiegów”, szereg zaś ministrów, generałów, oficerów polskiego pochodzenia rozstrzelano bez śledztwa, ot tak „dla świętego spokoju”, na wszelki wypadek. Tak głupota, podłość  i niegodziwość kierownictwa warszawskiej defensywy spowodowała hekatombę setek tysięcy, a nawet milionów  Polaków w ZSRR w latach 1934 – 1938, a potem 1939 – 1941.
                                                            ***
Zenon Borewicz miał wiele szczęścia, że jego rodzinie cudem udało się uniknąć  rozstrzelania. Młodzian w 1939 roku ukończył szkołę średnią w mieście Nalczyk. Zdawał   sobie sprawę, że w jego sytuacji jedyną drogę  do zrealizowania swych uzdolnień i ambicji stanowi dalsza nauka. Kształcił się więc usilnie samodzielnie i ostatecznie udało mu się wstąpić na pierwszy rok studiów do wydziału matematyczno-mechanicznego Leningradzkiego Uniwersytetu Państwowego. Niebawem wybuch wojny między Trzecią Rzeszą   a ZSRR (22 czerwca 1941) przerwał naukę, a Uniwersytet Leningradzki został ewakuowany do leżącego daleko w głębi Rosji Saratowa. Przywódcy radzieccy przewidywali, że Niemcom uda się przejściowo okupować znaczne tereny na zachodzie ZSRR, dlatego wyższe uczelnie, zakłady przemysłowe i naukowo-badawcze, instytucje administracji państwowej przemieszczano w głąb kraju, dokąd, jak zakładano, Niemcy  dotrzeć nie potrafią. Była to ogromna operacja ewakuacyjna, bezprecedensowa w dziejach ludzkości, a zorganizowana i przeprowadzona znakomicie. Razem ze sprzętem, bibliotekami, pomocami naukowymi jechali pociągami na wschód profesorowie, studenci, pracownicy administracji uczelnianej; potencjał ludzki – przede  wszystkim intelektualny – musiał być uratowany i zabezpieczony, on to bowiem ostatecznie stanowi o możliwościach rozwojowych i potencjale państw.
W czerwcu 1942 roku Zenon Borewicz został powołany pod broń i skierowany w charakterze szeregowca do oddziałów ochrony i budowy kolei. Przez 27 miesięcy pracował na róznych budowach o charakterze wojskowym i cywilnym, a zdemobilizowany został w jesieni 1944 roku, gdy front przesunął się setki kilometrów w kierunku zachodnim, w ślad za wciąż spychanymi do odwrotu wojskami niemieckimi. W tymże roku Z. Borewicz został ponownie studentem Uniwersytetu Leningradzkiego, który ukończył z wyróżnieniem w 1947. Natychmiast jednak postanowił kontynuować naukę i przez trzy następne lata odbywał studia doktoranckie na Leningradzkim Oddziale Instytutu Matematyki Akademii Nauk ZSRR. W 1951 obronił rozprawę doktorską i rozpoczął pracę dydaktyczną na Katedrze Wyższej Algebry Uniwersytetu Leningradzkiego. Pracował tu do końca życia, dosłownie do ostatniego dnia swego życia 26 lutego 1995 roku, to jest w ciągu 44 lat. Początkowo był asystentem, potem adiunktem, a od 1967 roku (po obronie rozprawy habilitacyjnej) pełnił funkcje profesora oraz kierownika Katedry Wyższej Matematyki i Teorii Liczb Uniwersytetu Leningradzkiego.
Zenon Borewicz należał do ścisłego grona najwybitniejszych matematyków europejskich, cieszył się autorytetem międzynarodowym. Wielokrotnie brał udział w międzynarodowych zjazdach i sympozjach naukowych, był autorem szeregu fundamentalnych publikacji z zakresu wyższej matematyki, w szczególności algebry. Rząd ZSRR, w uznaniu znacznych jego osiągnięć na niwie badań naukowych i wychowania licznych zastępów specjalistów z tej dziedziny dla szkół wyższych i instytucji badawczych tego kraju, nagrodził profesora szeregiem medali i innych wyróżnień honorowych.
Jak wynika ze wspomnień osób, które go blisko znały, Z. Borewicz miał wszechstronne zainteresowania kulturalne, potrafił nie tylko rzetelnie i owocnie pracować na niwie naukowej i pedagogicznej, ale też sensownie spędzać czas wolny. Był zapalonym bibliofilem i filatelistą, w ciągu swego życia zgromadził zarówno wspaniałą bibliotekę domową, jak i przebogaty zbiór znaczków pocztowych, które kolekcjonował od wczesnej młodości. Temu szlachetnemu i twórczemu hobby pozostawał wierny przez kilka dziesięcioleci (podobnie, dodajmy, jak Albert Einstein, Benito Mussolini czy cesarz Mikołaj II). Borewicz był też zapalonym sportowcem w dziedzinie alpinistyki, podbił podczas swych wypraw wszystkie szczyty Kaukazu, a także liczne Pamiru i Kamczatki. Miał tytuł „Mistrza sportu ZSRR w turystyce górskiej”. Świadczy to pośrednio o sile ducha  tego znakomitego naukowca, alpinistyka bowiem to sport ludzi mających stalowe nie tylko mięśnie, ale i charaktery. Mimo natłoku obowiązków związanych z kierowaniem Katedrą Wyższej Algebry i Teorii Liczb Uniwersytetu Leningradzkiego oraz z prowadzeniem zajęć dydaktycznych profesor, będąc już w podeszłym wieku, znajdował czas i siły, by się udzielać społecznie w charakterze członka Towarzystwa Kulturalno-Oświatowego „Polonia” w Sankt-Petersburgu, dodając mu wagi i powagi już przez samą w nim obecność wybitnego intelektualisty i uczonego.
                                                         ***
W roku 1999 „Gazeta Petersburska” (nr 9) opublikowała nieduże objętościowo „Wspomnienie o Zenonie Borewiczu”, spisane przez profesora Uniwersytetu Wrocławskiego Witolda Wiesława, który osobiście znał naszego znakomitego matematyka. W tekście tym czytamy: „Profesora Zenona Borewicza poznałem przed ponad dwudziestu laty, w czasie jednej z Jego pierwszych wizyt naukowych w Polsce. Wrocław odwiedził kilka razy w latach 1973 – 1979. Stan wojenny w Polsce wstrzymał Jego wizyty. Przyjechał ponownie jesienią 1988 roku. Każdy Jego pobyt w kraju był związany z jakimś akcentem z historii Polski. Gdy gościł u kolegów z Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, zwiedzał Wawel i Kraków. Przebywając w Centrum Banacha z początkiem 1988 r., odwiedził pola Grunwaldu. (…) Marzeniem Profesora była wizyta w kolebce polskości – w Gnieźnie. Chcąc Mu jakoś wypełnić kilkugodzinną podróż z Wrocławia do Gniezna, wręczyłem Mu nowo wydany „Poczet królów polskich” Jana Matejki. Ucieszył się bardzo. Przeglądnął go uważnie, a po chwili wskazał mi błędy – przestawione daty i podobizny królów. W katedrze gnieźnieńskiej spędziliśmy ze dwie godziny. Z ogromnym wzruszeniem obszedł kilka razy wnętrze katedry, czytając uważnie napisy, chłonąc wszystko, co widział. Podobnie było w muzeum katedralnym. Po wyjściu z katedry, jakby się tłumacząc, powiedział mi: „Muszę to wszystko dobrze zapamiętać. Jestem tu po raz pierwszy i ostatni”.
Przejeżdżając przez Gąsawę obok pomnika Leszka Białego, w drodze do Biskupina, opowiedział mi, jak zginął Leszek, zamordowany w łaźni, w Gąsawie. Także w czasie innych wycieczek miałem okazję przekonać się o Jego doskonałej, stale pogłębianej, znajomości historii Polski. Doskonalił ją poprzez swoją pasję filatelisty – zbierał polskie znaczki  pocztowe. (…)
Był człowiekiem prostym i bezpretensjonalnym. Pozostanie w mojej pamięci jako człowiek spokojny, życzliwy dla innych, pełen ciepła, budzący zaufanie. Był bardzo powściągliwy w sądach, o pewnych sprawach nie rozmawiał. Trzeba Go było znać dłużej, aby dowiedzieć się czegoś o Związku Radzieckim, warunkach życia i pracy w tym kraju. Kiedy w czasie jego ostatniej wizyty usiłowałem dowiedzieć się czegoś o nowej Rosji, nic nie powiedział. …
Jesienią 1996, półtora roku po Jego nagłej śmierci 26 lutego 1995, odwiedziłem Petersburg. Żona Zenona Borewicza zwierzyła mi się, że kilka lat przed śmiercią powiedział jej, że jest katolikiem i że pragnie mieć pogrzeb katolicki. Zgodnie z życzeniem miał taki pogrzeb. Pochowany został na cmentarzu prawosławnym. Jest to bodaj czy nie jedyny krzyż katolicki na tym cmentarzu”. 


ALEKSANDER   ISZLIŃSKI
 Technolog, wynalazca, szachista

W dziejach nauki powszechnej ten znakomity specjalista w zakresie matematyki stosowanej, mechaniki, techniki żyroskopowej, fizyku jest znany jako „Aleksandr YulevichIshlinsky”, tak bowiem podpisywał swe prace naukowe, publikowane w języku angielskim, francuskim, niemieckim; jako taki też figurował i figuruje w licznych wydawnictwach encyklopedycznych i specjalistycznych, a w Rosji i Ukrainie jest uważany za jednego z najwybitniejszych uczonych XX wieku.
Urodził się jednak 6 sierpnia 1913 roku, choć w Moskwie, to jednak w rodzinie Polaka, Juliusza Edwardowicza Iszlińskiego, szlachcica z pochodzenia (Iszlińscy pieczętowali się herbem rodowym Łabędź, a ich odwieczną siedzibą była Ziemia Kowieńska na Litwie), maszynisty kolejowego z zawodu. Pan Juliusz zresztą został pozbawiony  praw szlacheckich na mocy wyroku sądowego, gdyż w 1906 roku brał udział w rewolucji antymonarchicznej. Gdyby nie ta wpadka, on i jego rodzina mieliby życie znacznie łatwiejsze. Nikt człowiekowi bardziej nie potrafi zaszkodzić bardziej niż on sam. Czyli że, jak pisał Jan Chryzostom, „kto sam sobie nie szkodzi, nikt mu szkodzić nie może”. Lecz któż z ludzi nie szkodzi samemu sobie? Tak i pan Juliusz Iszliński zupełnie niepotrzebnie, idąc za głosem młodzieńczego idealizmu, dał się wciągnąć w antyrządową awanturę, za co przyszło mu słono zapłacić.
W 1921 roku siedmioletni Olo Iszliński został oddany przez rodziców do szkoły. Z zupełnym oddaniem uczył się takich przedmiotów jak matematyka, fizyka, chemia, elektrotechnika, fotografika, radiotechnika. W wieku zaledwie dwunastu lat dokonał swego pierwszego wynalazku technicznego. Gazeta „Nowosti Radio” w 1926 roku opublikowała jego projekt oryginalnego przełącznika odbiornika radiowego z fal długich na krótkie. Po szkole siedmioletniej młodzieniec, w zupełnej zgodnoś1)ci ze swymi zainteresowaniami poznawczymi, wstąpił do Moskiewskiego Technikum Elektromechanicznego, które z wyróżnieniem ukończył w 1930 roku i został tutajże zatrudniony na stanowisku kierownika gabinetu kreślenia technicznego, co tworzyło możliwość codziennego poświęcania się ulubionemu przedmiotowi, jak również możność  prowadzenia, co prawda w skromnym zakresie, poszukiwań naukowo-badawczych i konstruktorskich. Zupełnie jeszcze młody, zaledwie siedemnastoletni, pan Aleksander często zastępował starszych pedagogów, którzy z tych czy innych powodów nie mogli w danej chwili prowadzić zajęć. Kierownictwo technikum uczyniło z początkującego nauczyciela swego rodzaju „korek”, którym zatykano wszelkie „okienka” (zwane w Rosji „furtkami”), powstające w harmonogramie zajęć. Tak właśnie, zastępując starszych kolegów, Olo Iszliński nauczył się wykładać mechanikę teoretyczną, fizykę, matematykę, chemię, wytrzymałość materiałów.
Oczywiście, aby przeprowadzić tę czy inną lekcję zastępczą na przyzwoitym poziomie i się nie ośmieszyć, należało wyjątkowo starannie i dokładnie do tego przyszykować, co z kolei powodowało, iż już po roku doskonale się przygotował także do tego, by zostać studentem wyższej uczelni. Istotnie, w 1931 roku został przyjęty – od razu na drugi rok studiów – na wydział mechaniczno-matematyczny Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego imienia Michała Łomonosowa, wszechnicy, posiadającej znakomicie przygotowaną kadrę naukową i dydaktyczną, kształcącą specjalistów na wysokim poziomie światowym.
Podczas studiów A. Iszliński nie tylko pilnie nabywał wiedzę fachową, ale też grał na skrzypcach w orkiestrze studenckiej, uprawiał sporty, uczęszczał na cotygodniowe koncerty muzyku symfonicznej i organowej do Filharmonii Moskiewskiej, co dobitnie poszerzało zakres funkcjonowania i bogactwo wewnętrzne jego osobowości, a urozmaicona kultura duchowa młodego człowieka czyniła zeń „filozofa”, czyli naukowca o szerokim horyzoncie myślowym, o głębokim poglądzie na świat, na życie, na dziedzinę wiedzy, której się postanowił poświęcić. Zaczął niebawem publikować pierwsze teksty naukowe, a jego prace miały jaskrawo zakreślone ukierunkowanie pozytywne, dążące do rozstrzygania zagadnień praktyki socjalnej, technologicznej i produkcyjnej.    Ongiś Max Scheler w tekście  „O pozytywistycznej filozofii”  notował: „Nauka pozytywna polega na potrzebie kierowania przyrodą, społeczeństwem i psychiką ku celom, które wyodrębniły się jako „dowolne” spośród celów za każdym razem konkretnych, a jakie uwikłany jest pracujący w swym zawodzie człowiek. Dlatego też nauka pozytywna powstała tylko tam, gdzie zwolna wzajemnie przenikały się klasa pracująca – w największym stopniu dotyczy to europejskiego mieszczaństwa – oraz obdarzona wolnością i dysponująca czasem wolnym klasa wyższa. (…) Nauka osiąga swój cel poprzez obserwację, eksperyment, indukcję, dedukcję… Celem nauki pozytywnej jet obraz świata ujęty w symbolach matematycznych, które wskutek świadomego zaniedbania wszystkiego, co „istotowe” w świecie, zawiera w sobie tylko powiązania (stosunki) między zjawiskami, aby wedle nich kierować przyrodą i ją ujarzmiać. (…)
Typem przywódcy w nauce jest badacz, który nie chce nigdy przekazywać jakiejś całości, czegoś gotowego, jakiegoś „systemu”, lecz pragnie jedynie w jakimś punkcie kontynuować nieskończony ze swej istoty proces, jakim jest nauka… Kręgiem społecznym odpowiadającym badaczowi jest aspirująca stale do międzynarodowego charakteru „naukowa rzeczpospolita” z jej organizacjami (np. uniwersytetami, szkołami specjalistycznymi, akademiami, towarzystwami naukowymi”. Cecha ta była charakterystyczna także dla nauki w ZSRR, gdzie od początku stawiano na tzw. „łączność teorii z praktyką”.  . Nie powinno więc dziwić, że natychmiast po ukończeniu studiów w 1935 roku Aleksander Iszliński został przyjęty do uniwersyteckiego studium doktoranckiego, które pomyślnie ukończył, broniąc w 1938 rozprawę doktorską pt. „Trenije kaczenija”. Poziom owego tekstu był tak wysoki, iż jego autorowi nadano natychmiast stopień docenta i zatrudniono w Katedrze Teorii Prężności.
A. Iszliński wykładał nie tylko w Moskiewskim Uniwersytecie Państwowym im. Michała Łomonosowa (czołowej wszechnicy radzieckiej), ale też prowadził kurs mechaniki analitycznej w Akademii Artylerii imienia Feliksa Dzierżyńskiego.
Pomijając młodzieńczy tekst z 1926 roku, uczony zaczął na dobre publikować swe artykuły naukowe w 1937, kiedy to na łamach czasopisma  „Sielsko-Choziajstwiennaja Maszyna” wydrukowano trzy jego publikacje: „Teoria dwiżenija  prycepki traktora”,  „Zadacza o skorosti kośby złakow”, „O zachwatywajuszczej sposobnosti szpindela”. W następnych latach artykuły naukowe ukazywały się zarówno w rocznikach specjalistycznych Akademii Nauk ZSRR czy Uniwersytetu Moskiewskiego, w tomach zbiorowych, jak też w czasopiśmie „Priborostrojenije”. Pisywał o teoretycznych i praktycznych zagadnieniach techniki morskiej i lądowej, mechaniki, teorii plastyczności, matematyki obliczeniowej, fizyki matematycznej. Przez kilkadziesiąt lat (od 1940) A. Iszliński pracował w instytucjach naukowych ZSRR zajmujących się działalnością badawczą i konstruktorską w zakresie techniki budowy okrętów, ciesząc się sławą czołowego w tej dziedzinie fachowca. W 1944 obronił rozprawę habilitacyjną pt. „Mechanika nie wpołnie uprugich i wiazkich tieł i wiazkopłasticzeskich tieł” i uzyskałtytuł profesora nominowanego.
W 1947 roku uczony rozpoczął działalność naukową w Kijowie, a w 1948 został mianowany dyrektorem Instytutu Matematyki Akademii Nauk Ukrainy oraz obrany na członka rzeczywistego tejże akademii. Pod jego kierunkiem zrealizowano tu szereg  fundamentalnych  programów badawczych nad zagadnieniami fizyki matematycznej, matematyki obliczeniowej, mechaniki i jej stosowania w gospodarce narodowej, a nauka ukraińska stała się odtąd przodującą w skali całego ZSRR. Z  okresu  1947 – 1955 pochodzą liczne publikacje naukowe A. Iszlińskiego w języku ukraińskim. Obok pracy badawczej uczony poświęcał wiele czasu również prowadzeniu zajęć dydaktycznych w Kijowskim Uniwersytecie Państwowym imienia Tarasa Szewczenki.
Latem 1955 profesor wziął udział w morskiej wyprawie do archipelagu Franciszka Józefa, podczas której m.in. sprawdzano szereg jego konstrukcji nawigacyjnych i żyroskopowych, które następnie wdrożono w marynarce wojennej ZSRR, a później także w cywilnej żegludze wielkomorskiej. W tymże roku Iszliński został mianowany na stanowisko dyrektora Instytutu Mechaniki Stosowanej  AN ZSRR w Moskwie, a w rok później również kierownika Katedry Mechaniki Stosowanej Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego. Od 1964 kierował Instytutem Zagadnień Mechaniki AN ZSRR, poświęcając też niemało czasu działalności pedagogicznej na różnych uczelniach Moskwy; ściśle współpracował m.in. z innymi wybitnymi uczonymi polskiego pochodzenia, jak Jan Krahelski, Marek Krasnosielski, Józef Pogrzebyski.
Do najważniejszych publikacji monograficznych tego wybitnego uczonego należą : „Mechanika specjalnych giroskopiczeskich sistiem” (1952); „Mechanika giroskopiczeskich sistiem” (1963); „Inercialnoje uprawlenije ballisticzeskimi rakietami” (1968); „Orientacja, giroskopy i inecrialnaja nawigacja” (1976); „Mechanika otnositielnogo dwiżenija i siła inercji” (1981); „Mechanika: idei, zadaczi, priłożenija” (1985); „Prikładnyje zadaczi mechaniki” (t. 1 – 2, 1986); „Mechanika i nauczno-techniczeskij  progress” (t. 1 – 2, 1987); „Kłassiczeskaja mechanika i siły inercji” (1987). Był Iszliński współautorem i redaktorem naukowym licznych fundamentalnych publikacji oraz podręczników akademickich: „Wraszczenije twierdogo tieła na strunie i smieżnyje zadaczi” (1991); „Lekcji po teorii giroskopow” (1983, 1994); „Mechanika deformirujemogo tieła” (1986)  i in. W sumie profesor opublikował ponad 800 naukowych i popularnonaukowych tekstów przede wszystkim w języku rosyjskim. Liczne jednak jego opracowania były publikowane także w języku angielskim, czeskim, ukraińskim. Poświęcone zaś były różnym aspektom matematyki stosowanej, hydromechaniki, nawigacji inercjalnej, mechaniki układów żyroskopowych, dynamiki gruntów, teorii plastyczności oraz historii nauki i techniki.
Od roku 1987 profesor Aleksander Iszliński pełnił funkcje prezydenta Światowej Federacji Organizacji Inżynieryjnych; w 1996 został laureatem Nagrody Państwowej Federacji Rosyjskiej. Pozanaukowe hobby tego uczonego męża stanowiły szachy, a to do takiego stopnia, iż został w tej dziedzinie międzynarodowym ekspertem, autorem szeregu artykułów o teorii i praktyce gry szachowej.
                                                               ***

                                                   CHEMIA

                                   ALEKSANDER   BUTLEROW
                                             Klasyk nowożytnej chemii
                      

„Kto wie, nie mówi; kto mówi, nie wie” – ta zasada Lao-ce mogłaby służyć za podstawę zachowania dawnych uczonych, poszukujących „kamienia filozoficznego” w zakresie chemii lub dokładniej alchemii średniowiecznej. Hermetyczne osamotnienie obowiązywało poszukiwaczy wiedzy tajemnej, którą  „dzieciom prawdy” przekazywali od czasu do czasu odtrąceni przez Boga aniołowie. Była to wiedza przeznaczona nie dla prymitywnego i głupiego gminu, lecz wyłącznie dla osób oświeconych, rozumnych i godnych. Uważano – być może nie bez racji – że poszukiwania naukowe, podobnie jak twórczość poetycka czy rzeźbiarska, są skutkiem natchnienia zsyłanego przez Boga, natchnienia równie  rzadkiego i nakładającego równie ciężkie brzemię odpowiedzialności, co inne rodzaje twórczości. Dlatego alchemicy nie przekazywali uzyskanej wiedzy innym ludziom i nie spisywali jej w księgach – Bóg darowywał ją tylko poszczególnym wybranym osobom, a to, co jest zbyt ważne i drogocenne, nie może się stawać odkrytym i dostępnym dla wszystkich. Nauka alchemii uchodziła za „ars sacra” – „sztukę świętą”, do której miały dostęp wyłącznie osoby o najwyższym potencjale moralnym i intelektualnym. To wtajemniczenie w najskrytsze mechanizmy funkcjonowania wszechświata stanowiło nagrodę za cnotliwe i mądre życie. Profani, prostacy i grzesznicy byli przez Boga pozbawiani dostępu do najgłębszych tajemnic i do najwyższej mądrości. Po cóż im one zresztą? Zrobiliby z tego jak najgorszy użytek. Prawda to perła. A pereł przed wieprze rzucać nie wolno. Wyda im się bowiem, że to są żołędzie. Aby ukryć przed głupcami prawdę, średniowieczna nauka wypracowała nawet hermetyczny, mglisy, niezrozumiały dla prostych ludzi język. Uczeni zaś, o ile się decydowali na spisywanie swej wiedzy, tak jak np. Albertus Magnus w „Libellus de alchemia””,  zwracali się do ewentualnego czytelnika z prośbą o zachowanie dyskrecji i nierozgłaszanie nauk. „Proszę cię i zaklinam – pisał – abyś taił tę książkę przed nieukami. Tobie odkryję tajemnicę, lecz przed resztą ją utaję, ponieważ nasza szlachetna sztuka może się stać powodem i źródłem  zawiści. Głupcy spoglądają przymilnie, a jednocześnie wyniośle na naszą Wielką Działalność, dlatego że im samym jest ona niedostępna. Dlatego sądzą, że jest ona czymś godnym potępienia. Zżerani przez zawiść  do nas uważają  adeptów naszej sztuki za fałszerzy. Nikomu nie odkrywaj tajemnic naszych wysiłków! Strzeż się ludzi postronnych! Unikaj niewtajemniczonych prostaków! Bądź przezorny!”… Nauka nigdy nie była i nigdy nie będzie zajęciem pospólstwa, poszukiwanie prawdy stanowi przywilej najlepszych.
                                                                  ***
W 1869 roku dwaj wybitni naukowcy, Rosjanin o częściowo polskich korzeniach Dmitrij Mendelejew (1834 – 1907) oraz Niemiec Julius  Lothar Meyer (1830 – 1895) prawdopodobnie niezależnie od siebie odkryli układ okresowy pierwiastków, a pierwszy z nich sformułował prawo okresowości pierwiastków chemicznych, jak też przewidział istnienie i niektóre właściwości nie odkrytych jeszcze wówczas elementów chemicznych, takich jak gal, skand, german, polon, frans. Odtąd ta nauka nabrała charakteru systematycznego i precyzyjnego.
Dość interesujące pod pewnym względem jest nazewnictwo na tablicy pierwiastków Mendelejewa. Daje ono m.in. świadectwo zasług naukowców różnych nacji w dziele postępu w dziedzinie chemii i fizyki. Na cześć Niemiec jeden z pierwiastków nazwano germanium, na cześć Rosji – ruthenium, na cześć Polski – polonium, na cześć Skandynawii – scandium oraz tulium (Tule to dawna nazwa tego regionu geograficznego), na cześc Francji – francium oraz gallium (Gallia to dawna nazwa tego kraju). Także szereg miast zostało uczczonych w ten sposób: magnesium to przecież nazwa upamiętniająca dawne miasto helleńskie Magnesia; lutecium upamiętnia Paryż (starożytna jego nazwa Lutecie); holmium – Stockholm (ongiś Holmia); hafnium -   Kopenhagę (dawna Hafnia); berclium – amerykańskie Berkeley; californium – Kalifornię; strontium – szkocką wieś Strontian (znaną z minerału strontytu); cuprum – wyspę Cypr, na której w pradawnych czasach wydobywano miedź. Nazwa rhenium jest pochodną od prowincji niemieckiej Rheinland oraz od rzeki Ren. Na cześć miasteczka Iterby koło Stockholmu nazwano trzy pierwiastki: itterbium, ittrium, erbium (od minerała itterbitu). Nie wymagają komentarza nazwy ameritium oraz europem.
W podobny sposób uwieczniono nazwiska kilku znakomitych uczonych: Mendelejewa (mendelevium), Samarskiego (samarium), Gadolina (gadolinium), Nobla (nobelium), Lawrence’a (lavrencium), Curie (curium), Einsteina (einsteinium), Kurczatowa (kurchatovium), Fermi’ego (fermium).
Osiem pierwiastków nazwano nawiązując do części składowych naszego Układu Słonecznego: uranium, neptunium, plutonium, palladium, cerium, tellurium, selenium, helium. Ku czci bohaterów mitologii greckiej, rzymskiej i germańskiej „ochrzczono” takie pierwiastki jak titanium, tantalium, niobium, prometium, cobaltum, niclum, wanadium, torium.
Niektóre pierwiastki nawiązują swymi nazwami do minerałów, z których je pierwotnie pozyskano: litium (z litionu), berilium (z berylu), borum (z buru), natrium („natron” to łacińska nazwa zasady), silicium (od sylikonu), calium (od arabskiego „kaljan” czyli popiół), calcium (od łacińskiego „calcs” – wapno), circonium (od minerału cyrkonu odnalezionego na Cejlonie), molibdenum, plumbum, wismutum.
Dziesięć nazw nawiązuje do barw i kolorów: chlorum (zielony), jodum (ciemnoniebieski, fijałkowy), chromum (barwny), rodium (różany), iridium (tęczowy), praseodimum (jasnozielony), rubidium (czerwony), indium (indygo), cesium (niebieski), tallium (kolor młodej gałązki). Do zapachu odwołuje się brom (z grecka „śmierdzący”), osm (z łaciny „cuchnący”). Do innych domniemanych cech odnoszą się takie nazwy jak phtorum („zabójczy”), phosphorum („światłonośny”), argonum („bezwładny”), kryptonum („skrytny”), ksenonum („dziwny, obcy, niezwykły”),  barium („ciężki”), lantanum („ukrywający się”), astatum („niestały”).
Platynę  („platinum” - od hiszpańskiego „plata” – srebro) oraz rtęć („hidrargium” – od greckiego  „płynne srebro”) nazwano właśnie od nazwy „argentum” czyli srebro. Podobnie u podstaw trzech dalszych nazw: radium, radonum i actinium tkwi pojęcie „promień” ( w pierwszych dwu przypadkach z języka łacińskiego, w trzecim – z greckiego).
                                                                *** 

             Aleksander Butlerow urodził się w miejscowości Czystopol, dobrach dziedzicznych swej rodziny położonych na terenie dzisiejszego Tatarstanu, a otrzymanych przez przodków za zasługi na polu bitwy. Rodzina rosyjskich Butlerowów pochodziła od litewskich Butlerów, a ci z kolei, według różnych genealogów, mieli przybyć do Rzeczypospolitej z Wielkiej Brytanii, Irlandii czy z Niemiec; jeszcze zaś inni powiadają, iż byli autochtonami Ziemi Podlaskiej. Używali kilku odmian herbu zwanego Butler.
Dość obszernie informuje o polskim okresie tego rodu Tomasz Święcki w dziele „Historyczne pamiątki znamienitych rodzin i osób dawnej Polski” (t. 1, str. 28 – 29): „Butler Jakub, szlachcic z Irlandii, herbu tegoż nazwiska, przez ustawę sejmową z roku 1627 w nagrodę odważnych dzieł wojennych otrzymał indygenat, a w r. 1635 wypłacając koszta przez niego łożone 25 000 złotych polskich  ówczesnej  ewaluacji miał sobie wypłacone. Dom ten starożytny dotychczas w Anglii kwitnie. W czasie prześladowań religijnych w Anglii niektórzy z Butlerów przenieśli się do Kurlandii i tam kwitną. 1630 r. – Jerzy Butler, sufragan inflancki. W listach i przywilejach książąt kurlandzkich jest już o Butlerach wzmianka około roku 1579. – Bartłomiej Butler dowodził legią kurlandzką w czasie wyprawy pod Stefanem. (…) – Krzysztof Butler walczył na wyprawach za panowania Zygmunta III (…) – Jakub Butler, waleczny pułkownik gwardii Władysława IV, towarzyszył mu ze swym hufcem na wyprawę przeciw Rosji 1633 roku i przy odsieczy oblężonego Smoleńska, w wycieczce pułkiem swym i walecznością oraz przytomnością  umysłu obskoczonemu królowi życie uratował. Był potem wyznaczony do traktowania z Szeinem o poddanie się jego, które warunki w styczniu 1634 r. podpisane zostały”.  Z biegiem lat zawierając małżeństwa z Polkami i Litwinkami, rozrodzili się panowie Butlerowi po całej Litwie, Żmudzi i Polsce, tak iż dziś do końca nie wiadomo, czy stanowili jedną rodzinę, czy też kilka różnych, ale mających to samo nazwisko.
O Butlerach, hrabiach na Międzylesiu, Stanisław Kazimierz Kossakowski w pierwszym tomie „Monografii historyczno-genealogicznych niektórych rodzin polskich” notuje: „Rodzina hrabiów tego nazwiska z Hessyi najprzód do Inflant, a stamtąd do Polski przybyła i na Podlasiu osiadła. (…) Jan Butler, walcząc pod Stefanem Batorym wsławił się czynami wojennymi”… Profesor Aleksander Włodarski w książce pt. „Ród Jaruzelskich herbu Ślepowron” (Warszawa 1926) pisze o dawnych terenach jaćwieskich: „Podlasie to ziemia bohaterów, znakomitych polityków i z ostatnich czasów męczenników. Dość przejrzeć historię powstałych stądrodów (Butlerowie, Kossowscy, Moczydłowscy, Rzewuscy, Raczkowie, Saczkowie, Wodzyńscy i inni), aby się przekonać o godności i zacności przedstawicieli tych rodów, a dość zagłębić się w dzieje dawnej przeszłości, aby wyczytać, jacy to synowie i ile razy walczyli w obronie Polski i jak gorąco ją miłowali”.
Herbarz rodzin szlacheckich Królestwa Polskiego” z 1853 roku podaje, iż „Butlerowi to rodzina niemiecka  od dawna w Polsce osiadła”… Źródło zaś węgierskie powiada: „Butler vel Butler, herbu własnego. W 1627 polski indygenat w Kurlandii. Od 1651 hrabiowie Świętego Cesarstwa Rzymskiego, od 1800 hrabiowie austriaccy, od 1820 hrabiowie Królestwa Polskiego. Ród senatorski” (Stefan Graf von Szydlow-Szydlowski, Nikolaus Ritter von Pastinszky: Der polnische und litauische Hochadel, Budapest 1944, s. 27).
W ciągu stuleci polscy Butlerowi brali żony z takich domów szlacheckich jak Wodzyńscy, Jaruzelscy, Drozdowscy, Mierzwińscy, Kurszewscy, Petrulewiczowie, Siesiccy. Obszerne informacje zaczerpnięte ze zbiorów archiwalnych można znaleźć  w herbarzu naszego autorstwa  „Rody rycerskie Wielkiego Ksiestwa Litewskiego” (t. 2, str. 169 – 174, Rzeszów 2001).
O tatarskiej rodzinie tegoż nazwiska pisze Stanisław Dumin w opracowaniu „Herbarz rodzin tatarskich Wielkiego Księstwa Litewskiego”   (Gdańsk 1999), biorąc za protoplastę kniazia Józefa Butlera (1683), towarzysza chorągwi kozackiej, a jego herb opisuje w następujący sposób: „W polu czerwonym koszyk srebrny z kwiatami naturalnymi. Nad hełmem trzy pióra strusie czerwone, na których trąbka myśliwska złota ustnikiem zwrócona w prawo. Labry czerwono-srebrne”.
Rosyjscy naukowcy przeważnie uważają, iż Butlerowowie pochodzą od „niemieckich” Butlerów z Inflant, z gałęzi zasiedziałej w Latgalii od około czterech stuleci. J. Fiedosiuk  (Prosławlennyje familii”, w: „Nauka i Żizń” nr 12 1976) pisze:„Przodkiem wielkiego chemika rosyjskiego był niejaki Jerzy Butler, przybysz z Kurlandii. W gwarze dolnoniemieckiej  „Butler” znaczyło „rozdawca żywności na okręcie” lub „wiejski szynkarz”…
Także w Rosji panowie Butlerowie, zwani tu zgodnie z prawami języka rosyjskiego „Butlerowami”, wyróżniali się energią i gorliwością w służbie tronowi i byli nieraz nagradzani dobrami ziemskimi w różnych prowincjach tego rozległego państwa.
                                                               ***
Najsłynniejszym reprezentantem tej rodziny w Imperium Rosyjskim był niewątpliwie Aleksander Butlerow, wybitny uczony w dziedzinie chemii, który cieszył się w swoim czasie rozgłosem i autorytetem międzynarodowym.
Mający lat siedem chłopiec został oddany na wychowanie do renomowanego pensjonatu szlacheckiego. Podczas pobytu w nim był wielokrotnie przyłapywany przez nauczycieli na prowadzeniu jakichś dziwacznych doświadczeń z rozmaitymi substancjami, proszkami, płynami, po których zmieszaniu w pomieszczeniach internatu unosiły się kłęby dymu i smrodliwe opary, przyprawiające o nudności i zawroty głowy. Prośby, perswazje, morały, zamykanie na noc w karcerze i rękoczyny nie dawały pożądanych wyników – było widać, że jest to nie normalny chłopiec, lecz jakiś genetyczny alchemik. Cierpliwość ciała pedagogicznego definitywnie się wyczerpała, gdy podczas jednego z tajnych eksperymentów nastąpił potężny wybuch, omal nie doszło do pożaru, a część okien  pensjonatu została  pozbawiona  oszklenia.  Sam zaś „eksperymentator” miał spalone brwi i rzęsy,   czarne od sadzy czoło, nos i policzki oraz jakimś cudem zachowane, a błyszczące szatańskimi ognikami, oczy. Tego wszyscy mieli już dość. Delikwenta pojmano, udzielono przykładnej reprymendy i po powieszeniu na piersi tabliczki z napisem  „Wielki Chemik”, początkowo postawiono na kilka godzin do kata, a potem oprowadzano na sznurku po salach wykładowych, aby przez ośmieszenie wykurować młodzieńca „ze złych skłonności”. Bez skutku! Był ponownie przyłapywany na gorącym uczynku (dosłownie!) i ponownie oprowadzany przed szeregami kolegów ze sławetną tabliczką na szyi, a nikt się wówczas nie domyślał, jak proroczym znakiem okaże się to „piętno”.
Po gimnazjum Olo Butlerow bez trudu wstąpił na studia do Uniwersytetu Kazańskiego. Egzaminy wstępne nie sprawiły mu jakichkolwiek trudności. Choć ze strony laika wyglądało to jako dziwactwo, ten chłopak wiele pracował nad  sobą, miał wykrystalizowane zainteresowania naukowe, co więcej, niejako przeczuwał, iż zostanie kimś „wielkim” i świadomie szykował siebie do tej roli, jakby w myśl twierdzenia Pliniusza, że „człowiek największy spośród wszystkich winien być najlepszym ze wszystkich”…
Na Uniwersytecie Kazańskim pod kierunkiem słynnego profesora chemii Mikołaja Zinina zrealizował młody człowiek szereg doświadczeń laboratoryjnych nad kwasem moczowym i jego pochodnymi, nad indygiem; badał właściwości pochodnych „krwi drakona” (czerwonej żywicy pokrywającej owoce niektórych palm na wyspie Borneo) po ich suchej destylacji; zdobywał z innych substancji kwas jabłeczny, galusowy, mrówczany, ślizgowy, szczawiowy i in.
W okresie uniwersyteckim student Butlerow interesował się nie tylko chemią, lecz także botaniką, entomologią, paleontologią; brał udział w kilku wyprawach naukowych w teren. W sumie otrzymał na tej uczelni głębokie i wszechstronne przygotowanie zawodowe, tak iż pozostawiono go przy uczelni, jak to wówczas określano, w celu przygotowania się do pracy wykładowczej. Było to cos w rodzaju dzisiejszej doktorantury i wielu znakomitych młodych ludzi w Imperium Rosyjskim właśnie w ten sposób rozpoczynało swe kariery akademickie. A. Butlerow był tak dobrze przygotowany pod względem zawodowym, że powierzono mu natychmiast prowadzenie wykładów uniwersyteckich, przy tym początkowo – z fizyki i geografii fizycznej, a dopiero później z chemii nieorganicznej i organicznej. Kariera młodego naukowca przebiegała naprawdę błyskawicznie. O ile w 1849 roku ukończył wszechnicę, o tyle w 1851 został adiunktem-profesorem katedry chemii, w 1854 profesorem nadzwyczajnym, w 1857 profesorem zwyczajnym. W 1868, na wniosek Dymitra Mendelejewa, obrano go na profesora Katedry Chemii Organicznej Uniwersytetu Petersburskiego. W 1870 został adiunktem-profesorem Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, a w 1874 ordynaryjnym członkiem tejże akademii. Oczywiście, za tymi suchymi faktami, obrazującymi szybki postęp w poruszaniu się po stopniach drabiny służbowej, stały dni, tygodnie, miesiące i lata bardzo systematycznej, nie ustającej w wysiłku pracy, życie, w którym niewiele pozostawało miejsca na prywatność, na życie osobiste, na zwykłe ludzkie przyjemności, na wytchnienie i rozrywkę.
Pewnego razu przed Bożym Narodzeniem, okresem spotkań rodzinnych i towarzyskich, młody profesor powiesił na drzwiach swego mieszkania kartkę ze słowami: „A. M. Butlerow wizyt nie składa i na nie nie czeka, ale zawsze będzie się cieszył z zobaczenia swych dobrych znajomych”. Odebrano to jako afront sprawiony wszystkim, gdyż odczytano jako złamanie starej tradycji bożonarodzeniowej, nakazującej wzajemne odwiedzanie się, oraz zasad gościnności. Poniekąd nie bez racji. Zaczęto więc na pana Aleksandra  boczyć się i zezować. Ale notatka zjawiała się też na drzwiach przez kilka kolejnych lat. Pan profesor dawał tym wyraźnie do zrozumienia, że jest człowiekiem nie tylko zajętym, ale i niezależnym, i jako taki sam decyduje o swoim czasie: woli go spędzać na pracy, lekturach naukowych, nie zaś w towarzystwie podpitych gaduł  i zmanierowanych pań. Miano mu to za złe, ale i tak nie zwracał na to uwagi; miał przed oczyma cel, miał poczucie sensu życia i bez reszty poświęcał się aktywności naukowej, pozostawiając na resztę życia niewielki margines odmierzonego sobie przez los czasu. Kto nieustannie pyta samego siebie o sens swego istnienia, znajduje się na dobrej drodze do znalezienia go, analogicznie do tego, jak pątnik, stale wypytujący o drogę, z niej nie zboczy; ale też ktoś, kto znalazł już sens swego życia, ryzykuje jego zagubieniem, jeśli zaprzestanie pytania i wciąż na nowo sprawdzania siebie samego i swej drogi. Wielcy uczeni są z reguły filozofami, a odpowiedź na pytanie o sens swego życia znajdują w ofiarnym i niepodzielnym poświęceniu się swemu przeznaczeniu, czyli – poszukiwaniu prawdy. Unikanie zaś towarzystwa nie tyle im nie szkodzi, ile jest na rękę. Jak trafnie bowiem zauważył ongiś Henry David Thoreau: „Człowiek, który bez reszty oddaje się swoim towarzyszom, uważany jest przez nich za nieużytka i samoluba; ten jednak, który poświęca się im tylko częściowo, ma opinię dobroczyńcy i filantropa”. Przesadna towarzyskość prowadzi do utraty wszelkiego towarzystwa.
Pierwsze samodzielne prace badawcze A. Butlerowi dotyczyły syntezy rozmaitych związków organicznych istotnych z medycznego punktu widzenia; udało mu się m.in. zsyntetyzować jodek metylenu, urotropinę, metylenitan zwany później formozą. Na zjeździe lekarzy w Spirze w 1861 roku przedstawił własną teorię budowy związków organicznych, twierdząc, ze własności chemiczne złożonej cząsteczki zależą od właściwości jej elementarnych części składowych, ich ilości i struktury chemicznej. Przytoczone opisy doświadczeń oraz równania chemiczne niezbicie przekonywa…y słuchaczy, że młody uczony rosyjski ma rację. Jego odkrycie wzbudziło ogromne zainteresowanie i stanowiło jeden   z najważniejszych   punktów zwrotnych w całym rozwoju nauki chemicznej. Odtąd uznanie i sława A. Butlerowi nabrały skali międzynarodowej. Uczony jednak nie spoczął na wyżynach, odczuł odniesiony sukces jako zachętę do dalszej wytężonej pracy. Niebawem też dokonał kolejnych odkryć i wynalazków; wykazał m.in. istnienie izomerii wśród związków nienasyconych; zastosował fluorek boru jako katalizator w procesach polimeryzacji; zsyntetyzował trójmetylokarbinal.
W latach 1864 – 1866 ukazało się pierwsze kapitalne dzieło A. Butlerowi w trzech tomach pt. „Wwiedienije k połnomu izuczeniju organiczeskoj chimii”, jedno z klasycznych dzieł nowoczesnej nauki. W pracowniach naukowych A. Butlerowa, początkowo w Kazaniu, potem w Petersburgu, dokonano wielu odkryć w dziedzinie chemii oraz wyszkolono plejadę znakomitych specjalistów, późniejszych profesorów uniwersyteckich w Rosji i poza jej granicami. Jeden z uczniów A. Butlerowa, także zasłużony uczony, G. Gustawson pisał, iż te osiągnięcia stały się możliwe dzięki temu, że w środowisku skupionym dookoła nauczyciela obowiązywała zupełna otwartość poczynań; każdy miał dostęp do wszystkich wyników badań i niczego przed nikim tu nie ukrywano; żadna nowa idea także profesora A. Butlerowa, nie była tajemnicą po jej sformułowaniu; skoro rozpoczynano badania zmierzające w określonym kierunku, obowiązkowo doprowadzano je do końca, do ostatecznej weryfikacji eksperymentalnej. Taka konsekwencja w postępowaniu dawała z reguły wspaniałe wyniki, a kierownik laboratorium cieszył się absolutnym zaufaniem, szacunkiem i miłością podwładnych, których zresztą traktował nie jako podwładnych, lecz wyłącznie jako równorzędnych kolegów. Wszystko to tworzyło niepowtarzalną atmosferę koleżeńskiej współpracy i twórczej przyjaźni, gdy każdy dawał z siebie wszystko, co potrafił, a wyniki badań były coraz to bardziej imponujące.
Każda nauka wyda się fascynująca, o ile potrafi się wczuć w tkwiące w niej tajemnicze piękno, wewnętrzną harmonię i głębię. Dlatego też każda nauka ma swoich bohaterów, zasłużonych na jej polu. Zadanie  zaś dobrego nauczyciela akademickiego stanowi zdolność obudzenia w swych wychowankach owej fascynacji przedmiotem studiów i badań. Jeśli chodzi o wykłady uniwersyteckie A. Butlerowa, to wyróżniały się one starannym wykończeniem, logiką, przejrzystością, a jednocześnie powagą argumentacji połączoną z żywą bezpośredniością. Gdy więc profesor w 1880 roku zdecydował się na przeniesienie do Petersburga, studenci zwrócili się doń z uroczystym pismem, prosząc o pozostanie w Kazaniu, A. Butlerow się rozczulił i pozostał tu na kolejne pięć lat.
Choć był niewątpliwie pionierem teorii o budowie molekuł, to przecież równolegle z nim dużego wkładu do kształtowania tej nowoczesnej nauki dokonali August Kekule, Archibald Cooper, Władimir Markownikow, Marcelin Bertelot. Także w tej dziedzinie postęp był dziełem zbiorowym, sumą i syntezą wspólnego wysiłku wielu utalentowanych i zwykłych badaczy przyrody. Do podstawowych tez tej teorii należały następujące twierdzenia: 1. molekuła posiada budowę chemiczną, to jest określony sposób uporządkowania w niej atomów; 2. właściwości każdej substancji zależą nie tylko od jej składu, ale też od budowy chemicznej jej molekuł; 3. wszystkie atomy (szczególnie te, które są ze sobą bezpośrednio związane) w molekule wywierają na siebie nawzajem określony wpływ; 4. zjawisko izomeryczności można wyjaśnić przez różną budowę chemiczną jednakowego składu; 5. molekuły tejże substancji mają jedyną strukturę chemiczną; 6. molekuły dwu i więcej substancji izomerycznych, mając różną budowę, mogą niekiedy dowolnie się przekształcać w siebie nawzajem i znajdować w stanie równowagi (tautomerii); 7. synteza organiczna, w szczególności przebiegająca w warunkach umiarkowanych, stanowi skuteczne narzędzie pozyskiwania nowych substancji, ale też środek, za którego pośrednictwem można wyjaśniać i dowodzić tej czy innej budowy molekuły; 8. stopniowa destrukcja molekuły złożonej również może stanowić narzędzie badania struktury chemicznej molekuł; 9. atomy się łączą kosztem wartościowych sił chemicznych.
Książki A. Butlerowa, jak tez artykuły, były bardzo wysoko cenione także poza granicami Rosji, szczególnie zaś  w Niemczech, gdzie publikowano  je wielokrotnie. Prócz chemii uczony interesował się zagadnieniami rolnictwa, sadownictwa, pszczelarstwa, hodowlą herbaty na Kaukazie i był autorem szeregu opracowań naukowych w tych dziedzinach. W 1891 roku wydano np. w Petersburgu obszerny tom pt. „Statji po pszczełowodstwu”, poświęcony najrozmaitszym aspektom hodowli i pielęgnacji pszczół.  Był też trochę teozofem, przez ponad ćwierć wieku żywił entuzjastyczne zainteresowanie zagadnieniami spirytyzmu, prowadząc poszukiwania naukowe w jego zakresie.
Nazwisko Butlerowa kojarzy się w nauce światowej przede wszystkim z teorią strukturalnej budowy materii oraz z odkryciem prawidłowości polegającej na tym, że właściwości substancji chemicznych są determinowane przez charakter związków między atomami współtworzącymi molekułę. Uczony cieszył się tak olbrzymim autorytetem międzynarodowym, że jego list polecający lub po prostu pozytywna opinia wystarczały, aby dowolny naukowiec został bez zastrzeżeń zatrudniony na katedrze chemii dowolnego uniwersytetu europejskiego. Na taki autorytet zapracowuje  się oczywiście przez długie lata sumiennym i rzetelnym wysiłkiem. A. Butlerow był członkiem rzeczywistym lub honorowym 26 akademii nauk, uniwersytetów i towarzystw naukowych. Wiele jego dzieł opublikowano w różnych językach, ale w rękopisie pozostało np. „Osnowy organiczeskoj chimii”, jak też duża liczba pomniejszych tekstów, notatek, listów, które bezpowrotnie zginęły w płomieniach. Chodzi o to, że żona jego syna była ciężką psychopatką  (trzykrotnie zamykaną w domu wariatów), strasznie nienawidzącą  swego teścia i niezmiennie mu dokuczającą. Pewnego razu, gdy była w domu sama i nikt nie mógł jej powstrzymać, spaliła w piecu wszystkie papiery profesora, łącznie z wyżej wymienionym dziełem, podsumowującym cały dorobek naukowy jego życia.
Zgon wybitnego uczonego też miał charakter paradoksalny i niby przypadkowy, choć przecież  wiadomo  nie od dziś, że przypadek stanowi formę manifestowania się konieczności (prawidłowości). Zmarł Aleksander Butlerow 5 sierpnia 1886 roku w dobrach dziedzicznych Butlerówka w byłym powiecie aleksiejewskim Tatarstanu. Miał lat 65. Zgon nastąpił na skutek komplikacji po nadwerężeniu nogi, które nastąpiło było na skutek zepchnięcia profesora z krzesła, na którym stanął, by wziąć z wysokiego regału potrzebną książkę. A pchnięcia dokonała dla żartu jedna z jego wnuczek. Żyły się podczas spadania nadwerężyły, a po kilku dniach zatkały i wielki uczony umarł z strasznych męczarniach. Miał zresztą zdrowie już gruntownie nadszarpnięte przez pasmo nieporozumień rodzinnych,  które brał bardzo blisko do serca, zamiast nad dziwnymi zakrętami losu po prostu się politować. Od pewnego czasu miał kłopoty z rytmem serca i nadciśnieniem tętniczym. Koniecznymi warunkami służącymi zachowaniu naczyń krwionośnych i mięśnia sercowego w dobrym stanie są – jak wiadomo – ćwiczenia fizyczne (ruch, sport, praca), niepalenie, dieta z niską  zawartością tłuszczów oraz … poczucie humoru (elastyczne reagowanie na stresowe sytuacje życiowe). Kto nic sobie nie robi z życia i ludzi, a szczególnie z ludzkiej głupoty i nikczemności, zamiast się nimi przejmować, ratuje siebie samego przed przedwczesną śmiercią.  Kto bierze życie zbyt poważnie, może je nie w porę stracić i umrzeć – jak Butlerow – w rozkwicie sił twórczych.
W ciągu XX wieku w Rosji i ZSRR wielokrotnie wznawiano zarówno poszczególne dzieła wybitnego uczonego, jak np. „Izbrannyje raboty po organiczeskoj chimii”, zbiów dzieł w trzech tomach pt. „Soczinienija”. Opublikowano też liczne szkice biograficzne poświęcone jego życiu i pracy. Od roku 1953 przed gmachem Wydziału Chemii Moskiewskiego Uniwersytetu Państwowego stoi spiżowy pomnik A. Butlerowa.
                                                                   ***
                                               



                                         ALEKSANDER   WERYHO
                                 Pionier lecznictwa borowinowego  

Aleksander Andrejewicz Weryho urodził się 23 listopada 1837 roku w województwie witebskim. Był jednym ze słynnych reprezentantów dawnego rodu bojarskiego, już przed wiekami znanego na ziemiach białoruskich Wielkiego Księstwa Litewskiego,  pieczętującego się godłem Śreniawa , a rozgałęzionego w województwie wileńskim, połockim, trockim, witebskim oraz na Żmudzi. (Centralne Państwowe ArchiwumHistoryczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 609, 667, 1130 i in.). Ignacy Weryka w 1420 roku za bohaterstwo nieraz wykazywane w walkach z Krzyżakami otrzymał od władz WKL dobra leżące na trakcie niebieskim. Później wielokrotnie się wyróżniali męstwem w wojnach toczonych z Moskwą. [Patrz o nich: Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. 5, str. 330 – 333.  Rzeszów 2001.]. Na Białorusi są panowie Weryhowie uważani za rodzinę rdzennie białoruską, a wyznania bywali i są zarówno prawosławnego, jak i katolickiego. W czwarty tomie edycji „Biełaruskaja Encykłapiedyja” (Mińsk 1997, str. 399) czytamy: „Wiaryhi (Dareuskija, Wiaryhi-Dareuskija, Wiaryhi-Darouskija), szlachecki rod WKL, Reczy Paspalitaj, Rasijskaj impieryi. Mieu try linii: biełaruska-litouskuju z herbam Szreniawa, ukrainskuju i halickuju. Upaminajucca z 14 – 15 stahoddzia”. Za protoplastę białoruskiej gałęzi rodu uchodzi Ignacy Weryka (1397 – 1470), namiestnik połocki. Jako zaś najbardziej znanych reprezentantów źródła białoruskie podają m.in. Franciszka Weryhę (ok. 1700 – 1761), generała wojsk Rzeczypospolitej i Imperium Rosyjskiego, adiutanta generalissimusa Aleksandra Mienszykowa; Jerzego Weryhę (1734 – 1805), pułkownika, konfederata barskiego, oficera legionów Jana Henryka Dąbrowskiego; Antoniego Weryhę (1774 – 1838), generała pod Tadeuszem Kościuszką i J. H. Dąbrowskim, ministra wojny Księstwa Warszawskiego w 1812 roku.
Należy w tym miejscu dodać, że z tej rodziny wywodził się Arciom (Artemi) Weryho-Darewski (1816 – 1884), pisarz białoruski, autor poezji, dramatów, który pisywał także po polsku w petersburskim „Słowie” i innych pismach polskich. W 1863 został za udział w powstaniu styczniowym aresztowany, sądzony i zesłany na Sybir, gdzie też po dwudziestu latach żywota dokonał.
Jednym z przywódców powstania styczniowego na Litwie, Białorusi  i w Polsce był Edmund Weryha  (ok. 1840 – 1902), który spędził osiem lat na katordze syberyjskiej, następnie zaś pracował w Petersburgu i na Ukrainie…
Jeśli chodzi o tradycję polską, to zapisał  się w niej m.in. Władysław Weryho (1867 – 1916), filozof, eseista i wydawca. Urodzony w Pskowie, kształcił się tamże, a następnie w Petersburgu, Warszawie, Berlinie, Pradze, Bernie. W 1892 roku doktoryzował się w Berlinie na podstawie rozprawy „Historiosophische Ansichten des deutschen Sozialismus”. W Polsce został założycielem i redaktorem „Przeglądu Filozoficznego”, bardzo energicznie udzielał się na niwie organizowania polskiego życia naukowego. Wydał m.in. „Podania białoruskie” (1890) i  „Podania łotewskie” (1895). Jego siostrą była Maria Weryho, działaczka oświatowa, autorka licznych podręczników dla szkół polskich, jak też szeregu artykułów w periodykach  krajowych na tematy wychowawcze.
                                                           ***
Aleksander A. Weryho ukończył w 1860 roku Cesarski Uniwersytet Petersburski, a następnie pracował tutajże naukowo w laboratorium profesora M. Sokołowa. Od 1861 jako eksternista studiował w Michajłowskiej Szkole Artylerii, zamierzając w przyszłości poświęcić się karierze wojskowej w charakterze wynalazcy i konstruktora. Po złożeniu egzaminów został skierowany przez Uniwersytet Petersburski na delegację zagraniczną i przez cztery lata (1862 – 1864) doskonalił się zawodowo w Tybindze i Zurychu, pracując po prostu na tamtejszych wszechnicach. W tym okresie świetnie opanował zarówno arkany chemii, jak i język niemiecki, w którym później powstawały i były publikowane jego pierwsze teksty naukowe w lipskim pismie  „Zeitschrift für  Chemie”. Były to: Űber die Einwirkung von Natriumamalgam auf Nitrotoluol” (1864) oraz w tymże tomie „Zweite vorläufige Mitteilung über die Einwirkung von Natriumamalgam auf die Homologen des Nitrotoluols”. W 1865 roku heidelberski periodyk naukowy „Annalen für Chemie und Pharmacie” opublikował artykuł Aleksandra Weryhi pt. „Ueber die Einwirkung des Natriumamalgams auf Nitrobenzol”.
W 1866 roku młody uczony został zaproszony do pracy na świeżo zorganizowanym Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie, gdzie wspólnie ze swym byłym nauczycielem, profesorem Mikołajem Sokołowem założył laboratorium chemiczne i rozpoczął wykłady z chemii nieorganicznej i technicznej. W 1871 uzyskał rangę profesora, a od 1874 wykładał chemię organiczną. Opublikował w Odessie dwa pionierskie dzieła: „Issledowanije nad azobenzidom i jego homologami” (1866) oraz „O reakcji priamogo prisojedinienija k gruppie azobenzida” (1867). Prócz tego w tymże czasie zostały opublikowane pomniejsze opracowania, jak np. „Die Einwirkung von fünffachem Bromphosphor auf Azoxybenzid” (w: „Zeitschrift für Chemie”, Leipzig 1870); „Issledowanija nad azobenzidom” (w: „Żurnał Russkogo Fizyko-Chimiczeskogo Obszczestwa”, Petersburg 1870); „Diejstwije broma na azonbenzid” (tamże 1871).
Na Uniwersytecie Noworosyjskim w Odessie A. A. Weryho pracował nieprzerwanie aż do roku 1896. Uchodził wówczas za jednego z najwybitniejszych wykładowców tej uczelni, na której skądinąd nie brakło znakomitości, w tym bardzo licznych Polaków. Jeszcze w początkowym okresie swej tutaj pracy uczony zorganizował naukowe  kółko chemiczne dla studentów, którego członkami byli m.in. późniejsi członkowie Cesarskiej Akademii Nauk i profesorowie W. Petriaszwili, P. Melikiszwili, S. Tanatar i szereg innych. Najwybitniejszym uczniem A. A. Weryhy był jednak późniejszy akademik AN ZSRR, wybitny uczony Mikołaj Zieliński. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Twórcy cudzego światła, str. 266 – 282.Toronto 1996).
Prace naukowe A. A. Weryhy nad azobenzolem, azobenzydem, nitrobenzolem i ich homologami miały doniosłe znaczenie dla przemysłu chemicznego, techniki oraz ochrony środowiska naturalnego. Jako jeden z pierwszych w Europie nasz rodak poddał analizie chemicznej wody niektórych rzek, m.in. Dniestru, zbadał ich skład chemiczny, jakość i przydatność. Był organizatorem służby sanitarnej  w gospodarce wodnej Odessy, gdzie założył pierwsze w Rosji i na Ukrainie laboratorium do badań nad jakościa produktów żywnościowych i do walki z ich fałszowaniem. Od 1877 roku prowadził badania nad właściwościami chemicznymi i leczniczymi limanów i borowin Ukrainy, ustalając m.in. wyjątkowo korzystne oddziaływanie na organizm ludzki borowin zawierających sole siarczyste.  W związku z tym naraził się na zjadliwą krytykę sceptyków, lecz w końcu wszystkich przekonał do swych racji i jest obecnie uważany za jednego z pionierów naukowej balneologii naturalnej  w Rosji, Polsce i na Ukrainie. Ciekawe, że zaledwie parędziesiąt lat wcześniej znany nasz poeta i eseista  Ludwik Kondratowicz (Władysław Syrokomla) musiał sięgać wręcz po argumenty „teologiczne” i odwoływać się do samego pana Boga, aby przekonać nie tyle religijnego, ile ciemnego i zacofanego czytelnika co do konieczności korzystania z leczniczych kąpieli wodnych i borowinowych: „Filozofia – pisał w  „Wycieczkach po Litwie w promieniach od Wilna” (1857) – już się dawno zgodziła na niezbędność zła w moralnym porządku rzeczy. Choroba jako stan anormalny, a więc na oko porządkowi przyrodzonemu przeciwny, w widokach Opatrzności gra swą ważną i nieraz zbawienną dla człowieka rolę. W niej przestroga albo nagroda ulubieńcom Pańskim, których Bóg swym krzyżem nawiedza; w niej kara występnym, w niej zapobieżenie od występku; w niej przypomnienie, że człowiek wyniesiony nad anioły a przybliżony do bóstwa, jest tylko prochem, który w proch się obróci. Z drugiej strony, prawo Boże nakazujące czuwać nad swym życiem, i instynkt zachowawczy, jaki wlał Przedwieczny w każdą żywotną istotę, dobry początek doświadczeniom i naukom lekarskim; a Ten, co cierpieniami ród ludzki dotyka, umieszcza tuż pod ręką zaradcze przeciw nim srodki, oblewa nas zbawczym powietrzem, nasyca uzdrawiającą siłą rośliny i kamienie, wtryska je do wód źródlanych… Umiejętna ręka lekarza zawsze znajdzie w przyrodzie tuż około siebie zaradczy środek na cierpienie, jeśli jeszcze nie wybiła godzina, w której Pan pacjenta przed sąd swój ma powołać”…
A. A. Weryho żył już w nieco innych czasach i w bardziej rozwiniętej społeczności, toteż nie musiał się posługiwać karkołomnymi argumentami, aby przekonać otoczenie co do tego, ze mycie rąk i regularne kąpiele nie są ani wyrazem bezbożnictwa, ani pomysłem szatana.
Znakomity uczony i organizator służby zdrowia zakończył swe poświęcone dobru ludzi życie 13 marca 1905 roku. Jest uważany za jednego z klasyków nauki chemicznej, wodolecznictwa i lecznictwa borowinowego w naszej części kontynentu europejskiego.
                                                               *** 


                                           LEON   PISARZEWSKI
                                      Członek dwu Akademii Nauk

Była to dawna szlachta polska, której różne odgałęzienia pieczętowały się godłami rodowymi: Starykoń, Ślepowron i Topór. Znani byli od wieków na terenie Małopolski, Wielkopolski, Mazowsza, Ukrainy, Mołdawii. Źródła archiwalne przynoszą mnóstwo informacji o poszczególnych przedstawicielach tej szeroko rozgałęzionej rodziny. {Patrz o nich: Jan  Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. IV, str. 352.Rzeszów 2001].
Lew (Leon) Władimirowicz  Pisarzewski urodził się 1 lutego 1874 roku w Kiszyniowie. Jego dziadek Ignacy pełnił w swoim czasie obowiązki marszałka powiatowego szlachty, ojciec zaś praktykował jako notariusz. Wielu krewnych znajdowało się od połowy XIX wieku w cywilnej i wojskowej służbie rosyjskiej. Marzeniem rodziców było: za wszelką cenę dać dzieciom wykształcenie, by mogły sobie radzić samodzielnie w dalszym życiu. Mimo iż ojciec Leona zmarł, gdy chłopiec miał zaledwie dziesięć lat, matka, kobieta dzielna, rozumna i stanowcza – jak to szlachcianka kresowa – uczyniła wszystko, co mogła, by czwórkę dzieci, mimo trudności materialnych, wykształcić i postawić na nogi. Leon ukończył więc słynne odesskie Gimnazjum Richelieu i zaraz po tym wstąpił na Wydział Fizyczno – Matematyczny tutejszego Uniwersytetu Noworosyjskiego.
Podczas studiów młosy człowiek musiał dorabiać zarówno na własne utrzymanie, jak i wspomagać matkę w opiece nad trojgiem młodszego rodzeństwa. Właściwie to od dziewiętnastego roku życia Leon Pisarzewski w zupełności zarabiał na własne utrzymanie – korepetycjami. Duża siła witalna, pracowitość i systematyczność oraz błyskotliwe uzdolnienia sprawiły, że jednocześnie czynił znakomite postępy w nauce. A może zresztą to rozpacz egzystencjalna popychała do tak znacznego nadwysiłku. W 1895 roku pan Leon został pozostawiony w uniwersytecie w celu doskonalenia się w zawodzie i przygotowania do funkcji profesora.  Kolejne spędzone w ten sposób lata      znów były nacechowane dużymi trudnościami materialnymi, ale też wypełnione fascynującą pracą naukową, etosem aktywizmu i poznania. Kształtowanie się jego zainteresowań naukowych w dziedzinie chemii odbywało się początkowo pod przemożnym wpływem idei S. Arrheniusa, D. Mendelejewea, W. Ostwalda, a pod bezpośrednim kierownictwem profesora P. Melikiszwili. Od początku zaś i przez wiele lat podstawowym przedmiotem jego badań naukowych pozostawała chemia nieorganiczna, w szczególności w zastosowaniu do dwutlenków i nadtlenków. Już jako młody naukowiec Pisarzewski ustalił za pomocą doświadczeń laboratoryjnych, ze dwutlenki i nadtlenki pierwiastków przejściowych są pochodnymi dwutlenku wodoru, ustalił odnośne formuły, szczegółowo zbadał i opisał ich właściwości chemiczne. Monografia na ten temat autorstwa profesora Melikowa  (Melikiszwili) i Pisarzewskiego pt. „Issledowanija nad pierekisiami” (1899) zostaławyróżniona nagrodą imienia Łomonosowa przez Cesarską Akademię Nauk.
W 1900 roku Leona Pisarzewskiego skierowano na dwa lata stażu do Instytutu  Fizyki i Chemii W. Ostwalda w Lipsku. Uczęszczał tutaj na mnóstwo prelekcji, a w  1901 roku złożył wszystkie wymagane egzaminy i uzyskał świadectwo ukończenia tej słynnej szkoły.
Po powrocie do Odessy młody naukowiec w 1902 roku obronił na Uniwersytecie Noworosyjskim rozprawę magisterską pt. „Pieriekisi i nadkisłoty”, w styczniu zaś1903 został awansowany na stanowisko docenta prywatnego i rozpoczął wykłady, jak też zajęcia praktyczne ze studentami. W tym czasie poświęcał się przede wszystkim badaniom nad teorią i właściwościami rozpuszczalników i roztworów. Jego opracowanie „Swobodnaja energia chimiczeskoj reakcji i rastworitiel” zawierała dane o stałych równowagi i zmiany wolnej energii dziewięciu reakcji w 47 rozpuszczalnikach, o ich przewodnictwie molekularnym, charakterystykach ciepłotwórczych itp. Szereg ustaleń w zakresie termodynamiki procesów chemicznych, jak też tezy ogólniejsze tej rozprawy (ogłoszonej w 1912 roku) zachowują swą aktualność do dziś; a były pionierskie w skali europejskiej i bardzo wysoko je oceniał m.in. D. Mendelejew. Warto zaznaczyć, że od 1904 roku L. Pisarzewski piastował posadę profesora nadzwyczajnego  w Uniwersytecie Dorpackim, a od kwietnia 1908 kierował Katedrą Chemii Nieorganicznej Politechniki Kijowskiej. W 1912 pracował w Petersburgu, od 1913 – w Jekatierinoisławlu.
Następny etap i kolejny temat jego badań stanowiła chemia elektronów, zastosowanie też fizyki teoretycznej w dziedzinie chemii nieorganicznej. Jako jeden z pierwszych w nauce światowej L. Pisarzewski opracował teorię elektronicznej struktury materii oraz podkreślał fakt, iż reakcje chemiczne są w zasadzie procesami nabywania lub tracenia elektronów przez pierwiastki. Jako pierwszy też dokładnie ustalił podobieństwa i różnice między procesami chemicznymi a elektrochemicznymi. Jego teksty na ten temat, opublikowane w okresie 1919 – 1929 w periodyku  „Biulletień Jekatierinosławskogo Gornogo Instituta”, wywołały szeroki rezonans międzynarodowy i zyskały mu tytuł autora teorii solwatycyjnego potencjału elektronów. Wiele uczynił również jako współtwórca podstaw elektronicznej teorii katalizy metali.
Od 1913 roku L. Pisarzewski – jak zaznaczyliśmy powyżej – pracował w Jekatierinosławlu (obecnie Dniepropietrowsk), gdzie został obrany na stanowisko kierownika Katedry Chemii Ogólnej i Nieorganicznej Jekatierinosławskiego Instytutu Górniczego, jedynej zresztą wyższej uczelni w tym prowincjonalnym mieście, które niebawem stało się słynne właśnie ze względu na pionierską działalność naukową L. Pisarzewskiego. Tutaj też nasz rodak założył rodzinę, zawierając małżeństwo z Malwiną Rosenberg, która także została później znakomitą specjalistką w dziedzinie chemii teoretycznej i często publikowała prace naukowe we współautorstwie z mężem.
Burzliwe lata rewolucji i wojny domowej w Rosji (1917 – 1918) L. Pisarzewski przebył tak, jak większość mieszkańców tego kraju, tj. w biedzie i poniewierce. Cudem uniknął rozstrzelania przez szajki pijanych marynarzy, grasujących po Ukrainie. Te straszne dni nasunęły filozofowi Mikołajowi Bierdiajewowi smutną refleksję: „Człowiekowi w bardzo małej mierze właściwe jest człowieczeństwo. Bóg jest ludzki, człowiek zaś nieludzki… Postulat samowystarczalności człowieka okazuje się negowaniem człowieka, prowadzi do rozkładu pierwiastka czysto ludzkiego na pierwiastek pretendujący do tego, by stanąć ponad człowiekiem („nadczłowiek”) oraz pierwiastek bezwzględnie stojący poniżej tego, co ludzkie. Zamiast bogo-ludzkości utwierdza się bogo-zwierzęcość”… Tak też marksizm, który spostrzegał sam siebie jako najwyższą formę humanizmu, w praktyce okazał się zaprzeczeniem praw i godności człowieka, a zło przezeń zrodzone długo jeszcze będzie przerażało ludzkość. Być może zresztą, że zło pełni jakąś ważną rolę w urzeczywistnianiu planów Bożych w świecie: jest pomstą siebie samego. Czyli że niesprawiedliwość niszcząca niesprawiedliwość staje się narzędziem odwiecznej kosmicznej sprawiedliwości. Jak powiada Księga Mądrości (5, 20 23) o końcu bezbożnych: „A razem z Nim [Bogiem] świat będzie walczył przeciw nierozumnym. Polecą z chmur celne pociski błyskawic, pomkną do celu jak z dobrze napiętego łuku, a gniewne grady wyrzucone zostaną jak z procy. Wzburzą się przeciw nim wody morskie i rzeki nieubłaganie ich zatopią. Podniesie się przeciw nim powiew mocy i jak wichura ich zmiecie. Tak nieprawość spustoszy całą ziemię, a nikczemność obali trony możnowładców”. W ciągu XX wieku wiele znaków na ziemi i na niebie wskazywało umęczonej ludzkości, że coś się dzieje nie tak, jak powinno. Wojny więc i rewolucje, krwawe bunty i krwawa ich pacyfikacja ciągnęły się w nieskończoność i wydawały się ludziom wielką niesprawiedliwością, choć w istocie mogły być manifestacją odwiecznej Opatrzności. Przecież „światem rządzi tak wielka Opatrzność i sprawiedliwość Boża, że nie może nikogo spotkać śmierć niesprawiedliwa, nawet jeśli ją przypadkiem ktoś niesprawiedliwy zada” (Św. Augustyn, O wielkości duszy). Nieodgadnione są te sprawy i może czuć się szczęśliwy ten, kto ujdzie z życiem podczas tak opresyjnych okresów dziejowych… Samych tylko kapłanów prawosławnych komuniści w latach 1917 – 1919 zamordowali około 55 tysięcy, a ludzi o inteligenckim wyglądzie motłoch bolszewicki rozstrzeliwał na ulicy natychmiast. Profesorowi Pisarzewskiemu udało się jakoś tej jatki „walki klasowej” uniknąć.
Był osobowością wszechstronnie uzdolnioną i mającą  rozwinięte zainteresowania estetyczne. Kochał malarstwo i w wolnych chwilach chętnie sam sięgał po pędzel. Lubił poezję, potrafił recytować z pamięci obszerne ustępy w oryginale z dzieł Homera, Puszkina, Słowackiego, Schillera. Codziennie od młodości do podeszłego wieku uprawiał sporty; bieg poranny połączony z ćwiczeniami siłowymi dawał poczucie zdrowia, energii, harmonii ducha i ciała. W niedziele chętnie wyjeżdżał z wędką nad rzekę czy jezioro, co stanowiło doskonały relaks po kilku dniach uciążliwej pracy naukowej. Potrafił też miarkować się w troskach i zmartwieniach, jakby w myśl Nazaretańczyka, który przecież w „Kazaniu na Górze Oliwnej” (6, 25 – 34) uczył: „Nie troszczcie się zbytnio o swoje życie, o to, co macie jeść i pić, ani o swoje ciało, czym się macie przyodziać. Czyż życie nie znaczy więcej niż pokarm, a ciało więcej niż odzienie? Przypatrzcie się ptakom w powietrzu: nie sieją ani żną i nie zbierają do spichlerzy, a Ojciec wasz niebieski je żywi. Czyż wy nie jesteście ważniejsi niż one? Kto z was przy całej swej trosce może choćby jedną chwilę dołożyć do wieku swego życia? (…) Nie troszczcie się zbytnio i nie mówcie: co będziemy jeść? co będziemy pić? czym będziemy się przyodziewać? Bo o to wszystko poganie zabiegają. Przecież Ojciec wasz niebieski wie, że tego wszystkiego potrzebujecie. (…) Nie troszczcie się zbytnio o jutro, bo jutrzejszy dzień sam o siebie troszczyć się będzie. Dosyć ma dzień swojej biedy”. Chrześcijańska filozofia życia łagodzi trud istnienia i pozwala z przymrużeniem oka spoglądać na codzienne troski, kłopoty, zmartwienia, które przecież nie tylko doskwierają, ale i przemijają.  Jest to madra, racjonalna postawa, propagowana zresztą nie tylko przez chrześcijaństwo, ale i przez islam, buddyzm i inne systemy religijno – filozoficzne.
Leon Pisarzewski był średniego wzrostu, ruchliwym, szybkim w reakcjach na bodźce intelektualne człowiekiem. Miał twórcze usposobienie i niedogmatyczne nastawienie  umysłu – cechy wyjątkowo doniosłe w przypadku człowieka nauki. Stąd jego odkrycia i wysnuwanie nowatorskich koncepcji teoretycznych; stąd promowanie utalentowanej młodzieży akademickiej i organiczna odraza do włączania się w jakieś kolesiowskie układy i w nieformalne towarzystwa wzajemnej asekuracji, tworzone przez karierowiczowskie miernoty. Ale też stąd ciągłe nieporozumienia i konflikty z establishmentem naukowym, który czuje się z natury zagrożony przez każdego nowatora, który podważa monopol hierarchii na prawdę, a tym samym i na uprzywilejowaną pozycję socjalną.
W 1922 roku ukazała się książka Leona Pisarzewskiego „Osnowy chimii”,  będąca systematycznym wykładem podstaw chemii z pozycji teorii elektroniczno – jonowej; później we współautorstwie z żoną gruntownie to dzieło przerobił i było ono kilkakrotnie wznawiane. W 1928 wydał „Wwiedienije w chimiju”, w 1933 – „Nieorganiczeskaja chimija”. Szereg swych opracowań naukowych uczony opublikował na  łamach miesięcznika „Priroda”, który w 1912 roku założył wspólnie z W. Wagnerem i A. Tarasiewiczem, a który przez wiele dziesięcioleci był najlepszym rosyjskim pismem popularno-naukowym i ukazuje się dotychczas w kilkusettysięcznym nakładzie. Na marginesie mówiąc, ten periodyk był zawsze bardziej naukowym niż popularnym, a głos na jego łamach zabierali najtęźsi naukowcy z różnych gałęzi wiedzy.
Szczególnie wielkie są zasługi L. Pisarzewskiego przed nauką ukraińską. W 1927 roku założył on w Dniepropietrowsku Ukraiński Instytut Chemii Fizycznej, który po drugiej wojnie światowej przeniesiony został do Kijowa i funkcjonuje do chwili obecnej w składzie Akademii Nauk Ukrainy jako Instytut Chemii Fizycznej imienia L. W. Pisarzewskiego. Był również współorganizatorem Uniwersytetu Dniepropietrowskiego; w 1929 roku założył w stolicy Gruzji Tbilisi Naukowo-Badawczy Instytut Chemii (obecnie Instytut Chemii Fizycznej i Organicznej imienia P. Melikiszwili AN Gruzji).
W 1925 roku L. Pisarzewskiego obrano na rzeczywistego członka AN Ukrainy, a w 1930 – członka  AN ZSRR. W tymże roku otrzymał Nagrodę Stalinowską, a w 1935 Order Lenina za wybitne osiągnięcia naukowe. Zmarł uczony na gruźlicę płuc 23 marca 1938 roku.
                                                                   ***
  


                                                JERZY   WAGNER
                                     Współtwórca  chemii  terpenów  




Był jednym ze współtwórców chemii terpenów, czyli związków organicznych, stanowiących ważną część składową olejków eterycznych; obok A. Butlerowa najwybitniejszym chemikiem organikiem Rosji w XIX wieku.
Urodził się w Kazaniu 29 listopada 1849 roku w rodzinie prawnika, potomka niemiecko-polskiej rodziny szlacheckiej od wieków zasiedziałej w Wielkim Księstwie Litewskim i Inflantach. Panowie Wagnerowie, przeważnie należący do szlachty zagrodowej, ale mający też gałęzie nader zamożne i wpływowe, w różnych prowincjach używająli odmiennych herbów rodowych – Brochwicz III, Lew, Newlin – choć przecież stanowili jeden, złączony więzami krwi dom rycerski. Wydaje się, że pierwotną ojczyzną rodu aryjskich Wagnerów (są też rodziny semickie tego nazwiska) była Saksonia, kraj ongiś słowiański, następnie podbity i zasymilowany przez Germanów, używających tu zresztą dialektu znajdującego się pod istotnym wpływem języków słowiańskich. Kraj ten nie miał zbyt chlubnych dziejów, jak zaznacza Zdenek Niejedly w swej książce „Richard Wagner. Zrozeni romantika”  (Praha 1961). Rodzina zaś Wagnerów już w XVI – XVII wieku rozgałęziła się po różnych krajach, zakładając swe siedziby na ziemiach Litwy, Rusi, Inflant, skąd przenieśli się również do Rosji. Ks. Kasper Niesiecki w dziele „Korona Polska”  (t. 4)notuje: „Wagner. N. Wagner w Wojsku Polskim zasłużony; dla męstwa swego nobilitowany na sejmie 1662… Adam Wagner pojął  Katarzynę Dziewanowską, z której syn Jędrzej”… itd. Ów nobilitowany Karol Wagner miał synów Bogusława i Józefa. Jak wynika z przekazów archiwalnych, z biegiem czasu panowie Wagnerowie spokrewnili się w Rzeczypospolitej poprzez małżeństwa z takimi rodzinami jak Białochowscy, Ciechanowiczowie, Ciecholewscy, Dembińscy, Gołuchowscy, Gralewscy, Pierzchałowie, Krokowscy, Szantyrowie i in. Obfite materiały do dziejów tego rodu znajdują sięw zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego  Litwy w Wilnie (f. 391, z.8, nr 2597; f. 391, z. 1, nr 1154; f. 391, z. 8, nr 131; f. 391, z. 6, nr 707, 7, 973; f. 708, z. 2, nr 2157). Karol Wagner za udział w ruchu powstańczym 1862 został zesłany z Wileńszczyzny w głąb Rosji, do guberni kazańskiej.
                                                                    ***
Jerzy Wagner (figurujący w źródłach pisanych także jak Jegor czy Georg) miał zaledwie rok, gdy zmarła jego matka, a wychowaniem chłopczyka zajęły się jego babcia i ciotka. Z pewnością zabrakło mu w tym czasie czułości, pieszczot,  miłości i poczucia bezpieczeństwa, których źródłem może być tylko matka, a które są niezbędne we wczesnym okresie życia, aby później zachować wewnętrzny spokój i harmonię ducha. Gdy minęło kilka lat i chłopak nieco podrósł, oddano go na wychowanie i naukę do prywatnego pensjonatu w Inflantach. Otrzymał tu dość poważny zasób wiedzy w zakresie języków, nauk przyrodniczych i ścisłych, choć był jednak uczniem sprawiającym wiele kłopotów nauczycielom. W końcu zaś tak zaognił z nimi stosunki, że w ostatnim roku nauki uciekł z pensjonatu, na gapę dotarł koleją do Nowogrodu Niżnego, a stamtąd pieszo kilkaset kilometrów do rodzinnego Kazania. Gdy stanął jak cień na progu domu rodzicielskiego, ojciec żachnął się na widok wycieńczonego syna, przytuli l go do serca, wysłuchał dramatycznej opowieści o przygodach nastolatka i wreszcie dobrodusznie, aczkolwiek nie bez domieszki dezaprobaty, rzekł: „No, bracie, jesteś jak ten Łomonosow, z tą wszelako różnicą, że on uciekł z domu do szkół, a ty ze szkoły do domu”… Po paru tygodniach niepewności do Kazania nadszedł list z Inflant informujący, że mimo pewnych trudności usposobienia zbieg wykazał w trakcie nauki w pensjonacie znakomite walory umysłowe, posiada obszerny zasób wiedzy i rokuje bardzo wielkie nadzieje na przyszłość. Jak widać z tego listu,  nauczyciele Wagnera okazali się na poziomie, potrafili zbagatelizować jego przejściowe młodzieńcze wybryki, a dostrzegli, docenili i postarali się w nim rozwinąć to, co najważniejsze – znakomite walory intelektualne. W dalszym swym życiu, jak to bywa z większością wybitnych osób, Jerzy Wagner bardzo często miał nadzwyczaj napiete i skomplikowane stosunki ze swym otoczeniem społecznym. Chodzi tu o niezaprzeczalną prawidłowość psychologiczną: ludzie ponadprzeciętni są źle znoszeni przez przeciętnych i vice versa. Znakomity psycholog Ernst Kretschmer zapytuje w swym świetnym dziele „Ludzie genialni” : „Czy zastanawiano się nad tym, czym jest człowiek genialny i czemu tak często przebija się on przez życie z takim trudem, jakby się przedzierał przez gąszcz leśny; czemu bywa on niezrozumiały przez swoich nauczycieli, odtrącany przez rodzinę, ośmieszany przez ludzi swego cechu; czemu niemal stale popada w zatargi ze swoimi przyjaciółmi; czemu los nieżyczliwy zamyka mu najprostszą drogę do szczęścia, a życie jego upływa wśród kłopotów, gniewów, zgryzot i przygnębienia?”
Odpowiedzi na to pytanie od setek lat szukają zarówno psychologowie, jak też filozofowie, pisarze, historycy, antropologowie. E. Kretschmer widzi dwie podstawowe grupy przyczyn, ze względu na które człowiek wybitny ma prawie zawsze życie utrudnione ponad średnią statystyczną. „Zapewne, - powiada – że duża część winy jest tam, gdzie się jej zawsze doszukiwano, a mianowicie w otoczeniu tych ludzi i w jego niezrozumieniu tego, co wyjątkowe i nadzwyczajne, a także, nazywając rzeczy po imieniu, w prostej powszedniej zawiści ludzi zwykłych, którzy nie chcą być prześcigani przez niczyją niezwykłość. Druga przyczyna typowych trudności życiowych trapiących ludzi genialnych tkwi gdzieindziej. Człowiek normalny  przystosowuje się nawet do warunków i sytuacji najgorszych, przebija się przez życie, ma wytrzymałość i cierpliwość, zachowuje dobry humor, umie brać życie takim, jakim ono jest, i instynktownie potrafi wyczuć, gdzie jest jego miejsce wśród ludzi”… Osoba zaś wybitna nie tylko w latach młodości miewa wiele zatargów i nie potrafi przystosować się do przeciętnego otoczenia. Widzimy tu przez szereg lat nagłe przemiany, powodzenia i niepowodzenia, długi łańcuch zgryzot, rozczarowań, gwałtownych wybuchów. U natur genialnych spotykamy poza tym mnóstwo objawów, które stanowczo nie ułatwiają życia, jak np. skłonność do manii prześladowczej, do psychogennych reakcji afektywnych, nadwrażliwość i zmienność stanów psychicznych. E. Kretschmer tedy kończy swe rozważania nad losami ludzi wybitnych nader plastycznym uogólnieniem:„Z jednej strony mamy otoczenia ludzi normalnych z ich ograniczonością, którzy niczym nie dają się wytrącić z równowagi, a jednocześnie zazdroszczą człowiekowi niezwykłemu tego wszystkiego, co im kłuje w oczy, - z drugiej strony geniusz, człowiek wyjątkowy, ze swoimi przewrażliwionymi nerwami i gwałtownymi reakcjami, z małą zdolnością przystosowawczą, kapryśny, ulegający zmiennym nastrojom i wybuchom złego humoru. Taki wyjątkowy człowiek nie tylko, że traktuje bezwzględnie, wyniośle, z góry i ostro każdego filistra, ale niejednokrotnie bardzo utrudnia życie i tym wszystkim, którzy go szczerze kochają i życzą mu jak najlepiej”.
Gdy wdowa po pewnym uczonym uzyskała audiencję u króla szwedzkiego, a ten ze współczuciem nagabnął  ją o niedawno zmarłego  męża, niewiasta odrzekła mu: „Najjaśniejszy panie, on był nieznośny!”. Gdyby wszyscy biografowie byli równie szczerzy, jak owa wdowa w żałobie, to jej słowa mogłyby być wykute na cokole niejednego pomnika, wzniesionego ku czci wielu geniuszy, takich np., jak słynący z „krnąbrnego i nieznośnego” usposobienia Sokrates, Seneka, A. Mickiewicz, J.Słowacki, C. K. Norwid, F. Schiller,     A. Puszkin, M. Lermontow, I. Strawiński, P. Czajkowski, J. J. Rousseau, Lew Tołstoj i in. Po prostu – jak trafnie spostrzegł Arthur Schopenhauer – „do życia codziennego geniusz jest tak przydatny, jak astronomiczny teleskop do oglądania przedstawienia teatralnego”… Nie zamierzamy tu oczywiście sugerować przewrotnej mysli, izby wystarczyło mieć złe stosunki z otoczeniem, aby zostać policzonym w poczet osób genialnych. Wówczas bodaj co drugi szary zjadacz chleba uważałby się za geniusza. Nieraz zresztą i osoby wybitne, jak np. J. W. von Goethe czy Maria Skłodowska, potrafią nader harmonijnie współżyć z otoczeniem. Są to jednak raczej wyjątki potwierdzające regułę; ludzie, im są barwniejsi, tym mocniej odbijają od szarego, jednostajnego tła społecznego…
Ernst Kretschmer więc odnotowuje: „Istota wszelkiego zdrowia duchowego i cielesnego to stan równowagi i dobrego samopoczucia. Toteż człowiek umysłowo zdrowy, właśnie dlatego, że jest zrównoważony i umie się przystosować, nie robi ani rewolucji, ani wojen, ani poezji, jeśli warunki życiowe są jako tako znośne. Znaczna część wielkich przewrotów umysłowych i politycznych bierze początek wśród ludzi ze złym samopoczuciem, czyli wyrażając się językiem psychiatrów, spośród ludzi psychicznie nienormalnych, nerwicowców, psychopatów, obłąkańców. Im mniej ma bowiem ktoś równowagi wewnętrznej, tym łatwiej bodźce  zewnętrzne wytrącają go z niej, a im gorzej kto się czuje, tym skwapliwiej położenie swoje ocenia jako nieznośne i daje się porwać do czynów wywrotowych, podczas gdy cierpliwość i równowaga człowieka zdrowego jeszcze dalekie są od wyczerpania”. Zastąpmy w tym rozumowaniu wyraz „zdrowy” na „przeciętny”, a „chory” na „ponadprzeciętny” (co byłoby zresztą zgodne z intencjami Kretschmera), a będziemy mieli do czynienia z obserwacją nader wnikliwą i trafną, jak też  dająca wiele do myślenia…
                                                                ***
Po odnotowaniu tejże tendencji w życiorysie Jerzego Wagnera przypomnijmy pokrótce dalsze jego losy. Tak więc po ucieczce z pensjonatu do domu chłopiec nieco ochłonął i na zimno rozważył swe postępowanie. Uświadomił sobie m.in. że ucieczka od trudności i wycofanie się z walki życiowej  dalece nie zawsze licuje z ludzką godnością i nigdy nie prowadzi do zwycięstwa.
Dalsze kształcenie młodzieńca odbywało się w domu z pomocą  korepetytorów i ojca. A w 1867 roku pan Jerzy błyskotliwie złożył egzaminy gimnazjalne i natychmiast, idąc za radą ojca, wstąpił na studia prawnicze do Uniwersytetu Kazańskiego. Na tym wydziale zatrzymał się przez dwa lata, gdy jednak za namową przyjaciół odwiedził kilka prelekcji na wydziale przyrodniczym, uświadomił sobie jednoznacznie, że jego powołaniem byłby właśnie ten drugi kierunek studiów. Przerwał więc naukę jurysprudencji i przeniósł się na pierwszy rok wydziału nauk przyrodniczych. Od trzeciego zaś roku rozpoczął specjalizację w zakresie chemii organicznej w laboratorium profesora A. Zajcewa, wybitnego skądinąd naukowca. W roku 1874 Jerzy Wagner z wyróżnieniem ukończył nauki uniwersyteckie i pozostał w nim „dla prigotowlenija k profiessorskomu zwaniju”.
Talent rasowego badacza młody człowiek ujawnił jeszcze siedząc w ławce studenckiej, gdy na ostatnim roku studiów opublikował wspólnie z A. Zajcewem swój pierwszy artykuł naukowy pt. „Nowyj sintez ałkogolej. Sintez dietiłkarbinoła, nowogo izomiera amilnogo ałkogola”,  który się ukazał w 1874 roku w „Żurnale Russkogo Chimiczeskogo Obszczestwa”. Idąc za przypuszczeniami A. Butlerowa  młody naukowiec dążył do laboratoryjnej syntezy izomerycznych związków alkoholi, których istnienie teoretycznie przewidział  właśnie Butlerow.
Jerzy Wagner zafascynował się badaniami  eksperymentalnymi, poświęcał się im bez reszty i już wkrótce zaczął uzyskiwać wyniki, które zwróciły na siebie uwagę świata nauki, gdyż stanowiły udaną próbę sztucznego pozyskiwania spirytusów ze związków karbonylowych oraz związków metalowoorganicznych. W ten sposób już w pierwszych latach swej pracy naukowej J. Wagner zsyntetyzował kilka z ośmiu izomerów alkoholu, których istnienie teoretycznie przepowiedział A. Butlerow. Wybitny uczony, pracujący ówcześnie w Petersburgu, nie bez satysfakcji dowiedział się o wynikach laboratoryjnych doświadczeń uzyskanych przez młody talent kazański. Niebawem sprawę uzgodniono i Jerzy Wagner udał się do stolicy imperium, gdzie w laboratorium A. Butlerowa podjął dalsze prace nad syntezą wtórnych spirytusów, a jednocześnie został oficjalnie zatrudniony na stanowisku laboranta (odpowiednik współczesnego asystenta) w pracowni chemii analitycznej profesora N. Mienszutkina. Udało mu się tu dokonać syntezy szeregu związków acetaldegidy, akroleiny, opracowana zaś przezeń  metoda hydrolitycznego pozyskiwania spirytusów wtórnych na drodze łączenia aldehydów ze związkami metaloorganicznymi dotychczas jest przedstawiana w podręcznikach chemii organicznej jako jedna z najskuteczniejszych metod w tej dziedzinie.
W 1876 roku Wagner został obrany na członka Niemieckiego Towarzystwa Chemicznego i podjął owocną współpracę z profesorem Wiktorem Meyerem i Emilem Fischerem. W 1881 roku  „Żurnał Russkogo Chimiczeskogo Obszczestwa” opublikował jego pierwszy, mający fundamentalne znaczenie tekst pt. „Ob. obszczem sposobie połuczenija wtoricznych spirtow”; w 1882 tamże ujrzał światło artykuł „O zakonnosti okislenija ketonow”.
W 1882 roku Jerzy Wagner przeniósł się do Nowo-Aleksandrowska (tak zwano wówczas Puławy) i objął tam katedrę technologii chemicznej w działającym od 1869 roku Instytucie Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa. Cztery lata tutaj spędzone okazały się nad wyraz owocne pod względem naukowym, choć przecież prowincjonalne i małe Puławy nie dysponowały ani odpowiednim wyposażeniem laboratoryjnym, ani środkami na rozwój badań, choć rząd petersburski dość hojnie sypał groszem na te cele. Lecz i w tym przypadku sprawdziły się słowa jednego z niemieckich uczonych: najlepsze prace badawcze zostały zrealizowane w najgorszych laboratoriach. Jerzemu Wagnerowi udało się „wybić” od administracji cesarskiej rolnictwa dwa pokoje pod pracownię chemiczną oraz dobrać sobie ośmiu praktykantów, którzy pełnili  obowiązki laborantów i pomocników. Przez cztery lata uczony pracował w tych spartańskich warunkach. Z pracy odchodził późnym wieczorem, letnie urlopy spędzał ślęcząc nad retortami, chemikaliami, roztworami, notatkami. Swym postępowaniem dowodził, iż żadne warunki dla prowadzenia badań naukowych nie są niedogodne, jeśli się posiada entuzjazm, wewnętrzne zaangażowanie w sprawę, jeśli się bez reszty poświęca pracy. W 1885 roku w Petersburgu ukazała się książka J. Wagnera „Sintez wtoricznych spirtow i ich okislenije”; w 1888 w Warszawie opublikowano rozprawę doktorską „K reakcji okislenija niepriedielnych uglerodistych sojedinienij”. Od roku 1886 zresztą już znany wówczas badacz kierował zorganizowaną przez siebie Katedrą Chemii Organicznej Uniwersytetu Warszawskiego. Co prawda, przyszło mu trudno rozstawać się z Puławskim Instytutem Gospodarstwa Wiejskiego i Leśnictwa, w którego obrębie stworzył sprawnie funkcjonujące laboratorium, to jednak się w końcu na przenosiny zdecydował. Warszawa to Warszawa, miasto dość ludne, ruchliwe, w którym łatwiej o bardziej rozgarniętych ludzi i o wiele innych czynników ważnych w pracy naukowej. Także tutaj Wagner zorganizował pracownię chemii organicznej; objął też posadę profesora nadzwyczajnego i prowadził z ogromnym powodzeniem zajęcia z chemii organicznej. Podczas wykładów chętnie czynił dygresje, opowiadał anegdoty z życia wybitnych ludzi, aby nieco ubarwić uciążliwy bądź co bądź  proces dydaktyczny. Miał głos silny i czysty, narrację logiczną i przejrzystą, tak charakterystyczną dla mieszkańców W.K.L., czyli styl zupełnie odmienny w stosunku do chrząkliwej, mętnej, chaotycznej i usztucznionej mowy wykładowców z Korony. Z reguły wykład J. Wagnera wieńczyły huczne oklaski studentów, nagradzających w ten sposób nieszablonowość, energię i niezależność w zachowaniu profesora; nie w ostatniej zresztą kolejności – także fascynującą treść jego prelekcji.
W okresie warszawskim Jerzy Wagner dokonał szeregu dalszych odkryć szczegółowych w zakresie chemii terpenów oraz stereochemii, ustalił liczne równania, formuły i struktury. Informacje o jego dokonaniach były znane i odnotowywane  w Polsce i Rosji, Niemczech i Anglii, Szwecji i Francji, Belgii i Szwajcarii. Był uczonym cieszącym się autorytetem międzynarodowym. Kierowany przez niego warszawski ośrodek stereochemii należał do liczby czterech najważniejszych w całym Imperium Rosyjskim, obok odesskiego, ryskiego i kazańskiego.
                                                               ***
W latach 1896 – 1900 w fachowych periodykach Warszawy, Moskwy, Petersburga, Berlina wielokrotnie ukazywały się pionierskie teksty profesora Jerzego Wagnera (nieraz we współautorstwie z młodszymi kolegami polskimi); w sumie opublikowano ich ponad 120. W 1899 r. Rosyjskie Towarzystwo Chemiczne nadało mu za wybitne osiągnięcia naukowe i owocną pracę dydaktyczną wielką nagrodę ze  złotym medalem imienia A. A. Butlerowa.
Życie prywatne wybitnego uczonego układało się niezbyt harmonijnie, od pewnego momentu cechowała  pana Jerzego pewna nieobojętność do napojów gorących, co, niestety, przyczyniło się do rozwoju niebezpiecznej choroby. Cóż, jeśli w Europie i Rosji wówczas już trwała moda na nadużywanie alkoholu jako swoisty „szyk”. Rosjanie zresztą w ciągu kilku stuleci nadużywali biostymulatorów, by odnosić zwycięstwa. Nawet decyzje o rozpoczęciu wojen zapadające na najwyższych stopniach władzy podejmowane były z reguły w stanie upojenia alkoholowego. Wódkę podawano przed bojem zarówno ratnikom Iwana IV Groźnego i Aleksego Michajłowicza, jak i konnikom Siemiona Budionnego czy batalionom karnym  marszałka Żukowa. Ten biostymulator uwalniał psychikę od strachu i hamulców moralnych. Szedli  więc żołnierze zapamiętale do ataku, tworząc przestrzeń życiową dla olbrzymiego imperium. Moda pijacka poraziła w końcu także sfery intelektualne, w szczególności literackie i artystyczne, jak również naukowe. I nie było sprawą przypadku, że mianowicie profesor Moskiewskiego Instytutu Technologicznego Dymitr Mendelejew, niewątpliwy geniusz naukowy oczywiście, w wyniku trwających półtora roku badań laboratoryjnych i degustatorskich doszedł do wniosku, iż idealną proporcją spirytusu do wody w napojach alkoholowych jest 40 do 60. Skutkiem zaś tych badań stało się wyprodukowanie pierwszej w dziejach sztuki kulinarnej wódki „naukowo uzasadnionej”    („Moskowskaja osobaja”), jak też stałe uzależnienie pana profesora i jego kolegów od tego boskiego napoju. Ten bowiem wybitny reprezentant nauki powszechnej każdemu młodemu (lub nie) naukowcowi, który chciał rozpocząć pracę pod jego auspicjami, urządzał tzw. „próbę ogniową”: osoba aspirująca musiała duszkiem wypróżnić stugramową próbówkę wypełnioną czystym spirytusem po słowach Mendelejewa „sanctus spiritus!”. Jeśli kandydat honorowo tę próbę wytrzymał, co miałoby dawać świadectwo temu, iż ma tęgą głowę, miał szansę na bycie zatrudnionym w laboratorium chemicznym Instytutu Technologicznego. Jeśli zaś haniebnie się zakrztusił i stracił oddech – rozmowa wstępna kończyła się natychmiastowym pożegnaniem. No bo po co zatrudniać na odpowiedzialnym stanowisku naukowym słabeuszy? Do dziś w niektórych kołach naukowych Rosji popularna jest sentencja: „Ten, kto nie uprawia miłości ze swą laborantką, nie szcza do zlewu w pracowni, nie pije z próbówki 96-procentowego spirytusu, ten nie jest chemikiem z prawdziwego znaczenia”.
Sam profesor Mendelejew (mający nawiasem mówiąc polskie korzenie) raz w tygodniu, w sobotę,  udawał się do publicznej łaźni, gdzie po porządnym wypoceniu się i umyciu wypijał bez pośpiechu pokaźną karafeczkę dobrej wódki, przekąsując  kiszoną kapustą i gorącymi ziemniakami. Po osiągnięciu zaś  „stanu nieważkości”, prowadzony pod rękę przez policjanta, którego sowicie opłacał, udawał się do domu na zasłużony wypoczynek. Pod względem zamiłowania do wódki wielu nie tylko chemików było bardzo podobnymi do twórcy układu okresowego pierwiastków, a jednym z najwybitniejszych spośród nich – profesor Jerzy Wagner. Niestety w wieku zaledwie czterdziestu lat pojawiły się pierwsze zatrważające oznaki obrzęków i choroby serca. Alkohol, choć stymuluje do nadwysiłku twórczego i pracowniczego, jednocześnie podkopuje fundamenty zdrowia. Lekarze wykryli u profesora Wagnera guz złośliwy, który w ciągu zaledwie pół roku zabił tego, niedawno jeszcze tryskającego zdrowiem, humorem, inteligencją i  witalnością mężczyznę. Na półtora miesiąca przed zgonem uczony uporządkował wszystkie swe sprawy służbowe i zawodowe, usystematyzował notatki naukowe, zwrócił długi i, idąc za radą lekarzy, zgodził się pójść do szpitala. Z odwiedzającymi go przyjaciółmi, kolegami, studentami usiłował jeszcze żartować, snuć plany dalszej współpracy. Lecz zabójcza choroba coraz bardziej wyniszczała organizm, przerzucając metastazy na najważniejsze ogniwa organizmu. 14 lipca 1903 roku szlachetne i niesforne serce wielkiego uczonego bić przestało.
                                                               ***



                                                       GEOLOGIA  

                                                   ANNA   MISSUNA
                                    Między paleontologią a geologią  


Jedna  z pierwszych  w Europie kobieta – geolog urodziła się w dobrach rodzinnych Bykowszczyzna w Ziemi Witebskiej. Missunowie  (pisali się również: Misiuna), byli rodem szlacheckim, pieczętowali się godłem Kotwica, a siedzieli przez wieki na posiadłościach ziemskich prócz Witebszczyzny także na Wileńszczyźnie (Por. Centralne PaństwoweArchiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 7). Ojciec panny Anny był prześladowany za udział w powstaniu 1863 roku, jednak szczęśliwie obeszło się bez więzienia i zsyłki. Gimnazjum (pensję prywatną pani Hryniewskiej) dziewczę ukończyło w niedalekiej Rydze i tamże   po ukończeniu kursu uzupełniającego pozostała w charakterze nauczycielki matematyki i języka polskiego. Dużo pracowała nad sobą i marzyła o karierze naukowej. Niestety, los rozporządził inaczej. Nasze życie bowiem, jak to zauważył ongiś Marek Aureliusz, zależy nie od naszej mądrości, lecz od losu.  W 1890 roku zmarł ojciec panny Anny, tak iż musiała niezwłocznie powrócić do rodzinnej Bykowszczyzny, aby prowadzić odziedziczone gospodarstwo. Wydawało się, że jej młodzieńczym marzeniom nigdy nie będzie sądzone się urzeczywistnić, a jednak dzielna dziewczyna potrafiła połączyć prace na gospodarstwie z intensywnym samokształceniem.  Zgromadziła znaczną bibliotekę domową, złożoną z dzieł przyrodniczych w języku niemieckim, polskim, rosyjskim. Regularnie i skrupulatnie je studiowała z ołówkiem w ręku, tak iż już po roku świetnie opanowała naukową terminologię w tych językach z zakresu geologii, botaniki, paleontologii, entomologii. W ciągu trzech lat zgromadziła reprezentacyjny zbiór owadów Ziemi Witebskiej, który następnie nieodpłatnie ofiarowała warszawskiemu Towarzystwu Przyrodniczemu.
Spośród wielu zalet charakteru posiadała jedną, wyjątkowo w jej trudnej sytuacji doniosłą: zupełny brak lenistwa. Psycholog francuski Jules payot twierdził ongiś, że lenistwo „to stan zasadniczy, przyrodzony człowieka”, że „u wszystkich ludzi nieucywilizowanych spostrzega się bezwzględną niezdolność do wysiłku trwałego”. Ten stan bezwładu i niemocy determinuje większość życiowych porażek. Pisze tedy psycholog w dziele „Kształcenie woli” co następuje: „Przyczyna wszystkich prawie naszych niepowodzeń, prawie wszystkich nieszczęść jest jedna, a stanowi ją słabość woli naszej, nasza obawa przed trwałym wysiłkiem. Bierność, lekkomyślność, roztargnienie – wszystko to są nazwy, służące do oznaczania owych zasobów lenistwa, które dla natury ludzkiej jest tym samym, czym siła ciążenia dla materii”. Nawet przyjemności życiowe, nie mówiąc o wyższych osiągnięciach ducha, wymykają się leniuchom z rąk. Święty Hieronim porównuje ich z owymi żołnierzami z obrazka,  które ciągle wznoszą szpadę ku górze, lecz ciosu nie zadają nigdy, to jest: stale mają wielkie marzenia i zamiary, snują projekty i plany, których realizację wciąż przesuwają na jutro. Aż się im życie znienacka jałowo kończy, pozostawiając gorzkie rozczarowanie. Proces bezczynności bywa niekiedy przerywany wybuchami gorączkowej aktywności, lecz po krótkim czasie wszystko znów się pogrąża w stanie błogiej bezczynności. W osobach niecywilizowanych największy wstręt budzi systematyczna i ciągła praca, nie zaś krótkotrwałe momenty wielkiej aktywności. „Leń – pisze Payot – znakomicie znosi walkę, wymagającą gwałtownych wysiłków chwilowych, po których następują długie okresy bezczynnośći. Jeden naród podbija cudze rozległe  państwo, nie utrzymuje go jednak, ponieważ zabrakło mu stałości w wysiłku, stwarzającym zarząd kraju, budującym drogi komunikacji, zakładającym szkoły, tworzącym przemysł itd.”… W życiu szeregu  osób i narodów odrazę budzą właśnie te, powtarzające się w ciągu wielu miesięcy i lat umiarkowane, lecz systematyczne i nieprzerwane wysiłki, zmierzające nieustannie wzwyż, skierowane przeciwko prawu psychicznej grawitacji, spychającemu jednostkę w stan poniżającego zastoju i marazmu.
Natomiast konsekwentność w działaniu, energia i upór w przypadku Anny Missuny umożliwiły przełamanie inercji i oporu życia, dokonanie wielu znakomitych czynów naukowych. W 1893 roku rozpoczęła ona w Moskwie studia na Wyższych Kursach Żeńskich, które stały się swoistym uniwersytetem dla kobiet, a w których wykładali najlepsi naukowcy i nauczyciele Cesarstwa Rosyjskiego. Pod koniec nauki, w 1897 roku, A. Missuna była studentką wielkiego Włodzimierza Wernadskiego, który bardzo ciepło wzmiankował o niej w swych później pisanych wspomnieniach i pozytywnie oceniał jej wydaną w 1898 roku książkę „O kristallizacii siernokisłogo ammonia”…  
W sierpniu 1914 Wernadski zanotował w dzienniku, chyba nie bez satysfakcji: „Anna Missuna nazwała jeden z diatomowych wodorostów moim imieniem”. Ale było to znacznie później, gdy pani Anna  odgrywała już zauważalną rolę w nauce europejskiej i była słynną specjalistką w zakresie paleontologii i botaniki. Na razie zaś mijał rok 1897 i młoda pani geolog wybierała się na wyprawę naukową do Ziemi Nowogródzkiej, gdzie wyjaśniała m.in. zagadnienia dotyczące epok lodowcowych na tym terenie. Dowiodła m.in. , że lody ze Skandynawii wielokrotnie się nasuwały na ten areał i wielokrotnie topniały. Nad tym zagadnieniem Anna Missuna pracowała z przerwami przez dwadzieścia lat, a uwieńczeniem tego niezwykłego wysiłku był m.in. przewodnik po naturalnych materiałach budowlanych okolic Grodna, wydany w 1916 roku. Badaczka opublikowała również szereg własnych obserwacji dotyczących skamielin, resztek pradawnych, pochodzących z zamierzchłych czasów form życia już na kuli ziemskiej nie istniejących.
                                                           ***
Warto w tym miejscu zaznaczyć, iż najstarsze odkryte dotychczas formy życia pochodzą sprzed kilku miliardów lat. Pierwszą erę, która trwała cztery miliardy lat,  zwie się prekambrem, albo, dzieląc go na dwie części, archaikiem i proterozoikiem. Za tym nastała era paleozoiczna, dzielona z kolei na kambr, ordowik, sylur, dewon, karbon, perm, która trwała około 380 milionów lat. Następną była era mezozoiczna, która zakończyła się około 70 milionów lat temu, a bywa dzielona na okresy: trias, jurę i kredę. Ostatnia era – kenozoiczna – złożona z okresów zwanych trzeciorzędem i czwartorzędem, trwa do dziś. Przy czym trzeciorzęd jest dzielony na paleogen i neogen, a czwartorzęd na dwie epoki: plejstocen i holocen.
Przyczyny i mechanizmy powstawania życia nie są dotychczas przez naukę jednoznacznie wyjaśnione, ale wiemy, iż już 3,5 miliardów  lat temu istniały na Ziemi prymitywne glony zwane sinicami, istniejące zresztą do dziś w Oceanie Światowym. Z biegiem czasu organizmy ożywione coraz bardziej się komplikowały i urozmaicały, a nauka badająca dawno wymarłe organizmy, czyli paleontologia (dzielona na paleobotanikę i paleozoologię) należy bodaj do najbardziej interesujących. Po raz pierwszy wyrazu „paleontologia” użył francuski uczony Henri Ducrotay de Blainville (1822), a prawdziwego ufundowania tej gałęzi wiedzy dokonał inny Francuz Georges Cuvier. Od połowy XIX wieku paleoontologia doznała ogromnego rozwoju także w Wielkiej Brytanii, Niemczech, Rosji, w której to ostatniej, na terenach syberyjskich i w tundrze za kołem polarnym, jak też na amerykańskiej Alasce  znajdowano i do dziś się znajduje doskonale zachowane w wiecznej zmarzlinie całe organizmy dawno wymarłych zwierząt, takich jak mamuty, nosorożce włochate, tygrysy szablozębe itp. W 1938 roku u wybrzeży południowych Afryki złapano latimerię, rybę trzonopłetwą, którą uważano za wymarłą przed 70 milionami lat; drugi jej egzemplarz wyłowiono w roku 1952, potem następne. Ta stalowoniebieska ryba mierzy nieraz ponad dwa metry, waży około 80 kilo i zamieszkuje wody głębokie nawet na 400 metrów.
Szczególny rozwój przyrody ożywionej nastąpił w okresie kambru; w sylurze życie zaczęło wychodzić na ląd, a dewon to okres bardzo intensywnego zasiedlania lądów. W okresie karbonu ziemię pokrywały tropikalne bagna, na których rosły olbrzymie paprocie drzewiaste i skrzypy sięgające trzydziestu metrów wzwyż, pośród których uwijały się m.in. ważki mierzące do 80 centymetrów.  W erze mezozoicznej z gadów powoli wyewoluwują się  istoty ssakokształtne, pojawiają się dinozaury, żółwie, warany  i krokodyle. Właśnie one dominują w okresie jurajskim, kiedy to pojawiają się również pierwsze ptaki.  
                                                             ***
Wiele odkryć w badaniu kopalnych form życia dokonała w swoim czasie właśnie Anna Missuna, publikując m.in. następujące teksty: „Spis roślin zebranych w powiecie dziśnieńskim w roku 1893 i 1894” (1896); „O życiu zwierząt morskich kopalnych” 1898); „Die Jura-Korallen von Sudagh” (1905); Űber eine neue Edestus-Art. aus der Karbon-Ablagerung der Umgebung von Kolomna”   (1907). Nasza rodaczka prowadziła urozmaicone badania geologiczne i paleobotaniczne w różnych regionach Białorusi, Litwy i Rosji. Była członkinią kilku powaznych organizacji naukowych, w tym Polskiego Towarzystwa Przyrodniczego imienia Kopernika. Przez historyków nauki Litwy, Rosji i Białorusi zupełnie słusznie jest uważana za ich pierwszą kobietę – geolog, przy tym o takim poziomie i dorobku naukowym, jakiego by się nie powstydzili nawet najbardziej renomowani reprezentanci płci brzydkiej w tych dziedzinach wiedzy zasłużeni.
W okresie po roku 1917 Anna Missuna pełniła obowiązki profesora geologii na Uniwersytecie Moskiewskim. Zycie zakończyła 2 maja 1922 roku niedaleko Moskwy, podczas kolejnej wyprawy geologicznej. Pochowana została na Cmentarzu Nowodiewiczym.
                                                         ***   


                                       LEONARD   JACZEWSKI
                                               Badając Sybir   

Należał do  grona znakomitych uczonych geologów Cesarstwa Rosyjskiego, był jednym z wielu wybitnych Polaków, którzy walnie się przyczynili do rozwoju nauki, kultury i cywilizacji tego kraju, pracując przede wszystkim na niwie akademickiej oraz w zakresie badań naukowych. Przypomnijmy na przykład, że w Instytucie Górniczym w Petersburgu (czołowej uczelni geologicznej) w latach 1860 – 1880 katedrę górnictwa prowadził Aleksander Karpiński, profesorami zaś byli liczni dalsi Polacy. W „Historii nauki polskiej” pod redakcją Bogdana Suchodolskiego (t.IV, cz. I – II, s. 640, Warszawa 1987) czytamy:  „Popularny wśród Polaków był Instytut Górniczy, najstarsza uczelnia techniczna Petersburga, założona w 1773 roku… Liczba polskich studentów utrzymywała się w latach 1880 – 1914 dość stabilnie na poziomie 17% ogółu studentów. Absolwenci tej uczelni stanowili potem korpus zasadniczy profesury Akademii Górniczej w Krakowie: Karol Bohdanowicz (geologia stosowana), Witold Budryk (mechaniczna przeróbka surowców), Stanisław Czarnocki (geologia stosowana – po Bohdanowiczu), Henryk Czeczott (I górnictwo), Kazimierz Kasiński (II górnictwo), Henryk Korwin - Krukowski (metalurgia żelaza), Adam Ludkiewicz (metalurgia stali), Stanisław Sowiński (metale nieżelazne). Kilku absolwentów Instytutu wybiło się w geologii, paleontologii, zoologii, np. Antoni Kulczycki, Arnold Makowski, Aleksander Michalski, Leonard Jaczewski, Stanisław Kontkiewicz”… Prócz kilku powyżej nazwanych w  Ministerstwie Zasobów Państwowych pracowali dalsi Polacy: Józef Łukaszewicz, Józef Mroziewicz, Stefan Czarnocki.
Ale przecież do samego Petersburga działalność polskich naukowców i inżynierów się nie ograniczała, na przykład w Instytucie Górniczym w Jekatierinosłwlu geometrię wykreślną wykładał Antoni Rodziewicz-Bielewicz, walcownictwo Ludwik Żarnowski i Cezary Lubiński, geologię i mineralogię także przejściowo Leonard Jaczewski. Jedna z korespondencji prasowych w 1906 roku donosiła: „Profesor Jaczewski należy do niepospolitych mówców.  Mówi nie tylko słowami, ale oczyma i drganiem charakterystycznym muskułów twarzowych znacznie więcej. A ożywić potrafi tak nawet nieponętny przedmiot, jakim jest dla wielu geologia.
Profesor Jaczewski urodził się w roku 1857 w Guberni Kaliskiej. Po ukończeniu Instytutu Górniczego w Petersburgu w roku 1885 został mianowany inżynierem przy generał – gubernatorze Wschodniej Syberii, gdzie badał źródła słone Kraju Zabajkalskiego w Guberni Jenisejskiej, a także pokłady złota. Zaproszony przez Cesarskie Towarzystwo Geograficzne, wziął udział w ekspedycji naukowej do Mongolii. W roku 1888 zbadał kopalnie węgla kamiennego w Syberii Zachodniej, w dwa lata zaś potem w charakterze początkowo pomocnika, potem naczelnika wyprawy prowadził badania geologiczne w Syberii Środkowej”.
Przerywając na chwilę cytat z   czasopisma „Świat”, zaznaczmy, iż rzeczywiście, wraz z wybudowaniem Magistrali Transsyberyjskiej uległy gwałtownemu zintensyfikowaniu prace badawczo – geologiczne w regionach do nici kolejowej przyległych. Zorganizowano kilka poważnych wypraw geologicznych do basenu rzek Jenisej, Lena, Amur, do Kraju Usuryjskiego  i Nadbajkala.   Czynny udział brali w nich znakomici fachowcy: K.Bohdanowicz, M. Wysocki, A. Gierasimow, A. Krasnopolski, W. Kotulski, M. Świtalski, P. Jaworowski.
W dalszym ciągu swego reportażu z Rosji korespondent „Świata” donosił o Jaczewskim:  „Następnie został mianowany profesorem mineralogii w Wyższej Szkole Górniczej w Jekatierinosławlu, z   której to posady ustąpił w roku 1903. Pracę naukową zapoczątkował w „Wędrowcu” i w „Słowniku Geograficznym”. Ogółem ogłosił drukiem w językach: polskim, rosyjskim i niemieckim około 50 prac z zakresu swojej nauki. Do najważniejszych należą: „O wiecznie zamarzłej ziemi”, „Geotermiczne obserwacje dokonane na Syberii” oraz „Ueber termische Regime der Erdoberflaeche”. Na kongresie w roku 1905 w Brukseli zapoczątkował założenie specjalnej komisji międzynarodowej do badań geotermicznych. Przyjmował też udział w wydaniu wielkiego dzieła o „nefrycie” pod redakcją Bischoffa – Kunza w Nowym Jorku, którego odbito wszystkiego sto egzemplarzy. Swój egzemplarz ofiarował bibliotece uniwersyteckiej w Warszawie, a zważyć należy, że egzemplarz kosztuje 1000 dolarów! Profesor Jaczewski jest członkiem wielu towarzystw naukowych, a w roku 1898 otrzymał od Towarzystwa geograficznego za swoje prace medal imienia Przewalskiego”. Tyle warszawski „Świat” w 1906 roku.
                                                                 ***
Istotnie, nazwisko Leonida Antonowicza Jaczewskiego, radcy dworu, kawalera orderu Św. Stanisława 3 stopnia, znajdujemy na 340 pozycji w książce „Spisok gornych inżynierów”, wydanej w 1897 roku w Petersburgu.
Nawiasem mówiąc, na tejże liście inżynierów górnictwa Imperium Rosyjskiego, liczącej 417 stron, znalazły się liczne dalsze nazwiska Polaków, że wymienimy niektóre z nich: Wincenty Choroszewski, Gracjan Jacewicz, Konstanty Jordan, Michał Szostak, Heliodor Urbanowicz,  Mikołaj Ossowski, Paweł Poklewski, Stanisław Podymowski, Aleksander Wyrzykowski, Hieronim Kondratowicz, Aleksander i Paweł Karpińscy, Włodzimierz Urbanowski, Konstanty Miłkowski, Antoni Niezłobiński, Jan i Lucjusz Lebiedzińscy, Zygmunt Wojsław, Mikołaj Nesterowski, Mikołaj Puszkowski, Eugeniusz Różycki, Dominik Stempkowski, Aleksander Krasnopolski, Jakub Tański, Czesław Reutowski,  Witold Brodowicz, Ludwik Kuczyński, Leon Masłowski, Stefan Bukowiecki, Jan Poraziński, Edward Nowicki, Mikołaj Piwiński, Roman, Jan, Antoni i Aleksander Lewiccy, Emanuel Rosiński, Ignacy Świętochowski, Aleksander Czermak, Stanisław Kontkiewicz, Mikołaj Zahorski, Marceli Sędzikowski, Józef Tomaszewski, Piotr Chomiński, Kalikst Czerniewski, Konstanty Szafałowicz, Józef Bill, Stanisław i Władysław Żukowscy, Sylwester Orański, Mikołaj Sokołowski, Czesław Pancerzyński, Lucjan Tęczyński, Henryk Kędzierski, Stanisław Baliński, Bazyli Kwiatkowski, Stanisław i Jan Wolfowie, Władysław Łowicki, Ludwik Pluszczewski, Józef Wnorowski, Aleksander Zborowski, Zbigniew Nehrebecki, Jan Bereśniewicz, Michał Łempicki, Jan Korwaciński, Marcin Szymanowski, Ludwik Wasilewski, Adam Żygałkowski, Klemens Zagajewski, Czesław Mońkowski, Bronisław Chądzyński, Henryk Stępniewski, Ferdynand Godlewski, Mieczysław Grabiński, Klemens Rugiewicz, Kazimierz Strumiłło, Wilhelm Tydelski, Stanisław Chilczycki, Adam, Teodor i Jan Majewscy, Aleksander Bobiatyński, Witold Zglenicki, Józef Szanidecki, Jerzy Ostrowski, Ludwik Podhajecki, Władysław Stokowski, Felicjan Stebelski, Paweł Kłopotowski, Bronisław Jasiński, Włodzimierz Wnukowski, Jan Szostkowski, Ludwik Gąsiorowski, Mikołaj Gan, Henryk Korwin – Krukowski, Wiktor Bronakowski, Włodzimierz Grumm – Grzymajło, Jan Kowalewski, Karol Bohdanowicz, Bronisław Mikoszewski, Aleksander Skowroński, Benedykt Żołkowski, Jerzy Markowski, Zygmunt Basiński, Ludwik Leśniewski, Stanisław Strzeszewski,  Bazyli i Mikołaj Kocowscy, Zygmunt Janczewski, Jan Sygietyński, Witold Sakowicz, Michał Ołtarzewski, Aleksander Żeligowski, Ignacy Ledziński, Dymitr Ornacki, Mikołaj Żak, Józef Krzywicki, Michał Hryncewicz,  Aleksander, Bronisław i Ludwik Sawiccy, Kazimierz Stansler, Włodzimierz Michałowski, Aleksander Sikorski, Ludwik hrabia Songajło, Michał Smidowicz, Mikołaj Przyjemski, Szymon Dębski, Jan i Mikołaj Stawrowscy, Józef Kobecki, Jakub  Polański,  Witold Butrymowicz, Karol i Dymitr Karniccy, Eugeniusz Pęczkowski, Stanisław Sowiński, Piotr Jaworowski, Teodor Grodecki, Jan Chodkiewicz, Józef Krasnosielski, Kazimierz Kasiński, Antoni Wilczyński, Albert Pik, Edmund Wyszomirski, Włodzimierz Baszkiewicz, Mikołaj Iżycki, Władysław Bojanowski, Lucjan Snarski,  Jan Chmielewski, Andrzej Mirecki,  Adam Tyszecki, Felicjan i Stanisław Gadomscy, Józef Wejtko, Bronisław Mórawski, Arystarch Ihnatowicz,  Witold Ciemnołąski, Konstanty Tulczyński, Heliodor Czyżewski,  Aleksander Antonowicz, Piotr Soplica, Adolf Wolski, Mieczysław Bujniewicz, Paweł Kozakiewicz, Władysław Sinołęski, Stanisław Stracilato, Aleksander Dutkiewicz, Dymitr Bogajewski, Stanisław Dobużyński, Konstanty Dobrowolski, Aleksander Bychacki, Leon Krajewski, Walerian Zatorski, Jerzy Liminowicz, Leonid Sadowski, Tomasz Foltański, Lucjan Arct i in.
Jednocześnie członkami instytucji kierujących całokształtem górnictwa w Rosji byli w tym mniej więcej czasie : P. Armaszewski, A. i K. Giedrojciowie, A. Michalski, J. Mroziewicz, W. Kosiński, G. Romanowski, K. Kalicki, A. Karnożycki, E. Kowalewski, A. Iwanicki, W. Kpecki, W. Kotulski, właśnie Leonard Jaczewski i inne osoby polskiego pochodzenia, robiący w Imperium Rosyjskim bez jakichkolwiek przeszkód imponujące kariery zawodowe.
                                                         ***   
Profesor Jaczewski był autorem wielu publikacji naukowych, przeważnie w języku rosyjskim. W numerze dwudziestym gazety „Sibir” za 1886 rok uczony opublikował obszerny artykuł pt. „O geołogiczeskich issledowanijach, proizwiedionnych w konce leta 1886 goda w siewiero – zapadnoj czasti Kanskogo Okruga po rekie Usołkie i Tasiejewoj”.  W 1905 ukazała się w Petersburgu jego książka  „O termiczeskom reżymie powierchnosti Ziemli w swiazi s proischodiaszczymi na niej geołogiczeskimi procesami”, w której przedstawił oryginalną koncepcję rozwoju geologicznego naszej planety. Znakomity uczony poświęcił też kilka publikacji zagadnieniom wulkanologii.
                                                              ***

                                                WITOLD   ZGLENICKI.
                                           Nad  rzeką  „płynnego  złota”  

Ropa naftowa, ta przysłowiowa „krew” współczesnej gospodarki światowej, nie przypadkiem też zwana bywa „czarnym złotem”. Całkowicie uzależnione od jej posiadania są tak ważne gałęzie przemysłu, jak chemiczny, energetyczny, budowy maszyn, transport, rolnictwo i wiele innych, faktycznie – całe życie gospodarcze. Jej złoża są ruchome, przetaczające się pod ziemią razem z gazem ziemnym raz w jednym, to znów w innych kierunkach, są przedmiotem chciwego zainteresowania zarówno ze strony supermocarstw, jak i państw pomniejszych. Od lat trwają i wciąż się wzmagają krwawe konflikty zbrojne o zawłaszczanie pokładami tego surowca maskowane perfidnym gadaniem o „demokracji” i „prawach człowieka”.
Nie jest to jednak nic nowego. Dzieje bowiem wykorzystywania ropy naftowej sięgają swym początkiem szóstego tysiąclecia przed nową erą, kiedy to zaczęto jej używać zarówno jako zewnętrznego, jak i wewnętrznego środka leczniczego. Starożytni Sumerowie potrafili wytwarzać z ropy asfalt, z którego wyrabiano talerze, dzbany, ozdoby, rzeźby, rozmaite materiały budowlane i hydroizolacyjne. W Babilonii znano kilka odmian asfaltu, które wykorzystywano w trakcie wznoszenia pałaców królewskich, murów twierdz, łuków tryumfalnych, domostw, świątyń. W Chinach w tymże czasie wydobywaną z dużych głębokości ropę naftową używano także w celach ogrzewania mieszkań i ich oświetlania. W Starożytnym Egipcie przed pięcioma tysiącami lat obok wielu innych zastosowań służyła ropa po destylacji jako główny środek do balsamowania zwłok. W Cesarstwie Rzymskim potrafiono produkować z ropy benzynę, gudron, mazut, kerosynę, używając je w celach opałowych, oświetleniowych, medycznych, dezynfekujących i in.
W średniowieczu europejskim i azjatyckim materiałów ropopochodnych używano również w celach militarnych. Rzeczpospolita Obojga Narodów należała pod tym względem do krajów przodujących, posiadała bowiem poważne pokłady tego surowca. Kipiączką, olejem skalnym, dziegciem ziemnym nazywał lud w Małopolsce ropę naftową, która nierzadko ukazywała się w głębszych wykopach pod studnie czy pod fundamenty świątyń i pałaców. W XVI wieku Krosno otrzymało przywilej królewski, na mocy którego miasto uzyskało prawo do oświetlania ulic i gmachów olejem lnianym zmieszanym z olejem skalnym, oraz prawo do wyrabiania z ropy smarów i środków do garbowania skór. Stosowano też wówczas ropę do nacierania miejsc bolących przy reumatyzmie, odmrożeniach, trudno gojących się ranach, przedwczesnym wypadaniu włosów. Stefan Falomierz pisał w 1534 roku w dziele „O ziołach i mocy z nich”: „Petroleum  [dosłownie: „olej kamienny”]  jest oley, który idzie z kamienia. Jest subtelny (a zwłaszcza biały), ma moc trawiącą, rozpuszczającą. Petroleum dobre jest, kiedy kogo z przyczyny zimney w uszu boli, y na bielmo na oczu. Też pomaga naprzeciw dychawicy y na kaszel zastarzały. Ma być wypity z ciepłą wodą, ale go ma być niewiele”…
W XIX wieku zasłynął szeroko drugi nasz rodak, aptekarz z zawodu, wynalazca (na początku 1853 roku) lampy naftowej   Ignacy Łada – Łukasiewicz, który też został organizatorem pierwszej na świecie spółki wydobywającej ropę naftową (Krajowego Towarzystwa Naftowego) i założycielem pierwszej kopalni naftowej w Europie w Bóbrce (od 1854). W tymże roku pan Ignacy uruchomił destylarnię ropy w Ułaszowiczach koło Jasła i drugą w Polance. Produkowano tu tzw. „biały olej solarowy” oraz oleje smarowe, których produkcję np. w USA rozpoczęto dopiero w 1871 roku. Z inicjatywy Łukasiewicza powstało pierwsze polskie pismo naftowe „Górnik”, jak też pierwsze na świecie szkolnictwo naftowe, kształcące wiertaczy, inżynierów, wykwalifikowanych robotników w tej dziedzinie itp. Niebawem powstało w Galicji kilkaset spółek zajmujących się wydobyciem i przetwarzaniem   tego surowca. Ponad trzecia część ludności tej prowincji pracowała wówczas w tej branży. W roku 1909 tylko Stany Zjednoczone nieco wyprzedzały Galicję pod względem rozwoju przemysłu naftowego; wydobywano tu bowiem ponad dwa miliony ton surowca rocznie, który był przerabiany w kilkudziesięciu rafineriach. Polacy stali się też pionierami tej gałęzi przemysłu w Cesarstwie Rosyjskim, Ameryce Łacińskiej, niektórych krajach Europy Zachodniej.
Jednym z wybitnych kontynuatorów dzieła Łukasiewicza był Jan Potocki (1879 – 1932), niewidomy inżynier, autor szeregu imponujących zrealizowanych projektów wydobycia ropy naftowej na terenie Azerbejdżanu, znakomity teoretyk i praktyk nafciarstwa.
                                                       ***
Na czele najsłynniejszych nafciarzy polskich stoi jednak  Witold Zglenicki, autor szeregu  fundamentalnych wynalazków w dziedzinie przemysłu  petrochemicznego, m.in. pierwszej na świecie technologii wydobywania ropy naftowej z dna mórz i oceanów. Bywa on niekiedy nazywany „polskim Noblem”, choć nie dokonał – w przeciwieństwie do Szweda – żadnego szatańskiego wynalazku w rodzaju dynamitu, niosącego śmierć i zagładę milionom ludzi. Porównania, nawet robione w dobrej wierze, mogą być wielce ryzykowne. Choć przecież i w nich tkwi jakieś tam racjonalne ziarno…
Witold Zglenicki urodził się 6 stycznia 1850 roku we wsi Wargowa Stara na Mazowszu w rodzinie szlacheckiej, pieczętującej się godłem Wilcze Kosy czyli Prus Drugi. Jego matką była Weronika z domu Załusków. Rodzice byli właścicielami dóbr ziemskich o obszarze około 170 hektarów, dbali o pielęgnowanie tradycji rodzinnych, stanowych i patriotycznych.  Profesor A Chodubski odnotowuje: „Dzieciństwo i młodość Witolda Zglenickiego przypadły na okres wielkich przemian. Był świadkiem powstania styczniowego; doświadczał odwetu za nie; obserwował dokonujące się przewartościowania postaw politycznych i społecznych: walkę pozytywistów z romantykami. W aspekcie życia gospodarczo – społecznego był świadkiem tworzenia się w królestwie polskim i Cesarstwie Rosyjskim zrębów stosunków kapitalistycznych. Poza pięknem epoki, przemożny wpływ na kształtowanie się jego osobowości wywierały: najbliższa rodzina, hołdująca zasadzie uczciwej i rzetelnej pracy, oraz środowiska uczelni, których credo wyrażało się w lansowaniu założenia, że przyszłość świata leży w wytrwałej pracy, w rozwoju rolnictwa, przemysłu, handlu, oświaty, odkryciach i wynalazkach”.
W 1886 roku Witold Zglenicki uzyskał świadectwo dojrzałości po ukończeniu słynnej  „Małachowianki” w Płocku, prastarym grodzie, związanym z losami szeregu wybitnych Polaków, spoczywających wiecznym snem w podziemiach sędziwej katedry. Po tym młody człowiek zapisał się na Wydział Matematyczno – Przyrodniczy Szkoły Głównej w Warszawie. Była to, jak wiadomo, uczelnia o znakomitej renomie, którą ukończyło wielu zasłużonych później działaczy kultury i nauki, m.in. Jan Niecisław Baudouin de Courtenay, Aleksander Świętochowski, Henryk Sienkiewicz. Po zamknięciu tej uczelni w 1869 roku Zglenicki kontynuował studia na nowo utworzonym Uniwersytecie Warszawskim, szkole z rosyjskim językiem wykładowym. Wzrastał, mimo tej ostatniej okoliczności, w atmosferze romantycznych uniesień niepodległościowych, wiążących się z tendencjami pozytywistycznej „pracy organicznej”. Może na tym właśnie polegało wówczas wielkie zadanie polskiej pedagogii narodowej, aby najszlachetniejsze uniesienia duszy ludzkiej skierować na samorealizację w normalnym, systematycznym, twórczym, pracowniczym wysiłku codziennej wytwórczości: kulturowej, przemysłowej, rolniczej, duchowej i in.
Uzyskany dyplom warszawskiej uczelni jeszcze nie gwarantował ani zatrudnienia, ani godziwej egzystencji. Toteż dzięki pomocy finansowej starszego brata Bolesława, mającego solidne gospodarstwo rolne nad Narwią, podjął Witold Zglenicki studia uzupełniające w Cesarskim Instytucie Inżynierów Górnictwa w Petersburgu, by zdobyć prestiżowy dyplom geologa. Spośród kolegów wyróżniał się ten  Polak bardzo gruntowną wiedzą w zakresie matematyki i nauk przyrodniczych, nieco starszym wiekiem oraz skłonnością do samotnego ślęczenia nad uczonymi księgami i dążeniem do maksymalnie racjonalnego wykorzystania każdej chwili w celu doskonalenia się umysłowego i etycznego. Jak trafnie to ongiś wywodził Jean de la Bruyere: „Każda godzina jest sama w sobie i wobec nas – jedyna. Gdy raz upłynie, już przeminęła bezpowrotnie i miliony wieków jej nie wrócą. Dnie, miesiące, lata zapadają i giną na zawsze w czeluści czasów. Sam czas się wreszcie nie ostoi: czyż nie jest   w niezmierzonych otchłaniach wieczności punkcikiem, który zostanie zmazan bez śladu? Owóż istnieją nietrwałe i znikome, wraz z czasem zmieniające się okoliczności, które nazywamy modą, wywyższeniem, pomyślnością, bogactwem, potęgą, władzą, swobodą, rozkoszą, uciechą, zbytkiem. Czymże to będą te mody, gdy sam czas nawet, któremu towarzyszą, przestanie istnieć? Cnota jedynie, choć tak niemodna, przetrwa dłużej niż czas”…Przetrwają też jej owoce: wytwory rozumu, dzielności i pracy ludzkiej.
Młody Zglenicki zdawał sobie sprawę z tych prawd i starł się żyć zgodnie z zasadami sumienia i rozumu, nie zwracając uwagi na drobiazgi i drzazgi codziennego banalnego bytowania. Całą uwagę skupiał na nabywaniu wiedzy i mądrości, toteż przewyższył niebawem pod tym względem nawet swe elitarne środowisko.  W ostatnich latach studiów zaprzyjaźnił się z wybitnym chemikiem Dymitrem Mendelejewem, który, dostrzegając wysokie uzdolnienia, pracowitość, nieposzlakowaną uczciwość  i obowiązkowość Polaka,  zaproponował mu podjęci e pracy w swym, cieszącym się światową sławą, Laboratorium Chemicznym. Jednak z nieznanych względów do tego nie doszło. Lecz echa tej przyjaźni i pamięć o tej propozycji pozostały. Chodzi o to, że Dymitr Mendelejew wielokrotnie wręcz molestował rząd rosyjski pismami zawierającymi apele o rozpoczęcie wreszcie systematycznego zagospodarowania Kaukazu i jego nieprzebranych bogactw naturalnych, rabowanych wówczas przez monopole zachodnie, które uzyskały za łapówki koncesje na gospodarczą grabież tego regionu. Wydaje się, że ten temat był nieraz podnoszony także w rozmowach Mendelejewa ze Zglenickim. Widocznie polak wziął do serca tę sprawę, a los chciał, by został później jej realizatorem. Z drugiej wszelako strony Andrzej Chodurski wskazuje: „W przekonaniu, że powinien zająć się nafciarstwem utwierdziło go również polskie środowisko studenckie Instytutu Górniczego. Opinię tę podzielał jego najserdeczniejszy kolega Zygmunt Wojsław. Zglenicki przyjaźnił się z Wojsławem od pierwszego roku studiów w Szkole Głównej Warszawskiej. Obydwaj ukończyli tę samą sekcję przyrodniczą. Razem rozpoczęli też dalsze studia w Petersburgu. Za tym, by Witold Zglenicki rozpoczął pracę w nafciarstwie Królestwa Polskiego, przemawiała też okoliczność, że wielu wychowanków uczelni, którą ukończył, pracowało tam na naczelnych stanowiskach górniczych. Mógł więc liczyć na większe zrozumienie w realizacji poszukiwawczo – odkrywczych dążeń. Tak np. naczelnikiem rządowych zakładów górniczych w królestwie był Wincenty Choroszewski (1845 – 1901). Instytut ukończył w roku 1866. Był pierwszym Polakiem absolwentem Instytutu Górniczego w Petersburgu. Naczelnikiem Warszawskiego Okręgu Górniczego był Aleksander Wyrzykowski, który ukończył Instytut w 1870 roku.
W roku 1875 Witold Zglenicki został 891 absolwentem Instytutu Górniczego w Petersburgu. Studia ukończył z I lokatą. Uzyskał tytuł inżyniera górnika oraz prawo ubiegania się o tytuł sekretarza kolegialnego. Miał wtedy 25 lat. Służby wojskowej odbywać nie musiał. Wszyscy absolwenci Instytutu Górniczego byli zwolnieni od tego obowiązku”. Natychmiast po studiach nowo upieczony pan inżynier rozpoczął pracę zawodową; został mianowicie skierowany do zakładów przemysłowych, znajdujących się w tzw. Okręgu Wschodnim Królestwa Polskiego. Początkowo był związany z Suchedniowem, ośrodkiem administracyjnym tegoż okręgu, a następnie, od roku 1876, objął kierownictwo zakładów hutniczych w Mroczkach nad Kamienną. Działał tu do roku 1884, kiedy to padł ofiarą intryg i plotek, których przecież nigdy nie brak wśród moralnego pospólstwa, i został zwolniony z zajmowanej dotąd posady. W Polsce nie lubi się ludzi wybitnych, byle hołota żywi tu do nich zawiść, złość i niepohamowaną chęć szkodzenia.
„Trzeba postępować jak inni” – oto wątpliwa zasada oznaczajaca prawie zawsze tyle co „trzeba postępować źle”. Przynajmniej nie powinno się jej rozciagać poza te rzeczy zgoła zewnętrzne, bez znaczenia, którymi rządzi obyczaj, moda lub przyzwyczajenie” (La Bruyere, Charaktery). Ale szkopuł polega na tym, że ludzie znakomici, tacy jak Witold Zglenicki, w ogóle nie zważają  na to, co czyni ogół, i właśnie przez to mu się narażają, stając się nieuchronnie ofiarami niecnych knowań i intryg. „Trzeba mieć sporo rozumu, by umieć być intrygantem. Można jednak mieć go tyle, że się stanie ponad intrygantami, nie wdając się jednocześnie samemu w intrygi. Wówczas inną drogą się zmierza do wielkich dostatków lub sławy” – powiada Jean de La Bruyere. Lecz jest to droga niełatwa i wciąż zagrożona zawiścią i nienawiścia ludzi pospolitych, od których ani uciec, ani ukryć się nie da – tak mściwa bywa ludzka małość w stosunku do tych, którzy nie są „jak wszyscy”…
Na razie młody inżynier zajął się więc prowadzeniem na własną rękęposzukiwańzłóż ropy naftowej w Zagłębiu Staropolskim, a wyniki badań publikował w specjalistycznych pismach rosyjskich.
Praca naukowo – badawcza stanowiła w tym okresie dla niego cos w rodzaju ucieczki i wytchnienia po wyjątkowo niemiłych doświadczeniach z kolegami, którym nie przypadł do gustu ani wysoki poziom jego wiedzy, ani entuzjazm, ani pracowitość, ani przyzwoitość moralna. „Załatwili” więc go („zasadzając się na sprawiedliwego”) niszcząc oszczerczymi donosami kierowanymi do Petersburga, a zawierającymi pomówienia, jakoby pan Witold kradł materiały należące do Zakładu Hutniczego w Mroczkowie, następnie je spieniężał, a zgromadzone w tak niecny sposób sumy składał na swe konto bankowe. A jedyny  „dowód”   na to, że Zglenicki  rzekomo był złodziejem stanowiła okoliczność, iż posiadał, skądinąd bardzo skromne, konto prywatne w banku, w przeciwieństwie do kolegów, którzy szybko wydawali swój zarobek na hulanki, pijatyki, karty, kobiety  lekkich obyczajów. Poważny i odpowiedzialny człowiek był w oczach tej zawistnej, głupiej, lecz jakże „ambicjonalnej”, hołoty moralnej nie tylko „dziwakiem”, lecz ostrym cierniem boleśnie raniącym oczy posiadaczom barbarzyńskich dusz. Postanowili więc go wygryźć i zniszczyć, zarzucając centralę petersburską stekiem nikczemnych donosów. Aż w końcu władze rosyjskie poczuły się zmuszone zawiesić Zglenickiego w czynnościach zawodowych, a po roku zwolnić, by nie jątrzyć kłębka syczących żmij w ludzkiej postaci.
Czyli że i w tym przypadku, jak w bardzo wielu innych, wybitny Polak padł ofiarą szykan ze strony karzełków zasklepionych we własnym małym światku, nic nie wartych i dlatego bardzo agresywnych, nadętych, niegodziwych. „Ci, którzy nie znając nas z bliska, maja o nas złe mniemanie – nie krzywdzą nas zgoła, gdyż walczą nie z nami, lecz z własnymi przywidzeniami… Zasada Kartezjusza, żądająca, by nie wydawano sądu o najdrobniejszej prawdzie, zanim się jej jasno i wyraźnie nie pozna, jest dość piękna i sprawiedliwa, by mieć za obowiązek swój rozciągnąć ją i na sądy, które wygłaszamy o osobach” (La Bruyere, Charaktery). Nie odejmując wartości tym słowom, wypada jednak uznać, że potrzeba na to niemałej kultury umysłowej i etycznej, by się nimi kierować w praktyce. Chyba tylko rzadkie, wyborowe jednostki potrafią się zdobyć na bezstronność i sprawiedliwość  w sądach o innych ludziach…
Witold Zglenicki był, oczywiście, wstrząśnięty moralnym okrucieństwem i niegodziwością  rodaków, a cała ta heca wiele kosztowała go nerwów i niepotrzebnych zmartwień. Aż mu w ogóle życie z tego powodu zbrzydło i zarabiał na utrzymanie prowadząc prywatne laboratorium oraz publikując wyniki swych badań naukowych za skromne honoraria. Z życia publicznego zupełnie się wycofał. Lecz nadal był raz po raz podgryzany przez agresywne miernoty prasowe i urzędowe. Wciąż też nie mógł znaleźć zatrudnienia.
                                                             ***
Melchior Wańkowicz pisał: „Nie ma drobnej wady w życiu społecznym. Każda drobna a powszechna wada sublimuje się w styl życia, wypiętrza w narost, pod którym żyć trudno. Jeśli się mieszka koło ogromnie ugrzecznionych przy przechodzeniu przez drzwi Polaków, którzy, kiedy człowiek samotny zachoruje, nie maja zwykłego ludzkiego poczucia, żeby mu pomóc – to się uważa za drobną indywidualną wadę. Ale nie należy zapominać, że ci ugrzecznieni a nieuczynni Polacy, przeniesieni na urząd, tę drobną indywidualną wadę za sobą powleką jako prawidło życia… Ilem razy musiał odwiedzić jakiegoś naszego przedstawiciela dyplomatycznego, niemal z reguły poczynał się cyrk według tych samych wzorów: telefonowanie bez potrzeby w mojej obecności do najbardziej wysoko postawionych cudzoziemców, używanie wszelakich języków, podnoszenie nogi pod nos, żeby pokazać niesłychane w deseniu angielskie skarpetki, (…) wysoce inteligentne rozważania o lakach japońskich, pieskach chińskich i czort wie o jakim jeszcze brekekekście snobistycznym. A kiedy było nie dać się odstraszyć tymi fumami, to wspanialec wypuszczał szybko powietrze, kapiał i mówił głosem żałosnym: - „Proszę pana, cóż my możemy poradzić, w gruncie rzeczy tacy słabi jesteśmy”… Utarł się szablon, styl swoisty, szkoła zakorzeniona – tak urzędować, aby nie napiętrzało się zbyt wiele pracy. Personal na placówkach był „zwarty, silny, gotowy”, aby walczyć z precedensem. Aby, broń Boże, żadnemu rodakowi nie pomóc, bo narośnie precedens i inni zechcą tego samego (…).
Z tego urzędowania zwłaszcza galicyjscy półszlachcice, mający większy dostęp do urzędów, robili misterium wtajemniczonych. To, co było proste, należało niezmiernie skomplikować, bo przecież jedynie na tym mogło się wyżyć poczucie wielkości nic poza tym nie umiejącego robić człowieka… Chłop dochrapujący się stanowiska za okienkiem małpował ten styl, bo biurokratyzm był jedyną formą życiową wyżycia się jako człowieka uprzywilejowanego. Stąd ta niezrozumiała dla normalnego człowieka „przyjdź pan jutro” w naszych urzędach. Czemu jutro? Czy jutro najjaśniej oświecony pan dygnitarz będzie mniej zajęty? Nie, nic podobnego… Bo tak każe system robienia gościa na miękko, wyżywania się w swej władzy. Zaraz załatwić? Nie ma tak dobrze… Każdy by tak chciał”…
Wyniosłość tępego urzędnika, samoponiżanie się i fałszywa słodycz petenta; nikczemne płaszczenie się z chama panów przed zwierzchnikiem, a deptanie podwładnych i petentów; prymitywne i płytkie pojmowanie kultury nie jako autentycznej czynnej życzliwości, lecz jako cieniutkiego pozorowanego ugrzecznienia, spod  którego raz po raz wyziera zadzierzysty cham i burak, całowanie rączek jakimże burakowatym „damom” i „eleganckie” nadskakiwanie przed drzwiami – z jednej strony, a z drugiej – żenujące plotkarstwo i nielojalność, gdy człek tylko się odwróci, lub, co nie daj Boże, podwinie mu się noga. Potworne, nigdzie w takim natężeniu nie występujące niedołęstwo połączone z głupiuteńkim dekownictwem, z nadętą  miłością  własną  półgłówków na wszystkich szczeblach drabiny społecznej, „brak szacunku do cudzej pracy i chamstwo tak przerażające, że aż zimno w kościach się robi” (Melchior Wańkowicz) – czyniły i czynią  z Polski kraj, w którym normalny, nie upośledzony umysłowo i zdrowy pod względem moralnym człowiek nie mógł i nie może wytrzymać, a Polakom wśród wszystkich ich sąsiadów wyrobiły paszport ludzi dwulicowych, nieużytych, głupich, złośliwych, przewrotnych, podłych, leniwych, nieporadnych, słabych, tchórzliwych i zdradzieckich, których należy unikać jak jakiejś  zarazy i morowego powietrza. W oczach Niemców staliśmy się „Untermenschen” (podludźmi), w oczach Litwinów „pusżmones” (półludźmi), a w oczach Ukraińców nawet „psami” itd… Każdemu zdarzy się popełnić w życiu świństwo, ale tylko Polak bywa z tego dumny i cieszy się w głębi serca ze swego świństwa,  widząc w nim powód do dumy oraz  dowód na swą niepospolitą inteligencję… Właśnie to najbardziej zaskakuje w usposobieniu polskim, że będąc takimi, jakimi jesteśmy, mamy tak dobre mniemanie o sobie, dziwimy się, że np. „Litwini nas nie lubią”, a nawet  nadymamy się i z poczuciem – zaiste żałosnej - wyższości usiłujemy spoglądać na niektórych naszych sąsiadów.
Według Melchiora Wańkowicza na polski „kundlizm”, polską małość i karłowatość składają się: korupcja w tej czy innej postaci, pokrętność, złodziejaszkowatość, zakłamanie, kult niekompetencji, klikowość i intryganctwo, bezinteresowna zawiść, rozumienie kariery jako gromadzenia grosza i przywilejów (a nie dokonań), wzajemna nieżyczliwość, merkantylna niegodziwość, brak kwalifikacji i kompetencji we wszystkim. „To manierowanie się – zauważa znakomity pisarz – oddolnej kultury polskiej w spaczonej, wytchłej i zdefigurowanej przez wieki spekulacji, nieróbstwa i przywileju kulturze powoduje bardzo głębokie, wprost tragiczne, rysy w cechach naszej pracy, naszego rządzenia i naszego myślenia. Powstał z tego nieznośny styl życia, to, co bym nazwał „kundlizmem”. Ten kundlizm stworzył zawiść człowieka do człowieka, brak szacunku do pracy, fumy, i ten kundlizm stworzył zły styl myślenia i zły styl pracy”…
Wszystkie te cechy, budzące w ludziach cywilizowanych obrzydzenie, wynikają, być może, z faktu biologicznej degeneracji polskiej populacji, jej coraz to dalej postępującego słabnięcia, z zanikania energii życiowej, wyrodnienia na poziomie witalnym i fizjologicznym. Procesy degeneratywne powodują upadek fizyczny i umysłowy ludności; stąd w Polsce od kilku już wieków obserwuje się nasilanie   pijaństwa i nikotynomanii wśród kobiet, które rodzą chmary dzieci z upośledzonym umysłem, wzrokiem, systemem nerwowym, kostnym i mięśniowym; stąd nigdzie poza Polską nie spotykana „organiczna głupota” i tępy brak wyobraźni i kultury, pchający tych ludzi do nieustannego plwania na siebie nawzajem, do wściekłego rzucania się sobie do gardła, podczas gdy zdrowy rozsądek nakazywałby wzajemną pomoc, współpracę dla wspólnego dobra i solidarność. M. Wańkowicz miał rację, gdy ze smutkiem stwierdzał, iż na zarazki głupoty jeszcze nie wymyślono ani siatki ochronnej, ani lekarstwa. „Z malarią nauczono się walczyć, z głupotą – nie”.   Przez trzy ostatnie stulecia była ta druga niekoronowaną królową Polski, kraju, w którym rodzi się wielu wybitnych, a nawet genialnych ludzi, lecz w którym żaden z nich nie ma szansy na samorealizację.
Jeden z podróżników niemieckich, który w XVIII wieku przybył do Polski z najserdeczniejszymi o niej wyobrażeniami, po przebyciu tego kraju wrócił do swej ojczyzny z przeświadczeniem, że spotkał tu tylko „Menschen von knechtischer, gemeiner, namentlich ungetreuer und hinterlistiger Gesinnung”. Został boleśnie rozczarowany i głęboko dotknięty widokiem ludzkiej nikczemności.  Oczywiście, żaden wybitny człowiek nie miał szans na przetrwanie w takim otoczeniu, nie mówiąc o realizacji swego potencjału. Toteż uchodzili znakomici Polacy tłumnie do Niemiec, Francji, Rosji, byle gdzie, byle jak najdalej od swej ojczyzny. A niektórzy z nich nabierali do swego narodu nawet zajadłej nienawiści. Zresztą Seweryn Boecjusz z Aten (ok. 480 – 525) w swoim czasie zauważył: „Gdy niektórzy widzą, że od najgorszych doznają krzywdy, pałając nienawiścią do swych krzywdzicieli wracają do owoców cnoty i starają się być niepodobni do tych, kogo nienawidzą”. Nie mogą zaś  znieść samego widoku otaczającego ich draństwa, zmieniają nieraz nawet miejsce pobytu. Co też uczynił po kilku latach wahań Witold Zglenicki. Nie powinno się przecież rezygnować z życia i wysiłku twórczego ze względu na to, że się widzi wokół siebie kotłujący się motłoch.
Czas mijał, trzeba było coś ze swym życiem począć i inżynier Zglenicki w roku 1890 podejmuje decyzję o podjęciu pracy w probierstwie, początkowo w łotewskiej Rydze, a potem, od 1892, w azerbejdżańskim baku na stanowisku kierownika probierni. Wypada zresztą na marginesie dodać, że w 1890 roku pan inżynier został na drodze sądowej oficjalnie i definitywnie oczyszczony ze wszystkich stawianych mu przez donosicieli zarzutów i na mocy decyzji Cesarskiego Ministerium Skarbu Państwowego zostało mu przywrócone prawo do ponownego zatrudnienia w służbie państwowej.
Do dalekiego Baku trafił Polak trochę „za karę”, ponieważ przedtem odmówił objęcia, dobrze skądinąd płatnej, posady w Zagłębiu Donieckim. Wydaje się wszelako, że gdyby nie chciał, to by do baku nie pojechał, ale widocznie rozmowy ongisiejsze z Mendelejewem nie minęły bez śladu…
Od pierwszego dnia pracy w Baku wykazał się Polak jako pod każdym względem znakomity, kompetentny, absolutnie uczciwy pracownik i fachman – cechy w Rosji wysoko cenione. Rodaków dookoła było niewielu, wydawało się więc, że można rozkręcać się na całego i pracować „pełną parą”, nie obawiając się zawistnych intryg i niegodziwych „podejść”…
                                                              ***
Zanim przypomnimy o szczegółach pobytu naszego rodaka w Azerbejdżanie, streśćmy w kilku zdaniach  dzieje przemysłu naftowego w tym kaukaskim kraju. Otóż sama nazwa „Azerbejdżan” znaczy Kraina Ognia. Jeden z najsłynniejszych wędrowców europejskich Marco Polo, przemierzając Azję Jedwabnym Szlakiem pisał o dziwnej, oleistej cieczy wydobywającej się z piaszczystego półwyspu Apszeron. Arabscy kupcy karawanami rozwozili to smarowidło do kół w beczkach po całej Azji i połowie Afryki. Do pobliskiej Persji wożono ropę łodziami.
W 1872 roku Cesarstwo Rosyjskie wygrało ostatecznie wojnę z Persami o chanaty azerskie i ogłosiło, iż obce firmy mogą także ubiegać się o koncesje na wydobycie ropy. Długoterminowe dzierżawy i daleko idące ulgi podatkowe przyciągnęły niebawem do Baku wielu zagranicznych i rosyjskich magnatów przemysłowych, którzy inwestowali tu olbrzymie pieniądze, a wyciągali jeszcze większe.  W 1873 roku pracowało w tym regionie 80 zakładów, produkujących 16 tysięcy ton nafty rocznie. W tymże roku miał w Baku miejsce pierwszy wytrysk samoczynnego szybu. Dwa lata później wydobyto już tu 83 tysiące ton ropy, a po kolejnych ośmiu latach – dziesięć milionów ton, czyli połowę całej wydobywanej na świecie ropy. Region Baku zdystansował amerykańskie stany Pensylwania i Teksas, a Baku stało się jednym z wielkich centrów finansowych globu i niekwestionowaną stolicą naftową świata. O ile w 1864 roku mieszkało w nim 14 tysięcy ludzi, to w 1900 – ponad 200 tysięcy. Założyli tu swe siedziby wszędobylscy Rotszyldowie z Francji i Noblowie ze Szwecji; pierwsi z nich połączyli koleją kaspijskie Baku z czarnomorskim portem Batumi i zaczęli wywozić azerbejdżańską ropę na rynki światowe; drudzy wznieśli pierwszą rafinerię, ułożyli ropociąg i zbudowali flotę parostatków, którymi na wodnych szlakach transportowali ropę do całej Rosji i Europy. Kosztem bogactw naturalnych Azerbejdżanu i niewolniczego wyzysku ludności tego kraju zbijali ogromne majątki kapitaliści żydowscy, rosyjscy, ormiańscy i inni.
                                                            ***

Wracając do Witolda Zglenickiego musimy przyznać, że probierstwo wymagało wielkiego nakładu czasu, energii  umysłowej i fizycznej. A jednak w chwilach wolnych od zajęć zawodowych, w niedziele, święta, podczas urlopów inżynier studiuje literaturę geograficzną o Kaukazie, bada i koryguje mapy podróżnicze, czyni notatki o geognozji tych terenów. Już wówczas informacja stawała się najdroższym „towarem” na świecie. Wypada podkreślić, że Zglenicki we współpracy z wynajętymi przez się osobami dokładnie rozpoznał występowanie złóż ropy naftowej nad Morzem Kaspijskim, przede wszystkim na półwyspie Apszeron. To nie w ostatniej kolejności dzięki jego badaniom miasto stołeczne Azerów stawało się w tym czasie jednym z najważniejszych ośrodków wydobycia i sprzedaży ropy na świecie. Naturalne bogactwa olbrzymiego, lecz pod względem gospodarczym mocno nieporadnego Imperium przyciągnęły do niego kapitał międzynarodowy, który tu szukał okazji do powiększenia siebie samego. Przodowały w tym procederze nie tylko wspomniani powyżej Rothschildowie, ale i Wawelbergowie, Rockefellerowie, Lehmanowie etc. Przyjeżdżali tu przedsiębiorcy z całego świata, z Niemiec, Wielkiej Brytanii, USA, Francji, Belgii, Austrii; a zwracali się na progu do Zglenickiego, on bowiem dzierżył w swym ręku  obszerne, a dokładne, informacje, dotyczące rozmieszczenia złóż nie tylko ropy, ale i miedzi, ołowiu, srebra, magnezu, żelaza, innych bogactw naturalnych.

           Jednak pan inżynier chował w zanadrzu także własne plany. W roku 1896 złożył do Bakińskiego Departamentu Górnictwa prośbę o zezwolenie na wiercenie szybów naftowych na dnie Zatoki Bibi – Ejbat Morza Kaspijskiego, załączając do tego pisma projekt techniczny wieży wiertniczej, umożliwiającej wiercenie otworów i następnie eksploatację złóż podwodnych. Odpowiedź urzędu była wszelako negatywna i Zglenicki poczuł się zmuszony do wystąpienia z odwołaniem do władz zwierzchnich w Petersburgu, a pismo stamtąd zawierało m.in. sformułowanie: „Tereny objęte przez morze mogą być udostępniane osobom prywatnym tylko przez nadanie im specjalnego przywileju”.     Polak jednak praktycznie rzecz biorąc nie miał szans na uzyskanie takowego przywileju, ponieważ nie należał ani do „osób zaufanych” reżimu, ani nie posiadał wystarczająco dużo pieniędzy na opłatę skarbową oraz na łapówki dla carskich decydentów. Jednak uparty inżynier nie dawał za wygraną i w 1898 roku zwrócił się do Komisji Technicznej Kaukaskiego Zagłębia Górniczego, która postanowiła, że złoża ropy naftowej znajdujące się pod dnem morza można będzie eksploatować po utworzeniu w tym miejscu sztucznego lądu przez zasypanie zatoki. A to z kolei byłoby przedsięwzięciem tyle drogim, co bezsensownym. Przyszło więc nadal toczyć walkę z nonsensami biurokracji, a Zglenicki przeniósł ją na płaszczyznę publiczną. Opublikował mianowicie w czasopiśmie „Problemy Nafty” wyniki swoich badań pt. „O miejscach na Półwyspie Apszerońskim i pobliskich terenach, na których należałoby przydzielić działki pod wydobywanie ropy naftowej”, wskazując na 165 konkretnych terenów. W tymże czasie (1896) Zglenicki opublikował w periodyku rosyjskojęzycznym „Nieftianoje Dieło” pierwszy na świecie projekt techniczny eksploatacji złóż ropy z dna morza. Stwierdził też, iż najbogatsze zapasy ropy na Kaukazie znajdują się właśnie na terenach nadkaspijskich i pod dnem tego morza. Zaproponował wiercenie szybów bezpośrednio w dnie zbiorników wodnych.
            Pionierski pomysł – jak to z reguły bywa – spowodował burzliwą dyskusję, sprzeciwy, protesty, polemiki. Rozpętano złośliwą kampanię prasową, ośmieszającą w sposób wyjątkowo agresywny zarówno osobę Zglenickiego, jak i jego „utopijny” projekt. Ponieważ zaś wybitny inżynier po wielu gorzkich doświadczeniach z ludźmi prowadził nieco samotniczy tryb życia, ogłoszono go za odludka, dziwaka i pomyleńca. W tym przypadku chodziło jednak i o to, że stawka tych rozgrywek była bardzo wysoka. Szło o grube miliony i miliardy dolarów. A przecież, jak zauważał filozof: „Ludzie tak niełatwo porozumiewają się w interesach, są tak nieużyci, gdi idzie o najdrobniejszy zysk, są tak nastroszeni trudnościami, tak żądni sami są oszukać innych, choć nie chcą być oszukanymi, a tak nisko ceniąc cudzą własność, tak wysoko się noszą ze swoją, że nie wiadomo  właściwie, jakim cudem dają się zawierać małżeństwa, umowy, nabytki, pokój, zawieszenie broni, przymierza i sojusze” (Jean de La Bruyere). 
                                                                    ***
           W 1900 roku oficjalnie uznano projekty   Zglenickiego za „nierealne”. Inna rzecz, że po kilkudziesięciu latach, a mówiąc dokładnie od roku 1923, wszystkie nowatorskie idee Polaka, dotyczące np. aparatów do wydobycia ropy z dna mórz, zbiornikowców (tankowców) do jej transportowania itp., stały się realne, ponieważ postęp  technologiczny w całej rozciągłości potwierdził ich zasadność. Dziś Witold Zglenicki zarówno w Polsce, Azerbejdżanie, Rosji, jak i na całym świecie uznawany jest za „ojca” nowoczesnych technologii wydobycia ropy naftowej z dna mórz.
             Bardzo znaczne są zasługi naszego rodaka także w zakresie doskonalenia urządzeń rafineryjnych; był on bowiem konstruktorem aparatu służącego do pomiaru odchyleń i krzywizn szybów naftowych, jak i metod ich prostowania (1893). Zważywszy, że krzywizny są często przyczyną pożarów wybuchających podczas wierceń, wynalazek ten miał i ma nadal dla przemysłu naftowego znaczenie fundamentalne.
         Władze Cesarstwa Rosyjskiego – trzeba to ku ich zaszczytowi przyznać – doceniły geniusz i zasługi Polaka, systematycznie go awansowały w hierarchii stopni górniczych, tak iż w roku 1901 miał on już rangę radcy kolegialnego, co odpowiadało stopniowi pułkownika w dziedzinie wojskowości. Nieraz też był znakomity inżynier wyróżniany wysokimi premiami pieniężnymi, ponieważ był autorem kilkudziesięciu opatentowanych wynalazków i konstrukcji technicznych. Szach Iranu natomiast, w uznaniu niezwykłych osiągnięć polskiego inżyniera, nadał mu najwyższe wyróżnienie perskie: złoty Order Lwa i Słońca.
          Jak zaznaczyliśmy, był W. Zglenicki człowiekiem niezwykle pracowitym i konsekwentnym w dążeniu do wytyczonego celu. Nie będąc początkowo w stanie zrealizować swych wizji technologicznych, stopniowo skupował za zaoszczędzone pieniądze działki roponośne w regionie miasta Baku. Największa z nich była położona koło wsi Surachany. Aby znaleźć wspólników do eksploatacji tych złóż (wymagała ona na starcie wysokich nakładów finansowych), Zglenicki udawał się kilkakrotnie do Wielkiej Brytanii i Francji w celu nawiązania kontaktów z tamtejszą finansjerą. Nie bardzo mu się jednak w tym zamiarze wiodło, gdyż rekiny grabieżczego kapitalizmu chciały tylko działki od Zglenickiego odkupić, nie zaś dzielić się z nim potencjalnie bajecznymi profitami. 
          Długie lata nadmiernego wysiłku i liczne rozczarowania losowe nie mogły nie pociągnąć  szkodliwych konsekwencji dla stanu  zdrowia tego tytana pracy. Przez  kilka lat lekarze nalegali, by choć jeden urlop Zglenicki spędził na wypoczynku, a nie na morderczych wyprawach geologicznych. Wszystko na nic. W końcu niedomagania zdrowotne stały się zbyt dokuczliwe, by można je było ignorować. Okazało się, że organizm zaatakowała nieuleczalna wówczas, szybko postępująca odmiana cukrzycy. Od 1901 Zglenicki wiedział, że natura wydała na niego rychły wyrok śmierci, lecz wciąż jakby nie dopuszczał do siebie realnej treści zaistniałej sytuacji, nadal zapamiętale poświęcał się  zajęciom zawodowym w zakresie probierstwa i geologii. Jednak nie ma sposobu na uniknięcie tego, co jest nieuniknione. W połowie czerwca 1904 Zglenicki już nie mógł podźwignąć się z łóżka.
           3 lipca podyktował testament, który zresztą dawał piękne świadectwo jego usposobieniu i postawie życiowej. Głównym przedmiotem testamentu były działki roponośne, mające już wówczas dużą wartość finansową. Zapisując swej żonie Marii z domu Winogradow i synowi Anatolowi kapitał, który gwarantował im dostatnią egzystencję, Zglenicki jednocześnie już w pierwszym paragrafie testamentu nakazywał: „Dochody z połowy działki położonej w pobliżu wsi Surachany powiatu bakińskiego zapisuję Kasie Mianowskiego w Warszawie, zastrzegając, by Kasa praw swoich do tych dochodów nie sprzedawała, lecz korzystała z nich w miarę ich pozyskiwania po wieczne czasy”. Pokaźne sumy umierający przeznaczał dla kolegów z wypraw geologicznych, dla współpracowników z probierni, jak też ofiarował na założenie szkoły rzemieślniczej w Płocku i szkoły mistrzostwa nafciarskiego w Baku. Pokaźne sumy zostały przeznaczone licznym instytucjom naukowym Polski, Azerbejdżanu i Rosji. W paragrafie ósmym testamentu czytamy: „jeśli po zaspokojeniu wszystkich wymienionych zadań zostaną sumy wolne, to zapisuję je Kasie   Mianowskiego w celu utworzenia nienaruszalnego kapitału, z tym, aby procenty od kapitału obracać na wypłacanie nagród wedle uznania Kasy za najlepsze dzieła z zakresu ogólnoeuropejskiej literatury, sztuki i nauki w rodzaju nagród Nobla”. Jak trafnie ocenia profesor Andrzej Chodubski: „Niewątpliwie był to najlepszy prezent, jaki mógł darować Ojczyźnie, której nie było na ówczesnych mapach Europy”.
         Rzecz dziwna, lecz ten patriotyczny gest polskiego inżyniera spowodował w Królestwie Polskim nie wdzięczność i uznanie, lecz złośliwe repliki publikowane na łamach warszawskich gazet. Oceniono testament Zglenickiego jako jego „jeszcze jeden pomylony pomysł”, z którego nic nie wyniknie. Nigdy nie wolno czynić dobra głupcom i niegodziwcom, ponieważ odpłacają za nie złem. Tymczasem wielki inżynier odszedł ku wieczności w dniu 6 lipca 1904 roku i staraniem  żony  - zgodnie z ostatnią wolą zmarłego – pochowany został w Polsce, w miejscowości Wola Kempińska nad Narwią. W rok później przystąpiono do realizacji zapisów testamentu. Początkowo czyniono to niezbyt sprawnie, tak iż Kasa imienia Mianowskiego pierwsze pieniądze otrzymała dopiero w 1908 roku. Ale cóż to był za „wariacki” pieniadz! Na konto Kasy wpłynęła suma jednego miliona 384 tysięcy 744 rubli złotem, czyli około 700 tysięcy ówczesnych dolarów amerykańskich, co w przeliczeniu na kurs obecny dałoby kwotę około czterdzieści razy większą, czyli ponad 25 milionów USD. Jednen z ówczesnych dokumentów Kasy Mianowskiego głosił: „Były to sumy tak niesłychanie olbrzymie, że Komitet Kasy nie miał wręcz pomysłu na to, jak je wydawać. W roku 1912 wypłacono na wszystkie zapomogi 84 548 rubli, w 1913 – 160 671 rubli, w 1914 – 177 939 rubli. Wydawano przy tym nie skąpiąc grosza – skoro z roku na rok pozostawały znaczne rezerwy kasowe, to dlatego, ze ówczesny świat naukowy Królestwa nie był dostatecznie  silny, by mógł przetworzyć na wiedzę tak duże sumy”. A i Komitet Kasy działał dość niezdarnie, dzieląc pieniądze na chybił trafił lub, co gorsza,  kierując się  dwuznacznymi preferencjami osobistymi. Z biegiem czasu musiało dojść do malwersacji i nadużyć. Co prawda, z pieniędzy Zglenickiego sfinansowano pierwsze wydanie „Encyklopedii Staropolskiej” Zygmunta Glogera, wielotomowy  „Słownik Języka Polskiego”, dofinansowywano działalność warszawskiego Towarzystwa Naukowego i Obserwatorium Magnetycznego w Świdwinie. Lecz było to zbyt mało jak na istniejące  możliwości; nie zaoferowano stypendiów wielu potrzebującym, klepiącym biedę studentom i naukowcom, nie dano grosza na realizację szeregu ciekawych projektów badawczych i edytorskich. Ciężki pieniądz, wypracowany przez Zglenickiego, spoczął martwym balastem na koncie Kasy im. Mianowskiego zamiast zostać przysłowiową „krwią” polskiej nauki i kultury. Tak więc i tym razem piękna inicjatywa patriotyczna została zmarnowana przez to, co Niemcy nazywają „ungeheuere polnische Indolenz” – „potworne polskie niedołęstwo”, jak i przez złodziejaszkowaty sabotaż „działaczy”, zezujących chciwie na cudze pieniądze i poszukujący sposobu na ich ciche zmalwersowanie.

                                                                     ***
            Witoldowi Zglenickiemu przyszło przez całe życie działać w nieżyczliwym, małostkowym otoczeniu, wśród intryg i plotek, w środowisku, które zawistnie, głupio i przewrotnie odsądzało go „od czci i wiary”. Pośmiertne losy jego testamentu były równie surrealistyczne.   Początkowo zarząd Kasy im. Mianowskiego w ogóle wzdragał się przed zaakceptowaniem zapisu testamentowego. Prawnik Kasy wręcz rozpowszechniał o Zglenickim szemraną plotkę jako o rzekomym „pomieszanym” megalomanie. Twierdził, że przyjęcie tej oferty tylko przysporzy Kasie kłopotów (niezdarni „działacze” i urzędnicy zawsze uważają, że celem ich istnienia jest zażywanie niezmąconego spokoju i otrzymywanie za to „godziwej” pensji, a nie poważne pełnienie określonych obowiązków, dlatego bywają szczerze oburzeni, gdy ktoś waży się ich wygodną egzystencję w jakiś  sposób zakłócać). W zaistniałej sytuacji doszło niebawem do drastycznego naruszenia intencji zapisu testamentowego, gdy jego egzekutor, adwokat Smoliński, wbrew woli zmarłego (i najpewniej za łapówkę) wydzierżawił Rotszyldom działkę roponośną pod Suchanami, przynosząca duże profity. Towarzystwo Kaspijsko – Czarnomorskie, będące ekspozyturą wyżej wymienionego rodu bankierów żydowskich, zawarło w 1907 roku umowę, na mocy której Kasa im. Mianowskiego miała otrzymać razowo trzy tysiące rubli oraz sukcesywnie jedną szóstą wartości wydobywanego gazu ziemnego i jedną piątą  część wydobywanej ropy naftowej. Rzecz ewidentna, były to sumy skandalicznie niskie w porównaniu z tymi, które by pozyskiwano, gdyby uszanowano wolę Zglenickiego w całej rozciągłości. Same bowiem dywidendy z eksploatacji złóż naftowych na Kaukazie, objętych testamentowym zapisem Witolda Zglenickiego, do chwili nacjonalizacji ich przez rząd sowiecki w 1919 roku, wyniosły ponad trzy miliony rubli w złocie.
         W 1923 roku rząd polski i radziecki wymieniły noty dyplomatyczne w sprawie uregulowania płatności dla Kasy im. Mianowskiego, jednak wciąż pogarszające się stosunki między państwami uniemożliwiły pozytywne załatwienie tej sprawy, dziś zaś strona  polska  traktuje ją jako zagadnienie dawno przebrzmiałe. Zresztą niewiadomo, z kim można by dziś o tych miliardach Zglenickiego pertraktować: z rządem Rosji czy Azerbejdżanu.
          Ważniejsze niż pieniądze są w każdym razie fundamentalne osiągnięcia naukowe i konstruktorskie Witolda Zglenickiego, stanowiące niepodważalny wkład do rozwoju nowoczesnej energetyki i cywilizacji technicznej w skali ogólnoświatowej, wkład zresztą powszechnie uznawany, lecz w samej Polsce, niestety, raczej zapoznawany.

                                                                    ***






POLSCY PIONIEROWIE NAUKI I TECHNIKI W OBCYCH KRAJACH cz. 2 - W CIENIU RAJSKICH JABŁONI dr Jan Ciechanowicz

$
0
0

                                     JÓZEF   MARIAN   MOROZEWICZ

                                                O  tajemnicach  kamieni

          Ten znakomity specjalista w zakresie petrografii uważany jest za klasyka nauki XX wieku zarówno w Polsce, jak i w Rosji. Urodził się w rodzinie szlacheckiej herbu Jelita 27 marca 1865 roku w Ziemi Łomżyńskiej. Jego matka z domu Puchalska herbu Ślepowron oraz ojciec August odeszli do wieczności, gdy chłopiec miał zaledwie kilka lat. Ale okres poprzedzający tę tragedię był jednak dość korzystny, a malec nie został obciążony jakimiś poważniejszymi wadami; co więcej, otrzymał po rodzicach predyspozycje raczej pozytywne. A nie  jest to sprawa bagatelna.  Zdrowie dziecka bowiem zależy od zachowania się matki, szczególnie w ciągu ostatnich kilku miesięcy przed jego urodzeniem. Silna nienawiść np. odczuwana podczas ciąży wywołuje z reguły upośledzenie dziecka lub schorzenia organów znajdujących się w głowie: wady wzroku, słuchu, mowy.  Silne uczucie obrazy przeżywane przez matkę czyni dziecko obraźliwym. Postępki matki determinują    zdrowie i los przyszłego człowieka. Także ojciec ponosi odpowiedzialność za los dziecka, lecz w mniejszym stopniu. Rodzice przekazują dzieciom   pełną informację o zachowaniu własnym i swych przodków, z tej zaś informacji składa się charakter, ciało, duchowość dziecka.   
           Początkowo wcześnie osieroconym chłopcem zaopiekowali się bliscy krewni, a potem, gdy poszedł do gimnazjum, znalazł się pod opieką nauczycieli, lecz od tego też okresu dużą rolę w kształtowaniu się jego osobowości odgrywało świadome samowychowanie, jako rozumne i celowe dążenie do tego, by być w każdym calu człowiekiem godnym i prawym, a przy tym potrafiącym skutecznie przezwyciężać zarówno własne słabości, jak i złośliwy opór świata zewnętrznego. Idąc niejako za myślą Platona, wyrażoną w dialogu  Uczta”,   Józek Morozewicz uważał za ster życia i główny skarb młodego człowieka nie urodę, krzepę, zaszczyty czy bogactwo, lecz „wstyd i wstręt do postępków podłych i ambicję skierowaną do czynów pięknych”… Czy jednak takie świadome kształtowanie swej osobowości, a więc po części także swego losu, jest w ogóle możliwe? A jeśli tak, to w jakim stopniu? Arthur Schopenhauer był zdania, iż osoba ludzka jest w stanie przeciwstawić się np. swym wrodzonym złym skłonnościom przede wszystkim przez powstrzymywanie się przed czynieniem tego, co złe. Postawę zaś i rozumowanie fatalistyczne uważał za chybione. „Ponieważ – pisał w dziele „Świat jakowola i przedstawienie” – charakter nasz należy uznać za rozwinięcie w czasie pozaczasowego, a zatem niepodzielnego i niezmiennego aktu woli, czyli charakteru intelligibilnego, który w sposób niezmienny określa wszystko, co istotne, tj. etyczną treść naszego trybu życia i stosownie do tego musi się wyrazić w swym zjawisku, w charakterze empirycznym, podczas gdy tylko to, co w zjawisku tym nieistotne, to jest zewnętrzny kształt naszego życiorysu, zależy od postaci, w jakiej ukazują się motywy, zatem można by wyciągnąć wniosek, że praca nad poprawieniem własnego charakteru lub stawianie oporu złym skłonnościom jest daremnym trudem i dlatego byłoby bardziej wskazane podporządkować się temu, czego zmienić nie można, i pofolgować natychmiast każdej skłonności, nawet złej. – Sprawa przedstawia się jednak zupełnie tak samo, jak z teorią o nieuniknionym losie i wyciągniętym z niej wnioskiem, zwanym gnuśny rozum, a w naszych czasach turecką wiarą, którego słuszną krytykę, jaką rzekomo dał Chryzyp, przedstawia Cycero w księdze „De fato”…
        Mianowicie, chociaż można uznać wszystko za przesądzone nieodwołalnie przez los, to jednak dzieje się tak przecież tylko za pośrednictwem łańcucha przyczyn. Dlatego w żadnym wypadku nie można ustalić, by jakiś skutek nastąpił bez przyczyny. Przesądzone po prostu z góry nie jest więc zdarzenie, lecz zdarzenie jako skutek (wynik) poprzednich przyczyn; czyli nie sam skutek, lecz także środki, w wyniku których musi wystąpić, są zdecydowane przez los. Jeśli zatem środki się nie pojawiają, wówczas z pewnością nie będzie wyniku: jedno i drugie zawsze zgodnie ze zrządzeniem losu, my jednak dowiadujemy się o nim też tylko dopiero potem. (…) Jeśli charakter intelligibilny sprawił, że mogliśmy powziąć dobrą decyzję po długiej walce ze złą skłonnością, to walka ta musi najpierw nastąpić i trzeba na nią poczekać. Refleksja nad niezmiennością charakteru, nad jednością źródła, z którego płyną wszystkie nasze czyny, nie może skłonić nas do antycypowania rozstrzygnięć charakteru na rzecz tego lub tamtego; powzięta decyzja pokaże, ile sobą reprezentujemy, i w naszych czynach przejrzymy się jak w lustrze. To właśnie tłumaczy zadowolenie lub duchowy lęk, z jakimi spoglądamy wstecz na naszą drogę życiową: oba nie stąd się biorą, by owe minione czyny jeszcze istniały; przeszły, minęły, i teraz ich nie ma; lecz bardzo ważne są dla nas z powodu ich znaczenia, albowiem czyny te są odbiciem charakteru, zwierciadłem woli, a parząc na nie poznajemy głębiny naszej jaźni, jądro naszej woli. Ponieważ nie dowiadujemy się o tym przedtem, lecz dopiero potem, wypada nam więc tymczasem walczyć i dążyć, właśnie po to, aby obraz, jaki dają nasze czyny, tak wypadł, by widok jego możliwie nas uspokajał, a nie trwożył”…
       Samowychowanie polega w dużym stopniu m.in. na tym, by wyrobić sobie właściwe pojęcie o konkretnych ludzkich sprawach, a później, mocno trwać przy tym, co jest słuszne i dobre, a unikać tego, co złe i fatalne. Tak tedy Friedrich Wilhelm Foerster w książce „O wychowaniu obywatelskim” pisał: „Trzeba nauczyć się milczeć, wobec obcych stać bezwarunkowo u boku przyjaciela, plotko, posłuchu nie dawać. (…) Nie ma innej wyższej szkoły kształcenia charakteru ponad zwalczanie zdrajcy w samym sobie i budzenie we własnym sumieniu świadomości tych wszystkich sił, jakie są potrzebne, by dotrzymać prawdziwej wiary; ileż tu mocy milczenia potrzeba, ile odwagi w wyznawaniu, ile troskliwej opieki dla tego, co niewidzialne, ile walki z żądzą podobania się i z skłonnością do bratania się z byle kim… Trzeba słuchać więcej Boga niż ludzi. Religia daje człowiekowi najjaśniejszą świadomość celu, stamtąd dopiero uczy się człowiek i w życiu państwowym ponad obietnice i groźby chwili stawiać sprawy wyższe i ogólniejsze”…
           Także i Józef Morozewicz wyrobił w młodości i zachował do końca życia prawość, odwagę, prawdomówność, obowiązkowość, słowność, punktualność, nie mówiąc o ogromnej pracowitości i życzliwości w stosunku do ludzi. Gimnazjum klasyczne młodzian ukończył w Łomży (1874 – 1884), potem zaś wstąpił na wydział matematyczno – przyrodniczy rosyjskiego wówczas Cesarskiego Uniwersytetu Warszawskiego. Początkowo przykładał się do botaniki, następnie zwrócił uwagę przeważnie na mineralogię i petrografię. Studia uniwersyteckie ukończył w roku 1889, broniąc rozprawę kandydacką pt. „Opis mikroskopowo – petrograficzny niektórych skał wybuchowych wołyńskich i  grafitów tatrzańskich”, która została wydana drukiem w tymże roku, przynosząc autorowi przy okazji złoty medal. Znakomite uzdolnienia, sumienność  i pracowitość predysponowały młodego człowieka do robienia kariery akademickiej, pozostał więc na okres 1889 – 1891 w charakterze stypendysty przy katedrze mineralogii Uniwersytetu Warszawskiego, a następnie, aż do 1897, pełnił tamże funkcje kustosza uczelnianego gabinetu mineralogicznego. Prowadził w tym okresie intensywne badania laboratoryjne nad procesami tworzenia się skał i minerałów, uzyskując jako pierwszy naukowiec na świecie metodą syntezy sztucznej takie skały jak liparyt, bazalt nefelinowi, melitowy i in. ; zsyntetyzował też szereg minerałów: kordieryt, augit, sodalit, korund, sylimanit, enstatyt. Na cześć swego ukochanego profesora A. Lagorio nazwał jeden z otrzymanych przez siebie w procesie syntezy laboratoryjnej minerałów mianem lagoriolit.
          Dokonane w laboratorium geologicznym Uniwersytetu Warszawskiego odkrycia przyniosły Morozewiczowi rozgłos światowy. W 1894 roku, podczas obrad międzynarodowego kongresu geologicznego w Zurychu, młody uczony poznał wicedyrektora Państwowego Komitetu Geologicznego w Petersburgu F. Czernyszewa, który nie omieszkał zachęcić Polaka do współpracy z rosyjskimi kolegami i zaprosił go do wzięcia udziału w wyprawie naukowej na Nową Ziemię, która to wyprawa zrealizowana została w 1895 roku.
           Wkrótce po zakończeniu wyprawy na północne tereny podbiegunowe J. Mrozewicz został mianowany na etat geologa w Komitecie Geologicznym Cesarstwa Rosyjskiego, które to stanowisko piastował przez dziesięć lat, prowadząc badania geologiczne w Rosji Centralnej, na Uralu, w okolicy miast Czelabińsk, Magnitogorsk, Jekaterynburg. W trakcie swych poszukiwań dokonał licznych odkryć w zakresie mineralogii i petrografii, opisując m.in. po raz pierwszy w nauce powszechnej takie minerały jak kasztynit, mariupolit, taramit, fluorotaramit.  Wyniki swych odkryć publikował w licznych tekstach, zamieszczanych w rosyjskiej prasie fachowej.
          Niemało uwagi poświęcał Morozewicz zagadnieniom związanym z technologią produkcji i krystalizacji związków sylikatowych, sferolitów i szkieł. Dokonał w tej ważnej z gospodarczego punktu widzenia sferze szeregu istotnych ustaleń, korygujących dotychczasowe poglądy nauki europejskiej i posuwających znacznie do przodu technologię produkcji szkła. W 1897 roku ukazała się w Warszawie w języku rosyjskim książka Morozewicza „Opyty nad obrazowaniem minerałow w magmie. Eksperymentalnoje issledowanije”, poświęcone tym właśnie zagadnieniom. Swe liczne odkrycia i pomysły uczony formułował często na styku takich nauk, jak chemia, fizyka, petrografia, mineralogia, technologia produkcji szkła – a jego poglądy w tej mierze są do dziś przedmiotem badań i inspiracji dla odnośnych specjalistów i gałęzi wiedzy.
           W 1903 roku Morozewicz odbył podróż na Wyspy Komandorskie, położone na Dalekim Wschodzie; celem wyprawy były badania w zakresie mineralogii, wulkanologii oraz geologii, dotyczące m.in. pokładów rudy miedzi w tym regionie. Przy okazji uczony odkrył i opisał kolejny nieznany przedtem nauce minerał, któremu nadał nazwę stellerytu. Wracając z Wysp Komandorskich Morozewicz odwiedził Sachalin, gdzie przebywał wówczas na zesłaniu Bronisław Piłsudski (patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „W bezkresach Eurazji”, s. 256 – 270. Rzeszów 1997) i przyczynił się wybitnie do jego zwolnienia i do umożliwienia mu prowadzenia badań naukowych.
           Za prace i odkrycia dokonane w Rosji władze  tego kraju nadały  Józefowi Morozewiczowi rangę radcy stanu („gosudarstwiennyj sowietnik”),  ordery  Św. Anny i Św. Stanisława oraz honorowe członkostwo w Cesarskim Rosyjskim Towarzystwie Mineralogicznym.
                                                                    ***
         Od 1904   J. Mrozewicz pełnił funkcje kierownika Zakładu Mineralogii Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie; po roku uzyskał stopień profesora zwyczajnego i gorliwie się zajął działalnością organizacyjną i dydaktyczną. Wyszkolił tu szereg znakomitych specjalistów w dziedzinie nauk geologicznych. Nie stronił zresztą nadal od prowadzenia samodzielnych badań naukowych, czego skutkiem stała się m.in. monografia „Granit tatrzański i problem jego użyteczności” (Lwów 1914). Pełnił też liczne funkcje w polskich organizacjach i towarzystwach naukowych.
         Po powrocie do kraju opisał swe badania z wcześniejszego okresu także w języku ojczystym; w 1925 roku ujrzała w Warszawie świat jego książka „Komandory – studium geograficzno – przyrodnicze”, w 1929 - „Mariupolit i jego krewniaki”, w 1937 – dzieło autobiograficzne pt. „Życie Polaka w zaborach i odzyskanej ojczyźnie (1865 – 1937)”.
         Józef Morozewicz został członkiem honorowym Wiedeńskiego Towarzystwa Mineralogicznego, Akademii Nauk Rumunii, Belgijskiego Towarzystwa Geologicznego. Wielokrotnie bawił na wyprawach naukowych w Finlandii, Belgii, Rosji, Hiszpanii, Afryce Południowej, Szwajcarii, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych. W późniejszym – już polskim – okresie swej działalności także odkrywał i opisywał nowe minerały, którym z reguły nadawał z polska brzmiące nazwy: grodnolit, lubeckit, staszicyt, miedzianki, bardolit i in. W 1924 roku został odznaczony przez rząd polski Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski.
        Uczony był żonaty z Walentyną Kruszewską i spłodził z nią córkę Zofię. Życie zakończył 12 czerwca 1941 roku w okupowanej przez Niemców Warszawie.

                                                                     ***



                                             WŁODZIMIERZ   KOTULSKI
                                 
                                              Z   Białegostoku   do  Norylska



              Należał do grona czołowych geologów praktyków Europy, był znakomitym organizatorem służby geologicznej w Rosji pierwszej połowy XX wieku. Jako nauczyciel akademicki wyszkolił liczny zastęp fachowców, którzy dobitnie się przyczynili do rozwoju nauk o Ziemi. Kotulski wniósł znaczny wkład w badanie struktury naszej planety i jej składu chemicznego. Ustalił m.in., że płaszcz Ziemi stanowi 82% objętości planety, jest gruby na 2 865 kmi składa się głównie z krzemianów i glinokrzemianów. Skorupa Ziemi składa się w 46,6% z tlenu, w 27,7% z krzemu, w 8,1% z aluminium, w 3,6% z wapnia.  znajdujące się pod płaszczem jądro, stanowiące 16% objętości, składa się w 90% z ciekłego  żelaza z domieszką siarki, tlenu i niklu; skorupa ziemska ma w różnych miejscach niejednakową grubość, która się waha między 33 a70 kilometrami; w samym środku planety, na głębokości prawie 5 000 km znajduje się 140-kilometrowy obszar przejściowy, osłaniający stałe żelazne jądro Ziemi. W płynnym jądrze temperatura oscyluje między 4 500 a6 000 stopni Celsjusza, w dolnej zaś warstwie płaszczu około 3 200 stopni.
          W ten sposób okazuje się, że nasza „planeta ludzi” to albo żywa istota, albo misternie skonstruowany statek kosmiczny ze zdolnością  samoreprodukcji życia na nim, który ktoś kiedyś stworzył  i wysłał w nieznane i bezkresne przestworza Kosmosu. Jakie jest przeznaczenie i cel tej podróży,   nie wie nikt.
          Jako naukowiec był Kotulski zwolennikiem teorii głoszącej, że fałdowanie powierzchni Ziemi stanowi skutek nacisku, powodowanego ruchem płyt tektonicznych, a góry tworzą się w wyniku wybuchów wulkanów lub na skutek działania olbrzymiego nacisku bocznego, który wypiętrza oraz przemieszcza płaskie masy skalne. Poznanie tych procesów ma ważne znaczenie praktyczne dla życia ludzkości.
                                                            ***
          Jeśli mówić o pochodzeniu znakomitego geologa, to wypada stwierdzić, iż Kotulscy byli przez wieki starożytną szlachtą króla polskiego, wzmiankowaną  w   źródłach pisanych od XIV wieku, a pieczętującą  godłem rodowym Junosza. O rodzie tym dość pobieżnie wzmiankuje Adam Boniecki w dwunastym tomie swego „Herbarza polskiego”, na stronie pierwszej zaznaczając: „Stanisław i Agnieszka, Norbertanka w Strzelnie, zmarli w pierwszej połowie XVII wieku. Helena Kotulska za Janem Skirmuntem 1698 r. Antoni i Jan z synami: Józefem, Ludwikiem, Dominikiem, Leonem i Lucjanem, synowie Ludwika, wnukowie Walentego, prawnukowie  Stanisława, legitymowali się ze szlachectwa 1848 r. w guberni podolskiej. Otton zaś, Hipolit Feliks i Walenty Stanisław, synowie Ludwika, wnukowie Jana,  1864, a Kalikst, Bolesław Paweł i Konstanty Władysław, synowie Dominika, wnukowie Jana, 1865 i 1868”.
                                                                   ***
           W. Kotulski urodził się 3 lipca 1879 roku w rodzinie urzędnika kolei w Białymstoku. Rodzina była czysto polska pod względem biologicznym, lecz już zupełnie rosyjska pod względem kultury i języka. Przodkowie i krewni byli nieraz represjonowani za działalność patriotyczną, zsyłani na sybir za udział w powstaniach narodowych. Ta zaś gałąź zacnych panów Kotulskich, z której się wywodził wybitny geolog Włodzimierz, najwidoczniej w obawie przed represjami ze strony władz carskich, dość wcześnie przeszła na prawosławie i wybrała rosyjską opcję narodową. Dziad Włodzimierza Kotulskiego był kapłanem prawosławnym, a ojciec się ożenił z córką regenta chóru cerkiewnego, też zresztą polskiego pochodzenia. Gdy chłopczyk miał rok, ojca mianowano na stanowisko kierownika stacji kolei państwowych w Odessie i rodzina przeniosła się do tego wielojęzycznego i wielokulturowego miasta czarnomorskiego, w którym minęły jego dzieciństwo i młodość. Atmosfera w domu była kulturalna i życzliwa. Ojca nieraz odwiedzali miejscowi i tutejsi intelektualiści, pisarze, dziennikarze, nauczyciele, a chłopiec uważnie przysłuchiwał się ich interesującym dyskusjom, przejmował stereotypy dobrego tonu i właściwego zachowania w towarzystwie. Matka zresztą także go uczyła dobrych manier, a w domu potrafiła utrzymać idealny porządek i czystość. W pięć lat później po Włodzimierzu urodziła się w stadle państwa Kotulskich córka Nadzieja, która, nawiasem mówiąc, wyszła po latach za mąż za jednego z synów Lwa Tołstoja. W 1889 roku przyszła na świat także Helena Kotulska, najmłodsza z rodzeństwa, późniejsza solistka Teatru Bolszoj w Moskwie, nosicielka tytułu honorowego Artystki Ludowej ZSRR.
         W 1897 Włodzimierz błyskotliwie ukończył Odeską Szkołę Realną i natychmiast wstąpił na studia do Petersburskiego Instytutu Górniczego, w którym ze szczególną gorliwością uczęszczał na wykłady z zakresu mineralogii, petrografii i geologii praktycznej. Zadziwiał pedagogów i kolegów m.in. fenomenalnie rozwiniętą zdolnością do zapamiętywania łacińskich nazw tysięcy minerałów. Mając 24 lata Kotulski ukończył studia i został skierowany w charakterze inżyniera górnictwa do Niżnietagilskiego Okręgu Górniczego. Przez następne parę lat młody specjalista był zatrudniony na stanowisku wicedyrektora jednej  z kopalni na Kaukazie; natomiast w 1907 roku znalazł się w dyspozycji petersburskiego Komitetu Geologicznego, który skierował go do Syberii w celu zbadania regionów mogących zawierać złoża złota, a więc do okręgów: leńskiego, olekmińskiego i barguzińskiego. Po powrocie do stolicy w końcu 1907 roku Kotulski został zatrudniony na posadzie asystenta katedry mineralogii Instytutu Górniczego, która to posada była uważana za prestiżową, lecz nazbyt skromnie opłacaną – 25 rubli miesięcznie nie wystarczały nawet na skromne utrzymanie rodziny. Przez siedem kolejnych lat jednak musiano się z tym godzić, gdyż i tak żadnego lepszego wyjścia nie było. Musiano się zatrudniać na dodatkowych etatach, by jakoś  sobie z życiem radzić.
           Nie byłoby to możliwe, gdyby Kotulski nie pracował pilnie nad samokształceniem i samowychowaniem, nad rozwinięciem żelaznej siły woli, nad pokonaniem własnych słabości i ułomności, od których przecież nie jest wolny żaden człowiek. Ten ciągły wysiłek moralny pozytywnie oddziaływał na rozwój młodego człowieka, na jego dojrzewanie, a co za tym idzie,   na  jego charakter i drogę życiową. Normy i usiłowania etyczne oddziaływają w pewnym sensie terapeutycznie na każdą osobowość. „Trzeba próbować ćwiczyć zdrowe siły i dążności, które nawet zwyrodniałe dziecko posiada, celem usunięcia chorobliwych skłonności. Wszelki stały wysiłek woli, każde umocnienie charakteru oddziaływa w tym względzie w sposób leczniczy i ochronny. W ten sposób pobudza się energię ducha, zwalczającą cielesne i nerwowe dolegliwości. Czysty, nieskazitelny charakter jest pod wieloma względami najlepszym sanatorium dla chorych nerwów” (Fr. W. Foerster, Szkoła i charakter). Raz zaś wyrobione mocne strony usposobienia wspomagają człowieka w jego życiowej walce o godne miejsce pod słońcem.
         Wykazując duże umiejętności, takt pedagogiczny, sumienność, zaskarbił sobie Kotulski szacunek kolegów, studentów i przełożonych. W 1915 roku został obrany na stanowisko starszego geologa Komitetu Geologicznego, dość przyzwoicie płatne, umożliwiające rezygnację z zatrudniania się na dodatkowych etatach, jak też pozwalających na prowadzenie perspektywicznych badań naukowych w zakresie mineralogii i petrografii pod bezpośrednim kierownictwem dyrektora Komitetu geologicznego Karola Bohdanowicza (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz: Na styku cywilizacji, Rzeszów 1997,  str. 505 – 523). Jeśli chodzi o badania geologiczne w terenie,  to Kotulski poświęcał wiele czasu i sił poszukiwaniu złóż metali kolorowych i złota przede wszystkim na Ałtaju i w Zagłębiu Kuźnieckim, a wysiłki jego zaowocowały szeregiem doniosłych odkryć geologicznych.
          W 1917 roku wybuchła w Rosji rewolucja socjalistyczna, kraj pogrążył się w zamęcie wojny  domowej i ślepego terroru. Rok 1918 Kotulski razem z rodziną spędził na Syberii, gdzie akurat wybuchło powstanie Korpusu Czeskiego, sformowanego jeszcze przez rząd carski z pułków czeskich i słowackich, które w okresie 1914 – 1916 dobrowolnie przeszły na stronę rosyjską z wojska austrowęgierskiego. Zbuntowani Czesi i Słowacy przez kilka miesięcy trzymali z szachu cała zauralską część Rosji, aż wreszcie wymusili na W. Leninie zezwolenie na wyjechanie pociągami do Pragi z zachowaniem broni, ekwipunku, ogromnych ilości nagrabionych dóbr, w tym pokaźnej części rezerwy złota byłego Imperium Rosyjskiego.
          Zaledwie zdążyli Czesi wyjechać, a rozpoczęło się antybolszewickie powstanie admirała Kołczaka, którego rezydencja znajdowała się w Tomsku. Rząd Kołczaka, znakomitego naukowca zresztą, chętnie finansował prace geologiczne, a Włodzimierza Kotulskiego mianował na stanowisko wicedyrektora Komitetu Geologicznego (dyrektorem został J. Edelstein).
         W. Kotulski był przenikliwym obserwatorem nie tylko przyrody, ale i ludzi, potrafił skutecznie organizować pracę ich zespołów, toteż ceniła go każda władza i każda kolejna ekipa rządząca. Kadrę Komitetu Geologicznego wicedyrektor dobierał nie na podstawie czyichś prośb, rad czy poleceń, lecz wyłącznie po dłuższej rozmowie osobistej z kandydatami i odbyciu przez nich określonego okresu próbnego. Osobnicy, niesumienni, leniwi, cwani, niedołężni, mało kompetentni byli natychmiast zwalniani z pracy, nawet  jeśli brała ich w obronę jakaś wpływowa postać rządowa. Szczególnego poparcia ze strony Kotulskiego doznawali uzdolnieni, energiczni, pracowici, uczciwi, staranni i zdyscyplinowani młodzi specjaliści. W ciągu kilkunastu lat udało mu się w ten sposób na drodze pozytywnej selekcji dobrać do wydziału mineralogii Komitetu Geologicznego znakomicie funkcjonujący zespół rzetelnych pracowników, wśród których panowała twórcza i przyjazna atmosfera. Gdy zaś powstawała sytuacja konfliktowa, Kotulski cierpliwie dążył do jej załagodzenia, nie na drodze jednak kompromisu z zasadami etyki i nakazami sumienia. Tu był zawsze zasadniczy i jednoznaczny, choć przecie nie brakło mu łagodności i wyrozumiałości w stosunkach z ludźmi. Ogólnie rzecz ujmując, starał się w swych stosunkach zarówno z podwładnymi, jak i z przełożonymi, kierować się zasadą św. Augustyna: „Jeśli ludzie są źli, trzeba ich znosić w nadziei, że się poprawią; a jeśli są dobrzy, trzeba ich kochać z obawą, że staną się źli”…
            W późniejszym okresie, w latach trzydziestych XX wieku, W. Kotulski kierował pracami naukowo badawczymi na terenie zagłębia Norylskiego, był jednym ze współtwórców powstałego tam giganta metalurgii radzieckiej, zaproponował szereg nowatorskich rozwiązań technologicznych, które zostały wdrożone do praktyki produkcyjnej, znacznie usprawniając proces pozyskiwania żelaza i innych metali z rudy.
(Żelazo stanowi około 15% masy Ziemi i stanowi nad wyraz ważny metal dla przemysłu).
         Badania, odkrycia i konstrukcje techniczne Kotulskiego miały  szczególne znaczenie dla przemysłu zbrojeniowego ZSRR, który toczył wówczas zmagania na śmierć i życie z  Trzecią Rzeszą. 5 lutego 1942 roku podczas walk o Leningrad zginął śmiercią bohatera na froncie młodszy syn W. Kotulskiego, Aleksander. Wieść o tym była okrutnym ciosem w samo serce ojca, który tylko nadludzkim wysiłkiem woli potrafił zapanować nad rozpaczą, nie odebrał sobie życia i nadal pełnił swe obowiązki.
         Na początku 1943 roku Norylski Kombinat Metalurgiczny zaczął pracować z całą mocą, dostarczając przemysłowi zbrojeniowemu Związku Radzieckiego tysiące ton niklu i innych materiałów  strategicznych. W. Kotulski, jako najwybitniejszy wówczas w ZSRR specjalista w zakresie geologii rud metali kolorowych, został nagrodzony orderem Czerwonego Sztandaru Pracy. Od 1951 roku ponownie pracował w Leningradzie; opublikował tu m.in. dzieło „O proischożdienii magmaticzeskich miedno – nikielewych miestorożdienij”. Nie przerwał pracy także wówczas, gdy ewidentnie zaczął podupadać na zdrowiu, a sił pozostawało coraz mniej. Zmarł w trakcie trwania kolejnej swej geologicznej wyprawy w Krasnojarsku 24 lutego 1951 roku. Na jego cześć nadano nazwę „Kotulski” jednej z dzielnic w tym mieście, jak również szkole i ulicy w polarnym Norylsku.
                                                                      
                                                                      *** 


                                                       DYMITR   KORŻYŃSKI

                                                         Parageneza  minerałów



            D. Korzyński urodził się 1 września 1899 roku w Petersburgu, w rodzinie o polskich korzeniach. Niektórzy genealodzy (np. W. Łukomski i W. Modzalewski) twierdzą, że rosyjscy Korzyńscy herbu Strzemię wywodzili się od niejakiego Teodora Korża, szlachcica polskiego, notowanego w XVII wieku. Nie wykłuczone wszelako, iż mogą być w jakiś sposób spokrewnieni także z Korzyńskimi herbu Jelita, znanymi pierwotnie w Ziemi Lubelskiej. Ojciec Dymitra, Sergiusz Korżyński (1861 – 1900), był znanym botanikiem, absolwentem Uniwersytetu Kazańskiego, który w wieku 37 lat został członkiem rzeczywistym Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu, autorem oryginalnej teorii o „podboju stepu przez las” oraz – niezależnie od De Friesa – „teorii heterogenezy”, jak również współtwórcą nauki zwanej fitocenologią. Profesorował na wszechnicach Kazania i Tomska, a synka osierocił, gdy ów miał zaledwie czternaście miesięcy.
            Wychowaniem dziecka zajęła się matka, która też aż do trzynastego roku jego życia nie pozwalała mu na uczęszczanie do szkoły, powiadając nie bez racji: „Gdy zbyt wcześnie rozpoczniesz tam naukę, po jej ukończeniu będziesz zupełnym idiotą”.  Szkoła  bowiem często ogłupia i zdusza wrodzone zdolności dziecka, zamiast tego, by je rozwijać. Ta dzielna pani zdawała sobie sprawę z tego, jak pustoszone, wyjaławiane i niszczone są umysły i serca dzieci przez nauczycieli, dla których ich praca jest tylko zawodem nie zaś powołaniem. Samodzielnie  więc uczyła syna, zanim nie osiągnął wieku, w którym, jak uważała, można było podjąć ryzyko posłania chłopca do gimnazjum. Nie wykluczone, że właśnie ta okoliczność rzeczywiście umożliwiła Dymitrowi Korzyńskiemu zachować wrodzone uzdolnienia i rozwinąć je do znakomitego poziomu. W każdym razie, gdy wstępował do gimnazjum, jego wiedza okazała się tak obszerna, że poszedł zamiast do pierwszej od razu do czwartej klasy i ukończył ośmioletni kurs nauk w ciągu zaledwie lat pięciu.
           W 1918 roku otrzymał również dyplom o ukończeniu szkoły realnej, a następnie przez dwa lata pracował w grupie geodetów, przygotowujących teren pod nitkę Północno – Zachodniej Kolei Uralskiej. W trudnych warunkach, w surowym klimacie młody człowiek zahartował się i uodpornił na trudy i niedostatki życiowe, co mu się miało w przyszłości nieraz jeszcze przydać. Dziwnym też sposobem zafascynował się pozornie martwym światem kamieni, jakby chłodnym i pozbawionym wszelkiego życia, faktycznie zaś wypełnionym ukrytymi procesami wymiany materii, energii, informacji i ruchu. Ten tajemniczy świat dopiero jest odkrywany przez naukę, choć przecież sztuka już dawno zwracała uwagę na cichy oddech życia  zaklętego  w kamień.  W swoisty sposób o magii minerałów napisze poeta Zbigniew Herbert w wierszu „Kamyk” :

„Kamyk jest stworzeniem
doskonałym

równy samemu sobie
pilnujący swych granic

wypełniony dokładnie
kamiennym sensem

o zapachu który niczego nie przypomina
niczego nie płoszy nie budzi pożądania

jego zapał i chłód
są słuszne i pełne godności

czuję ciężki wyrzut kiedy go trzymam w dłoni
i ciało jego szlachetne przenika fałszywe ciepło

- kamyki nie dają się oswoić
do końca będą na nas patrzeć okiem spokojnym
bardzo jasnym”.

Warto zresztą napomknąć o tym, że o potężnych energiach tkwiących w kamieniach byli przekonani starożytni Egipcjanie, Grecy, Chińczycy, Hindusi, Etruskowie, Rzymianie, Żydzi, Aztekowie, Majowie, Jakuci, inne narody. W Europie pisali o tym: Paracelsus (1493 – 1541), F. Bacon (1561 – 1626), J. W. von Goethe (1749 – 1832), Nikola Tesla (1856 – 1943). Aleksander Puszkin na długo przed swym tragicznym zgonem w pojedynku wyczytał swój los przyglądając się diamentowi w pierścieniu, który stanowił jego własność i na wiele lat przed śmiercią opisał ją w zagadkowym i proroczym wierszu „Talizman”. Niektórzy twierdzą, iż drogocenne (a może nawet wszystkie) kamienie zawierają w sobie  całokształt informacji o przeszłości i przyszłości, jednak tylko wybrani spośród ludzi są obdarzeni zdolnością odczytywania danych zaszyfrowanych w rozbłyskach minerałów. Po części byli ponoć tą zdolnością obdarzone osoby o wybitnej inteligencji, jak Pliniusz Starszy, Marek Tulliusz Cyceron, Napoleon I Bonaparte, Katarzyna II, Mikołaj Gogol, Michaił Lermontow, Lew Tołstoj, Wolf  Messing. Niektóre zaś ludy np. indiańskie (Amerindowie) w ogóle radzili się kamieni szlachetnych co do swego życia; uważali, że w tych kamieniach się przełamują i magazynują boskie energie kosmiczne, determinujące nie tylko całokształt, ale i każdy szczegół ludzkiego życia. Nie ma tu miejsca na rozważenie bardziej szczegółowe tego niezwykłego tematu, wystarczy, że ograniczymy się do stwierdzenia, że świat kamieni zwykłych, szlachetnych czy  półszlachetnych może wywierać zniewalający i oczarowujący wpływ na serce i umysł człowieka.
                                                                      ***
          Już we wczesnym okresie swego życia D. Korżyński głęboko zainteresował się zagadnieniami mineralogii, geomorfologii i petrografii. Impulsem do wielu przemyśleń posłużyła pierwotnie praktyczna praca geodety na terenie Kazachstanu, a w okresie późniejszym także na Syberii. Marzeniem młodego człowieka była kariera naukowa, lecz, jak to się rzecze, „nie od razu Kraków zbudowano”, a droga „od pomysłu do przemysłu” bywa nieraz daleka, trudna i ciernista. Lata 1920/21 spędził pan Dymitr na służbie wojskowej, ponieważ został powołany pod broń w charakterze telefonisty. W okresie zaś 1921 – 1925 pracował w Komitecie Geologicznym, studiując jednocześnie w Leningradzkim Instytucie Górniczym (do 1926). Po paru latach praktyki uzdolniony i pracowity, podający wielkie nadzieje młody inżynier został (1929) zatrudniony w charakterze asystenta w macierzystym Instytucie Górniczym, robiąc tam błyskotliwą karierę: w 1940 roku był już profesorem zwyczajnym i (od 1938) doktorem habilitowanym. A pierwszy jego tekst naukowy ujrzał świat w roku 1928.
           Obok zajęć dydaktycznych w instytucie D. Korżyński od 1937 roku pełnił funkcje starszego pracownika naukowego w Instytucie  Nauk Geologicznych Akademii Nauk ZSRR, a od roku 1956 – w Instytucie Geologii Pokładów Rud, Petrografii, Mineralogii i Geochemii w Moskwie. Jako badacza zasobów naturalnych cechowała D. Korżyńskiego niestereotypowość myślenia, skłonność nie tylko do logicznej analizy i syntezy danych faktograficznych, ale i do paradoksu, do improwizacji na pierwszy rzut oka sprzecznych z powszechnie przyjętymi wyobrażeniami. I się często okazywało, że właśnie takie „dziwaczne” rozwiązania i idee prowadziło do odkryć i wcale przydatnych w praktyce hipotez. Przecież wiadomo, że sama przyroda – jeśli można tak powiedzieć – rozmiłowana jest w paradoksach.
           W 1943 roku Korżyńskiego obrano na członka korespondencyjnego Akademii Nauk ZSRR, a w 1945 wyróżniono orderem Czerwonego Sztandaru Pracy za wybitne osiągnięcia w dziedzinie mineralogii. W 1946   znakomity uczony zdobył z kolei Nagrodę Stalinowską za monografię  Zakonomiernosti associacii minerałow w porodach archieja Wostocznoj Sibiri”, opublikowaną rok wcześniej. W 1949 Korżyński został również laureatem Nagrody im. A. P. Karpińskiego, nadanej mu przez prezydium AN ZSRR za książki: „Bimetasomaticzeskije fłogopitowyje i łazuritowyje miestorożdienija Pribajkalja”  oraz „Pietrołogija Turjinskich skarnowych miestorożdienij miedi”.
                 Kilka publikacji poświęcił  autor zagadnieniom związanym z globalnymi procesami geologicznymi, kształtującymi krajobrazowe oblicze naszej planety, czyli zagadnieniom geomorfologii. Dzisiejszy kształt oraz położenie kontynentów są efektem ruchów platform tektonicznych, czyli olbrzymich płyt, które tworzą skorupę ziemską. Przez około 4 600 000 000 lat swego istnienia Ziemia nieustannie zmieniała swe oblecze zarówno pod wpływem czynników wewnętrznych, jak i pochodzących z zewnątrz. Kontynenty pływające na ciekłej lawienieustannie się poruszają. Kolizja platformy afrykańskiej z europejską spowodowała wypiętrzenie się Alp; gdy Indie zderzyły się z Azją, powstały Himalaje, a gdy platforma Antarktydy wsunęła się pod platformę Ameryki Południowej, strzeliły wzwyż Andy. Także wulkany i trzęsienia ziemi kształtują powierzchnię planety. Z kolei erozja powierzchni Ziemi, następująca pod wpływem rzek, fal morskich, wiatru, śniegu, deszczu, lodu, sił grawitacji, zmiany temperatur, również modyfikuje rzeźbę terenu. Dokładne zbadanie tych procesów i ich skutków umożliwia też wysnuwanie hipotez o pochodzeniu i lokalizacji rozmaitych pokładów bogactw naturalnych, mających bezpośrednie znaczenie gospodarcze.
          W 1953 roku D. Korżyński został wybrany na członka rzeczywistego AN ZSRR ora odznaczony orderem Lenina. Od 1954 pełnił funkcję przewodniczącego rady naukowej Sekcji Petrografii Instytutu Nauk geologicznych AN ZSRR. W 1958 został laureatem Nagrody leninowskiej za opublikowanie pracy pt. „Oczerk metasomaticzeskich processow”. W latach 1937, 1948, 1955, 1958 uczony był delegatem ZSRR na międzynarodowych kongresach geologicznych, prowadził wykłady gościnne na uniwersytetach amerykańskich.
         Jak trafnie ongiś stwierdził matematyk i filozof niemiecki Bernhard Bolzano (1781 – 1848), nie ma rzeczy bardziej praktycznej niż dobra teoria, a słuszność tego poglądu dokładnie uwidocznia się na przykładzie dzieł teoretycznych D. Korżyńskiego, które – po ich zastosowaniu w praktyce poszukiwań złóż naturalnych – pozwoliły odkryć, z zaoszczędzeniem bajońskich sum, ogromnych pokładów rud żelaza, niklu, ołowiu i innych metali strategicznych; a to z kolei posłużyło potężnym impulsem do rozwoju przemysłu i całej gospodarki ZSRR jako supermocarstwa. Jakaż to strata, że tak wybitni Polacy pracowali nie dla Polski, lecz dla jej sąsiadów! Nasz  rodak pisał swe teksty nie tylko w języku rosyjskim, ale też w angielskim i francuskim, która to okoliczność dobitnie poszerzała krąg jego czytelników w świecie nauki.
          W 1969 roku D. Korżyński został kawalerem honorowego tytułu Bohatera Pracy Socjalistycznej, a w 1975 laureatem Nagrody Państwowej ZSRR; w 1972 otrzymał złoty medal im. W. Wernadskiego, nadawany przez Akademię Nauk ZSRR za wybitne osiągnięcia w zakresie nauk o Ziemi. Do jego fundamentalnych dzieł naukowych m.in. należą: „Fiziko – chimiczeskije osnowy analiza paragenezisow minerałow” (1957); „Teoreticzeskije osnowy analiza paragenezisow minerałow” (1973); „Teoria metasomaticzeskoj zonalnosti” (1969, drugie wydanie 1982); „Metasomatizm i rudoobrazowanije” (1982); „Fluidy w magmaticzeskich processach” (1982); „Osnowy metasomatizma i metamagmatizma” (1993); „Petrologia metamorfizma” (1993).
                                                                  ***
               Profesor L. Pierczuk, kolega D. Korżyńskiego, w swych o nim wspomnieniach uwypuklał m.in. wyjątkową wręcz, jak na sowieckie stosunki, przyzwoitość moralną i odwagę cywilną swego przyjaciela. D. Korżyński potrafił  bowiem z trybuny zwrócić się do kilkuset obecnych na Sali naukowców z krytyką polityki KPZR, jak to uczynił np. w 1975 roku, powiadając: „Rzecz nie w partii, nie w jej sloganach i programach, lecz w ludziach, którzy nią kierują na wszystkich poziomach i którzy wyzyskują społeczną niedoskonałość kraju, rządzą narodem opierając się na potężny system terroru i zastraszania, stworzony przez Stalina… Jeszcze będziemy musieli się uczyć demokracji, i to nie przez jedno pokolenie. Nie dlatego, że ją się u nas łamie, a dlatego, że jej tu nigdy nie było i nikt tu nie wie, czym ona właściwie jest”. Ówczesnego szefa KGB Andropowa  ponoć aż skręciło, gdy mu doniesiono o takiej „bezczelności” Korżyńskiego, ale i on nie poważył się ruszyć wybitnego uczonego o sławie światowej i o olbrzymich zasługach dla rozwoju potencjału gospodarczego i naukowego ZSRR. Musiał tę gorzką pigułkę połknąć. Ale też znakomity geolog nie bawił się w politykę, nie wysuwał żadnych recept politycznych, ani też nie zaprzedawał się zachodnim służbom specjalnym. Uważał, że polityka to wielka sztuka i trudna nauka, a nie zajęcie dla przysłowiowych  kucharek czy niewydarzonych „autorytetów moralnych”, pozbawionych potencjału intelektualnego i etycznego. Rządzić jakimkolwiek krajem – jak uważał – powinni wyłącznie osoby o poważnym przygotowaniu merytorycznym w zakresie wiedzy o prawidłowościach rozwoju socjalnego, obeznane z tajnikami historii, psychologii społecznej, socjologii, aksjologii, politologii, posiadający wysoki poziom kultury ogólnej. Stąd – jako geolog, a nie socjolog -  D. Korżyński nigdy nie zabierał głosu w kwestiach sensu stricte politycznych, ograniczając się do sporadycznych wypowiedzi, mających, jak powyżej zacytowana, raczej charakter repliki, nie zaś imperatywu. Jakiż to kontrast w stosunku do realiów współczesnej pseudodemokraci, gdy byle prostak czy dureń bez najmniejszych zahamowań zabiera głos we wszystkich kwestiach, uważa, że zna się na wszystkim, na chama pcha się do polityki, a miliony nieodpowiedzialnych i pozbawionych rozumu  wyborców potrafią obrać  na urząd prezydenta  ciemniaka po podstawówce, który potem  na forum międzynarodowym z duma się przechwala, iż nie przeczytał w życiu żadnej książki, a przecież  został prezydentem!...
          Także w stosunkach osobistych z ludźmi cechowała profesora D. Korżyńskiego bezwzględna prawość, słowność i uczciwość. Wiązało się to widocznie z jego potężnym potencjałem intelektualnym, ludzie bowiem naprawdę mądrzy są tez zawsze przyzwoici i porządni. Te cechy bowiem należą do mądrości życiowej. Widocznie nie bez znaczenia była to wrodzona kultura, poczucie taktu, odziedziczone po tylu pokoleniach polsko – szlacheckich przodków.
          Jako znamienną  okoliczność  warto przypomnieć fakt, iż D. Korżyński nieraz ważył się wystąpić przeciwko prześladowaniom osób wierzących w ZSRR i – wbrew nakazom bezpieki – nie zwalniał z pracy swych podwładnych, naukowców, których konfidenci KGB przyłapali byli na chodzeniu  na nabożeństwa do świątyni lub na  potajemnym  chrzczeniu własnych dzieci. Ten mądry i przyzwoity człowiek w całej rozciągłości rozumiał i akceptował ogromną dodatnią rolę, odgrywaną przez religię w życiu jednostek i całych społeczeństw. Podzielał ideę sformułowaną jeszcze w starożytnym Rzymie, a dobitnie wyrażoną m.in. przez Niccolo Machiavellego w XVI wieku w  „Rozważaniach nad pierwszymi dziesięcioma księgami Tytusa Liwiusza”: „Książęta – w republice czy w królestwie – powinni bronić fundamentów religii i starać się o to, aby ich państwo było religijne i dzięki temu dobre i zjednoczone. I powinni popierać wszystkie takie rzeczy, które umacniają religijność, nawet jeśli są przekonani o ich fałszywości; czynić to powinni tym bardziej, im więcej maja rozumu i wiedzy”…
          Zmarły 16 grudnia 1985 roku Dymitr Korżyński pozostał w historii nauki jako wybitny uczony w dziedzinie teorii procesów minerałotwórczych, autor termodynamicznej teorii naturalnych układów mineralnych o ruchomych komponentach, wynalazca fizyczno – chemicznej analizy paragenezy minerałów oraz autor nauki o metasomatycznej stratyfikacji (tonalności). W ciągu pięćdziesięciu lat pracy naukowej opublikował 180 artykułów i kilkanaście monografii o dużym ciężarze gatunkowym. Na jego cześć jeden z nowo odkrytych minerałów nazwano „korżynskitem”, a nazwa ta figuruje w oficjalnej nomenklaturze międzynarodowej.

                                                                       ***


                                                  ALEKSANDER   SKOCZYŃSKI  

                                                     Wybitny  inżynier  górnictwa 


                Skoczyńscy, jako zacna i szanowana szlachta kresowa, znani byli zarówno w województwie wileńskim, jak też brzesko-litewskim (powiat wołkowyski), gdzie pieczętowali się godłem rodowym Bończa (Centralne Państwowe Archiwum HistoryczneLitwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 2702). Skoczyńscy natomiast herbu Rola od wieków siedzieli na Wołyniu i Podolu (Państwowe Archiwum  Obwodowe w Żytomierzu, f. 146, z. 1). Hipolit Stupnicki pisze o jednym z nich w swym „Herbarzu” (t. 3, s. 61): „Skoczyński Roman, kapłan grecko-katolicki w Bracławiu, odniósł śmierć męczeńską przez zamordowanie przez hajdamaków osławionego Gonty na Ukrainie roku 1768”. Z kolei „Spis szlachty Królestwa Polskiego” (Warszawa 1851, s. 222), jak też M. Paszkiewicz oraz J. Kulczycki w dziele „Herby rodów polskich” (London 1990, s. 460), donoszą o panach Skoczyńskich herbu Grzymała.
                                                                    ***
          Aleksander Skoczyński przyszedł na świat 14 lipca 1874 roku w siole Olekma guberni jakuckiej na Syberii. Był wnukiem Medarda Feliksowicza Skoczyńskiego, który wraz ze swymi synami brał czynny udział w Powstaniu Styczniowym 1863/64 roku i ze względu na to został skazany na wieloletnie prace katorżnicze w miejscowości Usolje. Jego zaś syn Aleksander, ojciec Aleksandra juniora, został wysłany na wieczne osiedlenie  do miejscowości Olekma Kraju Jakuckiego, gdzie przez szereg lat, jako człowiek względnie wykształcony (miał ukończone gimnazjum) pełnił obowiązki księgowego w jednym z tamtejszych magazynów państwowych. Tutaj się ożenił, a po latach rodzina miała w swym składzie dwie córki i czterech synów, jednym z których był właśnie przyszły znakomity uczony w dziedzinie górnictwa.
          Późne dzieciństwo i wczesną młodość chłopiec spędził w miejscowości Abakanskaja guberni jenisejskiej. Nauki podstawowe pobierał od ojca i matki, następnie uczył się w gimnazjum w Krasnojarsku. Jego pasją była w tym okresie lektura książek popularnonaukowych z różnych gałęzi wiedzy, od matematyki poczynając, poprzez fizykę, mineralogię, chemię, botanikę, aż do filozofii, historii, psychologii i medycyny. Ponieważ rodzina Skoczyńskich utrzymywała serdeczne kontakty z wieloma polskimi zesłańcami na Syberii, wspierała ich, pomagała przetrwać najtrudniejsze chwile, znaleźć zatrudnienie, przeboleć rozpacz rozstania z krajem ojczystym – oni także odwzajemniali się, jak mogli. Jedną zaś z tych form wdzięczności stanowiło udzielanie korepetycji dzieciom państwa Skoczyńskich. Zesłańcy, wszyscy bez wyjątku, byli ludźmi uduchowionymi, kulturalnymi, ideowymi, wykształconymi, ich wpływ na Aleksandra Skoczyńskiego był nader korzystny. Zesłańcy nauczyli go m.in. rozsądnego doboru lektur, czytania książek wyłącznie wartościowych, a pomijania złych. Należało to  ongiś do integralnych części składowych kultury osobistej osoby dobrze wychowanej, iż nie tylko była oczytana, ale zaledwie po przeczytaniu paru akapitów odróżniała tekst dobry od grafomańskiego kiczu. Tradycja ta sięgała zresztą starożytności, oto bowiem co pisał filozof chrześcijański Bazyli Wielki (329 – 379): „Poczynając od poetów, których mowa jest więcej urozmaicona, powiadam, żeśmy się nie powinni przywiązywać do wszystkiego, co oni mówią. Zachowajmy w pamięci czyny i słowa wielkich ludzi, o których oni nam mówią; podziwiajmy i starajmy się ich naśladować. Lecz kiedy poeci przedstawiają nam osoby bezecne, wtedy sobie uszy zatykajmy, dla zabezpieczenia się od podobnych przykładów… Nawykają ludzie do złych czynów, do złych mów, słuchając onych pilnie; zatem winniśmy strzec duszy naszej, aby przewrotne maksymy przez przyjemność i wdzięk wyrazów nie zakradły się do niej, i abyśmy z miodem nie połknęli trucizny. Zatem nie miejmy żadnego szacunku dla poetów, obmówców i satyryków… Nie słuchajmy ich, gdy zasadzają szczęśliwość na używaniu kosztownego i wystawnego stołu, przy którym rozbrzmiewają rozwiązłe piosnki”… Należy słuchać i czytać autorów mądrych a zacnych i, jak nektar, ciągnąć z ich dzieł najszlachetniejsze nauki. Ludzie poprzestają na podziwianiu kwiatów, ich barw i kształtów, „pszczoły zaś wydobywają z nich sok i z tego potem miód robią. Podobnie ci, co w swych czytaniach nie szukają przyjemności i rozkoszy, wybierają pożyteczne maksymy i w swym umyśle je składają… Pszczoły nie na wszystkich zatrzymują się kwiatach i z tych nawet, na których się sadowią, nie maja zamiaru wszystek sok wydobyć; to tylko biorą, co pożyteczne i do ich celu przydatne; resztę pozostawiają. My też podobnie, jeśli się chcemy okazać mądrymi i roztropnymi, bierzmy z ksiąg to tylko, co jest pożyteczne i z prawdą zgodne, a wszystko inne, co nie prowadzi do tego celu, pomijajmy. I jako zbierając róże, chronimy się cierni, tak też czytając księgi, z równą starannością składajmy w naszej pamięci to wszystko, co mają w sobie dobrego, a chrońmy się tego, co by  nam  zaszkodzić mogło”… Od książek – podobnie jak od rodziców czy innych ludzi – należy się uczyć tego, co dobre, odrzucając już na progu znajomości to, co złe.
                                                                  ***
        Gimnazjum krasnojarskie zostało ukończone ze złotym medalem i 19-letni Aleksander Skoczyński udał się „na Zachód”, do odległego o tysiące kilometrów Petersburga, by tu, w stolicy cesarstwa, stanąć w szranki z surowym losem. Tym razem zresztą – pomyślnie, gdyż młodzianowi szczęście się uśmiechnęło. Został studentem Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego i gorliwie poświęcił się studiom na wydziale fizyczno – matematycznym. Wszystko się układało po myśli, lecz młody człowiek  nie za bardzo był zadowolony ze swego wyboru: nauka wydała mu się przesadnie teoretyczna i oderwana od życia. A on przecież marzył o pracy w górnictwie, by mieć do czynienia z minerałami, samorodkami, skamielinami i innymi „cudami przyrody”. Ogromne wrażenie wywarły na nim np. zbiory minerałów i modeli maszyn górniczych, wystawione w Muzeum Górnictwa; został przez ten świat kamieni i węgla zupełnie zniewolony i zafascynowany, jak się miało okazać, dosłownie na całe życie.
         W 1893 roku młodzian postanowił przerwać studia na Uniwersytecie Petersburskim i przeniósł się do słynnego Instytutu Górnictwa, w którym ówcześnie wykładali takie znakomitości, jak A. Karpiński, G. Romanowski, M. Kocowski, I. Muszkietow, I. Thiehme. Mimo iż stracił przez to dwa lata życia, pan Aleksander nie żałował tego kroku, tym bardziej że wiedza teoretyczna w zakresie wyższej matematyki, chemii i fizyki, zdobyta przez parę lat studiów uniwersyteckich,  okazała się wcale przydatna także na uczelni technicznej. Wyrobiony poprzednio nawyk abstrakcyjnego myślenia teoretycznego przydał się Skoczyńskiemu w dalszych studiach i pracy zawodowej, gdy już był wybrał świadomie zawód geologa. Młody zapaleniec i w nowym miejscu studiów pochłaniał książkę za książką, nie opuszczał żadnego z wykładów znakomitych profesorów, gorliwie gromadził erudycję, w stu procentach wykorzystując szansę życiową, jaka zawsze stanowią  studia wyższe. Był jednym z najlepszych studentów, gdy kończył studia ze złotym medalem, a jego nazwisko wykute zostało na tablicy honorowej jako najlepszego absolwenta Instytutu Górnictwa w roku 1900.
          Po ukończeniu nauk młody specjalista pracował przez kilka miesięcy w jednym z przedsiębiorstw górniczych na południu Rosji, następnie profesor M. Kocowski zaangażował go do pracy w składzie komisji rządowej, wyjaśniającej potencjał produkcyjny Donbasu. W tym okresie Skoczyński zetknął się bezpośrednio z okropnymi warunkami pracy górników pod ziemią. Doznał przy tym   wstrząsu moralnego. Ludzie ci bowiem pracowali na głębokości około 500 – 700 metrówpod ziemią w warunkach tak trudnych, niebezpiecznych, że wręcz wydawało się, niemożliwych do wytrzymania. A przecież realnych. W wąskich norach wydrążonych w pokładach mineralnych nie sposób było nawet się wyprostować, górnicy poruszali się tylko na czworakach, jak zwierzęta. Ręcznie odbijali grudy węgla kamiennego, ładowali je do wózków, do których następnie się sami zaprzęgali i ciągnęli kilkadziesiąt metrów dalej, aby przeładować wyrób do wagonetek. Ciężki czarny kurz utrudniał oddech, mrok był zaledwie w ułamku rozpraszany przez światła cuchnących lamp naftowych i pochodni. Zaczadzone, smrodliwe powietrze było ciepłe i wilgotne, rozgrzane przez setki obnażonych do pasa ciał odłupujących bez przerwy specjalnymi toporami, kilofami i młotami tony czarnego węgla. Temperatura powietrza z reguły nie spadała poniżej 30 stopni Celsjusza. Podłoże zaś podziemnych korytarzy było mokre, z reguły pokryte kilkocentymetrową warstwą lodowatej wody zmieszanej z resztkami węgla. To straszliwe błoto było zabójcze dla zdrowia górników, którzy masowo zapadali na reumatyzm, który, jak wiadomo, „liże kości i gryzie serce”, oraz schorzenia przeziębieniowe. Umieralność  w tej grupie zawodowej była zastraszająca. Mężczyźni rozpoczynali pracę w wieku 17 – 18 lat, a gdy poszczęściło dożyć trzydziestki, prawie każdy był inwalidą. Niewielu dożywało lat czterdziestu. Do tego dochodziły bardzo częste wypadki, na skutek których co roku tysiące górników ginęło pod zwałami węgla i kamieni.
          Jako młody inżynier A. Skoczyński szczegółowo zapoznał się z warunkami pracy w górnictwie. Jego uwagę zwróciło na siebie m.,in. zagadnienie wentylacji szybów i  wietrzenia kopalń, jak też swego rodzaju rażąca dysproporcja między potencjalnymi możliwościami wydobycia węgla, a niedoskonałością urządzeń technicznych i warunków pracy górników. Było jasne, że droga do zwiększenia wydobycia węgla prowadzi wyłącznie przez doskonalenie środków technicznych oraz przez radykalne polepszenie warunków pracy pod  ziemią. Niezadowalające wietrzenie kopalń powodowało gromadzenie się w nich nie tylko kurzu zatykającego płuca, ale i szkodliwych, trujących gazów oraz obniżenie poziomu tlenu, tak koniecznego podczas wykonywania ciężkiej pracy fizycznej. Górnicy często zatruwali się siarkowodorem, gazem siarczanym, dusili się z powodu niedotlenienia. Spadała więc ich wydajność. Natomiast brak kontroli nad poziomem koncentracji metanu powodował często wybuchy, które pociągały za sobą tragiczne ofiary w ludziach. Tak np. w 1908 roku na skutek wybuchu pyłu węglowego i metanu w kopalni Rutczenkowskaja zginęło naraz 270 osób. Było też jasne, iż radykalne ulepszenie warunków pracy górników da się osiągnąć dopiero stosując najlepsze urządzenia techniczne, w tym służące do wentylacji podziemnych korytarzy, jak również planując w sposób bardziej przemyślany konstrukcje kopalń.
          Właśnie tym zagadnieniom poświęcił swą pierwszą pracę naukową młody inżynier i opublikował ją w periodyku „Izwiestija Obszczestwa Gornych Inżynierow”  w 1900 roku. Faktycznie był to pionierski tekst o bezpieczeństwie i higienie pracy w górnictwie. Już w tym młodzieńczym artykule dało się zauważyć dwie podstawowe cechy publikacji Skoczyńskiego: głęboką erudycję, świetną wiedzę w zakresie fizyki, chemii, matematyki, geologii i logiczne wykorzystanie  danych naukowych podczas omawiania tego czy innego tematu, jak również dokładne rozeznanie w dziedzinie światowej techniki górniczej i przemysłu wydobywczego. Umożliwiało to głębokie, konkretne i twórcze ujmowanie każdego podejmowanego tematu.
        W 1901 roku A. Skoczyński został na kilkanaście miesięcy oddelegowany kolejno do Niemiec, Belgii, Francji i Austrii  w celu zapoznania się z doświadczeniem funkcjonowania w tych krajach przemysłu górniczego. Po powrocie nasz rodak opublikował serię artykułów poświęconych zagadnieniom eksploatacji pokładów węgla zawierających gazy. W 1902 roku ukazała się w Petersburgu jego broszura  „Kratkij obzor  sowriemiennogo sostojanija wentylacji i iskusstwiennogo oroszenija podziemnych rabot na kamiennougolnych rudnikach Westfalii”. Od tegoż roku Skoczyński podjął pracę w Górniczym Komitecie Naukowym, w  Komisji Gazów Rudnych oraz rozpoczął wykłady w Cesarskim Instytucie Górniczym w Petersburgu w charakterze asystenta katedry sztuki górniczej. W 1904 ukończył rozprawę naukową pt. „Rudnicznyj wozduch i osnownoj zakon jego dwiżenija po wyrabotkam”. Ta książka, po której obronie autor uzyskał tytuł adiunkta w 1906 roku, jest uważana za pierwszą publikację w zakresie tzw. klimatologii podziemnej, zwanej inaczej aerologią górniczą lub rudniczą. Młody inżynier w dokładny, naukowo uargumentowany sposób szczegółowo tutaj przedstawił wszystkie procesy chemiczne, fizyczne, mechaniczne, zachodzące w atmosferze kopalni. W trakcie dalszych badań A. Skoczyński precyzyjnie opracował również takie tematy, jak wentylacja górnicza, ratownictwo podziemne, umocowania górnicze, pożary podziemne, odwadnianie korytarzy węglowych i in. Ułożył także programy odnośnych wykładów oraz opracował projekty pomocy metodycznych dla studentów. Wykłady z tych zagadnień prowadził aż do 1930 roku włącznie. Od 1908 był profesorem nadzwyczajnym, od 1915 zwyczajnym; jednocześnie prowadził rozległe badania w zakresie zabezpieczania kopalń przed wybuchami gazów rudnych i uchodził za jednego z najwybitniejszych specjalistów w tej materii w skali światowej; wielokrotnie reprezentował Rosję na kongresach międzynarodowych i zabierał głos jako jej przedstawiciel.
        Był też konstruktorem szeregu urządzeń technicznych dla przemysłu węglowego, jak również autorem projektów budowy dużych kopalń w Donbasie, na Uralu i w Syberii, funkcjonujących nawiasem mówiąc do dziś. Był organizatorem wielu laboratoriów specjalistycznych oraz pierwszego na świecie Naukowo – Badawczego Instytutu  Bezpieczeństwa Pracy w Przemyśle Górniczym (Makiejewka). Przemysł wydobywczy Rosji, Ukrainy, Kazachstanu zawdzięcza Skoczyńskiemu bardzo wiele jako wybitnemu teoretykowi, praktykowi i organizatorowi w dziedzinie BHP oraz jako inicjatorowi wprowadzenia do praktyki górniczej coraz wydajniejszej i bezpieczniejszej techniki. Dzięki niemu praca górników w tych krajach stawała się z biegiem lat coraz łatwiejsza i bezpieczniejsza.
                                                                      ***
          W 1925 roku ukazała się drukiem w Charkowie książka A. Skoczyńskiego pt. „Sowremiennyje ugolnyje rudniki Siewiernoj Ameryki i Wielikobritanii i problema mechanizacji proizwodstwa na rudnikach Donbassa”. W 1932 ujrzało świat pierwsze wydanie następnie wielokrotnie wznawianej monografii „Rudnicznaja atmosfera”, która przez  kilkadziesiąt kolejnych lat stanowiła podstawowy podręcznik i źródło informacji na terenie ZSRR z dziedziny aerologii i aerodynamiki górniczej. Od 1930 Skoczyński pracował w charakterze kierownika katedry wentylacji rudnicznej i techniki bezpieczeństwa, którą zresztą sam zorganizował w składzie Moskiewskiego Instytutu Górnictwa, znanego obecnie jako Moskiewski Instytut Radioelektroniki i Elektromechaniki Górniczej. Na tym stanowisku uczony dokonał szeregu wynalazków, obliczeń i odkryć w zakresie nowoczesnych technologii wydobycia węgla.
         W uznaniu imponujących zasług naukowych   został w 1935 roku członkiem rzeczywistym Akademii Nauk ZSRR, jak też członkiem honorowym kilkunastu międzynarodowych zrzeszeń inżynieryjnych i towarzystw naukowych. Od tegoż roku pełnił obowiązki  dyrektora Instytutu Górnictwa Akademii Nauk ZSRR, a od 1943 – prezydenta Zachodnio – Syberyjskiej Filii tejże akademii nauk; w 1945 objął dodatkowo kierownictwo Centralną  Komisją do Walki z Sylikozą, jedną z chorób zawodowych górników. Położył ogromne zasługi dla ZSRR jako jeden z najwybitniejszych organizatorów w zakresie mobilizacji potencjału przemysłowo – obronnego tego kraju podczas wojny z Niemcami.  
      W 1947 roku ukazała się monografia „Issledowanije o primienienii antipirogienow  pri borbie   s rudnicznymi pożarami” ; w 1949 – „Rudnicznaja wentylacja”;  w 1953 – „Aerodinamiczeskoje soprotiwlenije szachtnych stwołow i sposoby jego sniżenija”; w  1954 – „Rudnicznyje pożary”; w 1959 - „Problema borby s pylju kak profwrednostju w gornoj promyszlennosti Sowietskogo Sojuza”.
          Niepospolite zasługi A. Skoczyńskiego na niwie badań naukowych i wynalazków technicznych, jak również w dziele organizowania przemysłu wydobywczego ZSRR były wielokrotnie nagradzane przez rząd tego kraju. Tak np. został on kawalerem czterech Orderów Lenina, dwóch Orderów Czerwonego Sztandaru Pracy oraz Nagrody Państwowej. Prócz tego nadano mu honorowe tytuły Bohatera Pracy Socjalistycznej oraz Zasłużonego Działacza Nauki i Techniki.  A. Skoczyński był jednym z najbardziej znanych i popularnych uczonych radzieckich, do końca życia cieszył się w kraju swego zamieszkania powszechnym szacunkiem. Zakończył życie 6 października 1960 roku w wieku 86 lat i pochowany został na Cmentarzu Nowodiewiczym w Moskwie. Założona zaś przez niego „szkoła Skoczyńskiego” w dziedzinie teorii i praktyki górniczej istnieje i pomyślnie rozwija się obecnie zarówno na Ukrainie, jak też w Kazachstanie, Rosji, republikach kaukaskich. Szereg instytucji naukowo – badawczych i kopalń węgla kamiennego w tych krajach nosi imię Aleksandra Skoczyńskiego, znakomitego wynalazcy, naukowca i humanisty.

                                                                   *** 


                                                       LEONID   LIBROWICZ
                                 
                                                         Geolog i paleontolog


             Jego ojciec, Zygmunt Librowicz (1855 – 1918) był wybitnym intelektualistą, wywodzącym się ze środowiska wysoce kulturalnego, a piszącym świetnie zarówno po polsku, jak i po rosyjsku. W języku polskim wydał szereg wartościowych studiów z zakresu historii kultury, a dla Rosjan zasłużył się m.in. jako redaktor czasopisma dla dzieci pt. „Zaduszewnoje Słowo” oraz autorkilku książek, m.in. „Istorija knigi w Rossii”, „Istorija miednogo wsadnika” i in.Jego żona była Eudoksia Fiodorowna Rusakowa (1863 – 1918), z zawodu pielęgniarka. W tym stadle przyszła na świat córka Klaudia oraz synowie Wiktor i Leonid.
           Ten ostatni urodził się w Petersburgu 28 stycznia 1891 roku. Obaj bracia zaczytywali się klasyczną literaturą europejską, szczególnie rozmiłowani byli w twórczości Michaiła Lermontowa; interesowali się historią, a później coraz bardziej matematyką. Leonid Librowicz nie należał w gimnazjum do prymusów uczył się, co prawda, nieźle, nigdy nie pozostawał na powtórkę, miał bardzo dobre oceny z filozofii i historii, ale słabsze z języków, do których powinno się (tak jak np. do matematyki czy muzyki) posiadać uzdolnienia wrodzone. Gimnazjum zostało ukończone w 1910 roku i młodzieniec spróbował szczęścia na egzaminach wstępnych do Instytutu Górniczego, w którym już studiował jego starszy brat. Niestety, próba skończyła się fiaskiem. Lecz Leonid Librowicz nie należał do tych, którzy łatwo dają za wygraną w walce, a czymże jest życie, jeśli nie walką. Wyrzucony przez drzwi młodzian podjął próbę wejścia oknem i niebawem wstąpił jednak na studia do wydziału metalurgii Politechniki Petersburskiej; w następnym zaś roku złożył pomyślnie powtórne egzaminy wstępne do Instytutu Górniczego i został studentem tej renomowanej uczelni. Od pierwszych tygodni pochłonęła go atmosfera wyrafinowanej kultury intelektualnej, twórczości, samodzielnych poszukiwań naukowych i merytorycznych dyskusji zawodowych. Oczywiście, towarzyszyły temu marzenia o dalekich wyprawach geologicznych, o dokonywaniu epokowych odkryć, a ulubioną zasadą młodego człowieka stało się łacińskie przysłowie: „Felix, qui potuit rerum cognoscere causus”. – „Szczęśliwy, kto może i poznawać przyczyny rzeczy”.
          W 1914 roku odbył Leonid Librowicz krótką podróż do Włoch, których kultura i przyroda wywarły na nim nieprzemijające wrażenie. Po ukończeniu pierwszego roku studiów nastąpiła wyprawa paleontologiczna do Azji Środkowej, relację  z której pan Leonid zdał następnie w opracowaniu, które stało się jego pracą dyplomowa. Znamienne, że obronił ją student trzeciego, nie zaś  piątego roku studiów, i że została ona opublikowana w specjalistycznym roczniku Komitetu Geologicznego Cesarstwa Rosyjskiego, co stanowiło oznakę wielkiego uznania dla uzdolnień i wiedzy zawodowej tak bardzo jeszcze młodego autora.
         Latem tegoż roku pan Leonid  odbył wyprawę badawczą do Persji, której plonem była opublikowana rozprawa pt. „Hydrogeologia Iranu”, napisana pod kierownictwemprofesora A. Borsiaka, z którym współpracował także później, systematyzując amonity jurajskie Północnego Kaukazu. Latem 1918 student piątego roku udał się po raz pierwszy w swym życiu na Ural i tutaj pod kierownictwem profesora Mikołaja Tichonowicza (Ciechanowicza) prowadził badania terenowe w Zagłębiu Czelabińskim. Zgromadzony tu materiał został opublikowany dopiero w 1923 roku.
         Gdy Leonid Librowicz w 1919 roku wrócił do Piotrogrodu, nie zastał już rodziców, którzy zginęli z rąk bolszewików w zamęcie krwawej i okrutnej wojny domowej, zostali po prostu zatrzymani na ulicy przez patrol zrewoltowanych, pijanych marynarzy i zastrzeleni na miejscu ze względu na „inteligencki wygląd”. Nie posiadając żadnych środków utrzymania młody naukowiec przez kilka miesięcy był utrzymywany przez męża swej siostry W. Tomaszewskiego, bolszewickiego krytyka literackiego, pierwszego komunistycznego rektora tutejszego uniwersytetu. Lata 1920 – 1921 spędził L. Librowicz na Uralu; odkrył tu m.in. nieznany dotąd gatunek gąbek kopalnych, któremu nadał obowiązująca także obecnie w międzynarodowej nomenklaturze naukowej nazwę „Uralonema Karpinskii”, na cześć ówczesnego prezydenta Rosyjskiej Akademii Nauk , też Polaka, Aleksandra Karpińskiego. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „W bezkresach Eurazji”, Rzeszów 1987, s. 142 – 157).
         W 1923 roku Leonid Librowicz ukończył swą pierwszą książkę pt. „Uralonema Karpinskii nov. gen. i  drugije  kriemniewyje gubki iż kamiennougolnych otłożenij wostocznogo skłona Urała”, za którąw 1928 roku otrzymał złoty medal Rosyjskiego Towarzystwa geologicznego i która została opublikowana jako monografia, ogłoszona przez analityków za wybitne dzieło w zakresie paleontologii.
          Jednak już od roku 1923 Librowicz rozciąga swe zainteresowania naukowe także na geologię, wyjeżdża na Kaukaz, gdzie omal nie umiera  na malarię, opracowuje kilka poważnych artykułów o minerałach  Dagestanu. Kolejne lata są zajęte nie kończącymi się wyprawami badawczymi na Ural, Kaukaz, Nową Ziemię, do Kazachstanu i gdzie indziej. Miesiące zimowe (od 1929), gdy badania w zaśnieżonym terenie podczas trzaskających mrozów są w praktyce niemożliwe, Leonid Librowicz poświęcał zajęciom  dydaktycznym  na Uniwersytecie Leningradzkim, prowadząc kilka specjalnych kursów z zakresu paleontologii i geologii. W 1927 został sekretarzem sekcji paleontologii Komitetu Geologicznego; 1929 wybrany na stanowisko starszego geologa tegoż komitetu. W tym okresie pod jego redakcją i przy jego współautorstwie ukazło  się w Leningradzie kilka fundamentalnych dzieł o charakterze monograficznym i encyklopedycznym, jak np. „Paleontologia SSSR”, „Atłas  rukowodiaszczich form iskopajemych faun SSSR”. W 1937 uczony obronił pomyślnie rozprawę habilitacyjną pt. „Ammonoidea iż kamiennougolnych otłożenij SSSR i ich biostratigraficzeskoje znaczenije”.
          Lata 1941 – 1944 Librowicz spędził na badaniach terenowych w Baszkirii, gdzie również dokonał wielu odkryć w dziedzinie mineralogii i paleontologii; później zaś powrócił na Uniwersytet Leningradzki,  objął kierownictwo gabinetem geologii Uralu i prowadził zajęcia ze studentami, z których jeden po latach wspominał: „Wysoki, wyprostowany, chudy, zawsze poważny, o głębokich przenikliwych oczach – ten profesor imponował słuchaczom. Wykładał nieco oschle, powściągliwie, ale klarownie i logicznie. Na egzaminach był surowy i bezlitosny”… Z tej oceny nie wynika, że profesor Librowicz w ogóle był sztywniakiem czy tzw. „sucharem”. Wręcz przeciwnie, jako typowy Polak był nieco lekkoduchem, chętnie uczestniczył w przyjęciach i balach towarzyskich, podczas których śpiewał i tańczył, zaprzeczając słowom Cycerona, że „aby tańczyć, trzeba być niespełna rozumu”… Generalnie jednak był człowiekiem poważnym i przyzwoitym, dobrym mężem i troskliwym ojcem.
                                                               ***
       W szeregu artykułów popularnonaukowych znakomity uczony potrafił w fascynujący sposób opowiedzieć szerokim rzeszom czytelników o rozmaitych interesujących i niezwykłych faktach z  zakresu m.in. mineralogii i petrografii. Tak w jednym z tekstów pisał, że niezwykła twardość diamentów symbolizowała w starożytności i średniowieczu moc charakteru i zdrowie; dlatego noszono je na zbrojach rycerskich jako talizman, mający dodawać odwagi na polu walki i chronić przed zranieniem. Wierzono, że diament  przynosi pomyślność i szczęście, jednak w poniedziałki i wtorki traci  swą moc, w środę i piątek staje się toksyczny, natomiast w czwartek i sobotę wzmaga hart ducha i ciała. Sądzono, iż diamentowy talizman potrafi zapewnić całkowitą odporność na wszelkie zarazy i choroby, chroni przed złymi duchami i czarami, pobudza i utrwala miłość między małżonkami. Zażyty w postaci sproszkowanej ma jakoby wracać młodość i utracone siły. Usiłowano też zażywać sproszkowane diamenty jako środek na choroby układu trawiennego, ze skutkiem oczywiście tragicznym; po takiej kuracji wyzionął ducha Medyceusz Wawrzyniec Wspaniały i otarł się o śmierć Benvenutto Cellini. Powszechnym było przekonanie, że nie wolno nosić diamentów ze skazą, taki bowiem nieczysty klejnot mógł ściągnąć na swego właściciela nieszczęścia losowe oraz takie schorzenia jak trąd, żółtaczka czy ciężkie kalectwo.
        Od roku 1952 Leonid Librowicz piastował stanowisko przewodniczącego Komisji Stratygraficznej Wszechzwiązkowego Instytutu Geologicznego w Leningradzie, uchodził słusznie za najwybitniejszego paleontologa ZSRR; opublikował w ciągu kolejnych piętnastu lat (zmarł w 1967 roku) szereg fundamentalnych dzieł naukowych, map geologicznych, atlasów   geograficznych, artykułów, jak np. „O niekotorych  nowych gruppach goniatitow iż kamiennougolnych otłożenij SSSR”  (1957), „Molluski gołowonogije” (1962). Znaczne miejsce w tekstach uczonego zajmował systematyczny opis takich gatunków flory kopalnej, jak porosty, mchy, wątrobowce, paprotniki, rośliny kwitnące. Wszystkie te gromady florystyczne istniały już przed setkami milionów lat i w dawnych pokładach geologicznych często znajdował profesor Librowicz ich skamieniałe resztki, z których kilkaset jako pierwszy w nauce światowej opisał, nadając im nazwy często nawiązujące do nazwisk zasłużonych uczonych polskich i obcych.

                                                                            *** 


                                               JERZY   MAKSYMOWICZ

                                                  Speleolog i  hydrogeolog

         Ten wybitny specjalista w dziedzinie geologii  i hydrogeologii był autorem 19 książek, a w sumie na liście jego publikacji w okresie lat 1927 – 1974 znajduje się 490 pozycji, od krótkich recenzji do obszernych tekstów o zagadnieniach speleologii, wulkanizmu, krasoznawstwa, hydrochemii. I to w języku nie tylko rosyjskim, ale również francuskim, angielskim, niemieckim, rumuńskim, czeskim, słowackim, serbskim, słoweńskim,  bułgarskim, litewskim.
         Jerzy     Maksymowicz  (Georgij Maksimowicz) urodził się 29 maja 1904 roku w Warszawie, w rodzinie inteligencko-szlacheckiej. Studia ukończył w  Dniepropietrowskim Instytucie Górniczym, a od 1934 objął kierownictwo katedrą geologii dynamicznej i hydrologii Uniwersytetu Permskiego. W 1947 roku wydał pierwszy w ZSRR fachowy periodyk w tej gałęzi geologii „Speleołogiczeskij Biulleteń”, który później ukazywał się pod nazwą „Pieszczery” (czyli  „Jaskinie”). Profesor Maksymowicz osobiście przygotował do druku siedemnaście pierwszych numerów tego do dnia dzisiejszego ukazującego się periodyku.
         W 1963 roku ukazało się pierwsze wydanie jego fundamentalnego dwutomowego dzieła „Osnowy karstowiedienija” („Podstawy krasoznawstwa”), stanowiące także obecnie podstawowe źródło wiedzy i podręcznik akademicki w Rosji. Autor przedstawił w nim uogólnione wyniki swych wieloletnich badań nad powstaniem, rozwojem i morfologią jaskiń krasowych, jak też nad występującymi  w nich pokładami złóż naturalnych; podał genetyczną typologię jezior podziemnych. Wiele z jego ustaleń miało charakter pionierski w skali światowej. Poszczególne publikacje profesora J. Maksymowicza dotyczą charakterystyki krasów Afryki, Australii, Ameryki Południowej, wysp Japonii, Balearów, Uralu, Ałtaju, niektórych krajów europejskich. Inne opracowania dotyczyły mocno wyspecjalizowanych nauk o ziemi, jak hydrogeochemia, geografia chemiczna, hydrogeologia. W 1955 roku ujrzała świat jego monografia „Chimiczeskaja geografia wod Suszi”, za którą Towarzystwo Geograficzne ZSRR nadało profesorowi złoty medal i nagrodę imienia F. P. Littke’go.
          W 1964 roku J. Maksymowicz był inicjatorem założenia  początkowo funkcjonującego na zasadach społecznych Instytutu Krasoznawstwa i Speleologii i został jego dyrektorem. Od 1975 jest to instytucja ogólnokrajowa, zatrudniajaca ponad 200 pracowników naukowych. Znakomity uczony i nauczyciel akademicki wyszkolił w przeciągu 50 lat pracy na Uniwersytecie Permskim ponad 2 000 geologów, geomorfologów, inżynierów nafciarstwa, z których około stu uzyskało z biegiem lat stopnie naukowe doktorów habilitowanych. Jest bezapelacyjnie uznawany za twórcę rosyjskiej szkoły krasoznawstwa, hydrogeologii i geografii chemicznej. Za wybitne osiągnięcia naukowe został wyróżniony kilkoma orderami i medalami ZSRR, jak też złotym medalem VI Międzynarodowego Kongresu Speleologów w Pradze (1973).
          Jednym z tematów, który J. Maksymowicz poruszał w swych publikacjach było zagadnienie kształtowania się geologicznego oblicza kuli ziemskiej z punktu widzenia ogólnej teorii geologii, jak też próby rozwikłania zagadki zjawienia się i chronologii rozwoju życia na naszej planecie. Wieloletnie badania wykazały, że skały powstałe wcześniej niż 590 lat temu zawierają bardzo niewiele skamieniałości. Wszystkie prehistoryczne formacje zostały przez naukowców podzielone na dwie grupy, odpowiadające dwóm okresom. Pierwszy z nich to „archaik”, w którego skałach nie ma żadnych śladów życia; drugi, charakteryzujący się bardzo skąpymi, pierwotnymi dopiero śladami życia, to „proterozoik”. I okres późniejszy, w którego skamielinach znajdujemy mnóstwo resztek istot żywych, nauka nazywa „fanerozoikiem”. Późniejsze okresy sa dzielone na poszczególne ery i tworza bardzo złożony system klasyfikacji. Okazało się również, iż skład chemiczny skał w różnych regionach planety, jak też  pochodzący z różnych okresów geologicznych, mocno się różni.
         Jerzy Maksymowicz, jako jeden z najwybitniejszych geologów XX wieku, dokonał szeregu odkryć i sformułował szereg hipotez, które miały istotne znaczenie także dla ustalania lokalizacji pokładów bogactw naturalnych, nie mówiąc o badaniu struktury Ziemi. W uznaniu jego zasług późniejsi badacze nadali jego imię licznym jaskiniom naturalnym na Uralu, Krymie, Kaukazie, Tien-Szanie; jak też olbrzymiej galerii podziemnej w Górach Sajańskich oraz grotom podziemnym w obwodzie permskim i archangielskim Rosji.
        Kilka pomniejszych publikacji profesor poświęcił zagadnieniom górotwórstwa i erozji gór. Warto zaznaczyć, że także obecnie dalece nie wszystkie zjawiska dotyczące tych procesów naturalnych zostały dokładnie opisane i jednoznacznie wyjaśnione. Wciąż powstają na ten temat mniej lub bardziej owocne hipotezy. Tak np. w 2006 roku kanadyjski geolog   Russel Piskliwiec (Pysklyvec) z Uniwersytetu Torontońskiego opublikował na łamach periodyku „Geology” wykładnię zaskakującej koncepcji dowodzącej, iż góry od erozji nie zmniejszają się, lecz rosną. Jak wiadomo,  zwietrzała powierzchnia skał wypłukiwana jest z szybkością około jednego centymetra rocznie. Jeśli tedy geologiczne zjawisko wypiętrzania gór trwa, erozja przyspiesza efekt końcowy spłaszczania się terenu górskiego. W myśl jednak hipotezy profesora R. Pysklyvca może być  inaczej. Badając zachowanie Alp Południowych na Nowej Zelandii, które powstały na skutek  powolnego ruchu dwóch płyt tektonicznych kilka kilometrów pod powierzchnią ziemi, z których jedna wcisnęła się pod drugą, wypychając ją ku górze. W tym procesie nadchodzi jednak moment, kiedy rosnąca góra zaczyna blokować swym ciężarem ruch płyty dolnej. Nagromadzony potencjał energetyczny musi nieuchronnie znaleźć wyjście, więc nieco dalej zaczyna wyłaniać się nowy łańcuch górski. Jednak po pewnym czasie stara góra ponownie zaczyna rosnąć; za sprawą erozji bowiem  traci na wadze tak dużo, że odciążone płyty tektoniczne znów zaczynają się poruszać i starą górę ponownie wypiętrzać. Tak okazało się, że zjawiska meteorologiczne na powierzchni ziemi mogą poważnie wpływać na to, co się dzieje w głębi naszej planety.   

                                                                 ***

         Powracając do właściwego tematu warto dodać, że w XX stuleciu zasłynęło na różnych polach działalności także kilku dalszych reprezentantów nader znakomicie uzdolnionego rodu Maksymowiczów. Jednym z nich był Stefan Maksymowicz, który urodził się 20 listopada 1877 roku w Kazaniu. Na tutejszej wszechnicy ukończył w 1901 roku wydział medycyny i tutajże został,   jako przejawiający znakomite uzdolnienia i rokujący nadzieję  młody specjalista, zatrudniony w charakterze laboranta (1902 – 1906), a nastepnie docenta prywatnego (1906 – 1910). Zanim wyjechał, opublikował w kazaniu kilka tekstów naukowych. Później słynął w Rosji jako znakomity lekarz i uczony.

        Z kolei Bolesław Maksymowicz był zasłużonym radzieckim uczonym w dziedzinie metalurgii; Mikołaj Maksymowicz – w elektrotechnice teoretycznej; jeszcze inny Mikołaj Maksymowicz – w hydrologii i hydrotechnice. Wszyscy trzech działali w stolicy Ukrainy  Kijowie.
                                                                  ***

                                              BRONISŁAW   GRĄBCZEWSKI. 

                                                Przez stepy, góry i burze.


            Przyszły wybitny badacz Azji Środkowej Bronisław Grąbczewski urodził się 15 stycznia 1855 roku w Kownatowie powiatu telszewskiego na Litwie. Dzieciństwo „sielskie i anielskie” spędził  w dobrach dziedzicznych Krepszty, często też odwiedzał z rodzicami miasteczko Telsze. Mroczny okres terroru carskiego po zdławieniu Powstania Styczniowego odcisnął swe piętno na psychice dziecka, tak iż później jakakolwiek walka przeciwko potwornej potędze Imperium wydawała się mu czymś zgoła pozbawionym sensu. Jako ośmioletni chłopiec został  Bronek świadkiem deportacji na Sybir swego ojca, jednego z najbardziej czynnych organizatorów ruchu rewolucyjnego na Litwie. Później Bronisław Grąbczewski wspominał: „Pamiętam, że gdy nas żegnał i błogosławił, drżały mu usta. Potem kazał nam uklęknąć, podnieść prawe ręce do góry i przysięgnąć, że będziemy słuchali matki, nigdy nie sprzeniewierzymy się naszej polskości, nie pozwolimy użyć się na szkodę własnej ojczyzny. Przysięgliśmy”. Zajście to wywarło na chłopcu „wrażeniepiorunujące” i utkwiło w pamięci na całe życie.
          Gdy trudne do przewidzenia, a tym bardziej do świadomego kształtowania, okoliczności życiowe zmusiły go do służby w wojsku rosyjskim i gdy otrzymał szarżę oficera w jednym ze stacjonujących w Warszawie  pułków lejbgwardii cesarskiej, w obawie, by nie użyto go przeciwko rodakom, natychmiast wszczął starania o translokację na wschód, na tereny azjatyckie Imperium Rosyjskiego. Honor oficerski i złożona przysięga zobowiązywały bowiem do skrupulatnego wykonywania dyspozycji i rozkazów dowództwa, a polski patriotyzm i słowo dane ojcu nie pozwalałyby na wykonanie ewentualnego rozkazu strzelania do rodaków. Wyjazd na wschód stanowił tedy jakby próbę pogodzenia ze sobą sprzecznych zobowiązań moralnych.
          W rodzinie państwa Grąbczewskich zawsze były żywe tradycje patriotyczne i niepodległościowe, których duchem przesiąkało kazde kolejne młode pokolenie, co w burzliwym wieku XIX  przysparzało niemało kłopotów i zmartwień, a członkowie grona rodzinnego musieli nieraz przechodzić koleje losu godne odzwierciedlenia w powieści przygodowej. Po Powstaniu Styczniowym majątek Grąbczewskich na Litwie skonfiskowano, a rodzinę zmuszono do przeniesienia się do Kongresówki, która to okoliczność zresztą stanowiła swego rodzaju „szczęście w nieszczęściu”, gdyż alternatywą mogła być po prostu deportacja na tereny syberyjskie czy podbiegunowe. W ten sposób carat „oczyszczał” Litwę z niespokojnego elementu polskiego, skłonnego do ciągłego wichrzenia i buntowania się.
          Gimnazjum kończył Bronisław Grąbczewski w Warszawie, na studia zaś wstąpił do petersburskiego Instytutu Górniczego. Do końca jednak na uczelni nie wytrwał, lecz zaciągnął się na ochotnika do służby wojskowej, mianowicie do pułku ułanów gwardii cesarskiej stacjonującego na terenie Azji Środkowej. Po pięciu latach wszelako i z tej funkcji zrezygnował. „Polubiłem Turkiestan– wyznawał – przeszedłem do administracji wojskowej tego kraju i siedziałem tam w stopniu porucznika, więcej ceniąc swobodę włóczęgi myśliwskiej po przepięknym świecie Bożym niż wszelkie stopnie i awanse”. Jako urzędnik do specjalnych poruczeń przy gubernatorze Fergany odbył w 1885 roku podróż do Kaszgarii, Gumy i Chotanu na skraju pustyni Takla Makan. Jako owoc tej wyprawy została wydrukowana w nakładzie stu egzemplarzy pierwsza publikacja naukowa B. Grąbczewskiego w języku rosyjskim pt. „Otcziot o pojezdkie w Kaszgar i Jużnuju Kaszgariju w 1885 godu”. Rosyjskie Cesarskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło to opracowanie srebrnym medalem, a imię autora zaczęło być rozpoznawalne w świecie nauki i polityki.
           Latem 1888 roku najwyższe władze rosyjskie pilnie zawezwały młodego Polaka do stolicy Imperium. Dniem i nocą, konno, pieszo, na furmankach, prawie bez chwili snu i wytchnienia (w takich przypadkach obowiązywała żelazna dyscyplina i punktualność) Grąbczewski, dręczony najprzeróżniejszymi domysłami, podążał śpiesznie do Petersburga. Po przybyciu ku swemu wielkiemu zaskoczeniu otrzymał  od cesarza osobiście polecenie, które wprawiło go w stan głębokiego zakłopotania, które jednak, jako urzędnik państwowy, musiał wykonać. I wykonał znakomicie.
          Tereny Azji Środkowej były w tamtych czasach – jak zresztą i obecnie - widowiskiem wielkich rozgrywek polityczno – militarnych między potężnymi mocarstwami europejskimi. Rosja i Wielka Brytania drogą przekupstwa i prowokacji instalowały na tamtych ziemiach swych agentów wpływu, kaptowały zwolenników wśród feudalnych przywódców, rozdmuchiwały bunty, rozruchy, powstania w sferze wpływów swego rywala. Już wówczas technologie (socjotechniki) były szczegółowo opracowane i chodziło tylko o dość inteligentne osoby, które by potrafiły owe „pokery cesarskie” skutecznie rozkręcać. Jedną z takich osób po stronie rosyjskiej okazał się Bronisław Grąbczewski, odważny, wykształcony, przenikliwy, wierny  młody oficer, który, jak się okazało, potrafił wymierzyć bolesnego klapsa zbytnio rozigranemu lwu brytyjskiemu.
        Chodziło o to, że w roku 1885 agenci angielscy, podstępnie wykorzystując fanatyczne nastroje i aspiracje wolnościowe tamtejszej ludności, zaopatrzyli potajemnie w broń  mieszkańców wschodniej części Doliny Fergańskiej, znajdującej się ówcześnie pod zarządem carskim, i pchnęli Kirgizów oraz Kara-Kipczaków do rebelii antyrosyjskiej. Albionowi nie chodziło oczywiście o wolność narodów środkowoazjatyckich, lecz wyłącznie o poddanie ich angielskiej kurateli. Przedtem jednak należało wyrwać je spod kurateli Petersburga. Dokładnie zdawał  sobie z tego sprawę cesarz Wszechrosji Aleksander III i postanowił stawić czoło imperializmowi brytyjskiemu. Władze wiedziały, że porucznik B. Grąbczewski, mający aspiracje naukowe wiele włóczył się po górach, miał oddanych przyjaciół wśród wyższych sfer społeczności afgańskiej, uzbeckiej i kirgiskiej, był świetnie obeznany ze stosunkami i obyczajami ludności tych terenów.
         W ciągu dziesięciu dni Aleksander III, Grąbczewski i kilka dalszych absolutnie zaufanych osób spośród najwyższych sfer Imperium opracowali szczegółowy plan  zamierzonej akcji. Pan Bronisław wiedział, że w Samarkandzie mieszka Ischak – Chan, rodzony brat afgańskiego emira Abdurrachmana, żyjący ze skromnej pensji, wypłacanej mu przez rząd petersburski. Ongiś był on namiestnikiem swego brata w Północnym Afganistanie, lecz chcąc się uniezależnić od niego, obwołał się samodzielnym władcą. Został jednak przez brata pokonany, rozbity i zmuszony do ucieczki z kilkuset poplecznikami do Rosji, gdzie prowadził nędzny żywot wygnańca, śniąc o zemście i rewanżu. Takich ludzi po mistrzowsku wykorzystywali w swych imperialistycznych rozgrywkach zarówno Rosjanie, jak też Anglicy, Holendrzy, Francuzi, Belgowie, Niemcy, a jeszcze w XVII wieku na terenie Rusi także Polacy.
        Tak tedy może Grąbczewski w genach miał ową zręczną przebiegłość rasowego dyplomaty i spiskowca, co dostrzegli władcy Rosji i powierzyli mu zarówno opracowanie, jak i zrealizowanie przewrotnego planu, mającego na celu wyparcie Albionu z części Azji Środkowej. Młody porucznik uważał, że 1 000  karabinów, 100 000 ładunków i 10 000 rubli w zupełności wystarczą, by Ischak – Chan zdetronizował swego antyrosyjskiego brata Abdurrachmana, przejął władzę i wyprosił Anglików z tych terenów. Aleksander III po zapoznaniu się z projektem do każdej liczby dodał „0”. Tak więc Ischak – Chan miał otrzymać 10 tysięcy karabinów z demobilu, 1 milion ładunków do nich, 100 tysięcy rubli srebrem na rozpoczęcie „powstania ludowego” przeciwko „dyktatorowi”, czyli swemu bratu.
         B. Grąbczewski udał się niezwłocznie do Samarkandy i spotkał się potajemnie z  Ischak – Chanem, składając mu ofertę „bezinteresownej pomocy” w imieniu rządu rosyjskiego. Wygnaniec nie posiadał się z radości i natychmiast na propozycję przystał. Dalsze zdarzenia potoczyły się dokładnie i szybko według planu Polaka. Szczegółowo poinstruowani agitatorzy udali się po cichu na teren przyszłej akcji. Grąbczewski we wspomnieniach wyznawał: „Podałem króciutki telegram do Petersburskiej Agencji Telegraficznej, że pretendent do tronu afgańskiego Ischak – Chan zbiegł ze świtą nocy dzisiejszej w niewiadomym kierunku. Po paru dniach wysłałem nową depeszę, że pościg natrafił na ślady zbiega i dąży za nim energicznie, i na koniec trzecią, że Ischak – Chan zdołał zbiec przed pościgiem i przeprawił się na lewy brzeg Amu – Darii, na terytorium afgańskie. Na tym akcja oficjalna rządu rosyjskiego była zakończona”. Nieoficjalna zaś dopiero się rozkręcała. Ischak – Chan pod eskortą oddziału kozackiego, rzekomo goniącego za „zbiegiem”, a faktycznie go na teren Afganistanu przemycającego, został przerzucony  przez terytorium Buchary i stanął ze swymi zwolennikami nad granicą afgańską. W taki sam sposób odtransportowano tam również broń, amunicję i pieniądze. Grąbczewski po „nieudanym pościgu” za pretendentem do tronu afgańskiego wrócił na dawną placówkę do Margelanu. Po paru tygodniach organizowania, dozbrajania, szkolenia i wypoczynku oddziały Ischak – Chana przekroczyły granicę  i uderzyły znienacka na stolicę Północnego Afganistanu Mazar-i -Szarif, zdobywając ją.
          Przez kilka kolejnych miesięcy, dopóki starczało broni, amunicji i pieniędzy na zaopatrzenie, Ischak – Chan  odnosił zwycięstwa nad oddziałami Abdurrachmana, uzbrojonych zresztą w demobil brytyjski. Anglicy byli przerażeni, że olbrzymia Rosja sięgnie niebawem przez Afganistan do Indii, skąd flota brytyjska wywoziła codziennie do Londynu nieprzeliczone nagrabione bogactwa, a dokąd dostarczała i tam sprzedawała tysiące ton narkotyków. (Tak powstawała finansowa potęga rasy anglosaskiej). Dyplomacja brytyjska przez swych płatnych tajnych agentów w rządzie petersburskim usiłowała rosyjskiemu „marszowi na Indie”  zapobiec i zaoferowała „dobrą wolę” pójścia na te czy inne drobne ustępstwa wobec strony rosyjskiej, która też ten „kompromis”  zaakceptowała. Niejako wedle zasady „kruk krukowi oka nie wydziobie”.  Pomoc Ischak – Chanowi została zablokowana. W czerwcu 1889 roku wojsko emira Abdurrachmana, tym razem uzbrojone przez zatrwożonych Anglików w najnowsze działa i karabiny produkcji brytyjskiej, z impetem uderzyły na tereny „zbuntowane”. Po miesiącu krwawych walk sprawa została zamknięta. Ischak – Chan ponownie uciekł do Samarkandy, Anglicy znów rozpoczęli knucie intryg antyrosyjskich, a Abdurrachman sycił się nieubłaganą zemstą.  
          B. Grąbczewski ciągnący wówczas ponownie przez te tereny w składzie ekspedycji naukowej, której nieobce też były tajne cele  wywiadowcze, zanotował w dzienniku: „Trzy dni szliśmy drogą usłaną trupami ludzi i zwierząt, które gnijąc tak zatruwały powietrze, że wyprawa moja musiała zatrzymywać się na noclegi daleko od drogi. Wszędzie spotykaliśmy chorych, ranionych lub wycieńczonych drogą; długim sznurem ciągnęły kobiety z dziećmi u piersi lub na plecach. Ekspedycja moja opatrywała rannych, chorym dawała lekarstwa, dzieliła się skromnymi zapasami żywności, ale była to kropla w tym morzu okrutnej nędzy”. W słowach tych może pobrzmiewa jakaś nótka cynizmu, bo przecież ta nędza stanowiła  skutek działań rosyjskiego i angielskiego imperializmu, a czynnym aktorem tego teatru był sam autor owych gorzkich zdań. Kto wie jednak, czy doszłoby aż do tak straszliwych zdarzeń, gdyby cesarz Aleksander III nie dopisał był zer  do liczb sugerowanych ongiś przez Grąbczewskiego w Petersburgu. Skończyłoby się prawdopodobnie na drobnej rozróbie między pogniewanymi na siebie braćmi. Lecz „szczodrość” cara – „mirolubca”, jak go nazywała urzędowa propaganda, drogo kosztowała niewinny lud, wciągnięty podstępem do pokerowej partyjki, rozgrywanej przez światowe mocarstwa. Aleksander III zadał „bolesne ugryzienie” Anglikom, lecz z ran pozostawionych przez jego zęby, wyciekły rzeki krwi pusztuńskiej, tadżyckiej, uzbeckiej, turkmeńskiej, kirgiskiej.
         Wkrótce po tych zajściach odbył Grąbczewski swą pierwszą poważną podróż naukową do mało znanego chanatu Kundżutu (obecnie w składzie Kaszmiru). W trakcie tej trwającej prawie pięć miesięcy wyprawy przeciął z północy na południe Pamir, dotarł do stolicy chanatu Beltitu (Hunzy), zbadał z punktu widzenia nauki mineralogicznej góry Hindukuszu oraz dopływy górnego Indusu i Raskem – Darii. Na Pamirze odkrył i opisał m.in. złoża nefrytu; po raz pierwszy w historii zrobił zdjęcia topograficzne tych terenów. Prawdopodobnie gromadził również informacje wywiadowcze, mogące się przydać podczas realizacji testamentu Piotra Wielkiego, postulującego opoanowanie przez Imperium Rosyjskie Półwyspu Hindustanu. Za osiągnięcia naukowe tej wyprawy Rosyjskie Towarzystwo Geograficzne wyróżniło Grąbczewskiego złotym medalem.
          Był to jednak tylko początek. W następnych latach Polak badał przyrodę Himalajów, Turkiestanu Wschodniego, Tybetu, pokonując pieszo ponad 12 tysięcy kilometrów. Rezultatem tych imponujących wędrówek były liczne odkrycia geograficzne, ułożone poraz pierwszy mapy, przebogate zbiory mineralogiczne, etnograficzne, botaniczne, zoologiczne, archeologiczne, jak też słowniki lingwistyczne. Osiągnięcia były imponujące, na miarę co najmniej europejską. Nazwiskiem i imieniem Bronisława Grąbczewskiego nazwano szereg gatunków fauny środkowoazjatyckiej (Carabus grombczewskii, Bronislavia robusta– chrząszcze; Tetraogallus himmallayensis grombczewskii– ptak i in.).
             Od roku 1896 nasz rodak przebywał na Dalekim Wschodzie, pełnił m.in. funkcje generalnego komisarza Kuantungu (Mandżurii Południowej), rezydując w Port Arturze. W 1903 podał się do dymisji na skutek zatargu z admirałem Aleksiejewem, namiestnikiem Dalekiego Wschodu. Poszło o to, że Grąbczewski przewidywał, iż Imperium Rosyjskiemu już niebawem zagrozi potęga militarna Japonii i postulował podjęcie należnych kroków natury finansowej i militarnej; Aleksiejew zaś, zadufany w siłę swej floty, nie tylko nie docenił ostrzeżeń Polaka, lecz uznawał je za wyraz tchórzostwa i braku stanowczości. Kto miał rację, w 1905 roku wykazała ciężka klęska wojsk rosyjskich, rozgromionych przez siły japońskie, m.in. zniszczenie całej Floty Dalekowschodniej admirała Aleksiejewa.
         Tymczasem Grąbczewski został na okres trzech lat  gubernatorem astrachańskim oraz atamanem tamtejszych wojsk kozackich. Wreszcie po kilku latach huśtawki kadrowej zamieszkał w 1910 roku, jak się wydawało,  na stałe w Warszawie. Ale okres 1914 – 1917 rzucał go do Anapy, Petersburga, Syberii, Suezu, Kolombo, Tokio, Londynu… Dopiero od 1920 zamieszkał na stałe w odrodzonej Polsce, został członkiem korespondencyjnym Polskiego Towarzystwa Geograficznego, pracownikiem etatowym Państwowego Instytutu Meteorologicznego. W 1924 roku ukazały się entuzjastycznie przyjęte przez publiczność czytającą trzy tomy „Podróży gen. Grąbczewskiego”, w 1925 – „Kaszgaria”, później – „Przez Pamir i Hindukusz do źródeł rzeki Indus”, „W pustyni Raskemu i Tybetu”, „Wspomnienia myśliwskie”, pisane nie bez talentu narracyjnego, a zawierające mnóstwo niezwykle interesujących informacji. Z pamiętników zdążył autor wykończyć literacko tylko część, opublikowaną w 1926 roku pt. „Na służbie rosyjskiej”.
          Zmarł wybitny uczony 27 lutego 1926 roku i pochowany został na warszawskich Powązkach. Obecnie jego imię zaliczane jest do najsławniejszych w dziejach nauk przyrodniczych XIX stulecia.

                                                                       ***
        
                                                              TECHNIKA  

                                      ALEKSANDER  SZPAKOWSKI
                                              Inżynier uniwersalny

           Był wybitnym inżynierem i konstruktorem urządzeń, elektrotechnicznych, pomp, kotłów parowych, lokomobili strażackich; autorem szeregu konstrukcji istotnie doskonalących technikę fotograficzną oraz wojskową (miny, mieszanki wybuchowe dla rakiet i pocisków artyleryjskich).  W 1866 roku A. Szpakowski skonstruował tzw. „pulweryzator”, z pomocą którego paliwo płynne było rozpylane w powietrzu i stawało się łatwopalne. Idea została natychmiast „kupiona” przez świat techniki i znalazła powszechne zastosowanie w Europie Zachodniej, USA, Rosji, Japonii. Z tym, że za ten genialny pomysł Szpakowski nie dostał nawet złamanego grosza, a w XXI wieku prawie nikt nie pamięta – nawet w Polsce – komu się w tej materii należy przysłowiowa palma pierwszeństwa.   
Ten znakomity uczony urodził się 1 września 1823 roku w dziedzicznych dobrach w byłym województwie smoleńskim. Rodzina stanowiła gałąź starożytnej szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego, pielęgnowała wzniosłe o dziejach rodu podania przekazywane z pokolenia na pokolenie, lecz w Połowie XVII wieku przeszła na prawosławie i powoli pod względem językowym się zruszczyła. Pierwotnie ród Szpakowskich wywodził się z terenów zachodnich WKL, pieczętował się herbem Zadora i siedział na rozmaitych posiadłościach ziemskich w powiecie brasławskim, szawelskim, telszewskim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 1394, 1395). Duże siedlisko panów Szpakowskich istniało w Latgalii i stamtąd właśnie rozgałęziło się na Ziemię Pskowską, Twerską i Smoleńską.
W związku z perypetiami życiowymi Aleksander Szpakowski kończył gimnazjum (1839) w m. Nowgorod na północy Rosji. Jego ulubionymi przedmiotami były w szkole matematyka i fizyka, w których czynił zawrotne postępy i które zamierzał – w młodzieńczych marzeniach – studiować na uniwersytecie. Jednak bardzo uciążliwe   warunki materialne uniemożliwiły początkowo realizację ambitnych zamierzeń, zmuszając młodzieńca do samodzielnej pracy na rzecz utrzymania siebie i młodszego rodzeństwa. W 1840 roku A. Szpakowski zaciągnął się do zawodowej służby wojskowej jako szeregowiec Pernowskiego Pułku Grenadierów. Jego obowiązki służbowe polegały na pełnieniu funkcji pułkowego fotografika technicznego. Już wówczas bowiem, w połowie XIX wieku, fotografia techniczna zaczęła odgrywać istotną rolę szczególnie w konstruowaniu i budowie fortyfikacji, podczas planowania  działań bojowych, a dziś, jak wiadomo, stanowi integralną część wszelkich czynności wojskowych zarówno w czasie wojny, jak i pokoju. A. Szpakowski był jednym z pionierów tej wojskowej służby pomocniczej w armii rosyjskiej, opracował metodologię i technologię zarówno fotografiki technicznej, jak i – niejako na marginesie – artystycznej. Posostawał w służbie wojskowej przez ponad trzydzieści lat, a do dymisji się podał w 1870 roku w randze pułkownika. Przez cały ten okres uprawiał samokształcenie, szczególnie w dziedzinie nauk fizycznych i matematycznych. Od 1851 zresztą i przez kolejne dwadzieścia lat pełnił obowiązki wykładowcy fizyki w Pawłowskim Korpusie Kadetów w Petersburgu. Przez długi okres był również redaktorem naukowym czasopisma „Fotograf”, w którym zamiszczał teksty z zakresu fotochemii i techniki fotograficznej, majace przeważnie charakter konsultacji, porad praktycznych, instrukcji. Na zapleczu gmachu redakcyjnego Szpakowski prowadził laboratorium fotograficzne, w którym nieodpłatnie udzielał rad i wszelkiej pomocy licznym amatorom sztuki fotograficznej zamieszkałym  w mieście nad Newą. Dzięki działalności tego niezmordowanego i bezinteresownego entuzjasty niebawem powstały oddziały fotografii naukowej przy rosyjskim towarzystwie entomologów, geologów, botaników, geografów i in.
Jeszcze inną dziedziną aktywności A. Szpakowskiego była elektrotechnika, mianowicie jej dział, zajmujący się zagadnieniem wykorzystania prądu elektrycznego w celach oświetlenia ulic, placów i innych miejsc publicznych w miastach. W 1856 roku utalentowany inżynier-samouk skonstruował prototyp tak zwanego „słońca elektrycznego”,  czyli dużej lampy  oświetleniowej, którą zaczęto w Rosji produkować na szeroką skalę i używać w celu oświetlenia pałaców, gmachów ministerialnych, siedzib wielkich firm. Dziesięciu lamp Szpakowskiego użyto m.in. w 1856 roku w Moskwie przed Placem Lefortowskim podczas koronacji cesarza. Zarówno dygnitarze rosyjscy, jak i liczni reprezentanci korpusu dyplomatycznego, byli zachwyceni i nie szczędzili słów pochwały konstruktorowi lamp, które, i owszem, były nadal udoskonalane i odegrały istotną rolę w postępie technologii oświetleniowych. A. Szpakowski przeprowadzał także nowatorskie i budzące zainteresowanie eksperymenty z prądem elektrycznym, badał jego oddziaływanie na minerały, płyny, metale, związki organiczne. Wynalazł automatyczny przełącznik oraz skonstruował oryginalny silnik elektryczny, znany jednak obecnie tylko z ówczesnych reportaży prasowych; szczegółowe zaś wykresy i model działający silnika zaginęły i dotychczas odnalezione nie zostały.
W pewnej chwili A. Szpakowski zaprzestał badań w dziedzinie elektrotechniki, co było widocznie reakcją na fakt, że na krótko przedtem omal nie postadał życia w trakcie jednego z eksperymentem z prądem. Nieopatrznie chwycił ręcami za  dwie nieizolowane elektrody i został ciężko porażony energią; padł nieprzytomny, palce rąk zostały spalone do żywej kości, co równało się  - mimo pozostania przy życiu i wyleczeniu – kalectwu na wszystkie pozostałe lata. Zniechęcony tym przykrym wypadkiem zaprzestał przeprowadzania niebezpiecznych prób z prądem, choć przecież nadal pozostawał znakomitym specjalistą w tej dziedzinie, zasiadał w zarządzie Wydziału Elektrotechnicznego Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego (obok F. Wieliczki, P. Jabłoczkowa, D. Łaczinowa i innych zasłużonych uczonych). W tym okresie Szpakowski skonstruował kilka aparatów świetlnych, w których nie używano, bardzo drogich ówcześnie, źródeł energii elektrycznej. Niektóre z nich zastosowano w służbach morskich nie tylko Cesarstwa Rosyjskiego, ale i Wielkiej Brytanii, która nabyła od Rosjan odnośne patenty.
W lutym 1866 roku inżynier zaprezentował na posiedzeniu Rady Naukowej Morskiego Komitetu Technicznego aparat spawalniczy własnej konstrukcji, działający na paliwie płynnym, a nadający się do wykonywania szeregu zabiegów na metalu. Był to znakomity wynalazek, który natychmiast wdrożono do produkcji i użytku powszechnego w przemysle ciężkim oraz budownictwie zarówno w Rosji, jak i za granicą. W tymże (1866) roku w Cesarstwie Rosyjskim i Zjednoczonym Królestwie Wielkiej Brytanii wzięto na uzbrojenie marynarki wojennej i floty handlowej sygnalizacyjny przyrząd świetlny A. Szpakowskiego, który niebawem znalazł zastosowanie we flotach całego świata, tak iż opracowano nawet „Universal Code for Light Signals”, stosowany następnie przez wiele lat. W tymże czasie wdrożono do praktyki urządzenie Szpakowskiego służące do spalania pokryć drewnych na podkładzie metalowym, które okazało się przydatne do prac remontowych na statkach wszelkiego typu. Trzeba przyznać, iż konstruktor otrzymał za te wynalazki od Ministerstwa Morskiego Rosji dość pokaźne honorarium w wysokości 20 tysięcy rubli srebrem, które zresztą Szpakowski w całości wydał na prowadzenie dalszych badań naukowych. Wyniki swych dociekań publikował na łamach poważnych periodyków fachowych: „Morskoj Sbornik”, „Zapiski Russkogo Techniczeskogo Obszczestwa”.
W 1868 roku A. Szpakowski wybudował własnym sumptem strażacką łódź z silnikiem parowym własnej konstrukcji. Łódź miała 12 osób załogi, mogła bez przerwy gasić płonacy statek przez 24 godziny, wyrzucając na wysokość 60 metrów strumień wody o mocy ponad pół tony na minutę. Także jej szybkość sześć węzłów była na tamte czasy rewelacją.
A. Szpakowski był jednym z inicjatorów w zakresie opracowywania technologii służących do wykorzystania ropy naftowej jako paliwa w kotłach parowych statków morskich; opracował metody przemysłowego wykorzystywania węgla kamiennego. Temu ostatniemu zagadnieniu poświęcił m.in. książkę „”Racjonalnyj sposób polzowanija ziemlanymi uglami w Rossii” (Petersburg 1871). W tejże monografii autor dowiódł rentowności zamiany na okrętach paliwa twardego przez płynne.  Z biegiem czasu utalentowany inżynier wybudował własnym kosztem nieduże zakłady mechaniczne, w których następnie realizowano i wypróbowano jego projekty techniczne oraz eksperymentalnie sprawdzano różne nowe idee. Były one zresztą przejmowane i rozwijane przez innych twórców nowej techniki, m.in. przez inżynierów okrętownictwa, Polaków Kamieńskiego i Poreckiego. Znamienne, iż Szpakowski nigdy nie krył się ze swymi ideami, pomysłami i rozwiązaniami technicznymi, często przedstawiał je w trakcie swych wykładów publicznych zanim jeszcze opublikował drukiem. Obojętne mu było dbanie o autorstwo, o pierwszeństwo, o pieniądze, o prestiż osobisty. Najważniejsze było, by idea żyła, była rozważana przez specjalistów i wdrażana do praktyki ze względu na dobro ludzi, a nie na osobiste ambicje. Czego zaś jak czego, a oryginalnych pomysłów technicznych utalentowanemu inżynierowi nie brakowało. Stawały się one   zresztą integralną i bezosobową częścią globalnego postępu technicznego, tak jak dorobek innych konstruktorów, były opracowywane i doskonalone przez innych fachowców i znajdowały zastosowanie w transporcie morskim i kolejowym, w przemyśle elektrotechnicznym i energetycznym.
W ostatnich dziesięcioleciach swego życia A. Szpakowski  poświęcał się przeważnie wynalazczości w dziedzinie chemii i technologii chemicznych, opracował metody produkcji kilku gatunków laków i oliw, sztucznego cementu, sposoby przystosowywania brykietów torfu do celów budowlanych. W końcu naukowo-techniczne prace badawcze pochłonęły cały majątek  tego bezinteresownego pracownika nauki i zacny uczony stanął w obliczu nędzy i głodu. Ratunek przyniosło urządzenie się do pracy w Kronsztackich Zakładach Produkcji Min w 1878 roku, w których dokonał wynalezienia nowych odmian prochu, paliwa rakietowego czy wreszcie samoporuszających się min. Jego wynalazki były cenione, wdrażane do praktyki, upowszechniane w skali całego Imperium. Sukcesy zachęcały do jeszcze większych poświęceń i prac i do coraz to nowych osiągnięć. Dzielnośc to entuzjazm, a z entuzjazmu – i tylko z entuzjazmu – rodzą się znakomite dzieła ludzkiej cywilizacji. Często jednak pomyślność bywa niwelowana przez odwrócenie się fortuny od człowieka.
Wiosną 1881 roku podczas prób z kolejną konstrukcją miny nastąpiła niespodziewana eksplozja modelu. A. Szpakowski doznał ciężkiego wstrząsu mózgu, którego skutkiem była zupełna utrata zdolności do samodzielnego zachowania równowagi. Po kuracji uczony wrócił jeszcze na krótko do pracy, stał przy warsztacie podtrzymywany pod ręce przez dwóch marynarzy. Jednak coraz częściej tracił podczas pracy przytomność. Zmarł 7 lipca 1881 roku. Gazeta  Nowoje Wremia” zanotowała: „Szpakowski zmarł w szpitalu, nie pozostawiając po sobie nie tylko żadnego majątku, lecz nawet pieniędzy na własny pogrzeb”. Człowiek ofiarny w końcu zawsze staje się ofiarą własnej ofiarności i obojętności tych, którym w ofierze swe życie składa.

                                                               ***     
                             

                                           GENADIUSZ  ROMANOWSKI 
                                              Współkonstruktor  windy       

Romanowscy to dawna rodzina szlachecka, używająca w róznych siedzibach i odnogach na Wileńszczyźnie, Witebszczyźnie, Grodzieńszczyźnie, Mińszczyźnie, Żmudzi,  w Ziemi Chełmskiej, na Polesiu i gdzie indziej takich herbów jak Bończa, Bożawola, Prawdzic, Przyjaciel. Nicolaus oraz Jacobus de Romanow Romanowscy , obaj określani  jako „subpincerna Leopolis”, figurują w zapisach do akt sądu ziemskiego lwowskiego w latach 1465 i 1469. Jan Romanowski, chorąży chełmski, był bliskim przyjacielem osobistym króla Jana III Sobieskiego. Spokrewnieni panowie Romanowscy – jak wynika z materiałów archiwalnych - byli m.in. z Mackiewiczami, Drzewieckimi, Klinowskimi, Ostrowskimi, Rudnickimi, Pruskimi, Świrskimi, czyli dobrą szlachtą polską. Od dawna zakorzenieni byli także w Cesarstwie Rosyjskim  i cieszyli się tam jak najlepszą opinią. „Obszczij Gierbownik Dworianskich Rodow Wsierossijskoj Impierii” (t. 5, s. 104) podaje: „Priedki familii Romanowskich nachodiliś w Polsze i władieli majetnośtiami.Potomki siego roda służyli Rossijskomu Priestołu dworianskije służby w raznych czinach i żałowany byli ot gosudariej w 1660 i drugich godach pomiestjami”.
Pochodzący od nich genadiusz Romanowski był dużego formatu inżynierem w dziedzinie techniki wiertniczej, jak też cenionym uczonym w zakresie geologii, petrografii, paleontologii. Urodził się w rodzinie lekarza Zakładów Miasskich guberni orenburskiej Daniela Romanowskiego 30 lipca 1830 roku. W ojczystym mieście ukończył gimnazjum, a następnie (1851) wstąpił na studia do Instytutu Korpusu Inżynierów Górnictwa w Petersburgu, który  po kilku latach pomyślnie ukończył. Po studiach młody człowiek przez pewien czas badał tereny guberni moskiewskiej i tulskiej pod katem widzenia występowania w nich pokładów węgla kamiennego. Już w tym wczesnym okresie swej kariery zawodowej dokonał kilku dość skutecznych ulepszeń w ówczesnej technice wiertniczej, co pozwoliło znacznie przyśpieszyć  tempo prac zwiadowczych. W 1857 roku ukazał się w pismie  „Gornyj Żurnał” pierwszy artykuł naukowy G. Romanowskiego pt. „O prowodie Podmoskowskoj burowoj  skważyny bliz Goroda Sierpuchowa”. Zwierzchnictwo dostrzegło talent, energię i gorliwość młodego inżyniera, który niebawem (1857) został oddelegowany do Francji i Niemiec, by się przyjrzeć dokładnie przemysłowi wydobywczemu w tych dynamicznych rozwijających się krajach.
Po powrocie do Rosji Romanowski został mianowany na posadę kierownika prac wiertniczych, zorganizowanych niedaleko Moskwy i Podolska w miejscach wskazujących na obecność tam pokładów węgla kamiennego. Minął zaledwie rok, a wysoce uzdolniony inżynier wynalazł nowy typ dłuta oraz po raz pierwszy w skali powszechnej użył siły pary podczas drążenia otworów pionowych. Nowe dłuta okazały się dziesięciokrotnie tańsze niż importowane dotąd z zagranicy, a przy tym dziesięciokrotnie trwalsze, co w sumie dawało olbrzymie oszczędności przemysłowi wydobywczemu. W 1859 roku Romanowski opisał swój wynalazek m.in. w opublikowanym w pismie „Gornyj Żurnal” tekście „Zapiski o diejstwii łowilnych instrumientow pri podjomie lezwija i ucha burowogo dołota”, skutkiem czego stał się ten wynalazek znany i został wdrożony do praktyki także w Niemczech, Francji, Anglii i innych krajach. W 1862 roku konstruktor zaprezentował dalsze swe wynalazki w opracowaniu pt. „O niekotorych sposobach i instrumentach, upotrieblajuszczichsia pri burienii szacht i skważyn bolszogo diametra”.
Genadiusz Romanowski był też pionierem cementowania szybów, którą to metodę opisał i zastosował w praktyce jeszcze w 1859 roku. Nawiasem mówiąc, w Rosji często uważa się, że palma pierwszeństwa w tej dziedzinie należy się inżynierowi Boguszewskiemu (1905), a na Zachodzie – że Perkinsowi (1918), co jest oczywistym nieporozumieniem. Inna rzecz, że istnieje kilkanaście różnych sposobów cementowania szybów górniczych, a każdy wynaleziony został przez innego inżyniera. Jeśli chodzi jednak o samą ideę i o chronologię, to wypada w tym względzie uznać bezdyskusyjne pierwszeństwo G. Romanowskiego.
Od 1861 roku kierował on pracami wiertniczymi koło Petersburga, gdzie drążono szyby na głębokośc do 137 metrów. Także tutaj Romanowski postarał się o udoskonalenie technik wiertniczych, a swe idee zreferował w publikacjach w periodykach fachowych. Przy okazji skonstruował w tym czasie bezpieczną windę dla górnictwa, wdrozony później w całym Imperium i innych krajach. [Wypada w tym miejscu przypomnieć, że w roku 236 przed nową erą grecki matematyk Archimedes skonstruował urządzenie dźwigowe z użyciem lin i bloków. Kilkaset lat później gladiatorzy rzymscy wjeżdżali na arenę Koloseum też na dźwigniach podnośnikowych. Przez szereg stuleci idea podnośnika była praktycznie wykorzystywana w najrozmaitszych celach. W roku 1743 król Francji Ludwik XV wjeżdżał do apartamentów swej kochanki na „latającym krześle”, a od początku XIX wieku w kopalniach złota górników opuszczano i podnoszono specjalnymi dźwigami. Lecz zawsze korzystanie z tego środka „lokomocji” było związane z ryzykiem dla życia. Toteż wielu konstruktorów w różnych krajach pracowało nad szczegółami, w których, jak to się mówi, „tkwi szatan”. W 1857 roku Amerykanin brytyjskiego pochodzenia Elisha Graves Otis zainstalował w jednym z nowojorskich bloków bezpieczną windę, a w 1889 roku otwarto wieżę Eiffla wyposażoną w lifty  konstrukcji tegoż znakomitego inżyniera. Szereg udoskonaleń wprowadził również Romanowski.  
Potrzeby rozwoju gospodarki paliwowej Rosji sprawiły, iż rząd tego kraju zwrócił większą uwagę na traktowane dotychczas marginalnie zagadnienia wydobycia ropy naftowej. Na ten odcinek skierowano grono najznakomitszych inżynierów, w tym Genadiusza Romanowskiego, którego w 1865 roku wysłano do Stanów Zjednoczonych w celu zapoznania się z tamtejszymi osiągnięciami w danej dziedzinie. Jak zawsze, zadanie zostało wykonane dokładnie i solidnie, a po powrocie  przekwalifikowany w międzyczasie inżynier stanął na czele ekspedycji poszukujących pokłady ropy naftowej w rozległym regionie uralsko-wołżskim, mianowicie na terenie guberni samarskiej i ufimskiej.  Wynikiem kilkuletnich poszukiwań było zlokalizowanie kilkunastu gigantycznych złóż węgla kamiennego, ropy naftowej oraz asfaltu. W publikacjach z tego okresu G. Romanowski wysunął hipotezę o konieczności występowania tych bogactw naturalnych w takich miejscach i na takich głębokościach, do których dotarcie było wówczas jeszcze niemożliwe. Istotnie, po kilku dziesięcioleciach natrafiono tam na przebogate złoża ropu naftowej, znajdujące się na głębokości ponad 1000 metrów. Ich zagospodarowywanie uczyniło potem z Rosji potęgę światową w tej dziedzinie.(Najgłębszy odwiert wydrążony przez G. Romanowskiego wynosił zaledwie 446 metrów, ponieważ ówczesna technika nie była zdolna sięgnąć głębiej. Od 1870 znakomity uczony, który wciąż dokonywał najrozmaitszych wynalazków w dziedzinie urządzeń wiertniczych, prowadził poszukiwania na terenie Kubani, lokalizując także tutaj olbrzymie pokłady rozmaitych paliw. Ułożył też szczegółową mapę geologiczną tych terenów, wykorzystywaną następnie przez wiele dziesięcioleci.
Później G. Romanowski dokonał takiegoż dzieła na terenie Tadżykistanu, został autorem pierwszej mapy geologicznej owych terenów, opublikował obszerną monografię pt. „Materiały dla gieołogii Turkiestanskogo Kraja” (1875, 1878), zawierając i tu szereg „proroczych” hipotez, potwierdzonych przez późniejszy rozwój przemysłu wydobywczego.
Przez pewien okres G. Romanowski pracował także na terenie Krymu i Kaukazu, wniósł istotny wkład do geologicznego poznania tych regionów.  1894 ukazała się w Petersburgu książka G. Romanowskiego „Gornoje iskusstwo” czyli „Sztuka górnictwa”; w 1903 – „Kratkij oczerk issledowanij wostocznoj czasti Kirgizskoj stiepi i Zapadnoj Sibiri”. Wkład tego uczonego do rozwoju nauk geologicznych i przemysłu paliwowego w Rosji był imponujący, a jednak rząd w 1896 roku zwolnił go z posady profesora Instytutu Górniczego (kierował tu katedrą sztuki górniczej) pod pretekstem „wysługi lat”. 65-letni wówczas profesor był w doskonałej formir fizycznej i umysłowej, posiadał olbrzymią, zdobytą w ciągu dziesięcioleci, wiedzę i kulturę intelektualną, którą nadal mógłby zaszczepiać młodzieży akademickiej, odczuł więc swą dymisję jako złośliwy afront. Cóż można na to powiedzieć? Tego rodzaju przypadki są regułą raczej niż wyjątkiem. Ludzie często odpłacają za dobrodziejstwo złośliwością i czarną niewdzięcznością, ciesząc się, że wreszcie mogą poniżyć i zdeptać kogoś, kto jest lepszy i mądrzejszy od nich.
Mimo to należał profesor G. Romanowski do osób, którym jednak udało się w życiu – dzięki pracowitości i zdecydowaniu – dokonać wielu wyczynów intelektualnych i zrealizować swój potencjał duchowy, co go szczęśliwie wyróżnia na tle dużego tłumu tych, o których z właściwą sobie  przenikliwością pisał Fryderyk Nietzsche w dziele „Poza dobrem i złem”: „Trzeba do tego szczęśliwych okoliczności i wielu rzeczy nieobliczalnych, aby człowiek wyższy, w którym śpi rozwiązanie jakiegoś problemu, we właściwą porę przystąpił do działania, aby w porę „wybuchnął”… Zazwyczaj to nie następuje, i we wszystkich zakątkach kuli ziemskiej siedzą oczekujący, którzy ledwie wiedzą, że oczekują, zaś prawie nie zdają  sobie sprawy, że czekają  napróżno.Niekiedy także pobudka, ów przypadek, który „zezwala” na działanie, przybywa za późno – kiedy bezczynność strawiła już najlepsze lata młodości i siły. A czyż to jeden – właśnie, gdy się „zerwał” – przekonał się z przerażeniem, że członki jego posnęły, a dusza już za ciężka! „Za późno” – powiedział, zwątpiwszy o sobie, i od tej chwili stał się na zawsze bezużytecznym. Czyżby w dziedzinie geniuszu „Rafael bez rąk”, powiedzenie pojęte w najszerszym znaczeniu, miał być wyjątkiem, lecz regułą? – Geniusz nie jest wszak taką rzadkością; rzadkimi są tylko owe pięćset rąk, których potrzeba, aby „stosowną porę” ujarzmić, aby przypadek wziąź za łeb!”… - Może zresztą ową „stosowną porą” jest każda chwila, w której zdobywamy się na natychmiastowy trwały wysiłek, zakasujemy rękawy i zabieramy się do twardej, długotrwałej roboty.
Profesor Genadiusz Romanowski zmarł 5 maja 1906 roku i został pochowany na cmentarzu Smoleńskim w Petersburgu.
                                                             ***              


                                                PAWEŁ   KUŹMIŃSKI   
                                         Twórca  silników okrętowych

Wybitnym inżynierem w zakresie budowy silników okrętowych był  Paweł Kuźmiński, urodzony 2 lipca 1840 roku w guberni chersońskiej na Ukrainie w rodzinie drobnoszlacheckiej. Kuźmińscy bowiem należeli dawniej do szlachty Wielkiego Księstwa Litewskiego, rozgałęzili się po całej Rzeczypospolitej, a później po Cesarstwie Rosyjskim i Austriackim. Jak podaje Stanisław Jastrzębski w książce „Kim jesteśmy? O szlachcie zagrodowej w Małopolsce Wschodniej?” (Przemyśl 1939), panowie Kuźmińscy pieczętowali się herbem rodowym Jastrzębiec. Natomiast w zbiorach Centralnego Państwowego Archiwum Historycznego Litwy znajdujemy informacje o tym, że heroldia wileńska kilkakrotnie w ciągu XIX wieku potwierdzała rodowitość szlachecką licznych panów Kuźmińskich herbu Lubicz, zamieszkałych w powiecie trockim, szawelskim, telszewskim i upickim  (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1593; f. 391, z. 6, nr 7; f. 391, z. 7, nr 1853a; f. 391, z. 9, nr 17, 2892).
Paweł Kuźmiński tedy, jako latorośl rodziny szlacheckiej, ukończył w 1860 roku Woroneski Korpus Kadetów i wstąpił natychmiast na studia do Akademii Morskiej w Petersburgu na wydział mechniki okrętowej. Po czterech latach uczelnię opuścił z dyplomem inżyniera mechanika marynarki wojennej. Jednocześnie wysłuchał pełnego kursu wykładów z wyższej matematyki w Petersburskim Praktycznym Instytucie Technologicznym, co mu umożliwiło znaczące poszerzenie horyzontów umysłowych i głębsze przygotowanie do przyszłej pracy zawodowej. Gdy był słuchaczem drugiego roku studiów, ukazała się drukiem jego pierwsza praca teoretyczna pt. „Nieskolko słow o maszynach diejstwujuszczych sżatym wozduchom i gazom Szandora” („Morskoj Sbornik”, nr 7, 1862). Natomiast w jednej z publikacji z roku 1865 początkujący naukowiec jako jeden z pierwszych w skali powszechnej wysunął koncepcję silnika, w którego komorach jest spalane paliwo rozpylone.
Zgodnie z obowiązującymi przepisami Paweł Kuźmiński zaraz po studiach wyruszył w podróż dookoła świata na jednym z okrętów marynarki wojennej Imperium Rosyjskiego, zwiedził szereg krajów, poznając przy okazji obce obyczaje i kulturę. Po powrocie odbył praktykę inżynierską w dziedzinie budowy maszyn w Zakładach Żorskich, a w roku 1878 objął kierownictwo warsztatami budowy żelaznych okrętów na Wyspie Galernej w Petersburgu, został przyjęty w poczet członków Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego.
Przez kilka dziesięcioleci Kuźmiński należał do wąskiego grona najbardziej utalentowanych konstruktorów silników okrętowych, samolotowych i parowozowych. Skonstruował m. in. oryginalny silnik turbinowy, który następnie wdrożono w całej marynarce wojennej Rosji. W 1895 r. skonstruował  pierwszą na świecie turbinę gazową o stałym spalaniu paliwa. Ważne miejsce w inżynieryjnej twórczości Kuźmińskiego zajmowało projektowanie najbardziej racjonalnych kształtów kadłubów statków, okrętów i łodzi podwodnych. W 1879 roku zaproponował projekt ostronosego okrętu, który, jak wynikało z obliczeń matematycznych, osiągałby szybkości najwyższe z możliwych w ówczesnej praktyce żeglarskiej. Warto zaznaczyć, że młody inżynier współpracował ze sławnym już wówczas wynalazcą i konstruktorem Stefanem Drzewieckim (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „Twórcy cudzego światła”, Toronto 1996, s. 215 – 233). W 1881 roku w Zakładach Bałtyckich w Petersburgu zbudowano za środki osobiste Drzewieckiego stalową szalupę konstrukcji Kuźmińskiego o kształcie tetraedra. Na wodowaniu tego niezwykłego modelu był obecny profesor D. Mendelejew, słynny autor tabeli pierwiastków chemicznych, który utrzymywał przyjazne stosunki zarówno ze Stefanem Drzewieckim, jak i z Pawłem Kuźmińskim, bardzo wysoko je sobie zresztą ceniąc i umacniając tę przyjaźń  podczas dość regularnych wspólnych wizyt w łaźni miejskiej, kończących się nadużywaniem znanego napoju 40-procentowego (ustalonego nawiasem mówiąc na tym poziomie właśnie przez zacnego profesora chemii, który przyjmował do pracy w swym laboratorium  wyłącznie tego adepta, który po wypiciu duszkiem z probówki 150 gram czystego spirytusu nie zakrztusił się). Z reguły po tych wizytach w „russkiej bani” dwaj policjanci delikatnie ujmowali pana profesora pod ręce i odwozili go dorożką do domu, a panowie Drzewiecki i Kuźmiński także niezbyt pewnym krokiem udawali się do swych pieleszy domowych.
Do ciekawszych pomysłów Kuźmińskiego należał m.in. projekt morskiego nosiciela min. Gdy zaś zaczęto budować lodołamacze, przez dłuższy czas uparcie ostrzegał Ministerstwo Morskie Rosji przed umieszczaniem śruby okrętowej w przedniej części kadłuba tego typu statków. Naraził się nawet w ten sposób swym zwierzchnikom, ale gdy pierwszy rosyjski lodołamacz z umieszczoną – wbrew sugestiom Polaka – na przodzie statku śrubą okrętową już w trakcie pierwszej wyprawy ją pogruchotał, okazało się, iż miał rację. Na remont zaś i rekonstrukcję „Jermaka” wydano setki tysięcy złotych rubli. P. Kuźmiński był w Rosji pionierem w dziedzinie konstruowania szybkich statków morskich, sporządził wykresy i modele prototypów szeregu okrętów, które wykorzystano dopiero po latach, w wielu przypadkach już po zgonie znakomitego inżyniera. Był też wynalazcą tzw. dynamometru, przyrządu umożliwiającego mierzenie w kompleksowy sposób szeregu wskaźników hydrodynamicznych podczas ruchu łodzi  i statków. Przy czym po opatentowaniu tego wynalazku konstruktor odmówił przyjęcia wynagrodzenia  oraz przywileju autorskiego. Wyniki swych badań upowszechnił w artykule pt. „Racionalnyj sposób issledowanija korabla”, opublikowanym w „Zapiskach Russkogo Tiechniczeskogo Obszczestwa” nr 3 1882, periodyku abonowanym przez akademie nauk i uniwersytety kilkudziesięciu krajów. 
Duże znaczenie posiadały swego czasu badania i publikacje Kuźmińskiego w zakresie lokalizacji silnika na statku, typów śrub okrętowych, pomiaru szybkości ruchu łodzi podwodnych. Imponujące dokonania twórcze tego wybitnego inżyniera były możliwe nie tylko ze względu na jego wrodzone uzdolnienia, pracowitość i wiedzę, ale również dzięki ogromnemu entuzjazmowi i oddaniu sprawie, której służył, czyli postępowi technicznemu. „Kochać coś bardziej niż życie – powiada Jean Rostand– to uczynić życie czymś więcej niż ono jest”.
I wreszcie warto zaznaczyć, iż szczególny dział aktywności twórczej P. Kuźmińskiego stanowią projekty aparatów latających oraz turbinowych silników do nich. W latach osiemdziesiątych XIX wieku, kierując zakładem budowy okretów i piastując wysokie stanowisko w Ministerium Morskim Rosji, usiłował wspierać wysiłki innego wybitnego konstruktora Aleksandra Możajskiego, wynalazcy (1883) pierwszego na świecie latającego samolotu. (Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, „Gońcy Ikara”, Mołodeczno 2002, str. 87 – 111). To właśnie dzięki Kuźmińskiemu udało się zdobyć pieniądze na budowę i dokonanie próbnego lotu słynnego „samolotu Możajskiego”, którego sylwetkę znajdzie się w każdej poważnej książce z zakresu historii lotnictwa. Nawiasem mówiąc rosyjskie Ministerstwo Wojny odmówiło (1893) sfinansowania budowy samolotu konstrukcji Pawła Kuźmińskiego, zaprzepaszczając w ten sposób szansę na bezdyskusyjny priorytet w tej jakże doniosłej dziedzinie techniki.
Wybitny konstruktor i inżynier zakończył swe twórcze i pracowite życie prawdopodobnie w okresie rewolucji bolszewickiej i wojny domowej w Rosji w latach 1917 – 19, kiedy to tysiące reprezentantów inteligencji petersburskiej zostały zapędzone na lichtugi i zatopione w otwartym morzu ogniem artyleryjskim.
                                                              ***


                             
                                           ALFONS  RZESZOTARSKI
                                               Zasłużony  metalograf

Był wybitnym specjalistą w dziedzinie metalurgii i metalografii. Urodził się w Radomiu 22 października 1847 roku w rodzinie szlacheckiej pieczętującej się godłem Junosza. Matka zaś wywodziła się z niemieckiej rodziny Sieglów. W Radomiu też minęło jego dzieciństwo i wczesna młodość. W 1867 roku Alfa ukończył klasyczne gimnazjum radomskie i bez zwłoki wstąpił na fakultet fizyczno-matematyczny   Szkoły Głównej w Warszawie, przemianowanej w 1870 roku na Cesarski Uniwersytet Warszawski. Po trzech latach nauki przeniósł się jednak na wydział mechaniczny Petersburskiego Instytutu Technologicznego, będącego największą uczelnią w Cesarstwie Rosyjskim, przygotowującą specjalistów w dziedzinie budowy maszyn. Właśnie tutaj młody człowiek poważnie zainteresował się tematem metalurgii i postanowił w niej się specjalizować.
                                                              ***
Trudno się tej decyzji dziwić, ponieważ ta gałąź wiedzy, jak każda inna zresztą, zawiera wiele tajemnic i tworzy szerokie pole do popisu dla umysłów ruchliwych i dociekliwych. Już sama długa historia metalurgii stanowi interesujący przedmiot badawczy. Tak na przykład kapłan i zakonnik katolicki z XI wieku zwany Teofilem (Theophilus) wiele uwagi w swym dziele „O sztukach rozmaitych ksiąg troje” (polskie wydanie  Kraków 1880) poświęca zagadnieniom obróbki metali. W rozdziale „De temperamento ferri” (O hartowaniu żelaza) powiada: „Dłutka hartują się tym sposobem. Gdy zostaną opiłowane i w swoje trzonki osadzone, wkłada się ich zakończenie do ognia i zaraz gdy zacznie się rozżarzać, wyciąga się i w wodzie gasi… Nadaje się też hart żelaziwom, któremi szkło i większe kamienie rznąć można, a to w taki sposób: weź trzechletniego kozła, uwiąż go w stajni i nie daj przez trzy dni żadnej paszy, czwartego zaś daj mu paproci na żywność i nic więcej. Gdy tak żywić go będziesz przez dwa dni, na noc następną zamknij go w beczce   przedziurawionej u spodu, zaś pod te dziury podstaw inne naczynie całe, w któryby się jego mocz zbierał. Gdy się już przez dwie lub trzy noce tym sposobem dostateczna ilość zbierze, wypuść kozła, a w jego moczu hartuj swoje żelaziwa. Także w moczu małego chłopczyka ryżego hartowane żelaziwa nabierają twardości większej niż w zwyczajnej wodzie”. Te dziwaczne przepisy były przez wiele stuleci uważane za absolutnie „naukowe” i, kto wie, czy czasem nie sprawdzały się w praktyce.
Tenże autor we fragmencie „De cupro” (O miedzi) notował: „Miedź tworzy się w ziemi. Gdy się na jej żyłę natrafi,  dobywa się ją z wielkim trudem przez kopanie i wyłamywanie. Jest bowiem bardzo twardym kamieniem zielonego koloru i naturalnie związanym z ołowiem. Kamień ten obficie nałamany kładzie się na stosie drew i wypala na sposób wapiennego; przez co jednak nie zmieni barwy, lecz tylko twardość utraci, aby mógł być potłoczonym. Potem drobno pokruszony kładzie się do pieca i przy użyciu węgla i miechów wypala się dniem i nocą bez przestanku. Winno się to uważnie i ostrożnie odbywać, aby, mianowicie, najprzód węgli nałożyć, potem na nie drobnego kamienia nasypać, i znowu węgli i na nie kamienia, tak powtarzając aż do napełnienia pieca. Gdy kamień topić się zacznie, ołów zeń przez pewne otwory wyciecze, a miedź wewnątrz pozostanie. Całość po dłuższym paleniu się ostudzi i wygarnie, a piec na nowo takimże sposobem napełni. Do miedzi tak stopionej domieszawszy piątą część cyny, pozyska się metal, z jakiego się dzwony odlewa”…
Jak można wnioskować choćby tylko z tego jednego tekstu, sztuka metalurgii nie była w XIX wieku ani nowa, ani prosta, lecz przebyła długą drogę rozwoju. Jeden ze znakomitych uczonych niemieckich tedy pisze: „Od początku istnienia człowieka towarzyszy mu technika, niesie więc ona ze sobą pierwotnie tyle inteligencji, ile ma on sam. (…) Do najdawniejszych świadectw ludzkiego rzemiosła należy produkcja broni, której wśród narządów człowieka brakuje; należałoby tu też wspomnieć o ogniu, skoro początkowo służył chronieniu ciepła. Byłby to przykład zastępowania narządów, obok którego występuje zasada odciążania narządów i zasada przekraczania ich wydolności. Kamień w dłoni odciąża i zarazem podnosi efekt bijącej pięści; wóz, dosiadane zwierzę odciążają nas w ruchu pieszym i znacznie przekraczają naszą wydolność. Zwierzę juczne może być namacalnym przykładem zasady odciążania. Samolot zastępuje skrzydła, które nam nie wyrosły, i przewyższa niepomiernie wszelką zdolność lotu organicznego… Stosujemy te zasady posuwając się coraz dalej na zewnątrz i obejmując techniką coraz większe obszary sfery organicznej. Prawdziwym progiem rozwoju kulturowego jest wyłączenie drewna (oraz kamienia) dzięki wynalazkowi obróbki metali, co już dawno znalazło wyraz w nazwach epoki brązu i epoki żelaza. Metal zastępuje i niezwykle efektywnie przewyższa możliwości materiałów bezpośrednio znajdowanych w przyrodzie, zwłaszcza w technice wytwarzania broni. Byłto pierwszy wielki krok na drodze uniezależnienia się od żywej przyrody, eliminacji własnych narządów i przewyższenia nie tylko ich możliwości, ale w ogóle tego, co organiczne. Drewno np. zostało w wielu dziedzinach wyparte przez żelazo, koks lub sztuczne tworzywa, skóra i konopie przez liny stalowe, światło woskowych świec przez gaz lub elektryczność, naturalne barwniki jak purpura i indygo przez barwniki syntetyczne itp.” (Arnold Gehlen, Antropologia filozoficzna). Bez wątpienia jednak podstawą  współczesnej cywilizacji technicznej stał się przemysł ciężki, czyli produkcja metali i wyrobów metalowych. Bez metali funkcjonowanie i rozwój nowoczesnych społeczeństw od kilku stuleci byłoby nie do pomyślenia. Dlatego też tak ważne miejsce w dziejach nauki i techniki zajmuje szeroko pojęta metalurgia, do której rozwoju przyczynili się liczni reprezentanci różnych państw i narodów zarówno europejskich, jak też pracujących  na kontynencie azjatyckim, afrykańskim czy amerykańskim.
Dzieje odkrycia i stosowania poszczególnych metali i ich stopów  bywały nieraz dość dramatyczne. Tak np. nikomu nieznany aptekarz Heinrich Klaproth wędrował latem 1789 roku po czeskich Rudawach, a po drodze natrafił na nieużyteczny wówczas minerał o nazwie blenda smolista. Zabrał też kilka kawałków tego bardzo ciężkiego materiału do domu i poddał w przyaptecznym laboratorium serii eksperymentów, otrzymując w końcu drobny ciemny proszek, stanowiący, jak   uznał, nieznany dotąd nauce pierwiastek chemiczny, któremu nadał miano „uran” – na cześć Uranosa, posępnego  boga z mitologii greckiej, ojca  tytanów. Faktycznie był to tlenek uranu, a nie czysty uran, lecz Klaproth opublikował kilka tekstów naukowych o swych badaniach nad tym metalem i w końcu został profesorem chemii na Uniwersytecie Berlińskim. Losy zaś wykorzystania uranu przez ludzi okazały się nad wyraz dramatyczne, jeśli nie powiedzieć tragiczne. Po wielu dziesięcioleciach, bo aż w roku 1896, Henri Becquerel spostrzegł, że uran promieniuje, a Maria Skłodowska dokładnie to zjawisko zbadała, nazwała je promieniotwórczością , a w blendzie smolistej odkryła jeszcze dwa pierwiastki – polon i rad. Później Enrico Fermi,  Albert Einstein, Władimir Kurczatow, szereg innych fizyków opisali zjawisko rozszczepialności uranu 238 i opracowali technologię produkcji broni nuklearnej. Jedynym krajem, który poważył się tej potwornej broni użyć, stały się USA, które zrzuciły w sierpniu 1945 roku bombę atomową na katolicką katedrę w japońskim mieście Hiroszima w momencie, gdy trwało tam nabożeństwo poranne. Gdy Albert Einstein o tym się dowiedział, miał jakoby rzec: „Gdybym tylko wiedział, do czego wykorzystają wyniki mych badań, zostałbym zegarmistrzem”…
                                                                 ***
Alfons Rzeszotarski został w 1875 roku, po ukończeniu studiów, za osobistym wstawiennictwem dyrektora Petersburskiego Instytutu Technologicznego Jana Wyszniegrodzkiego, zatrudniony w charakterze inżyniera metalurgii w słynnych Zakładach Putiłowskich. Jednak już na miejscu młody człowiek poprosił, aby zatrudniono go w charakterze zwykłego robotnika przy piecu martenowskim, aby mógł się od podstaw zapoznać z procesem „narodzin” metalu z rudy żelaznej. Ta uciążliwa, lecz jakże owocna, praktyka trwała pół roku, kiedy to pan Alfons został mianowany  na starszego piecowego, a potem na kierownika pieca martenowskiego. W 1876 roku młody specjalista opublikował swój pierwszy tekst naukowy pt. „O wyrabianiu stali według sposobu Martina”  w „Przeglądzie Technicznym” (nr 4 1876).
We wrześniu tegoż roku Rzeszotarski dostał ofertę pracy z Obuchowskich Zakładów Stali, gigantycznego ośrodka przemysłowego, produkującego nie tylko części metalowe (m.in. osie) do wagonów kolejowych czy okrętów, ale też doskonałe armaty i działa artyleryjskie. Młody inżynier przyjął ofertę i zaraz został współpracownikiem i zastępcą profesora Dymitra Czernowa, kierownika jednego z wydziałów produkcyjnych, specjalisty uważanego za bodaj najznakomitszego metalurga rosyjskiego, autora szeregu wynalazków i odkryć. Młody Polak tak zaimponował Czernowowi swą inteligencją, wiedzą, zaangażowaniem, kulturą osobistą, rzetelnością i obowiązkowością, że już wkrótce wziął bezpośredni udział w jego zaawansowanych pracach naukowo-badawczych, a po odejściu profesora (1880) objął kierownictwo odnośnego wydziału Zakładów Obuchowskich.
W 1878 r. ukazały się kolejne dwa teksty naukowe Alfonsa Rzeszotarskiego  wydrukowane w „Przeglądzie Technicznym”: „Łamliwość żelaza i stali w stanie ciepłym  (nr 7) oraz „Besemerowanie i sposób prowadzenia tej czynności”  (nr 8). W 1880 zamieszczono w tymże periodyku obszerny artykuł „Przegląd nowszych ulepszeń, doświadczeń i badań dokonanych w zakresie stali zlewnej”. W tymże czasie Rzeszotarski zaczął regularnie publikować swe opracowania w rosyjskich periodykach fachowych: „Artilleryjskij Żurnał”, „Wiestnik Technologów”, „Gornyj Żurnał”, „Zapiski Imperatorskogo Techniczeskogo Obszczestwa”.  
Najbardziej interesowały go dwa podstawowe zagadnienia:  mikrostruktura stali oraz sposoby jej hartowania. Już w 1881 roku miesięcznik „Morskoj Sbornik” opublikował pierwszy jego artykuł naukowy na ten temat pt. „Razlicznyje teorii otnositielno zakałki stali”, w którym autor ustosunkowywał się do rozmaitych metod hartowania stali, praktykowanych w uprzemysłowionych krajach Europy i w Stanach Zjednoczonych oraz zaprezentował kilka własnych nowatorskich idei dotyczących technologii hartowania stopów żelaza. W 1882 wydano w Petersburgu pierwszą książkę A. Rzeszotarskiego pt. „Teoria zakałki”  („Teoria hartowania”), a w 1884 drugą  „Metalurgia stali”, które to dzieła ostatecznie utwierdziły jego autorytet jako jednego z najbardziej kompetentnych fachowców  w skali międzynarodowej.
W 1884 roku zarząd artylerii morskiej Cesarstwa Rosyjskiego zamówił w Zakładach Obuchowskich armaty nowej konstrukcji, które miały być zainstalowane na okrętach marynarki wojennej tego kraju. Jasne jednak było, że aby te działa mogły funkcjonować, musiałyby być wykonane z nowego, szczególnie wytrzymałego gatunku stali, którego w Rosji wówczas jeszcze nie produkowano. Zadanie opracowania receptury i jej sprawdzenia w warunkach laboratoryjnych powierzono inżynierowi Alfonsowi Rzeszotarskiemu, który też znakomicie z niego się wywiązał, wynajdując nowy gatunek stali i opracowując sposób jej produkcji. W zakładach zorganizowano też nowy wydział, który miał pracować dla resortu wojskowego, a kierownictwo nim powierzono właśnie Polakowi. W późniejszym okresie (1892) Rzeszotarski opracował m.in. technologię produkcji stali pancernej dla krążowników, która w niczym nie ustępowała najlepszym materiałom produkowanym w Szwecji i Wielkiej Brytanii. Odkrycia i nowe technologie wymyślane przez polskiego naukowca goniły jedno za drugim, aż wywindowały Imperium Rosyjskie na pierwsze miejsce w skali światowej pod względem jakości i ilości stali artyleryjskiej, której dorównać w tym okresie nie potrafiła produkcja żadnego kraju europejskiego; odkrył m.in. doniosłą rolę niklu w nadawaniu stali większej sprężystości i mocy.
W 1895 roku Rzeszotarski założył pierwsze w Rosji i jedno z pierwszych w Europie laboratorium metalografii, w którym realizował rozległy program badań naukowych. Jego wynalazki w tej dziedzinie były prezentowane i nagradzane na wystawach w Londynie, Warszawie, Petersburgu, Moskwie. 1898 wydano w Petersburgu jego książkę „Mikroskopiczeskije issledowanija żeleza, stali i czuguna”, za którą Rada Naczelna Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego przyznała mu złoty medal, było to bowiem dzieło nowatorskie w skali powszechnej i zostało przetłumaczone na język angielski, francuski i niemiecki.
Od 1902 Rzeszotarski pełnił obowiązki profesora zwyczajnego katedry metalurgii Petersburskiego Instytutu Technologicznego; w 1903 opublikował skrypt dla studentów z zakresu metalurgii stali.
Znakomity  inżynier  był żonaty z Polką, Marią Iwanowską. Z tego przykładnego stadła pozostało pięcioro dzieci, trzy córki i dwóch synów. Pan Alfons pełnił szereg funkcji w petersburskiej wspólnocie polskiej, zgromadzonej przy kościele św. Katarzyny. Często i hojnie wspomagał młodzież polską studiującą na wyższych uczelniach stolicy Cesarstwa. Zmarł na zapalenie płuc w styczniu 1904 roku w Petersburgu, lecz zgodnie z ostatnią wolą pogrzebany został na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie. Polskie serce chciało na zawsze spocząć w polskiej ziemi.
                                                                ***







                                          PAWEŁ    HOŁUBICKI
                                       Rywal  Alexandra  Bella

Był jednym z najzasłużeńszych uczonych europejskich w dziedzinie elektrotechniki i telefonii na przełomie XIX i XX wieku. W 1878 roku zademonstrował na posiedzeniu Cesarskiego Towarzystwa Przyrodoznawstwa, Antropologii i Etnografii telefony własnej konstrukcji, które słusznie są uważane za pierwsze rosyjskie projekty w tej dziedzinie techniki. Publikacje naukowe P. Hołubickiego w okresie około 1880 – 1910 ukazywały się regularnie na łamach zarówno polskich, rosyjskich, jak też brytyjskich, niemieckich, włoskich, francuskich periodyków fachowych.
Jeśli mówić o pochodzeniu znakomitego konstruktora i wynalazcy, to można powiedzieć, że urodził się 28 marca 1845 roku w mieście Tarusa guberni kałuskiej w rodzinie niezamożnego, aczkolwiek wykształconego i kulturalnego, urzędnika powiatowego. Rodzina mieszkała w Rosji dopiero od paru pokoleń.
 Trzeba bowiem przypomnieć, że Hołubiccy herbu Janina i Korsak byli pradawną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, a stanowili odgałęzienie potężnego rodu panów Korsaków i pisali się początkowo „Korsak Hołubicki”; potem pozostał tylko przydomek odmiejscowy. Hołubiccy mieszkali początkowo na Wileńszczyźnie, Kowieńszczyźnie i Witebszczyźnie. Tak Stanisław Hołubicki przed rokiem 1584 piastował urząd podstarościego kowieńskiego. Wydaje się, że to jego syn Jan Stanisławowicz Hołubicki, „dworanin Jego KorolewskojeMiłosti”, figuruje w jednym z zapisów archiwalnych wileńskich z roku 1586 (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju dla Razbora Drewnich Aktow, t. 24, s. 419; t. 8, s. 411, 420). Panowie Hołubiccy około 1590 roku posiadali m.in. dobra Dzierzgańce i Preny w powiecie trockim; jeden z nich miał na imię Jan (Akty izdawajemyje, t. 18, s. 88; t. 30, s. 78).
Jan Stanisławowicz Hołubicki, jako ziemianin hospodarski powiatu orszańskiego, sądził się w 1596 roku z kniaziem Iwanem Łukomskim o nieoddanie długu przez tego ostatniego (Akty izdawajemyje, t. 32, s. 45). Stefan Hołubicki w 1599 pełnił obowiązki burmistrza połockiego. Pan Hrehory Hołubicki spod Mińska figuruje jako świadek na procesie w sądzie grodzkim mińskim 1600 (Akty izdawajemyje, t. 18, s. 172). Piotr Hołubicki, deputat wiłkomierski, 2 sierpnia 1610 roku podpisał jeden z wyroków trybunału wileńskiego (Lietuvos Tribunolo sprendimaj, s. 227,Vilnius 1988). Około 1650 generałem królewskim województwa mińskiego był Piotr Kazimierz Hołubicki (Akty izdawajemyje, t. 15, s. 44). Maciej Hołubicki, właściciel dóbr Łomazy koło Brześcia, około roku 1687 pełnił obowiązki namiestnika dworu Jego Królewskiej Mości.
Byli też Hołubiccy pochodzenia żydowskiego. „Wywód familii urodzonych Hołubickich herbu Janina”  z 21 września 1805 wywodzi tę rodzinę od Daniela Hołubickiego, który „przemieniając wiarę staro-zakonną żydowską przyjął na się Katolicką prawdziwą przy świadectwie wielu obywateli w roku 1758 novembra 2 dnia”… Z żony Anny Łabuciówny zostawił synów Franciszka (ur. 1780) i Jakuba (1789), chrzczonych w kościele w Janiszkach. Wszyscy trzej panowie w 1805 roku uznani zostali przez heroldię wileńską  „za aktualną szlachtę” i wpisanido klasy drugiej Ksiąg Szlachty Guberni Litewsko – Wileńskiej (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 992, s. 186 – 187).
Aryjscy Hołubiccy herbu Janina, właściciele Białegostoku w powiecie łuckim, jak też dóbr Dorohinie i Orzechów w województwie kijowskim, byli potwierdzani w rodowitości przez Wołyńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich 12 grudnia 1827 roku, oraz w latach 1829 i 1848; Departament  Heroldii Senatu Rządzącego Cesarstwa Rosyjskiego w Petersburgu zatwierdził ich szlacheckość 14 grudnia 1882. Ta właśnie gałąź rodu przeniosła się do guberni twerskiej i kałuskiej.
                                                              ***
Michał Hołubicki, ojciec Pawła, postarał się zaszczepić synowi zamiłowanie do książek, do zdobywania wszechstronnej wiedzy na własną rękę. Sam też przygotował go do gimnazjum w Twerze, podczas nauki w którym chłopiec należał do grona wybijających się uczniów i nieraz zadziwiał nauczycieli swą inwencją, niestandardowym stylem myślenia. Oceny miał bardzo dobre i niejako w sposób naturalny wstąpił po ukończeniu gimnazjum na studia wyższe na wydział fizyczno-matematyczny Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego. W 1870 roku zmarł ojciec Pawła, na skutek czego młody człowiek pozostał bez środków do życia, musiał przerwać studia i wrócić do osieroconego domu rodzicielskiego. Dobre imię ojca w Tarusie pomogło synowi rychło znaleźć zatrudnienie początkowo w charakterze pośrednika sądowego, a następnie (od 1876) sędzi powiatu taruskiego. Hołubicki zamieszkał w pobliskiej miejscowości Poczujew. Choć gros czasu był pochłaniany przez pracę zawodową, nic przecie wspólnego nie mającą ze sferą badań naukowych w zakresie elektrotechniki, to jednak młody człowiek nie porzucił swego zainteresowania tą dziedziną wiedzy. Zarobione pieniądze wydawał przeważnie na to, by we własnym domku urządzić laboratorium techniczne, regularnie nabywał czasopisma elektrotechniczne, ukazujące się w USA, Europie Zachodniej i Rosji, co umożliwiło mu osiągnięcie przyzwoitego poziomu naukowego i prowadzenie na własną rękę pionierskich badań naukowych, jak też publikację ich wyników. Prowincjonalny sędzia był jednocześnie cenionym i coraz bardziej znanym naukowcem!
W 1878 pan Paweł przyjął ofertę objęcia posady głównego inżyniera warsztatów remontowych Kolei Bendero – Gałackiej, co znowuż umożliwiło mu dokonywanie  szeroko pomyślanych doświadczeń w zakresie łączności, koniecznej w transporcie. Wbrew niesprzyjającym okolicznościom losowym trzydziestoparoletni inżynier potrafił postawić na swoim, mimo wszystko został czołowym w Rosji i jednym z najlepszych w Europie wynalazcą w dziedzinie techniki telefonicznej. Jego liczne modele aparatów łącznościowych były wdrażane do produkcji i umożliwiały oszczędzanie olbrzymich środków dzięki uniezależnieniu się od importu z takich potęg technologicznych jak Niemcy, USA, Wielka Brytania i Francja.
Warto podkreślić, że powstanie telefonii nowoczesnej, jak zresztą całego postępu technicznego, nie stanowiło jakiegoś jednorazowego zaskakującego odkrycia na skutek olśnienia któregoś z genialnych konstruktorów. W rzeczywistości każdy epokowy wynalazek techniczny dość powoli jakby wyłania się z całego dotychczasowego rozwoju danej dziedziny wiedzy, aż  wreszcie ktoś najbardziej szczęśliwy stawia w tym trudnym, opornym i zbiorowym  wysiłku przysłowiową kropkę nad „i” i… uchodzi za jedynego „sprawcę cudu”. Tak się działo również z długotrwałymi i skomplikowanymi narodzinami telefonu. W kierunku wynalezienia aparatu, który umożliwiałby przesyłanie na odległość wiadomości słownych pracowało wielu inżynierów amerykańskich i niemieckich, włoskich i szwedzkich, rosyjskich i brytyjskich, polskich i francuskich. Wyniki ich badań były w różnych językach publikowane, a następnie uwzględniane przez kolegów i rywali z różnych krajów. Jednak ostatni krok decydujący został poczyniony przez amerykańskiego fizjologa i fizyka Alexandra Grahama Bella (1847 – 1922), Szkota z  pochodzenia,  profesora uniwersytetu w Bostonie, który w 1876 roku skonstruował aparat uchodzący za pierwszy w dziejach ludzkości telefon z prawdziwego zdarzenia, a w 2013 roku udało się zrekonstruować i odtworzyć pierwsze zdanie nadane telefonicznie  przez jego konstruktora. Na aparat Bella składały się: mikrofon przetwarzający dźwięki na impulsy elektryczne, słuchawka przetwarzająca sygnały elektryczne na dźwiękowe. Przy tym mikrofon był elektromagnetyczny, węglowy bowiem został skonstruowany niezależnie od siebie przez Thomasa Alvę Edisona (1847 – 1931), wybitnego samouka, autora ponad tysiąca opatentowanych wynalazków technicznych, w 1876 roku oraz przez Anglika pracującego w USA Davida Edwarda Hughes’a (1831 – 1900) w roku 1878. (Nawiasem mówiąc Edison prócz tego wynalazł w 1877 fonograf, w 1879 – żarówkę elektryczną, a w 1882 zbudował w Nowym Jorku pierwszą na świecie elektrownię, w 1891 wynalazł kineskop, a w 1910 ostatecznie zbudował zasadowy akumulator  żelazo-niklowy. Był to jeden z największych geniuszy technicznych ludzkości, a jednak działał nie w próżni, lecz w kontekście globalnego procesu rozwojowego techniki, a w swych tekstach uwzględniał odkrycia i ustalenia m.in. Pawła Hołubickiego i lwowiaka Henryka Machalskiego (1835 – 1919), jak też innych inżynierów. 
   W 1878 roku pojawiły się w Wielkiej Brytanii i USA pierwsze napowietrzne linie telefoniczne. Wówczas to w jednej ze swych „Kronik” Bolesław Prus na łamach  KurieraWarszawskiego” napisze: „Z szerszego widnokręgu wypadków zapisać należy szybkie upowszechnianie się telefonu, naczynia osobliwego nabożeństwa, które przenosi mowę ludzką na znakomite odległości. Wynalazek ten jeszcze w roku bieżącym wywołać może przewrót w stosunkach ludzkich, byle tylko elektryczność  staniała. Przy powyższym warunku każdy przyzwoity człowiek wychodząc na ulicę będzie mógł zaopatrzyć się w dostateczną liczbę drutów łączących go z najdroższymi sercu osobami. Żony wówczas staną się ideałem cnót, przyjaciele domu wynaleźć będą musieli nowe słowniki, obmowa i plotkarstwo przejdą w dziedzinę mitów.
Warszawa roztelefonowała się na dobre. Nawet zarząd wodociągowy urządził telefonowy  koncert, prawdopodobnie dla swoich urzędników i oficjalistów, którym na koncerty naturalne pensja nie wystarczy”… itd.Autor „Faraona” i „Lalki”, znakomity przecież intelektualista, tak jak wielu innych, ironicznie traktował nowo narodzone dziecko cywilizacji.
Gdy Herberta Wellsa poproszono, by wyjaśnił, co to jest telegraf, ów rzekł: Wyobraźcie sobie gigantycznego kota, którego ogon znajduje się w Liverpool, a głowa w Londynie. Gdy kota nadepnąć na ogon w jednym mieście, w drugim rozlega się miauczenie. Właśnie tak działa telegraf. – A co to jest telegraf bez drutu? – Jest to to samo, tylko bez kota, - miał ironicznie zauważyć Wells.
Jak widać więc i mądrze ludzie korzystają z  prawa do robienia głupich docinków.
Być może należy w tym miejscu także nadmienić, iż w słynących z geniuszu technicznego Niemczech doniosłą rolę w rozwoju technologii elektrycznej i telefonicznej odegrał uczony o polskim rodowodzie Adolf Karl Heinrich Słaby (1849 – 1913), który po ukończeniu w 1873 roku Akademii Technicznej w Jenie obronił pracę doktorską Űber die Bewegung eines schweren Punktes   auf einer rotierenden Bahn” , a następnie wykładał matematykę na uczelniach Potsdamu i Berlina. Od 1882 pełnił obowiązki profesora Wyższej Szkoły Technicznej Charlottenburg, gdzie założył i prowadził katedrę elektrotechniki. Od 1895 był członkiem Niemieckiej Akademii Przyrodników Leopoldina. Odegrał rolę pioniera techniki radiowej w Niemczech, wzniósł (1897) pierwsze w tym kraju urządzenie antenowe służące do telegrafu bezpośredniego pod Potsdamem. W 1903 założył Towarzystwo Telegrafii Bezprzewodowej (później znane jako „Telefunken AG”). Adolf Słaby opublikował szereg tekstów naukowych, a najważniejszym jego dziełem była wielokrotnie wznawiana (1897, 1901 i in.) „Die Funkentelegraphie”.
Postęp w zakresie technik gromadzenia, odtwarzania, przechowywania i przekazywania informacji trwa nadal w zawrotnym tempie. W 1902 roku Duńczyk Waldemar Paulsen jako pionier użył namagnetyzowanego drutu stalowego w celu przekazania informacji z pokolenia na pokolenie. Pierwsze plastikowe taśmy magnetyczne zostały opracowane w 1908 roku przez firmę niemiecką BASF. Na skutek pierwszej wojny światowej badania przerwano, wznowiono w 1928, ale dopiero w 1950 roku weszły one do użytku powszechnego, a to za sprawą amerykańskiej korporacji „Recording Associated”. Dyski kompaktowe powstały w Holandii w 1978 roku.
                                                                 ***
Rozwój łączności telefonicznej i innych nowoczesnych technologii w Rosji odbywał się jako część integralna razem i równolegle do innych krajów cywilizowanych i wcale nie był w stosunku do nich cofnięty, gdyż ten kraj od XIX wieku dysponował liczną, dobrze przygotowaną kadrą techniczną, w której łonie znajdowało się  bardzo wielu Polaków, a jednym z nich był właśnie Paweł Hołubicki.
Po pokonaniu oporu, jak zawsze i wszędzie nieufnego, ociężałego  i bezwładnego, aparatu biurokratycznego Hołubicki na przełomie lat 1880/81 przeprowadził szereg prób łączności telefonicznej na liniach Kolei Bendero – Gałackiej z wykorzystaniem aparatów własnej konstrukcji. W doniesieniu do Departamentu Kolei z września 1881 roku  inżynier komunikował: „W trakcie prób z czterema telefonami między Benderami a Skinosami (96 wiorst) rozmowa przebiegała wcale sprawnie, informacje oraz dźwięki były wyraziste i klarowne. Osoby uczestniczące w rozmowie wymieniły między sobą bez najmniejszych przeszkód  i błędów dziesięć służbowych depesz; w trakcie dalszych prób nawiązania łączności między Benderami a Trojanowym Wałem (205 wiorst) wynik był identyczny”…
Na ile trudne jest jednak torowanie nowych dróg w nauce i technice, świadczy werdykt ekspertów niemieckiej komisji rządowej, która w 1883 roku – bardzo aczkolwiek ostrożnie, lecz wbrew ewidentnym faktom – doszła w raporcie do wniosku, że – zacytujmy – „telefony nadają się do przekazywania dźwięku tylko na odległość nie przekraczającą dziesięciu kilometrów”. A przecież aparaty skonstruowane przez Hołubickiego wówczas okazywały się skuteczne na odległość powyżej 250 km. Co więcej, w 1885 roku elektrycy francuscy, wykorzystujący udoskonalone aparaty konstrukcji Hołubickiego zrealizowali łączność telefoniczną na linii między Paryżem a Nancy (353 km), co z kolei dało naszemu konstruktorowi powód do skrytykowania postawy swych monachijskich kolegów i ich aparatów: „Można się dziwić z powodu udanych prób na odległość 10 kilometrów z tak fatalnymi urządzeniami, lecz w żadnym razie nie powinno się powoływać na te doświadczenia jako na dowód rzekomej „niemożliwości rozmowy telefonicznej na większą  odległość”.
Mimo osiągnięcia wyników przodujących w skali światowej Hołubicki miał olbrzymie trudności z wdrożeniem do praktyki swych wynalazków. W 1881 roku prawo do telefonizacji całego rozległego, największego na ziemi kraju - wbrew zdrowemu rozsądkowi i intersom narodowym Rosji - uzyskała międzynarodowa kompania telefoniczna Bella. Hołubicki usiłował dopiąć tego, by właśnie jego aparaty telefoniczne, w tym komutatory, - najlepsze ówcześnie w skali globalnej – zostały wdrożone do produkcji i do użytku w Rosji, co by uczyniło ją potentatem w tej dziedzinie, przyniosło olbrzymie zyski, a autorowi konstrukcji zagwarantowało środki na prowadzenie dalszych badań naukowych. W tym celu wynalazca zorganizował własnym kosztem w swych dobrach Poczujew  warsztaty produkcyjne wytwarzające seryjnie kilka modeli aparatów telefonicznych. Od 1991 genialny konstruktor nieustannie molestował ministra spraw wewnętrznych prośbami o zezwolenie na telefonizację własnymi siłami choćby jednego miasta rosyjskiego. Lecz bez skutku. Na wszystkich podaniach wynalazcy widzimy rezolucję pana ministra: „Ostawit’ bez posledstwij”, czyli  pozostawić bez odpowiedzi… Dopiero apelacja do władz lokalnych zaowocowała względnie znaczącymi wynikami. W 1883 zezwolono Pawłowi Hołubickiemu na telefonizację szeregu urzędów w Jekatierinosławiu (obecnie Dniepropietrowsk), potem (1885) w Kałudze. W ten sposób nasz rodak znacznie wyprzedził Bella w dziele telefonizacji Rosji, tym bardziej, że jego aparaty pod każdym względem przewyższały konstrukcje amerykańskiej. Jednak niebawem władze petersburskie zablokowały twórcze wysiłki Hołubickiego, zmierzające do zdystansowania USA w dziedzinie postępu technicznego. Chodziło widocznie m.in. o to, że wśród wysokich urzędników Petersburga i Moskwy zbyt głęboko był zakorzeniony zabobon o domniemanej wyższości cywilizacyjnej Zachodu i o rzekomym skazaniu świata słowiańskiego na odgrywanie tylko roli epigona w stosunku do ludów germańskich i romańskich. Dużą rolę odgrywało też przekupstwo i korupcja, urzędasi rosyjscy łatwo dawali się przekupić amerykańskim firmom żydowskim, które korzystały m.in. z usług swych rodaków zamieszkałych w Cesarstwie i tworzyli dla nich warunki korzystniejsze niż wynalazcom i producentom rodzimym. Jedną z ofiar tych machinacji padł Paweł Hołubicki i jego znakomite wynalazki.
A jednak w okresie 1881 – 1885 inżynier skonstruował szereg aparatów telefonicznych (m.in. z wykorzystaniem magnesów dwu- i czterobiegunowych), które zyskały uznanie specjalistów z uniwersytetu petersburskiego, londyńskiego i paryskiego. Wystąpił z serią odczytów publicznych w szeregu krajów europejskich, a produkowane przezeń w zakładach poczajewskich aparaty uważano w Europie za bezkonkurencyjne. Trudno się temu dziwić, skoro gwarantowały idealną słyszalnośc na odległośc 1000 km, podczas gdy modele Bella czy Ericsona zawodziły częstokroć i na linii pięciokrotnie krótszej. W 1882 roku Hołubicki skonstruował m.in. telefon stołowy z urządzeniem służącym do automatycznego przełączania  łączy elektrycznych układu zależnie od położenia słuchawki. Jeszcze jedną jego zasługą było opracowanie naukowych zasad wprowadzania telefonii do przemysłu i transportu oraz realizacja pierwszej na świecie sieci stacjonarnych budek telefonicznych (na Kolei Kurskiej i Mikołajewskiej), jak też systemu telefonicznego w pociągach. Jeszcze większe bodaj znaczenie miało opracowanie projektu stacji telefonicznej z baterią centralną, kiedy to inni użytkownicy nie musieli już u siebie baterii instalować. Był to wynalazek, który posłużył niejako za fundament pod późniejszy rozwój zautomatyzowanych sieci telefonicznych. W ten sposób P. Hołubicki dobitnie się przysłużył rozwojowi kultury technicznej ludzkości.
                                                             ***
W 1880 roku Robert Mackenzie pisał w dziele „The Nineteenth Century”: „Historia człowieka jest historią postępu wyznaczanego przez akumulację wiedzy i mądrości, nieustanne przechodzenie z niższego na wyższy poziom inteligencji i dobrobytu. Kolejne generacje wzbogacają i pomnażają nowymi zwycięstwami otrzymane w spadku dobra, po czym przekazują je dalej swym następcom (…). Rozwój dobrobytu człowieka, wydarty egoistycznym manipulacjom książąt, pozostawiony dziś jest dobroczynnej regulacji wielkich praw opatrznościowych”. Wydaje się, że do tych „praw opatrznościowych” wypada policzyć także prawo postępu technicznego, który tworzy dla ludzkości wręcz nowe sposoby egzystencji. „Im doskonalsza technika, tym większa liczba jednostek zyskuje możliwość wyobrażenia sobie siebie samego jako kogoś innego. Po pierwsze, technika rozwija podział pracy, który z kolei otwiera możliwości większego zróżnicowania doświadczeń i charakterów. Po drugie, postęp techniczny zwiększa ilość czasu wolnego, co daje możliwość „przymierzania się” do zmiany nie tylko nielicznym rządzącym, lecz i szerokim kręgom. Po trzecie, kombinacja techniki i czasu wolnego pomaga ludziom zapoznać się z innymi rozwiązaniami, to znaczy oferuje im nie tylko większą ilość towarów i doświadczeń, lecz także większą różnorodność „modeli bycia” jednostkowego i społecznego” (David Riesman, Samotny tłum). W sposób szczególny te słowa dotyczą bodaj właśnie techniki z zakresu informatyki, do której też należy technika telefoniczna.
                                                           ***
W marcu 1892 roku na skutek podpalenia (sprawca nie został nigdy wykryty) spłonęły doszczętnie należące do Pawła Hołubickiego warsztaty produkcji telefonów w Poczujewie. Spaliły się też wszystkie papiery, cała dokumentacja poprzednich i najnowszych wynalazków – dziesiątki tysięcy stron tekstów, wykresów, rysunków, tablic, obliczeń. Może chodziło o niegodziwość konkurencji, może o ślepą ludzką zawiść czy mściwość. Niewiadomo. Tak ślepy przypadek nieraz marnuje i niszczy cały dorobek człowieka. W płomieniach zgorzała cała niezwykle droga narzędziownia, przebogaty różnojęzyczny księgozbiór z zakresu elektryczności, telefonii i telegrafii. Kilkadziesiąt wysoko wykwalifikowanych mistrzów swego fachu z dnia na dzień pozostało bez pracy i bez środków do życia. W prasie z żalem podkreślano, że inżynier Hołubicki budzi w tej chwili powszechne współczucie nie tylko jako człowiek, który stracił cały dorobek swego życia, ale przede wszystkim jako czynny, mądry, energiczny i niezwykle uzdolniony wynalazca, który odtąd nie będzie mógł kontynuować swych ulubionych badań w dziedzinie elektrotechniki i telefonii. I rzeczywiście, środków na odbudowę i rekonstrukcję warsztatów produkcyjnych on nie posiadał, rząd wyasygnować na ten cel nie chciał ani grosza. Hołubicki zaproponował przekazanie całej swej posiadłości (około 20 ha) skarbowi państwa pod warunkiem, że założy się tu szkołę techniczną dla dzieci miejscowych mieszkańców. Ale i tę inicjatywę skorumpowani urzędnicy zignorowali.
Dalsze lata wybitny uczony żył ze skromnej emerytury, poświęcając nieco czasu na kontynuowanie tylko teoretycznych rozwiązań w zakresie techniki łączności. W 1900 roku został zaproszony i wziął udział w charakterze gościa honorowego w Wystawie Światowej w Paryżu, na której nie bez satysfakcji stwierdził, że liczne jego wynalazki i konstrukcje są z powodzeniem wdrażane do produkcji we Francji, Niemczech, Szwajcarii. W okresie zaś około 1900 – 1910 w fachowej periodyce szeregu krajów europejskich ukazywały się publikacje, omawiające rozmaite wynalazki Pawła Hołubickiego. Widocznie gdyby tego formatu inżynier mieszkał w dowolnym kraju zachodnim, rząd lub firmy prywatne zapewniłyby mu nie tylko przyzwoity poziom życia, ale i sfinansowały prowadzenie dalszych badań naukowych. W Rosji pozostał jedną z wielu w tamtych stronach niezauważonych „kur znoszących złote jaja”… Podobnie zresztą jak np. Konstanty Ciołkowski, twórca naukowych podstaw teorii lotów kosmicznych i kosmofilozofii, bliski przyjaciel P. Hołubickiego. [Patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Filozofia komizmu, t. I, Rzeszów 1997). Gdy pan Paweł w 1897 roku odwiedził był swego przyjaciela w Borowsku, po powrocie w dzienniku odnotował: „Pierwsze wrażenie było przerażające: malutki pokoik, w nim nieduża rodzina: mąż, żona, dzieci i bieda, bieda wyzierająca ze wszystkich szczelin i kątów, a pośrodku różne modele techniczne  oraz  stosy notatek i  książek”… Ciołkowski własnym kosztem wydawał w nakładzie po kilkadziesiąt egzemplarzy swe genialne książki i broszury i rozsyłał je pocztą do bibliotek Europy, Rosji i Ameryki. Tylko dlatego jego imię nie zostało zatracone, lecz na wieczne czasy złotymi zgłoskami wpisało się  do roczników nauki powszechnej i kultury ogólnoludzkiej, jako intelektualnego twórcy ery kosmicznej. Hołubicki, póki mógł, w miarę skromnych możliwości wspierał z własnej kieszeni Ciołkowskiego oraz uprosił jedno z towarzystw naukowych wypłacić wizjonerowi kosmosu razową zapomogę. Po pożarze 1897 roku sam jednak spadł na dno nędzy i potrzebował pomocy, która tak znikąd i nie nadeszła. Wybitny intelektualista zachował jednak w trudnej sytuacji przysłowiowy spokój olimpijski. Jak z godnością znosił okres względnego powodzenia i dobrobytu, tak też godnie dźwigał ciężar niepowodzenia, jakby w myśl słów filozofa: „Jeśli życie raz się obeszło z kimś prawdziwie po zbójecku i odjęło mu z czci, przyjaciół, zwolenników, zdrowia, co tylko odjąć mogło, w następstwie odkrywa się, być może, kiedy minie pierwsze przerażenie, iż się jest bogatszym niż przedtem. Albowiem dopiero wtedy wie się, co należy do nas tak, iż żadna zbójecka dłoń tknąć tego nie zdoła.A z łupiestwa i zamętu wychodzi się, być może, z wyniosłością wielkiego obszarnika” (Friedrich Nietzsche, Wędrowiec i jego cień). Dopiero bowiem gdy się wszystko utraci, ma się pańską i wyniosłą pewność, iż nikt nam niczego odebrać nie jest w stanie.
Paweł Hołubicki zmarł 9 lutego 1911 roku i w mroźny zimowy dzień pochowany został na wiejskim cmentarzu sioła Spas – Horodec  niedaleko Tarusy. Dziś nikt nie wie, gdzie się znajduje jego mogiła. Ludzie rzadko cenią, a często nienawidzą swych prawdziwych dobroczyńców.


                                                                     ***
  

                                                  JAN   JARKOWSKI
                                             Konstruktor  kolejnictwa

Wywodził się z mińskiej gałęzi pradawnego rodu szlacheckiego, pieczętującego się pierwotnie godłem Korczak, a pochodzącego z  Podgórza Krakowskiego. W dawnych przekazach archiwalnych można nieraz natknąć się na wzmianki o reprezentantach tej rodziny. Na przykład Krzysztof Jarkowski był jednym z oficerów polskich w oddziałach, które w 1612 roku okupowały Moskwę (Archeograficzeskij sbornik dokumentow, t. 4, s. 312). Andrzej Jarkowski w 1764 roku podpisał akt konfederacji generalnej warszawskiej (Volumina Legum, t. 7, s. 69). W tymże okresie źródła wzmiankują imię Michała Jarkowskiego, szlachcica województwa brzeskiego (Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju dla Razbora Drewnich Aktow, t. 4, s. 570).
W zbiorach Narodowego Archiwum Historycznego Białorusi znajdują się obfite materiały dotyczące dziejów tego zacnego rodu (f. 319, z. 2, nr 3775, s. 1 – 310). Wykres drzewa genealogicznego tej rodziny sporządzony w 1838 roku wskazuje osiem pokoleń. Antoni, syn Macieja, Jarkowski w 1827 roku skierował „Prośbę z objaśnieniem” do „Prześwietnej Deputacyi Wywodowej Gubernii Mińskiej”, w której czytamy: „W pokoleniu pierwszym na linii za protoplastę położony Mikołaj Jarkowski był aktualnym Polskim Szlachcicem i w naturze mając ochotę zajęcia się służbą rycerską, tak to powołanie istotnie udowodnił. – Albowiem pomieniony Jarkowski, Samuel Dubikowski oraz dalsza szlachta, zostając w wojsku w rozprawach wojennych, nie oszczędzając zdrowia i życia, na niebezpieczeństwa narażali się. – Tę ich usilność nadgradzając Król Polski najjaśniejszy Zygmunt III, każdemu z osobna po włok 8 ziemi w uroczysku Broniuszy zwanym  w województwie Nowogrodzkim leżącym, przywilejem na wieczne czasy nadał. – Że w kolei następnej przez sukcesorów rzeczonego Mikołaja Jarkowskiego to  nadanie  w obce przeszło  ręce, o tem przekonuje dokument asekuracyjny między Piotrem Jarkowskim w piątym pokoleniu będącym, a Józefem Mośkiewiczem, skarbnikiem nowogrodzkim, nastałym w roku 1760 (…).
W pokoleniu drugim Wojciech po zejściu ojca swego Mikołaja Jarkowskiego, będąc naturalnym sukcesorem wszelkiej pozostałości, posesorem zostawszy, przedsięwziął z żoną swoją Krystyną z Laweckich Jarkowską nabyć zaścianek Domasławszczyzna łowiący się w powiecie oszmiańskim leżący od Daniela i Marianny z Niewiarowiczów Sieniawskich (…). W pokoleniu trzecim Samuel i Andrzej byli synami Wojciecha (…). W pokoleniu czwartym Samuel wydał na świat synów trzech: Adama, Zacharyasza i Pawła… Że jednak żona Samuela Zofia ze Świętorzeckich, mniej mając przywiązania do dzieci własnych, a więcej do rodzeństwa swojego, przed zejściem swoim z tego świata, stanowiąc testamentową dyspozycję, cały swój wniosek dla familii swojej przeznaczyła(… 1682).
Zacharyasz z żoną swoją Eufrozyną z Domienieckich Jarkowscy, małżonkowie, posiadając  folwark Wierebiowszczyzna w województwie Mińskim sytuowany, doświadczali wiele niespokojności przez Michała Woronowicza i żonę jego Jadwigę Makowiecką, również od Krystyny Małopieniawskiej Michałowej Woronowiczowej, nie mniej od Łukasza, Dominika i Michała Jarkowskich oraz Judyty Kuczukówny w bliskim sąsiedztwie mieszkających… Ci wszyscy pomienieni jedno rozumiejąc, ustawiczne czyniąc napadnienia, niemało krzywdy i szkody w zabieraniu gruntów i sianożęci czynili, z gromadą ludzi do boju usposobionych na folwark wyżej nadmieniony napadali, samych nadmienionych Zacharyasza z żoną Jarkowskich tyranizowali oraz dalsze bezprawia spełniali, a o te wszystkie krzywdy uczyniony w Grodzie Mińskim proces daje świadectwo roku 1699 (…)” etc, etc.(Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 3775, s. 4 – 5, 12).
Znanym w swoim czasie działaczem oświatowym był wykładowca prawa w Liceum Wołyńskiego Antoni Jarkowski (1760 – 1828); Paweł Jarkowski (1781 – 1843) zaś pełnił w tejże uczelni funkcje bibliotekarza; Wojciech Jarkowski (1767 – 1836) wykładał gramatykę i bibliografię  (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 26, s. 17 – 18). Wszyscy trzej bracia byli absolwentami Akademii Wileńskiej. Jarkowscy siedzący na Wołyniu pieczętowali się herbem Jastrzębiec.
                                                              ***
Jan Tadeusz Julian Jarkowski (po rosyjsku pisany jako „Iwan Jarkowskij”) urodził się na Mińszczyźnie w 1844 roku. Jak można wnioskować z zachowanych listów i innych materiałów źródłowych dotyczących jego życiorysu, już we wczesnej młodości, a nawet w dzieciństwie, wyróżniał się konsekwentnym i skłonnym do perfekcjonizmu usposobieniem, zapamiętale rozczytywał się w rozmaitych lekturach, a jedną z najbardziej ulubionych jego książek w okresie gimnazjalnym było dzieło Tomasza a Kempis „O naśladowaniu Chrystusa”, które czytywał w łacińskim oryginale jako„De imitatione Christi”, a którego duchem i mądrością do głębi się przejmował, z zachwytem chłonąc np. słowa: „Trudno jest pozbyć się złych nawyków, a jeszcze trudniej postępować wbrew własnej woli. Lecz jeżeli nie uda ci się w rzeczach drobnych i łatwych, jakże poradzisz sobie z trudniejszymi? Już na początku staraj się przezwyciężać swoje skłonności i pozbyć się złych nawyków, bo inaczej powoli zabrniesz w prawdziwe trudności... Jeżeli na początku zdołamy się trochę przełamać, to z czasem wszystko będzie nam przychodzić lekko i radośnie… Jeśli potrafisz opanować sam siebie, o, jaki spokój cię ogarnie, jaką radość sprawisz innym, ile przybędzie ci żarliwości w nieustannym duchowym doskonaleniu się”…
Przesiąknięty za młodu wzniosłymi ideałami chrześcijaństwa J. T. J. Jarkowski przez cały swój późniejszy żywot był szanowany przez ludzi ze względu na swe godne i życzliwe usposobienie, jak też uczciwy i rzetelny stosunek do zycia, który umożliwił mu zrealizowanie pięknych marzeń młodości, urzeczywistnienie ambitnych planów, w tym zdobycie doskonałego wykształcenia i dokonanie szeregu oryginalnych wynalazków inżynieryjnych, które są przecież zasadniczo czymś podobnym do dzieł sztuki czy literatury, ponieważ też stanowią wykwit twórczych poszukiwań i odkryć.
W 1870 roku młody człowiek ukończył Instytut technologiczny w Petersburgu, a potem przez parę lat pracował w swym zawodzie na Kolei Południowo – Zachodniej. W 1872 został oddelegowany    w celu doskonalenia kwalifikacji zawodowych  do Niemiec i Francji, przodujących ówcześnie potęg technicznych.
Po powrocie zza granicy osiadł na długie dwadzieścia lat w Moskwie jako pracownik Kolei Moskiewsko – Brzeskiej, pełniąc tu niezmiennie funkcje naczelnika Głównych Warsztatów Kolejowych Cesarstwa Rosyjskiego. Był nie tylko świetnym administratorem, ale też utalentowanym konstruktorem i wynalazcą w zakresie techniki kolejowej. W sposób szczególny interesował się w tym okresie technologią produkcji i wykorzystania paliw i metali. Opracował oryginalne projekty urządzeń technicznych, które opatentował; wiele publikował na temat ogólniejszych zagadnień technologicznych. Jako pierwszy w Europie zastosował ropę jako opał w piecach spawalniczych braci Gujon w Moskwie. Skonstruował i kierował produkcją pieców do spalania ekskrementów, nader przydatnych   w dużych zakładach pracy i w miastach nie posiadających kanalizacji. Opatentował oryginalną konstrukcję maszyny rotacyjnej, jak też przyrząd do badania jakości smarów i szereg dalszych wynalazków, które zostały wdrożone do praktyki technologicznej w Rosji, Francji i innych krajach. W 1894 został mianowany dyrektorem naczelnym Newskich Zakładów Mechanicznych w Petersburgu, którą to funkcję pełnił równie skutecznie, jak poprzednie. 
                                                                 ***
W listopadzie tegoż roku do Mińskiego Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich zwrócił się  inżynier – technolog Jan Tadeusz Julian, syn Józefa, Jarkowski z prośbą o potwierdzenie swego szlacheckiego pochodzenia, które to potwierdzenie niebawem uzyskał (Historyczne Archiwum Narodowe Białorusi, f. 319, z. 2, nr 3775, s. 275 – 277). Przy okazji potwierdzono przynależność do stanu szlacheckiego czterech jego synów: Aleksandra, Witolda, Jana i dwuimiennego Władysława Michała, zrodzonych z matki Heleny Szendzikowskiej. W 1898 zostawił służbę państwową i objął posadę dyrektora jednej ze spółek akcyjnych w Orle, co umożliwiło lepsze zarobki, które zresztą wydawał na  wypróbowanie rozmaitych wynalazków technicznych, których sam niejako seryjnie dokonywał. Jan Jarkowski był człowiekiem niesłychanie twórczym i pracowitym, a jego zainteresowania wybiegały nawet w sferę najbardziej oderwanych rozważań filozoficznych i kosmologicznych, którym poświęcił kilka książek. W 1888 w Paryżu opublikował „Hypothese cinematique de la gravitation avec la formation des elements chimiques”. W 1889 wydał w Moskwie dzieło pt. “Wsiemirnoje tiagotienije kak sledstwije obrazowanija wiesomoj matierii wnutri niebiesnych tieł”, które opublikował także po polsku pt. „Atrakcja we wszechświecie jako skutek formowania się materii ważkiej wewnątrz ciał niebieskich”.
Jan Jarkowski traktował Ziemię jako swoisty organizm ożywiony, który funkcjonuje, żyje, oddycha, rozwija się i rośnie. W jednym z tekstów, opublikowanych w 1888 roku uczony sformułował tezę o tym, że Ziemia powoli zwiększa swą masę i objętość na skutek tego, że siła grawitacji ściąga na planetę z kosmosu rozmaite obiekty materialne, od atomów do meteorytów i asteroid. Na skutek zaś ciągłego wzrostu masy ulega m.in. zwiększeniu siła grawitacji Ziemi.
W 1891 roku ukazał się „Pogląd nowy na przyczyny zjawisk meteorologicznych”, a w 1894 – „Budowa materii i siły molekularne”.
Zmarł J. Jarkowski w 1902 roku.
                                                               ***
Nieco później zasłynął w Europie jeszcze jeden przedstawiciel tej rodziny, mianowicie syn Jana, Witold Jarkowski. . Prasa krajowa na początku 1910 roku donosiła: „W Moskwie odbył się olbrzymi zjazd przyrodniczy, który zgromadził 5000 uczestników. Jedna z sekcji tego zjazdu zajęła się żeglarstwem powietrznym i obudziła szerokie zainteresowanie. Szczególne zaciekawienie i ożywioną dyskusję wywołało wystąpienie naszego rodaka inżyniera Witolda Jarkowskiego, znanego teoretyka lotnictwa, współpracownika „Revue Aerienne” i innych pism europejskich, poświęconych tej kwestii. U nas imię pana Jarkowskiego znane jest z doskonałych artykułów o wystawie we Frankfurcie nad Menem w „Gazecie Warszawskiej” i in., oraz z pracy drukowanej w „Poradniku Językowym” i ustalającej terminologię lotnictwa.
Pan Jarkowski zaproponował w swym referacie wprowadzenie stałej jednostki aerodynamicznej dla ilościowego porównania różnych systemów samolotów. Jest to nowy krok na drodze stwarzania teoretycznych podstaw lotnictwa, dotychczas nie dokonany przez Europę.
Przed wyjazdem, udając się do różnych miast na szereg  odczytów pan Jarkowski poświęcił jeden wieczór Domowi Polskiemu w Moskwie, gdzie wygłosił odczyt popularny z dziejów żeglarstwa powietrznego, ilustrowany mnóstwem modeli i rysunków na ekranie. Zgromadzeni witali prelegenta serdecznymi oklaskami”. [Na marginesie dodajmy, że w tym czasie autorem pomysłu lotniczego silnika odrzutowego był Polak Florian Grubiński, zmarły w 1910 roku].
Miesięcznik „Świat” we wrześniu 1911 roku pisał: „Rok ubiegły był dla nauki polskiego żeglarstwa powietrznego dobrym początkiem. Paryska Ecole Superieure d’Aeronautique et de Construction Mecanique obdarzyła dyplomami dwóch Polaków: Ziembińskiego i Króla. W roku bieżącym daje nam trzeciego, i tym razem siłę zgoła profesorskiego rozmachu, Witolda Jarkowskiego.
Inżynier Jarkowski nie jest nowicjuszem ani awiatyki, ani nauki w ogóle. Przed laty czternastu ukończył Instytut Technologiczny w Petersburgu; od lat kilku wybitne jego prace o żegludze powietrznej zyskuje powodzenie na kongresach naukowych, obiegają wydawnictwa naukowe francuskie; - co więcej, w lipcu zeszłego roku doczekały się przedstawienia na posiedzeniu Francuskiej Akademii Nauk. Kurs wyższej szkoły aeronautycznej, która jedynie skończonych inżynierów przyjmuje bez egzaminów – przebył pan Jarkowski z najświetniejszym wyróżnieniem”… Na pytanie dziennikarza  odnośnie wydania jego prac o lotnictwie w języku francuskim Jarkowski odparł, że chętnie by to uczynił, gdyby znalazł nakładcę, który „zdecydowałby się ponieść bodaj koszta druku i papieru”.
Kończy „Świat” swą korespondencję smutnym wnioskiem: „Niestety, to dola u nas wielu prawdziwych uczonych! Interesują nas, wzruszają, porywają nawet… Ale dopiero wówczas zazwyczaj, gdy tych „naszych” luminarzy zbyliśmy się lekkomyślnie, gdy możemy chełpić się Skłodowską, Drzewieckim, Nenckim w Paryżu, Brucknerem w Berlinie, Kowalskim w Szwajcarii. Miejmy nadzieję, że inżynierowi Jarkowskiemu los będzie lepiej sprzyjał”… Niestety, współczesne polskie opracowania z historii techniki i encyklopedie w ogóle o nim nie wspominają. Nie ma tu bowiem kultu i podziwu dla mistrzów pracy intelektualnej.

                                                                 *** 


                                             MICHAŁ   KURAKO  
                                            Inżynier hutnictwa

Urodził się w miejscowości Koziele powiatu krasnopolskiego, dobrach dziedzicznych swego dziadka po kądzieli, generała gwardii cesarskiej Wiktora Arcimowicza, na Mohylewszczyźnie 23 września 1879 roku. Ojciec jego, Konstanty Kurako, był pułkownikiem armii rosyjskiej w stanie spoczynku. Gdy chłopiec miał nieco ponad dwa lata, jego wychowanie bez reszty wziął na siebie dziadek, człowiek o usposobieniu samotniczym i filozoficznym, który po przejściu do rezerwy całą swą miłość skupił na ukochanym wnuczku. Ponieważ zaś dobrze wiedział, iż „żyć znaczy walczyć”, postanowił przygotować wnuka do walki życiowej tak, by poradził sobie z największymi nawet przeciwnościami losu, czyli po spartańsku. Na wszelkie sposoby kształtował i rozwijał w chłopczyku odwagę, męstwo, uczciwość, wytrwałość, skromność, jak też wytrzymałość fizyczną. W czasach, gdy za cechy pozwalające przetrwać powszechnie nieomal uznawano kundli spryt, chytrość, przebiegłość, brak wstydu i sumienia, kult złotego cielca – zaszczepianie powyższych cnót mogło się wydawać jakimś anachronicznym, zupełnie niecelowym nieporozumieniem i dziwactwem.
I rzeczywiście, w narzuconej światu europejskiemu w XIX – XX wieku „cywilizacji pieniądza” stare rycerskie cnoty byłyby mało przydatne w sensie praktycznym, choć przecież z punktu widzenia mądrości i prawego sumienia właśnie kultura merkantylna byłaby nie tylko  dziwactwem, ale i politowania godnym głupstwem. Lecz duże masy ludzkie, które pchnięto w kierunku zapamiętałej pogoni za dobrami konsumpcyjnymi, nie mają zrozumienia dla wartości duchowych, akceptują tylko to, co można zjeść, wypić, strawić i wydalić, czyli dobra „namacalne”. Wartości duchowych nie da się jednak ani połknąć, ani pomacać, i dlatego wielu uważa je po prostu za nieistniejące. „Człowiek masowy po prostu nie ma moralności, która zawsze z istoty rzeczy jest poczuciem podporządkowania się czemuś, świadomością służby i zobowiązania… Nie chodzi tu tylko o to, że ten typ człowieka odrzuca moralność, czuje się od niej wyzwolony. Od moralności w żaden sposób nie można się uwolnić. To, co określamy jako „amoralność”, które nawet gramatycznie nie jest poprawne, w rzeczywistości nie istnieje. Jeśli nie chcesz podporządkować się żadnej normie, to musisz velis nolis podporządkować się normie, jaką jest negowanie istnienia wszelkiej moralności, a to nie jest postawa amoralna, lecz niemoralna. Jest to moralność negatywna” (Jose Ortega y Gasset, Bunt mas). Ta moralność negatywna, będąca zaprzeczeniem klasycznej kultury europejskiej bazuje po prostu na ludowym, plebejskim przeświadczeniu, iż podstawą życia ludzkiego jest robienie,  posiadanie i wykorzystanie pieniędzy. To brudne przeświadczenie mas, stanowiące zresztą główny zabobon także naszych czasów, jest też ich najgłębszym błędem. Dobra materialne bowiem są dobrami pozytywnymi jedynie o tyle, o ile znajdują się w p[osiadaniu osób rozumnych i dobrych. Jak pisał Fryderyk Nietzsche w dziele „Der Wanderer  und sein Schatten”: „Tylko ten powinien posiadać majątek, kto ducha posiada; inaczej majatek jest niebezpieczeństwem publicznym. Albowiem człowiek majętny, który z czasu wolnego, jaki mu zapewnia majątek, nie umie uczynić użytku,będzie w ciągu dalszym natarczywie ubiegał się za majątkiem. To ubieganie się będzie jego rozrywką, jego podstępem wojennym w walce z nudą. W końcu z umiarkowanego majątku, któryby wystarczył człowiekowi duchowemu, powstaje właściwe bogactwo: zwodniczy wynik duchowego uzależnienia i ubóstwa. Przecież wydaje się ono czymś zupełnie innym, niż każe oczekiwać jego nędzne pochodzenie, ponieważ może się ukrywać za maską wykształcenia i sztuki: tę maskę właśnie może ono kupić. Przez to budzi zawiść biedniejszych i niewykształconych – którzy w gruncie rzeczy zazdroszczą zawsze wykształcenia i w masce nie widzą maski – i powoli przygotowuje przewrót społeczny: albowiem pozłacana dzikość  i komedianckie nadymanie się w rzekomym „rozkoszowaniu się cywilizacją” nasuwa tamtym myśl, iż „wszystko zależy tylko od pieniędzy” – podczas gdy bez wątpienia coś niecoś zależy od pieniędzy, lecz o wiele więcej rzeczy zależy od ducha (…) Do pewnego tylko stopnia majątek czyni człowieka niezależniejszym, swobodniejszym. Jeden stopień dalej, a majątek staje się panem, posiadacz zaś – jego niewolnikiem. Jako taki musi mu poświęcać swój czas, myśli i zobowiązuje się na przyszłość (…) – wszystko to, być może, wbrew swej najwewnętrzniejszej i najbardziej zasadniczej potrzebie”… Czyli że miał rację św. Antoni Pustelnik, który twierdził: „Umiłowanie pieniądza przynosi wiele szkody tym, co go lubią”…
Wydaje się, że generał Arcimowicz, człowiek nader majętny, lecz przede wszystkim szlachcic polski starej daty, niejako dziedzicznie obciążony wyrafinowaną kulturą i mądrością wielu pokoleń zacnego rycerstwa kresowego, doskonale zdawał sobie sprawę z powyżej wyłuszczonych prawd filozoficznych, wychowywał więc wnuka przede wszystkim w duchu poszanowania podstawowych wartości etycznych i w rezerwie wobec dóbr materialnych. Chłopczyk wyrastał więc na kogoś pozbawionego merkantylizmu, odważnie stawał do walki w obronie sprawiedliwości i prawdy. Bawiąc się na co dzień z dziećmi chłopskimi stawał często w obronie młodszych i słabszych; bił się na pięści ze starszymi i silniejszymi kolegami. Gdy wracał posiniaczony i skopany do dziadka, ów przytulał go do siebie i mawiał, że prawdziwy męzczyzna nigdy nie płacze i nigdy nie ustępuje. Aby Michaś nie zniewieściał, dziadek drastycznie ograniczył jego kontakty nawet z rodzoną matką i zachęcał chłopca do ćwiczeń fizycznych, do dalekich, całodniowych wypraw wędkarskich, do lektury książek o życiu i czynach Aleksandra Macedońskiego, Hannibala, Ryszarda Lwie Serce i innych znakomitych dowódców wojskowych, przewidywał bowiem dla wnuka karierę wojskową.
Takie wychowanie, i owszem, dało liczne pozytywne wyniki. Chłopiec wyrastał na człowieka pracowitego, sprawiedliwego, bezwzględnie przyzwoitego i odważnego. Lecz ujawniły się także skutki komplikujące życie młodego człowieka. Nie potrafił on zmilczeć tam, gdzie ostrożność nakazywała milczenie, był porywisty tam, gdzie byłaby wskazana daleko posunieta powściągliwość. Francis Bacon z Verulamu twierdził, iż w każdym człowieku tkwi coś w rodzaju „zmysłu niezależności”, jedna z najdostojniejszych sił natury ludzkiej, żywy płomień, świecący na drodze postępu i wolności. Zmysł niezależności dąży do wyłamania się z rutynowego biegu zdarzeń i myśli, kieruje losem ludzi, popycha ludy na barykady, na nieznane kontynenty i planety. Osoby obdarzone mocnym potencjałem tego instynktu są motorem postępu, lecz ich losy prywatne zawsze są trudne, a często tragiczne. Tak też stało się w przypadku Michała Kurako.
Gdy dziadek zmarł, prosząc przed śmiercią, by wnuk poiszedł do Korpusu Kadetów, zaczęły się dla chłopca czasy niełatwe. W Połockim Korpusie Kadetów miał młodzian, co prawda, dobre oceny ze wszystkich przedmiotów naukowych, ale nie z zachowania. Nie znosił bowiem musztry, formalizmu, narzucanej z zewnątrz sztywnej dyscypliny, ani też odrobiny czyjejkolwiek niesprawiedliwości w stosunku do kogokolwiek. Często więc porywał się na nauczycieli i przełożonych z ostrymi zarzutami, drwinami; nie słuchał  rozkazów. Po pół dnia stał za karę na kolanach, był zamykany do karceru, gdzie sypiał na kamiennej pryczy ubrany tylko w cienką koszulę. Karany na rozmaite, nieraz wymyślne i okrutne, sposoby, nie dał się złamać i nigdy nie posiadł w stosunku do ludzi „cnoty pokory”. W końcu wyrzucono go więc na zbity pysk z Korpusu Kadetów i kazano matce zabrać „małego drania” do domu. Tutaj przez kilka miesięcy krnąbrny chłopiec oddawał się namiętnej lekturze dzieł z dziedziny podróży geograficznych i historii wojskowości, obficie reprezentowanych w księgozbiorze pozostałym po ubóstwianym dziadku, a potem został oddany do szkoły rolniczej. Jak można było oczekiwać, także tu skutecznie zatruwał życie kierownictwu zakładu i nauczycielom, a gdy parokrotnie zastosowano wobec niego poniżającej kary chłosty, uciekł ze szkoły i udał się tym razem nie do domu, lecz do miasta Jekatierinosław, gdzie urządził się do pracy  w zakładzie metalurgicznym. Niespełna szesnastoletni młodzieniec musiał po 12 godzin dziennie tuyrać pchając przed siebie ważące ponad tonę wagonetki wypełnione rudą w halach fabrycznych, w których panowało nieznośne gorąco, zaduch i łomot metalu. Takiej katorgi nie wytrzymywali zbyt długo nawet dorośli, silni fizycznie mężczyźni, ale Michał Kurako rozumiał, że odwrotu nie ma i nieustępliwie trwał przy raz powziętej decyzji życiowej. Nie miał przecie żadnej alternatywy. Na szczęście hart ducha i ciała, nabyty ongiś pod kierunkiem dziadka Arcimowicza, pomógł mu przetrwać ten nad wyraz niełatwy okres jego życia. Co prawda, i w hucie żelaza ten młody człowiek zasłynął z niezależnego charakteru, ale wyniszczający wysiłek fizyczny pochłaniał cały zasób jego energii, tak iż na przysłowiową walkę z wiatrakami już sił witalnych nie starczało, a i refleksja poważniejsza po przebytych doświadczeniach  uczyła moderowania impulsów emocjonalnych.
Jakże jednak w tak trudnych warunkach życiowych zetknął się młody człowiek ze sferą wynalazczości technicznej, a nawet dokonał w niej szeregu nie lada osiągnięć? Pracując później jako tragarz próbek metalu i szlamu przy laboratorium zakładowym Michał Kurako często rozmawiał z laborantami, zainteresował się literaturą z zakresu chemii i metalurgii, zaczął ją uważnie na własną rękę studiować. A ponieważ czynił to powodowany niewymuszoną chęcią poznania tajników technologii hutniczej, nie zaś na mocy konieczności czy przymusu zewnętrznego, jego wiedza była nie tylko trwała, ale i twórcza. Po pewnym czasie spostrzegła to administracja zakładu i awansowała pana Michała do stanowiska hutnika, następnie przeznaczyła do pełnienia funkcji mistrza. A on wszędzie spisywał się znakomicie, był dokładny, zdyscyplinowany, pełen inicjatywy i inwencji. W okresie późniejszym przeniesiono go do zakładów hutniczych w Gdańcewie, następnie do Mariupola. W tym drugim zakładzie, wzniesionym przez inżynierów amerykańskich, M. Kurako odbył swego rodzaju staż pod kierunkiem gości zza oceanu, ale wkrótce prześcignął ich, dokonując kilku istotnych modyfikacji w konstrukcji hut, co pozwoliło zauważalnie zwiększyć wydajność  produkcji. Amerykanie zaproponowali samorodnemu talentowi wyjazd na stałe do USA i zatrudnienie w biurze konstruktorskim jednej z największych korporacji metalurgicznych tego kraju. M. Kurako jednak oferty nie przyjął. Od 1900 awansował na starszego mistrza, od 1903 na kierownika  cechu Kramatorskich Zakładów Metalurgicznych. Odtąd został też zawadowym konstruktorem hut, dokonał całej serii oryginalnych rozwiązań w dziedzinie konstrukcji hutniczych, wynalazł m.in. nowe typy żłobów, furm, chłodni; zaprojektował szereg pieców hutniczych, które potem doskonale sprawdziły się w praktyce, a jego idee i wynalazki zostały wdrozone w całej Rosji, jak również w USA, Niemczech i innych wysoko rozwiniętych pod względem technicznym krajach.
Jednak burzliwe wydarzenia roku 1905, rewolucja, zamieszki w całym kraju nie mogły nie wpłynąć na losy Michała Kurako, który nieopatrznie dał się wciągnąć do ruchu nielegalnego, wstąpił do bojówki robotniczej, gdy zaś ta została rozbita przez policję, wyjechał do dóbr rodowych na Białoruś. Tam również niezrównoważone usposobienie fatalnie determinowało postępowanie. Pan Michał nieodpłatnie rozdał chłopom należące od wieków do jego rodziny kilkaset hektarów gruntu uprawnego, lasów i łąk. Usiłował też sformować z byłych poddanych swego dziadka oddział partyzancki, majacy walczyć przeciwko Rosji carskiej. Te „knowania” zostały oczywiście ujawnione, ponieważ chłopi ochoczo donosili władzom o „niegodnym postępowaniu” swego dobroczyńcy, który został niebawem aresztowany, osądzony i zesłany do guberni wołogodzkiej. Po pięciu latach karę złagodzono, niedoszłemu dowódcy powstańców pozwolono powrócić do pracy w swym zawodzie.
Pracując w Zakładach Juzowskich Michał Kurako kierował cechem hutniczym, na podstawie którego zorganizował szkołę hutników, zwaną później „akademią Kurako”, w której przez pewien czas pobierali naukę późniejsi znakomici specjaliści, profesorowie, członkowie Cesarskiej Akademii Nauk: G. Kazarnowski, N. Kizimienko, J. Bardin, M. Ługowcew i in. Kurako był utalentowanym  organizatorem zespołów pracy, potrafił skupić wokół siebie i natchnąć wspólnym entuzjazmem i duchem pozytywnej rywalizacji, jak też utrzymać w idealnym porządku kilkotysięczne kolektywy pracownicze, oddane sprawie. Zawsze pochwalał i gratyfikował inicjatywę, inwencję, twórcze myślenie, co pozwalało permanentnie doskonalić proces technologiczny przez wprowadzanie licznych innowacji do praktyki hutnictwa. Gdy w życiu któregoś z członków zespołu zachodziły jakieś dramatyczne wydarzenia, mógł on zawsze liczyć na szczerą i skuteczną pomoc swego przełożonego oraz kolegów. To zaś tworzyło w olbrzymich fabrykach atmosferę wręcz rodzinną, gdy ludzie czuli się bezpiecznie i komfortowo.
W późniejszych burzliwych latach pierwszej wojny światowej, dwu rewolucji 1917 roku, krwawej wojny domowej M. Kurako pracował w różnych zakładach metalurgicznych Uralu, Sybiru, Rosji Południowej. Zdążył jeszcze zaprojektować pierwszą w Rosji całkowicie zmechanizowaną hutę, napisał, lecz nie zdążył wydać dzieło pt. „Konstrukcja domennych pieczej”, której rękopis spłonął podczas napadu na jego mieszkanie bandy złożonej ze zbolszewizowanego motłochu. Jedyną opublikowaną książką Michała Kurako była monografia pt. „Płan domiennogo cecha” (Jekaterinburg 1921. Liczne jego idee i pomysły techniczne zostały jednak pochwycone, przejęte i przedstawione w tekstach szeregu jego znakomitych uczniów. M. Kurako był człowiekiem wszechstronnie wykształconym, nie tylko doskonale znał światową literaturę fachową z zakresu metalurgii i hutnictwa, ale był oczytany w zakresie historii powszechnej, ekonomii; biegle posługiwał się nie tylko ojczystym polskim, ale również rosyjskim, angielskim i francuskim językiem.
Zmarł utalentowany inżynier na tyfusa plamistego 8 lutego 1920 roku i został pochowany na terenie obecnego Kuźnieckiego Kombinatu Metalurgicznego, czyli na zawsze spoczął wewnątrz zaprojektowanego przez siebie giganta przemysłu ciężkiego i zbrojeniowego. Na obelisku wzniesionym nad jego grobem znajduje się tablica z nierdzewnej stali z napisem „Wielikij master domiennogo dieła M. K. Kurako. 1872 – 1920”.

                                                                   ***



                                               WACŁAW   WOLSKI  
                                                Nowator nafciarstwa

Nazwisko „Wolski” od wielu wieków przysługuje setkom róznych rodzin polskich, wywodzących się z mnóstwa „Wól” i „Wólek”, gęsto przecież rozsianych po ziemiach całej ongiś jakże rozległej Rzeczypospolitej. Heraldycy podają, że rodziny te pieczętowały się godłami rodowymi Odrowąż, Belina, Gierałt, Gryf, Jelita, Junosza, Kościesza, Lis, Lubicz, Łabędź, Nałęcz, Nowina, Ogończyk, Ostoja, Pobóg, Pogoń, Pomian, Półkozic, Prus, Rawicz, Rola, Stemborg, Topór, Złotogoleńczyk. Johannes Wolski, jego syn Stanislaus  oraz   córka Anna figurują w aktach grodzkich lwowskich z roku 1611; Alexander Wolski odnotowany w roku 1636. Wydany w Paryżu (1858) „Herbarz starożytnej szlachty polskiej” podaje: „Najliczniejszą rodziną w Polsce są Wolscy… Między szlachtą litewską dopiero w XVI wieku natrafiamy na imię Wolskich jako przybyłych z Polski”… Niektórzy uważają, że ich pierwotne gniazdo znajdowało się niedaleko Łęczycy na Mazowszu, inni, że pochodzili z okolic Rawy w Wielkopolsce. Wszędzie jednak źródła archiwalne nagminnie wymieniają to nazwisko od XVI  wieku aż do czasów najnowszych.
Jednym z utalentowanych przedstawicieli tego rodu był Tomasz Stanisław Wolski, urodzony w Uniejowie Sieradzkim w 1770 roku, a wychowany na dworze Jana Czaplińskiego, kasztelana chełmskiego. Uczył się u ojców jezuitów i pijarów; w wieku zaś kilkunastu lat 0odbył podróż do Niemiec, nieco później do Włoch. Jak donosi jedno z źródeł: Napadnięty w drodze od korsarzy, stanął na czele 150 obsady okrętowej i nie tylko że ją obronił, ale nadto zdobył statek nieprzyjacielski. Po opuszczeniu Jerozolimy wzięty przez Arabów do niewoli, zapalił ich namioty, czym siebie i innych wyswobodził więźniów. Zwiedziwszy następnie Egipt i Aleksandrię przy końcu roku 1726 powrócił do Rzymu, gdzie został kawalerem maltańskim. Potem podróżował jeszcze po Francji, Anglii i Niemczech, gdy mianowany w roku 1730 przez Klemensa XIII admirałem floty papieskiej odniósł Wolski kilka nad Turkami zwycięstw. W roku 1733 z rozkazu papieża odprawił wjazd tryumfalny do Rzymu, przy czym papież obdarował go szablą drogimi kamieniami wysadzaną. Wojując na Węgrzech przeciwko Turkom w bitwie pod Raab ciężko ranny zmarł 1734 w Wiedniu. Po śmierci Wolskiego wyszły następujące jego dzieła: „Illustris peregrinatio Jerosolimitana” (Lwów 1765); „Praescriptiones novi Instituti Equitum Crucifererum”.
W XIX wieku panowie Wolscy licznie zamieszkiwali całą Litwę, Ruś i Polskę, a ich stan majątkowy oscylował między wystawną zamożnością a siermiężną biedą. Na Litwie historycznej brali gremialnie udział we wszystkich ruchach powstańczych i byli masowo deportowani na katorgi syberyjskie.
                                                                 ***
Jednym ze znakomitych reprezentantów tego wielkiego rodu był Wacław  Wolski, inżynier i konstruktor. W numerze 37 czsaopisma „Swiat” z roku 1907 czytamy oto notatkę pod tytułem „Wynalazek polskiego inżyniera”: „W świecie górniczym stał się głośny ostatnimi czasy wynalazek inżyniera Wacława Wolskiego ze Lwowa, który obmyślił nowy, udoskonalony system wiercenia pokładów naftowych, umożliwiający dotrzeć do takiej głębokości, jakiej dotąd żaden inny system nie był w stanie osiągnąć. Pan Wolski, znakomity inżynier i matematyk, niegdyś uczeń i przyjaciel Szczepanowskiego, pracował nad pomysłem swoim od wielu lat, poddając go ciągłym próbom i udoskonaleniom. W tym roku, ulepszony i skonstruowany ostatecznie, system Wacława Wolskiego odniósł niebywały tryumf przy wierceniu głośnego już obecnie szybu „Wilno” na terenach borysławskich, który wybuchnął z ogromnej głębi tak potężną ilością ropy, że przez pewien czas obawiano się w Borysławiu wprost katastrofy zalewu naftowego i trzeba było rzucić setki rąk do budowania tam, któryby temu zapobiegły, a cena ropy spadła niesłychanie na targu handlowym skutkiem bezprzykładnej obfitości wybuchu. System, obmyślany przez polskiego inżyniera, może, zdaniem znawców, sprowadzić przewrót w całej obecnej produkcji nafty.
Już dawniej zresztą, gdy rzecz znajdowała się w fazie prób, interesował się nią mocno świat techniczny za granicą, tym bardziej, że według wszelkiego prawdopodobieństwa ten sam system da się zastosować także w innych gałęziach górnictwa, a w szczególności przy wydobywaniu węgla. Przed kilku laty próby odnośne już podejmowane były pod kierunkiem wynalazcy w kopalniach westfalskich. Obecnie, gdy sukces Borysławski potwierdził praktycznie trafność obliczeń i zdatność narzędzi, zbudowanych przez pana Wolskiego, należy oczekiwać i na tym polu nowych powodzeń.
Przy sposobności warto przypomnieć, że nazwisko Wolskiego głośnym było przed siedmiu laty z innego powodu niż dziś. Było to wówczas, gdy po upadku Szczepanowskiego młody inżynier wraz z nieżyjącym już dziś swym wspólnikiem, przezacnej pamięci Kazimierzem Odrzywolskim, nie zawahał się przed ofiarą całej milionowej fortuny dla ocalenia czci przyjaciela i mistrza. Tym sympatyczniejszy też oddźwięk wywołał obecny sukces, że spotkał nie tylko znakomitego technika i wynalazcę, ale i szlachetnego człowieka”.
                                                            ***

          
                                           HLEB   KRZYŻANOWSKI  
                                       Elektrotechnik i rewolucjonista

Urodził się w nadwołżańskim mieście Samara 12 stycznia 1872 roku w rodzinie szlachecko-inteligenckiej. W domu żywa była polska tradycja i duch,   pamiętano o swym szlacheckim pochodzeniu, choć się z tym nie obnosiło i nie robiono z niego ani wielkiej sprawy, ani tym bardziej pretekstu do wywyższania się i uważania się za lepszych od reszty współobywateli. Zbyt wysoki był poziom kulturalny tej rodziny, by miała się ześliznąć w niemądrą megalomanię stanowo-rodową i tani snobizm. Nie herby rodowe i nie majątek, lecz rzetelną pracę na rzecz społeczeństwa uważano tu za powód do dumy. Lecz fakt pozostaje faktem: ideowy rewolucjonista i komunista Hleb Krzyżanowski pochodził z arystokratycznej rodziny polskiej.
Bartosz Paprocki w „Herbach rycerstwa polskiego” pisał w 1584 roku: „Dom Krzyżanowskich w sieradzkim województwie starodawny i zasłużony… Wspominają przywileje koronne za panowania Zygmunta Pierwszego w roku 1520 Macieja Krzyżanowskiego podsędkiem poznańskim, który był designatus corrector iurium et statutorum… Tegoż synowie Hieronim proboszczem, a potem op[atem tynieckim. Marcin, dworzanin króla Augusta. Jan, wojski poznański”…etc. Adam Boniecki w tomie trzynastym „Herbarza polskiego” podaje informacje o kilkunastu różnych rodzinach noszących to nazwisko, a pieczętujących się godłami Dębno, Jastrzębiec, Sulima, Świnka i in. W. Nekanda-Trepka, wydrwiwając w „Liber Chamorum” szereg „prostaków” tego imienia, zauważa, iż „wszyscy in genere Krzyża prości chłopi są” i zjadliwie dodaje: „Krzyżanowski (…) ten pojął był bękartkę Barzyckiego, co w Miechowie miasteczku był za urzędnika. Barzycki nie miał żony, z małką mieszkał, a że tę bękartkę jego pojął był ten Krzyżanowski, znać, że chłop…. Kupił był płacheć ziemi u Jełże w Krzyżanowicach i od tego nazwał się… Krzyżanowski zwał się też mieszczanek w Sobkowie. Był tam anno 1634, miał kilkoro dzieci, jak dorosną, będzie miał kto krzyże nosić; byle się w szlachectwo nie wnosić… Krzyżanowski Oleksy, miejski synek; ten pojął kucharkę abo raczej nałożnicę księdza Łubieńskiego”… etc.
Wbrew tym złośliwym sugestiom wypada podkreślić, iż liczni panowie Krzyżanowscy byli prawdziwą szlachtą, a ci, którzy używali godła Grzymała, siedzieli na Czombrowie w powiecie nowogródzkim. Jeden z nich, Zygmunt, otrzymał od króla Jana III Sobieskiego (1690) „za usługi okazane ojczyźnie” dobra Podbiele w powiecie surażskim województwa witebskiego. Miał on synów Karola i Michała, którzy nabyli również dobra Sulatycze  (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 1625). „Spis szlachtypowiatu Wiłkomirskiego” z 1795 roku stwierdza: „Imię Krzyżanowskich pochodzące z Korony Polskiej osiadło Xięstwo Litewskie w różnych powiatach” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1690). Stąd, z Litwy, odgałęzili się dalej na wschód, do Cesarstwa Rosyjskiego. Tamtejszy heraldyk A. Bobrinskij w drugim tomie swego herbarza donosi: „Familija Krzyżanowskich proischodit iż Polszi. Potomki siego roda pieriesieliliś w Rossiju i służyli Rossijskomu Priestołu dworianskije służby w raznych czinach”…
Rodzina ta dała kulturze polskiej, białoruskiej, ukraińskiej, rosyjskiej, francuskiej, amerykańskiej szereg utalentowanych działaczy w zakresie różnych dziedzin życia społecznego.
                                                              ***
W latach 1889 – 1894 Hleb Krzyżanowski studiował w Petersburskim Instytucie Technologicznym. Tutaj też dołączył do jednego z antycarskich ugrupowań socjaldemokratycznych i wspólnie z Włodzimierzem Leninem założył w stolicy imperium „Związek Walki o Wolność Klasy Robotniczej”. W 1895 został aresztowany i osadzony w więzieniu na Butyrkach. Przez 14 miesięcy czekając na definitywny wyrok sądowy uprawiałtwórczość literacką, przełożył m. in. na język rosyjski polskie pieśni powstańcze „Warszawianka”, „Czerwony Sztandar” i inne, niezwykle zresztą wówczas w Rosjipopularne.„Warszawianka” w tłumaczeniu i interpretacji H. Krzyżanowskiego brzmi jaknastępuje:
„Wichri wrażdiebnyje wiejut nad nami,
Tiomnyje siły nas złobno gnietut,
W boj rokowoj my wstąpili s wragami,
Nas jeszczio subdy biezwiestnyje żdut.

No my podymiem gordo i smieło
Znamia borby za raboczeje dieło,
Znamia wielikoj borby wsiech narodow
Za łuczszij mir, za światuju swobodu.

Na boj krowawyj,
Swiatoj i prawyj,
Marsz, marsz wpieriod,
Raboczij narod!

Mriot w naszy dni s gołoduchi raboczij.
Staniem li, bratja, my dalsze mołczać?
Naszych spodwiżnikow junyje oczi
Moziet li wid eszafota pugać?

W bitwie wielikoj nie sginut biessledno
Pawszyje s czestju wo imia idiej,
Ich imiena s naszej piesniej pobiednoj
Stanut swiaszczenny milionam ludiej.

Nam nienawistny tiranow korony,
Ciepi naroda stradalca my cztim.
Krowju narodnoj zalityje trony
Krowju my naszych wragow obagrim.

Miest’ biesposzczadnaja wsiem supostatam,
Wsiem parazitam trudiaszczichsia mass,
Mszczenie i śmierć wsiem caram  płutokratam,
Blizok pobiedy torżestwiennyj czas”. (…)

W tym charakterystycznym tekście jak w soczewce skondensowało się bojowe usposobienie, cały patos i idealizm rewolucyjnej młodzieży przełomu  XIX – XX wieku. Spod pióra Hleba Krzyżanowskiego wyszły też słowa i nuty innych popularnych pieśni rewolucyjnych, jak „Biesnujtieś, tirany”, „Slezami zalit mir biezbrieżnyj” oraz szereg sonetów o dziwnej, politycznej I socjalistycznej, treści, dających świadectwo niewątpliwemu talentowi artystycznemu autora. W 1897 roku zapadł wyrok, opiewający na trzy lata zsyłki syberyjskiej do Okręgu Minusińskiego. Tam też, w miejscowości Tesinskoje, karę odbył. Oczywiście, zacietrzewił się przeciwko reżymowi carskiemu jeszcze bardziej, więzienia i zesłania bowiem tego rodzaju zawsze stanowią „szkołę rewolucji”. Wynika to z pewnych prawidłowości psychologicznych. Niccolo Machiavelli (1469 – 1527) w „Rozważaniach” zauważał: „Człowiek, którego spotka wielka obraza ze strony państwa lub jakiegoś obywatela, a który nie uzyska należnego zadośćuczynienia, szukać będzie zemsty nawet za cenę zguby Rzeczypospolitej (…), nie spocznie, póki (…) w jakiś sposób się nie zemści (…). Żadnego człowieka nie wolno cenić tak nisko, by uważać go za niezdolnego do zemsty, nawet kosztem własnego życia, jeżeli zostanie okrutnie znieważony”… Rządy zaś carskie przez dziesięciolecia całe lekceważyły psychologiczne prawidłowości walki politycznej, nie tyle karały winowajców, ile ich jątrzyły i napawały nie strachem, lecz nienawiścią. Tenże Machiavelli w dziele „Książę” wywodził: „Władca, który chce utrzymać swych poddanych w jedności i wierności, nie powinien dbać o zarzut srogości, gdyż będzie bardziej ludzki, ukarawszy kulku dla przykładu niż ci, którzy przez zbytnią litościwość dopuszczą do nieładu, skąd rodzą się zabójstwa i rabunki; te bowiem zwyczajnie krzywdzą całą społeczność, a tamte egzekucje prześladują poszczególne osoby… Atoli książę nie powinien być skorym do dawania wiary donosom i do uniesień i bać się własnego cienia, lecz ma w tym popstępować z umiarkowaniem, rozwagą i ludzkością, tak, aby zbytnia ufność nie uczyniła go nieostrożnym, a zbytnie niedowierzanie nie zrobiło go nieznośnym”… Od dwu ostatnich dekad XIX wieku i aż do roku 1917 carat zbytnio pobłażał swym zdeklarowanym wrogom, którzy odbierali tę okoliczność nie jako przejaw łagodności, lecz jako oznakę słabości,  i przez takie postępowanie wydał wyrok śmierci na Imperium.
Po odbyciu kary, od roku 1901 Hleb Krzyżanowski zamieszkał w ojczystej Samarze i, choć potajemnie, to jednak czynnie uczestniczył w działalności lewicowych organizacji socjaldemokratycznych, mających na celu obalenie monarchii i ustanowienie tzw. dyktatury proletariatu w Rosji. Należał do władz centralnych ruchu podziemnego, brał czynny udział w rewolucji 1905 – 1907 roku, i bardzo dużo pisywał pod pseudonimem w bolszewickich gazetach „Wołna” i „Myśl”. W 1905 zorganizował strajk kolejarzy w okręgu kijowskim. Czarnosecinna gazeta „Kijewlanin” opublikowała w tym czasie listę „najniebezpieczniejszych” wywrotowych wrogów narodu rosyjskiego, prawie wyłącznie Żydów i Polaków. Figurowało na niej także nazwisko   Krzyżanowskiego. Niebawem organizacje podziemne na skutek zdrady zostały zdemaskowane i rozbite przez policję; towarzysz Hleb stracił pracę i dostał „wilczy bilet”, czyli zakaz zatrudnienia na kolei i w przemyśle. Do aresztu nie doszło, gdyż faktycznie reżym carski był już do takiego stopnia moralnie zgniły i spróchniały, że nawet nie potrafił  bronić swego państwa, czego nie wolno powiedzić o obozie antyrosyjskim. Na terenie Cesarstwa działały setki dużych firm i przedsiębiorstw państw zachodnich, których głównym zadaniem było finansowanie wywrotowców, ich szkolenie i utrzymywanie jako „demokratów” oraz roztaczanie nad nimi parasola ochronnego w postaci propagandy i zabiegów dyplomatycznych. Celem końcowym zaś było zlikwidowanie państwa rosyjskiego, jego poćwiartowanie i zawładnięcie kolosalnymi zasobami naturalnymi. Także i Hleb Krzyżanowski niebawem został zatrudniony w jednej z prosperujących firm amerykańskich, produkującej sprzęt elektryczny w Moskwie, dostał pozazdroszczenia godne wyposażenie i kontynuował działalność rewolucyjną.
Jednocześnie należał do grona najznakomitszych inżynierów rosyjskich w zakresie eksploatacji sieci elektrycznych i od 1907 projektował siłownie elektryczne. Od 1910 zarządzał siecią elektrokablową całej Moskwy, a od 1912 roku pełnił funkcje kierownika centrali „Elektropieredacza” ; publikował liczne teksty fachowe z dziedziny elektrotechniki w periodece specjalistycznej Rosji i USA.
                                                                   ***
Od pierwszych dni po przewrocie bolszewickim 1917 roku Krzyżanowski rozpoczął prace naukowo-przygotowawcze nad planem odbudowy gospodarki narodowej Rosji zniszczonej przez wojnę domową i zdarzenia rewolucyjne. Był najbliższym przyjacielem i współpracownikiem Włodzimierza Lenina, niezwykle wysoko przez niego cenionym. Rewolucja socjalistyczna potrzebowała pomocy ze strony dziedzicznej arystokracji szlacheckiej, obdarzonej wrodzoną kulturą i dziedzicznym potencjałem moralno-intelektualnym. Bez niej ani klasa robotnicza, ani Żydzi stojący na czele wszystkich ruchów socjaldemokratycznych, nie potrafiliby ani pokonać ustroju kapitalistycznego, ani zbudować nowego społeczeństwa na zasadach równości socjalnej.  Tu byli potrzebni ludzie obdarzeni wyobraźnią, wykształceni, twórczo myślący; stąd tak wiele w rosyjskim ruchu rewolucyjnym było reprezentantów polskiej arystokracji. [Patrz o tym: Jan Ciechanowicz, Polonobolszewia, Boguchwała 2010). W 1920 roku H. Krzyżanowski opublikował pracę pt. „Podstawowe zadania elektryfikacji Rosji” (słynny plan GOELRO), która faktycznie została uznana za rządowy plan odbudowy ekonomiki kraju, a jej autora niebawem mianowano przewodniczącym Państwowej Komisji do Spraw Elektryfikacji Rosji. W okresie 1921 – 1930 Krzyżanowski pełnił dodatkowo funkcje prezesa Gosplanu, czyli Państwowego Komitetu Planowania, czołowej instytucji rządowej, pod której bezpośrednim nadzorem opracowywano, a następnie realizowano słynne plany pięcioletnie („pięciolatki”) rozwoju gospodarki narodowej, w wyniku urzeczywistnienia których Rosja wyrosła na mocarstwo światowe pod względem ekonomicznym, militarnym i oświatowym. Pierwszy z tych planów Krzyżanowski opracował osobiście, podobnie jak 200 ambitnych projektów energetycznych, które zostały zrealizowane i dzięki którym podęło produkcję 350 tysięcy zakładów przemysłowych, wytwarzających do ośmiu milionów rodzajówrozmaitych wyrobów. – Liczby niewyobrażalne! Aczkolwiekprawdziwe.(Na marginesie można zaznaczyć,że te olbrzymie osiągnięcia stały się możliwe m.in. dziękipotężnemu potokowi finansowemu płynącemu do władz bolszewickich ze Stanów Zjednoczonych, udzielającychwsparcia zarówno rewolucji komunistycznej, jak i reżimowiLenina - Trockiego).
          Hleb Krzyżanowski w latach dwudziestych wieku XX przewidywał, że nauka nauka nabierze w przyszłości ogromnego, niespotykanego dotychczas znaczenia, stanie się decydującym czynnikiem postępu ludzkości i potęgi państw. Moc intelektualna będzie decydowała o zaawansowaniu cywilizacyjno-technicznym narodów, a więc i o roli, jaka im, odpowiednio do tego potencjału, przypadnie do odgrywania na scenie stosunków międzynarodowych. Jeden zaś z kamieni węgielnych postępu  nauki stanowi rozwinięta sieć energetyczna, bez której nie może funkcjonować żadna instytucja naukowa, ani też żaden zakład przemysłowy, produkujący np. sprzęt i oprzyrządowanie techniczne dla pracowni badawczych i szkół wyższych. Stąd też logicznie wynikał wniosek, że należy w kraju jak najszybciej stworzyć potężny system energetyczny. Krzyżanowski osobiście na czele zespołu fachowców opracował plany tego rozwoju i kierował ich realizacją – ze skutkiem naprawdę fantastycznym: jedna szósta lądu ziemskiego została pod jego kierownictwem całkowicie zelektryfikowana. Energetyka radziecka już w 1947 roku, zaledwie dwa lata po zakończeniu pustoszącej wojny światowej, wyszła na drugie miejsce w świecie i na pierwsze w Europie. O ile w ciągu półwiecza 1917 – 1967 cały świat zwiększył wytwarzanie energii elektrycznej 40-krotnie, USA 31-krotnie, to ZSRR aż 250-krotnie. Od roku 1920, kiedy to zatwierdzono plan GOELRO, do roku śmierci H. Krzyżanowskiego w 1959, produkcja energii elektrycznej w Rosji zwiększyła się 1374-krotnie. Cztery zaś największe w skali światowej siłownie elektryczne Polak wybudował właśnie w ZSRR, tworząc w ten sposób energetyczne podstawy dynamicznego rozwoju nauki, techniki i przemysłu w tym rozległym kraju i przekształcił go w mocarstwo światowe. Jako znakomity inżynier i ekonomista brał udział w projektowaniu, a następnie kierował budownictwem szeregu gigantycznych siłowni wodnych, stanowiących podstawę potencjału gospodarczego ZSRR: Dnieprowskiej, Kaszyrskiej, Wołchowskiej, Swirskiej, Zujewskiej i innych. Dzięki niemu Związek Radziecki stał się posiadaczem potężnego zjednoczonego systemu energetycznego o ogromnym potencjale.
              Gdy w 1931 roku generał niemiecki Wilhelm Keitel odwiedził Rosję, po powrocie do Berlina wypowiadał się o tym kraju w samych superlatywach. Imponowało mu m.in., że ZSRR jest „jednym wielkim placem budowy” i że tam „tylko ten, kto pracuje, ma prawo dożycia”. Szczególnie zaś urzekła go okoliczność, iż wojsko stanowiło tam trzon państwowości i odskocznię do osiągania najwyższych stanowisk w państwie, państwo zaś hołubiło armię i dbało o jej najlepsze wyposażenie techniczne.
           Hleb Krzyżanowski był pomysłodawcą i projektantem (wspólnie z drugim Polakiem Stanisławem Strumilinem) Kanału Białomorsko-Bałtyckiego, długiego na 227 km, który w 1933 roku połączył Morze Białe z jeziorem Onega, skracając drogę wodną między Leningradem a Morzem Białym o cztery tysiące kilometrów, a przez Wołżańsko – Bałtycką Drogę Wodną łączył to morze z dorzeczem Wołgi i południem kraju. Był to cyklopiczny projekt strategiczny o olbrzymim znaczeniu gospodarczym i wojskowym, którym dotychczas co roku przerzuca się miliardy ton rud metali, materiałów budowlanych, drewna, nawozów mineralnych, maszyn itp. Cały projekt zrealizowano w ciągu zaledwie 21 miesięcy, ale kosztem prawie stu tysięcy istnień ludzkich, tyle bowiem tam zginęło więźniów, którzy stanowili większość budowniczych. Dla porównia przypomnijmy, iż słynny Kanał Suecki (1869) liczy 195 km i został zbudowany w ciągu 11 lat, a Kanał Panamski (1914), długi na 81,6 km, budowano przez 28 lat; jeden i drugi nawiasem mówiąc pochłonęły życie dziesiątków tysięcy najemnych i przymusowych robotników. Imperializm brytyjski, amerykański, francuski różnił się od rosyjskiego tylko tym, że nadużywał kłamliwego gadania o „demokracji”.
                                                                   ***
          W okresie sprzed II wojny światowej Hleb Krzyżanowski pełnił szereg funkcji kierowniczych na najwyższych szczeblach zarządzanioa gospodarką narodową ZSRR, w szczególności energetyką i przemysłem ciężkim, które wywindował na pierwsze miejsce w skali globalnej. W latach 1933 – 1936 opublikowano trzytomowy wybór jego tekstów naukowych pt. „Soczinienija”. Część z nich wznowiono w 1957 roku w obszernym tomie zatytułowanym „Izbrannoje”.
           Wzniesione według projektów wzorowanych na konstrukcjach H. Krzyżanowskiego ciepłownie elektryczne oraz siłownie wodne dotychczas produkują energię w Algierii i Egipcie, Afganistanie i Tunisie, Iranie i Indiach, Iraku i Nepale, Syrii i Litwie, Ukrainie i Bułgarii, jak również w wielu innych krajach, był on bowiem pomysłodawcą i organizatorem ogromnego eksportu tanich, a pod względem jakości nie ustępujących zachodnim, technologii elektroenergetycznych, dzięki którym ZSRR zarobił wiele miliardów dolarów.
          Jako naukowiec Krzyżanowski był autorem szeregu wynalazków w dziedzinie lamp oświetleniowych i elektrotechniki. Był znakomitym organizatorem życia naukowego; przez trzydzieści lat, w okresie 1929 – 1959 pełnił funkcje wiceprezydenta Akademii Nauk ZSRR; w 1930 roku zorganizował i stanął na czele Instytutu Energetyki AN ZSRR; w latach 1957 – 1959 brał czynny udział w opracowaniu uwieńczonego sukcesem ambitnego planu pełnej elektryfikacji tego kraju. Za zasługi naukowe nadano mu w 1957 roku tytuł honorowy Bohatera Pracy Socjalistycznej, poza tym wyróżniono za rozmaite dokonanie pięcioma Orderami Lenina i dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy.
          Hleb Krzyżanowski zakończył życie 31 marca 1959 roku, a w całym ZSRR ogłoszono trzydniowy okres żałoby narodowej. Inny wybitny Polak, profesor A. Starykowicz pisał w kilka lat po śmierci swego przyjaciela: „Życie i twórczość Hleba Krzyżanowskiego są zdumiewające. Swe gorące serce, nieujarzmioną energię i niepospolity talent bez reszty poświęcił swemu narodowi, socjalistycznej ojczyźnie. Rewolucjonista w polityce, był też twórcą nowego kierunku w nauce i technice, kojarząc w zaskakujący sposób zalety zarówno teoretyka, jak i praktyka”… Znane są również życzliwe wypowiedzi o Krzyżanowskim m.in.  takich luminarzy nauki światowej, jak S. Wawiłow i S. Czapłygin.
                                                                        ***
          Z przez długi czas niedostępnych badaczom źródeł archiwalnych, przechowywanych w zbiorach Moskwy i Petersburga, wynika, iż Hleb Krzyżanowski był zagrożony ze strony bezpieki sowieckiej; zarówno Henoch Jagoda (Jehuda), Jeżow, jak też  Wawrzyniec Beria zamierzali go aresztować i „unieszkodliwić”, ponieważ ten zacny człowiek wielokrotnie, i często skutecznie, brał w obronę prześladowanych w ZSRR Polaków, i nie tylko Polaków, niejednego z nich uratował przed więzieniem i rozstrzelaniem, interweniując zdecydowanie nawet osobiście u dyktatora Józefa Stalina. Choć te interwencje nie zawsze odnosiły pożądany skutek, to jednak psuły krew wszechwładnemu GPU (NKWD), podważając słusznośc decyzji podejmowanych przez kierownictwo tej instytucji terroru państwowego, przed którym drżało nawet najściślejsze kierownictwo Komitetu Centralnego KPZR. W rozmowie z autorem tych słów Polacy uratowani przez Krzyżanowskiego podkreślali fakt niespotykanej prawości i odwagi profesora, gdy trzeba było wciąż na nowo stawać w obronie polskich pisarzy, dziennikarzy, lekarzy, nauczycieli, aresztowanych przez siepaczy z bezpieki.
          Na marginesie warto, być może, zaznaczyć, iż nie zawsze osoby uratowane przez zacnego męża nauki  zachowywały się jako ludzie przyzwoici; jeden z nich nawet napisał w donosie, że odniósł podczas rozmowy ze  swym dobroczyńcą wrażenie, iż  Krzyżanowski to „polski nacjonalista burżuazyjny”. Na podstawie takich ideologicznie motywowanych donosów w owym okresie ludzi nie tylko zsyłano do podbiegunowych obozów pracy, ale i rozstrzeliwano – tak potworny był lęk oficerów sowieckiej bezpieki przed jakąkolwiek opozycją obywatelską. Nie wykluczone zresztą, iż ów „szlachetny Polak” został przez GPU nasłany, aby podstępem wrobić profesora w jakiś tam „antysowietyzm”, prowokując go do tych czy innych wypowiedzi. Był to często stosowany chwyt jeszcze przez policję carską, nie mówiąc o sowieckiej. Ale żeby ważyć się stosować tego rodzaju zagrania w stosunku do najbliższego przyjaciela Włodzimierza Lenina (zm. 1924), do autora niezwykle życzliwych wspomnień osobistych o twórcy ZSRR – to przekraczało wszelkie dopuszczalne granice. Widocznie także i sam wszechwładny „ojciec narodu radzieckiego” nieraz poczuł się zaskoczony, a może i zagrożony, przez tego rodzaju metody, stosowane przez bezpiekę. W każdym bądź razie Stalin nie dał się przekonać ani donosicielom, ani oficerom GPU (NKGB) i nie nakazał aresztowania Krzyżanowskiego, co więcej, nakazywał uwolnienie szeregu bronionych przez profesora tamtejszych Polaków. A po paru latach zarówno Jagoda, jak i Jeżow sami zostali rozstrzelani za nadużywanie władzy i mordowanie niewinnych ludzi.
           Liczne natomiast zdradzieckie podłości rodaków i balansowanie z ich powodu na skraju przepaści z pewnością przypomniały H. Krzyżanowskiemu słowa Mikołaja Reja: „Trzeba pierwej pilno w zęby patrzyć niż komu dobrodziejstwo uczynić. Albowiem złemu dobrodziejstwo uczynić, jakoby na złą szkapę pozłocistą uzdę włożyć, albo zachorzałemu żołądkowizdrowe a chędogie jadło podać, które potem i brzuch nadmie, albo się w jakie guzy, albo wrzody obróci”… Nic dodać, nic ująć. Zły odpłaca złem za uczynność i pomoc. Przysługi sobie wyświadczonej nie użyje„pobożnie, pomiernie a poczciwie”, lecz się nadmie „jako choremu brzuch w onej szarej pysze swojej, a guzów na nim naroście onych rozmaitych wszetecznych wymysłów jego”. I chociaż jawnie nie zawsze będzie mógł szkodzić swemu dobroczyńcy, ale „wżdy po cichu uszczypować będzie”.nie mogąc się pozbyć owej „chutliwej chuci”, jaką jest niewdzięczność ludzka.”Bo złe przyrodzenie jest podobne ku gorzkiemu piołunowi. Bo cukruj go ty jako chcesz, on gorzkości swej trudno co odmienić może”. Co więcej, żaden człowiek – ani zły, ani dobry – nie może odmienić swej natury. Toteż i profesor Krzyżanowski przez całe swe życie  uchodził słusznie wśród inteligencji ZSRR za człowieka bezwzględnie przyzwoitego, który, narażając się na niebezpieczeństwo, ratował przed więzieniem i śmiercią różnych, często nie znanych mu osobiście reprezentantów świata nauki, sztuki, kultury, należących do różnych narodowości. Swą zaś wysoką pozycję w hierarchii nomenklaturowej wykorzystywał jako tarczę służącą obronie tych, którym groziło niebezpieczeństwo. Nawiasem mówiąc, należał do bardzo wąskiego grona tych reprezentantów „gwardii leninowskiej”, których stalinowskie GPU nie zlikwidowało fizycznie – towarzysz Stalin nie życzył sobie, by ci „zawodowi rewolucjoniści” zatruwali mu życie i przeszkadzali swym nonkonformizmem w kierowaniu nawą państwową.  
                                                                       ***
          H. Krzyżanowski był wcale utalentowanym i pełnym temperamentu publicystą, styl jego publikacji prasowych uderza klarownością narracji, wewnętrzną siłą i opanowaniem, choć jednak jest nieco egzaltowany, w głoszeniu rewolucyjnego przekształcania świata w królestwo wolności i sprawiedliwości na podstawie teorii komunistycznej. Niewątpliwie, szczerze wierzył, iż komunistom uda się urzeczywistnić głoszoną przez nich zasadę, iż „człowiek człowiekowi przyjacielem, towarzyszem i bratem”. Czuł się integralną częścią owego wielkiego ruchu odnowy społecznej, jakim był socjalizm przez pewien okres swego istnienia; wierzył w swe ideały, nie był ani cynikiem, ani konformistą, ani cwanym prostakiem, traktującym słowo pisane merkantylnie i instrumentalnie. Jego komunistyczny idealizm wywodził się widocznie z wewnętrznej potrzeby posiadania sensu życia, jakiegoś świetlanego ideału i świętego celu, któremu warto byłoby oddać swe życie. A może chodziło o tzw. „potrzebę nieśmiertelności”, o której jakże niebanalnie pisze Charles Taylor w dziele „Źródła podmiotowości”: „Owo dążenie do tej pełniejszej formy bytu, jaką jest nieśmiertelność, samo przyjmowało różne postaci: dążenie do sławy jest jedną z takich form, nieśmiertelność oznacza w niej, że imię człowieka będzie pamiętane, pozostanie na ustach ludzi. „grobem sławnych mężów jest cała ziemia”, jak mówi Perykles o poległych bohaterach. Życie wieczne jest inną z takich form. Gdy św. Franciszek opuszczał swoich towarzyszy, rodzinę i porzucał życie bogatego i popularnego młodzieńca z Asyżu, musiał na swój sposób odczuwać bezwartościowość tego życia i dlatego poszukiwał czegoś pełniejszego, aby bez reszty, całkowicie oddać się Bogu.
         Dążenie do  pełni  może zostać zaspokojone dzięki temu, że w życie człowieka wbudowany zostanie jakiś sens, jakiś wzór wyższego działania; może też zostać zaspokojone dzięki włączeniu życia jednostki w obręb jakiejś szerszej rzeczywistości. (…) Dla tych, którzy uznają etykę honoru, kwestia ta dotyczy miejsca w przestrzeni sławy i niesławy. Chodzi tu o dążenie do chwały lub przynajmniej do uniknięcia wstydu i hańby, które sprawiają, że życie staje się nie do zniesienia, a wtedy lepiej już wybrać nieistnienie. Dla tych, którzy definiują dobro jako opanowanie samego siebie za pomocą rozumu, idzie tu o dążenie do tego, by być w stanie zarządzać swoim życiem, tym zaś, co zagraża, jest ów nieznośny stan, w którym człowiek zostaje opanowany i poniżony przez pożądanie rzeczy niższych, któremu nie potrafi się oprzeć. Ci, którzy odwołują się do jednej z nowożytnych form afirmacji zwyczajnego życia, uznają za rzecz najistotniejszą samo prowadzenie tego życia, w obszarze swej pracy i rodziny na przykład. Ludzie, dla których ekspresja jest źródłem sensu w życiu, starają się doprowadzić do najpełniejszego wyrażenia swoich możliwości, jeśli nie w którejś z uznanych intelektualnych czy artystycznych form, to być może w samym kształcie swego życia. I tak dalej. (…)
          Na nieco być może banalnym poziomie niektórzy ludzie czerpią poczucie sensowności życia z faktu, że Się-Tam-Było, tzn. że byli świadkami wielkich, ważnych wydarzeń w świecie polityki, showbiznesu i tym podobnych. Na głębszym poziomie niektórzy niezaangażowani lewicowcy postrzegają samych siebie jako część Rewolucji socjalistycznej lub pochodu Historii ludzkości, to zaś nadaje ich życiu sens i pełniejszy Byt”… Tak było niewątpliwie w przypadku H. Krzyżanowskiego, który po wielokroć podkreślał w swej publicystyce i tekstach wspomnieniowych, że dopiero oddanie się bez reszty służbie ludzkości, jej postępowi i rozwojowi nadaje wyższy sens i urodę istnieniu jednostkowemu, które bez tej więzi i poświęcenia staje się banalną egzystencją roślinną, czymś niepotrzebnym, czy wręcz nieprzyzwoitym. Tak czuł i tak żył Hleb Krzyżanowski, poświęcając w dobrej wierze swą wiedzę, energię, talent sprawie budowy „pierwszego wdziejach ludzkości państwa robotników i chłopów”, które przestało istnieć w 1991 roku, kiedy to komuniści zdradzili własne ideały i z dnia na dzień przedzierzgnęli się w kapitalistów i rzekomych demokratów.

                                                                   ***


MICHAŁ  BONCZ - BRUJEWICZ
                                       Rewolucjonista i inżynier

            Brujewiczowie herbu Bończa należeli do starożytnych  rodów bojarskich Rusi i Litwy.  Od wieku XIX poszczególni reprezentanci tej rodziny deklarowali swą przynależnośc etniczną do różnych narodowości: białoruskiej, litewskiej, polskiej, rosyjskiej, ukraińskiej – choć mieli te same korzenie i byli szlachtą króla polskiego. Na Ukrainie używali podwójnego nazwiska: Bończa – Brujewicz vel (bardziej z rosyjska  Boncz- Brujewicz). Duma Brujewicz vel Brajewicz figuruje w zapisach do akt sądu ziemskiego lwowskiego z lat 1456 i 1460. Jak wynika z przekazów archiwalnych, zacni panowie Brujewiczowie zamieszkiwali również województwo mińsko-litewskie oraz mohylewskie. Tak np. niejaki Hapon Brujewicz pełnił w 1718 roku obowiązki burmistrza mohylewskiego (Archeograficzeskij sbornik dokumientow, t. 2, s. 111). Hrehory Brujewicz w 1745 roku był kapłanem kościoła unickiego w jednej z parafii powiatu kryczewskiego. Andrzej Brujewicz, prezbiter cerkwi sładzinieckiej, wzmiankowany jest w księgach grodzkich mohylewskich roku 1761.
         „Liber continens Nomina et Cognomina Studentium in Imperatoria Akademia Polocensi Societatis Jesu” podaje, że w roku akademickim 1815 – 1816 studiował tu logikę „Michael Brujewicz, annorum 18, filus Pauli ex districtu Surażensi”  (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 1083). Prawdopodobnie inny Michał Brujewicz, w 1822 roku  mający lat 60, zwracał się do mińskiej wywodowej deputacji szlacheckiej z prośbą o potwierdzenie rodowitości własnej i swych synów: Aleksandra, Mikołaja, Bazylego, Wiktora, Piotra, Pawła i Teodora, pełniących służbę wojskową w gwardii cesarskiej, oraz córek Anny, Elżbiety i Marii (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 279, s. 1 – 2). Jeszcze inny Michał Brujewicz został odnotowany w „Spisie szlachty Królestwa Polskiego”    w roku 1851.
         Gałąź rodu zakorzeniona na Ukrainie miała za protoplastę Włodzimierza Brujewicza herbu Bończa, znanego około roku 1561 (W. Łukomskij, W. Modzalewskij: „Małorossijskij Gierbownik, s. 13, Sankt Petersburg 1914). Genealog Seweryn Uruski („Rodzina. Herbarz szlachty polskiej”, t. 2, s. 14)  odnotowuje z kolei: „Jan, syn Jana, Brujewicz zapisany do ksiąg szlachty guberni kijowskiej 1815 roku. Aleksander, dziedzic dóbr Zbyszyn w guberni mohylewskiej 1880 r. Michał, syn Pawła, tajny radca rosyjski, dyrektor kancelarii namiestnika Królestwa Polskiego, następnie dyrektor Komisji Rządowej Spraw Wewnętrznych, dostał jako majorat dobra  rządowe Łaznów i Rokiciny w guberni piotrkowskiej, a w 1849 roku otrzymał przyznanie szlachectwa w Królestwie z zasady posiadanych dostojności. Z żony Teofili Palińskiej jego synowie Teodor, dziedzic dóbr Łanowa i Rokicin, sędzia gminny w powiecie brzezińskim, poślubił Leokadię Chudzyńską, córkę Władysława i Jadwigi Warszawskiej, syn Mikołaj i córka Maria”. 
         Z tego rodu wywodzili się m.in. Włodzimierz Boncz- Brujewicz (1873 – 1955), wybitny radziecki polityk i organizator życia kulturalnego, bliski przyjaciel i współpracownik W. Lenina, oraz Michał Boncz- Brujewicz (1888 – 1940), znany   wynalazca i inżynier w dziedzinie radiotechniki i elektroniki, autor projektu pierwszej w ZSRR rozgłosni radiowej, uruchomionej w Moskwie w 1922 roku.
                                                                   ***
          M. Boncz- Brujewicz przyszedł na świat w mieście Orioł na południu Rosji 9 lutego 1888 roku. Jego ojciec Aleksander, syn Jana, Boncz- Brujewicz należał do  szanowanej, kulturalnej rodziny ziemiańskiej, słynącej z tego, iż dała Imperium Rosyjskiemu szereg znakomitych działaczy w rozmaitych sferach życia społecznego. Jednak od pewnego momentu sytuacja materialna rodziny uległa  zachwianiu, tak iż w roku 1896 jej głowa podjął się pełnienia obowiązków technika sieci wodociągów w Kijowie. Do tego też miasta niebawem przeniosła się cała rodzina.
          Kochany i rozpieszczany przez wszystkich syn Michaś już w młodym wieku zaczął przyprawiać rodziców o ból głowy. Kilkunastoletni młodzieniec   wkrótce bowiem zasłynął w całym Kijowie z nieposłuszeństwa, konfliktowego usposobienia, sprzeczek z pedagogami w gimnazjum, z negatywnego stosunku do kleru, religii i tradycyjnych zasad moralnych. Był zagorzałym kontestatorem i w tym się nie różnił od  większości wybitnie uzdolnionych młodych ludzi, z reguły sprawiających mnóstwo kłopotów swym rodzicom i wychowawcom w szkole. Indywiduacja, czyli proces dojrzewania i wzrostu indywidualności, jest procesem naturalnym, właściwym każdej żywej istocie, który nieraz przebiega bez udziału świadomości i refleksji, biernie, automatycznie, żywiołowo i poniekąd autonomicznie. Jeśli nie jest to proces sterowany świadomie przez obdarzoną rozumem i sumieniem osobę, proces indywiduacji nieraz schodzi na manowce, a często też zamiera w pół drogi. Wówczas niedojrzali ludzie, a stanowią oni dużą część, jeśli nie większość, każdej populacji, znajdują tzw. „szczęście” w zaspokajaniu wyłącznie potrzeb biologicznych i materialnych, nie dorastając do prawdziwej kultury i choćby nieco wznioślejszego uduchowienia.
          Z młodymi ludźmi obdarzonymi niepospolitymi uzdolnieniami i niesfornym usposobieniem, bywa  inaczej, gdyż po okresie „prób i błędów”, będącym jednocześnie okresem „burzy i nacisku”, odnajdują oni z reguły – dzięki wrodzonej inteligencji i pomocy dorosłych – właściwą drogę życiową. Choć bywa to zwykle proces nader uciążliwy. Wybitny pedagog i filozof Friedrich Wilhelm Foerster na początku XX wieku pisał: „Stwierdzono oto u młodzieży (…) niezwykłą niechęć do religijnego duszpasterstwa i do kazań moralnych. Stąd jednak zupełnie mylnie wywnioskowano, że brak tam zainteresowania dla zagadnień człowieka wewnętrznego i sposobu prowadzenia życia… Bo nie o moralność, nie o konwenanse towarzyskie chodzi, lecz o coś całkowicie osobistego, a mianowicie o rozprawienie się osoby z jej popędami i namiętnościami, o jej uczucia w stosunkach z innymi ludźmi, o konflikty ze wszystkim, co ten charakter w życiu łamie i niszczy. Ileż stąd wypływa ożywczych tematów, jeśli się ma oczy otwarte na życie! Tu jednak przechodzimy do przyczyny, ze względu na którą tak trudno znaleźć referentów dla tego rodzaju omawiań. Dla człowieka nowoczesnego nie ma rzeczy trudniejszej, jak konkretne poradzenie sobie z rzeczywistością. Nie chciałoby się wręcz wierzyć, jak wielką jest – nawet u duszpasterzy – niezdolność mówienia prosto a mocno o codziennych konfliktach, zadaniach, przeszkodach i pokusach realnego życia. Człowiek mimowolnie zadaje sobie pytanie: czyż ci ludzie nie mają oczu w głowie, czyż nie byli sami młodymi, czy zupełnie już zapomnieli, co dla nich oznaczała młodość. Albo może przewaga książkowej uczoności stłumiła w nich wszystko i  do takiego stopnia pozbawiła odwagi, że są już niezdolni do tego, by to, co przeżyli i widzieli, zebrać, sformułować, wysnuć odpowiednie wnioski i dać świadectwo prawdzie?”   
         Jako interesujące i potencjalnie owocne, „żywe” tematy pogadanek z młodzieżą Foerster proponował m.in.: 1. Etyka życia rodzinnego (przodkowie i ich znaczenie; pietyzm i jego granice; indywidualna postawa wobec obciążenia dziedzicznego; konflikty w życiu rodzinnym; zwyrodniali członkowie rodziny; autorytet rodzicielski); 2. Kształcenie woli (ćwiczenie w energii czynnej i w energii ograniczającej); 3. Formy i maniery, ich wartość i niebezpieczeństwo; 4. Obchodzenie się z trudnymi do opanowania charakterami (przeczuleni, nerwowi, zawistni itp.); 5. Samobójstwo; 6. Klątwa pieniędzy; 7. Życie płciowe  a charakter; 8. Słowo – to człowiek; 9. Lojalność i męstwo w życiu codziennym; 10. Nałóg picia a charakter; 11. Wnioskowanie o charakterze z cech zewnętrznych; 12. Prawdomówność a kłamstwo z konieczności; 13. Istota i znaczenie rycerskości; 14. Charakter a los. Niewątpliwie tematy te i im pokrewne pomyślane w sposób życiowo znaczący i ważny, znalazłyby odbiorcę wśród młodzieży każdego społeczeństwa i każdej epoki. Lecz w każdym społeczeństwie i w każdej epoce bardzo niewielu znajdzie się ojców, nauczycieli czy kapłanów zdolnych w sposób rozumny, kompetentny i rzetelny podjąć i rozważyć  w rozmowie z młodymi ludźmi owe życiowo ważkie tematy. Fr. W. Foerster zaznacza: „Rozprawy sądowe nad młodocianymi przestępcami dostarczają licznych sposobności do omawiania z młodymi ludźmi obojga płci nie tylko zagadnień charakteru, lecz i konkretnych sytuacji w życiu, które wystawiają charakter na próbę”… Łatwo jednak zauważyć, że – jak zaznaczyliśmy powyżej – dalece nie każdy wychowawca jest pod względem merytorycznym i charakterologicznym  zdolny do poważnej, rozsądnej i partnerskiej rozmowy z młodzieżą. Natomiast powtarzane w kółko banalne frazesy lub zgoła amoralne „nauki” nauczycieli odpychają i zniechęcają młodzież i skazują ją na samodzielne poszukiwanie prawdy, co się kończy nieraz, niestety, właśnie w sądzie. A przecież chodzi o to, aby takich sytuacji uniknąć.
              Także tedy i w przypadku Michasia Boncz- Brujewicza nikt nie potrafił wyjść naprzeciw jego maksymalistycznej postawie życiowej i takimże oczekiwaniom moralnym i umysłowym. Nieraz więc stanął młody człowiek na krawędzi konfliktu z prawem. Lecz los chciał, aby najgorsze go ominęło, a mijające lata powoli wyprostowywały drogę życiową idealistycznie usposobionego młodzieńca. Jeden ze znakomitych profesorów ówczesnego Uniwersytetu św. Włodzimierza w Kijowie notował: „O ile słuchacz szkoły wyższej rozpoznaje i wyróżnia utalentowanego profesora, prawdziwego uczonego, o tyle uczniowie szkoły średniej i podstawowej są mniej przenikliwi w rozpoznawaniu dobrego, dającego się pokochać nauczyciela. I w pierwszym i w drugim przypadku ma miejsce szczera ocena; jest ona – w większości wypadków – również oceną trafną. Dobroć, szczerość, ideowość, czystość moralna nauczyciela mają ogromny wpływ na młodą duszę wychowanka. Te właściwości w nadzwyczajnym stopniu ułatwiają uczącemu się proces subtelnego i głębokiego odbioru i przyswajania wrażeń: u dobrego nauczyciela nie tylko przyjemniej uczyć się, ale i o wiele łatwiej – w tym właśnie się kryje głęboka przyczyna psychologiczna rozpoznawania i oceniania przez dzieci „dobrego nauczyciela” (Iwan Sikorski, Fizjognomika w wykładzie ilustrowanym).
         Także zresztą cytowany powyżej pedagog katolicki Fr. W. Foerster wielokrotnie uwypuklał w swych tekstach doniosłą rolę osobowości nauczyciela w kształtowaniu indywidualności ucznia. W książce pt. „O wychowaniu obywatelskim” m.in. zaznaczał: „Bardzo wielu naturom, zwłaszcza w latach rozwoju, potrzeba jakiejś  zewnętrznej   podpory, kogoś, w kim ucieleśniłyby się lepsze pierwiastki ich własnego sumienia, człowieka, którego by się wstydziły, który by w nie wierzył i czegoś po nich oczekiwał. A właśnie w latach poczynającej się samodzielności młodzieńczej dobrą jest taka pochodząca z zewnątrz pomoc wychowawcza,  nawet tam, gdzie są zacni i poważni rodzice, bo nawet tacy nie umieją często w przejściowych latach swych dzieci uderzyć w należyty ton, który by odpowiadał drażliwemu poczuciu honoru w człowieku dorastającym, nie potrafią wyzwolić się z nawyku bezpośredniego autorytarnego opiekuństwa i tracą dlatego wpływ wychowawczy, który właśnie w tym okresie byłby najpotrzebniejszy. Starożytna pedagogika, licząc się z tym faktem, ustanowiła „mentora”, którego przydawano młodemu człowiekowi w latach rozwoju, aby mu był pomocny radą i przykładem”.
                                                                     ***
          Nie dla nauczyciela, lecz dla siebie uczy się młody człowiek; nie dla szkoły, lecz dla swego własnego samodzielnego życia, najeżonego tysiącami pułapek i niebezpieczeństw. W końcu zrozumienie tej prawdy dociera do młodzieńca i jako skutek pojawia się w jego życiu więcej powagi, samoopanowania, wymogów stawianych samemu sobie a nie innym. Oczywiście nastał taki moment i w życiu Michała Boncz- Brujewicza; młodzieńczy nonkonformizm i maksymalizm ustąpiły miejsca rozsądkowi, poczuciu odpowiedzialności i samodyscyplinie, sprawy się zaś potoczyły właściwym torem. W 1905 roku młody człowiek ukończył Kijowską Szkołę Handlową, gdzie się też obudziły w nim dość wyraziste zainteresowania naukowe w zakresie techniki i fizyki, tak iż postanowił kontynuować naukę gdzie indziej. W 1909 roku ukończył Szkołę  Inżynierów w Sankt Petersburgu, zostając w ten sposób dyplomowanym, świetnie wykształconym specjalistą w dziedzinie elektrotechniki. Nawiasem mówiąc jednym z jego nauczycieli był Włodzimierz Lebiedziński, wybitny uczony i nauczyciel akademicki,  pod którego kierunkiem M. Boncz-Brujewicz wykonał swą pierwszą pracę naukową.
          W 1909 roku młody inżynier elektrotechniki i radiotechniki został awansowany do stopnia podporucznika i skierowany w charakterze oficera  do odbycia obowiązkowej służby wojskowej w kompanii łączności Piątego Syberyjskiego Batalionu Piechoty, stacjonującego w Irkucku. Tutaj poza godzinami służbowymi miał dość czasu, aby samodzielnie zgłębiać zagadnienia teorii elektromagnetyzmu i wyższej matematyki. Osiągnął niebawem imponujący poziom wiedzy, tak iż złożenie egzaminów wstępnych do Wojskowej Oficerskiej Wyższej Szkoły Elektrotechnicznej nie stanowiło dlań żadnego problemu, podobnie jak dalsze w niej studiowanie. Tutaj rozpoczął początkujący naukowiec swe samodzielne eksperymenty laboratoryjne. W 1913 roku w periodyku „Żurnał Russkogo Fiziko – Chimiczeskogo Obszczestwa” ukazała się jego pierwsza publikacja naukowa pt. „Ob  usłowijach razlicznogo diejstwija swieta na iskru i o sposobie regulirowanija iskry”. W tymże roku młody naukowiec na wniosek profesorów W. Lebiedzińskiego i W. Mitkiewicza został przyjęty w poczet członków Rosyjskiego Towarzystwa Fizyczno – Chemicznego, wygłaszając na jednym z jego posiedzeń, później opublikowany, referat    „O wlijanii ultrafioletowogo swieta na elektriczeskuju iskru”.
         Warto, być może, w tym miejscu zaznaczyć, że te badania Boncz-Brujewicza prowadzone były w kontekście globalnego postępu naukowo – technicznego, a Rosja obok Stanów Zjednoczonych, Niemiec, Wielkiej Brytanii, Francji, Włoch, Brazylii, Austrii, Szwajcarii należała do krajów kroczących na czele tego doniosłego procesu, w którym uczeni polskiego pochodzenia z kolei odgrywali rolę pierwszorzędną, a żaden inny kraj nie mógł się poszczycić tak liczną plejadą wybitnych Polaków, realizujących swój potencjał intelektualny w zakresie poszukiwań naukowych i dokonujących wielu doniosłych odkryć i wynalazków. Można zaryzykować twierdzenie, iż nauka rosyjska w ciągu XIX – XX wieku była wręcz zdominowana przez Polaków i to w ogromnym stopniu dzięki nim to państwo zostało supermocarstwem pod wieloma względami. W 1914 roku pan Michał wygłosił kolejny referat na posiedzeniu Towarzystwa Fizyczno – Chemicznego, przedstawiając wyniki swych najnowszych badań w zakresie elektrotechniki, za który został wyróżniony prestiżową Nagrodą imienia F. Pietruszewskiego. Kończąc studia w ciągu zaledwie dwu lat został skierowany początkowo do pracy na stacji łączności w Taszkiencie, następnie zaś, już po wybuchu pierwszej wojny światowej, do Tweru, gdzie zabezpieczał łączność radiową między sojuszniczymi wojskami rosyjskimi, brytyjskimi i francuskimi. Z obowiązków służbowych wywiązywał się znakomicie tym bardziej, że świetnie posługiwał się m.in. językiem francuskim, angielskim i niemieckim.
          Następnie, po krótkim przeszkoleniu we Francji, pracował w charakterze inżyniera wojskowego i konstruktora w zakresie techniki elektrycznej. Wszelkiej pomocy udzielał mu w tym okresie inny Polak, dyrektor Twerskiej Stacji Łączności W. Leszczyński. W 1917 roku periodyk „Wiestnik Wojennoj Radiotelegrafii i Elektrotechniki” opublikował kolejne ważne opracowanie Boncz-Brujewicza pt. „Primienienije katodnych rele w radiotelegrafnom prijomie”, mające duże znaczenie dla wojskowości. Niespełna trzydziestoletni naukowiec został więc w Rosji inicjatorem i pionierem badań i prac konstruktorskich w zakresie projektowania i produkcji lamp i żarówek elektrycznych. W latach 1916 – 1919 dokonał w tej dziedzinie szeregu wynalazków na światowym poziomie i potrafił wdrożyć je do produkcji. W 1918 roku stanął na czele tzw. Laboratorium Niżegorodzkiego, skupiającego kwiat inżynierów rosyjskich, pracujących w dziedzinie techniki radiowej. Na wniosek W. Lebiedzińskiego, W. Leszczyńskiego i M. Boncz-Brujewicza minister łączności W. Podbielski podjął decyzję o zorganizowaniu na terenie całego państwa sieci zakładów produkujących aparaturę radiową i elektrotechniczną, co też zostało pod kierownictwem tychże osób zrealizowane, wynosząc ten olbrzymi kraj do czołówki światowej obok takich potęg technicznych, jak Niemcy, Francja, USA, W. Brytania. W Niżnim Nowogrodzie zaś M. Boncz-Brujewicz założył radiowo – elektrotechniczną pracownię naukowo – produkcyjną i na wiele lat objął jej kierownictwo, dokonując w nim szeregu wartościowych wynalazków w zakresie techniki cywilnej i wojskowej. W 1919 roku ukazały się następujące jego publikacje: „Katodnyj wypriamitiel z pustotoj dla 15000 wolt”, „Usilitielnaja łampoczka Twerskoj radiostancii”, „Katodnyje rele bolszoj moszcznosti” (w periodyku „Telegrafia i Telefonia bez Prowodow” nr 6 1919); „Osnowanija techniczeskogo rasczota pustotnych katodnych rele małoju moszcznosti” (w czasopiśmie „Radiotechnik” nr 7 1919). W kolejnych latach badacz systematycznie publikował dalsze teksty naukowe oraz dokonywał coraz to nowych wynalazków i konstrukcji w dziedzinie techniki radiowej i elektronicznej.
           Według jego projektu i pod jego bezpośrednim kierownictwem wzniesiono w Moskwie pierwszą na świecie potężną rozgłośnię radiową, której fale odbierano niemal na całej kuli ziemskiej, co dawało ZSRR priorytet w dziedzinie globalnego propagowania swej doktryny ideologicznej w różnych językach. W. Lenin był zachwycony pracami M. Boncz-Brujewicza, a rząd radziecki na jego wniosek nagrodził znakomitego inżyniera Orderem czerwonego Sztandaru Pracy. W 1922 pan Michał został profesorem Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej, a od 1929 wykładał w Leningradzkim Instytucie Inżynierów Łączności.
             Jako naukowiec Michał Boncz-Brujewicz poświęcał niemało czasu i energii badaniom w zakresie fizyki górnych warstw atmosfery, badaniom jonosfery za pośrednictwem metody echa radiowego, falom ultrakrótkim i ich zastosowaniu praktycznemu, zachowaniu się energii elektromagnetycznej w jonosferze, wyładowaniom atmosferycznym, co niekiedy bywało dośc niebezpieczne. Wypada tylko nadmienić, że temperatura w środku błyskawicy sięga 30 000 stopni Celsjusza, czyli jest wyższa niż na powierzchni Słońca, a napięcie wynosi około 16 milionów woltów, siła zaś prądu 200 000 amperów. Jeszcze innym przedmiotem badań M. Boncz-Brujewicza było nadprzewodnictwo, odkryte w 1911 roku przez Holendra Heike Kamerlingha-Onnesa (w 1913 dostał za to nagrodę Nobla), które jest stanem fizycznym materii, w którym opór elektryczny coraz bardziej zanika, aż nawet znika.  Ta szczególna cecha niektórych pierwiastków i ich związków występuje jednak tylko poniżej pewnego poziomu temperatury, zwanego temperaturą przejścia nadprzewodzącego. Badania w tej dziedzinie miały i mają olbrzymie znaczenie m.in. w zakresie kosmonautyki, lotnictwa, hutnictwa, przemysłu wojennego.
          W latach 1924 – 1930 liczna grupa dobranych specjalistów badała w ZSRR pod   kierunkiem M. Boncz-Brujewicza prawidłowości rozpowszechniania się krótkich fal radiowych. Opracowano tu m.in. pionierskie w skali światowej typy anten i linie łączności krótkofalowej, którymi, nawiasem mówiąc, bardzo się interesowały zachodnie wywiady wojskowe. Za te prace M. Boncz-Brujewicz został został nagrodzony drugim Orderem Czerwonego Sztandaru Pracy.
            W tychże latach znakomity inżynier stworzył konstrukcję potężnej radiowej lampy generatorowej chłodzonej wodą oraz opracował schemat systemu stacji radiotelefonicznych, wdrożony następnie do praktyki i funkcjonujący w ZSRR do ostatnich dni  istnienia tego państwa. Jego prace teoretyczne i eksperymentalne dotyczące generatorów lampowych i ich roli w łączności odegrały pionierską rolę w skali międzynarodowej.  W 1932 roku konstruktor został obrany na stanowisko profesora ordynaryjnego Leningradzkiego Instytutu Inżynierów Łączności (obecnie: „imienia MichaiłaAleksandrowicza Boncz-Brujewicza”). Pełniąc tę funkcę opracował i wydał szereg fundamentalnych dzieł naukowych, tłumaczonych na liczne języki obce, jak np. „Korotkije wołny” (Moskwa 1932), „Priroda elektromagnitnoj wołny” (Leningrad 1933), jak też popularny podręcznik akademicki „Osnowy radiotechniki” (pierwsze wydanie 1936, następnie kilkanaście kolejnych).
          Profesor Michał Boncz-Brujewicz był człowiekiem o tytanicznej pracowitości i spotkało go w końcu to, co barszo często spotyka osoby o takim usposobieniu: w lutym 1940 roku zaskoczył go ostry zawał serca, a gdy 7 marca atak się powtórzył, nić życia wybitnego inżyniera, uczonego i działacza społecznego urwała się na zawsze. Prace jego jednak stanowiły olbrzymi wkład w rozwój potęgi ekonomicznej i militarnej Związku Radzieckiego.
                                                                      ***








                                           





                                         WŁODZIMIERZ  GRUMM - GRZYMAJŁO
                                           Kontynuator zacnej  tradycji

 

 Grum-Grzymajłowie od dawna stanowili potężne wschodnie odgałęzienie staropolskiego rodu Grzymałów i używali tegoż herbu szlacheckiego. Herb zaś Grzymała, mający kilka odmian, zwany inaczej Grzymalita lub Ślasa (w polu złotym czerwony mur z trzema wieżami o trzech cieniach każda i otwarta brama) występuje w polskich źródłach pisanych od 1377 roku, a wizerunek jego na zachowanych dotychczas pieczęciach rodowych odnotowywano jeszcze wcześniej, gdyż już około 1343 roku. Zawołanie bojowe „Grzymała!” pochodzi od imienia własnego Grzymisław lub Grzymek (Peregryn  -  Peregrinus). Staropolskie „grzymać” znaczyło tyle, co „grzmieć”, „grzmocić” np. pięścią.
W Wielkim Księstwie Litewskim używano (pod wpływem języka białoruskiego, urzędowego w tym kraju) nie tylko nazwiska Grzymała, ale też Grzymało, Grzymałło, Grzymajło, Grymajło, a nawet Gromyka lub Hromyka. W niektórych odgałęzieniach Grzymałowie pieczętowali się herbem Mora. Wszyscy wywodzili się z Mazowsza, lecz od XVI wieku notowani byli w powiatach: wileńskim, mohylewskim, kobryńskim, brzesko – litewskim, oszmiańskim. Bartosz Paprocki w „Herbiech rycerstwa polskiego” donosił o nich: „Grzymałowie w Mazowszu dom rozrodzony, z którego był jeden podstarościm przemyskim za Jana Spytka, kasztelana krakowskiego i starosty tamże; tegoż był syn Jakub, rotmistrz i mąż sławny, który w wielu potrzebach z nieprzyjacioły różnemi bywał, mężnie z nimi czynił”…
O kilku reprezentantach tej rodziny opowiada Tomasz Święcki w pierwszym tomie swego dzieła  „Historyczne  pamiątki  znamienitych rodzin i osób dawnej Polski”: „Grzymała Paweł herbu tegoż z zakonu kaznodziejskiego wzięty na biskupa poznańskiego 1209 roku, gdy upominał hrabiego Bożywoja z Śremu o jego zdrożności, wtrącony został do więzienia; uwolniony jednak wkrótce, a Bożywój na swym zamku pojmany i zabity został. – Przecław z Pogorzelca, biskup wrocławski, podpisał „Bullam auream incorporationis Silesiae Polonica Regno Bohemiae”  [„Bullę złotą o wcieleniu Śląska Polskiego do Królestwa Czeskiego”] 1355.  –  Grotków miasteczko od książąt Lignickich kupił i do biskupstwa wrocławskiego przyłączył, za co go „złotym” zwano. – Jan, z Strzelca, arcybiskup gnieźnieński, dla suchej postawy „suchy wilk” nazwany, w Strzelcach, niedaleko Szydłowca w Sandomierskiem, z Przecława, wojewody kaliskiego, i Bogoryi, siostry Skotnickiego, arcybiskupa gnieźnieńskiego, na świat wydany, za granicą w naukach wydoskonalony, od Kazimierza Wielkiego poważany, kanclerzem koronnym i exekutorem testamentu mianowany 1370 roku za nominacyą Ludwika króla na arcybiskupa gnieźnieńskiego wyniesiony. Synod w Kaliszu złożył; miał różne zatargi i skarb jego przez Bernarda z Grabowa w zamku uniejowskim zrabowany został. Umarł 1382 roku w Żninie, pochowany w Gnieźnie. – Domarad, kasztelan poznański; pod jego dowództwem Grzymalczykowie z Nałęczami toczyli zaciętą wojnę w Wielkiej Polsce, tak, że Władysław Jagiełło dla uśmierzenia zajeżdżać musiał. – Jan Grzymalczyk z Brogłowa, zasłużony w obozie Zygmunta cesarza, znacznemi od niego dobrami obdarzony. Gdy ten monarcha zaczął sprzyjać niesłusznej sprawie Krzyżaków, opuścił to wszystko i na dwór Władysława Jagiełły powrócił. – W Litwie Jan Bujwidowicz przyjął na swój dom herb Grzymała, stąd Niemirowie tego klejnotu używali; jakoż Niemira, starosta mielnicki, w przywileju Aleksandra 1501 roku Grzymalcem jest mianowany. – Jarosz Grzymała w Hiszpanii popisywał się w wojnie z Saracenami; z tych niektórzy osiedli w lidzkiem na Litwie i w bełzkiem na Rusi”.
Znakomity heraldyk Seweryn Uruski („Rodzina. Herbarz Polski”, t. 5) podaje: „Protoplastami rodziny Grzymalców byli bracia Grzymała (Grzymisław) i Wierzchosław, dziedzice na Zalesiu, wsi w północnym Mazowszu, którzy w 1400 roku otrzymali w nagrodę zasług od Janusza ks. Mazowieckiego dwadzieścia włók gruntu pod miastem Nowogrodem Mazowieckim… Obydwaj ci bracia zostawili liczne potomstwo, które w ciągu półtora stulecia tak się rozrodziło, że w 1558 roku przeszło trzydziestu podpisało pewną familijną transakcję, w grodzie łomżyńskim zawartą”… Także Adam Boniecki w „Herbarzu polskim” (t. 7, s. 175) odnotowuje: „Grzymałowie herbu Grzymała wyszli z Zalesia – Grzymały w powiecie zakroczymskim. Grzymisław vel Grzymała i Wierzchosław, dziedzice Zalesia, otrzymali 1400 roku od ks. Janusza Mazowieckiego 20 włok gruntu… Tenże książę nadał im 1411 roku dwadzieścia nowych włok pod Nowogrodem… Grzymała, podsędek płocki 1379 r. Feliks Grzymała z Kamionogrodu 1541 r… Wencesław Grzymała, burgrabia czerski 1535 r… Tomasz, właściciel Płaskosz i Pinek w Ziemi Nurskiej 1694 roku” etc.
W zapisach do akt sądu grodzkiego we Lwowie z roku 1386 figuruje Nicolaus Grzymała, prokurator królewski. „Grzimała, cubicularius dui regis”, z koleifiguruje w rachunkach dworu króla Władysława Jagiełły z roku 1394 („Pomniki dziejowe wieków średnich,  t. 15, s. 179. Kraków 1896). Jarosz Grzymała w składzie wojska krzyżackiego walczył w Hiszpanii przeciwko Arabom pod dowództwem komtura Kuchmeistra i „wsławił się tamże wielkim męstwem w wielu bitwach”. Jakub, rotmistrz królewski, także w XV wieku zyskał sławę walecznego żołnierza. Jego imiennik „Jacobus Grzymała, abbas Coprivniciensis”, notowany jest w zapisach archiwalnych w latach 1427 – 1429 („Kodeks dyplomatyczny Małopolski, t. 4, s.242, 250. Kraków 1905. „Grzimała de Peczychwost” zanotowany w księgach sądowych Sanoka w roku 1433. Pan Niemira Grzymała, marszałek hospodarski, starosta mielnicki, potwierdził swym podpisem 24 sierpnia 1529 roku list sądowy  wojewody trockiego Konstantego Ostrogskiego do Janusza i Fiedora Sapiehów („Lietuvos Metrika”, t. 25, s. 210). Bojar pan Grzymajło z Wilna zapisany w 1539 roku w księgach grodzkich grodzieńskich jako świadek sądowy („Akty izdawajemyje Wilenskoju Archeograficzeskoju Komissijeju”, t. 17, s. 47). „Generosus Faelix Grzymała, haeris in Lanionbrod” wzmiankowany w zapisie do ksiąg grodzkich drohiczyńskich 4 marca 1542 roku („Lietuvos Metrika”, t. 25, s. 260 – 261). Mikołaj Grzymała w 1648 roku w imieniu Ziemi Nurskiej podpisał aky elekcji króla Jana Kazimierza (Volumina Legum, t. 4, s. 111). Jan Grzymała był jednym z dowódców obrony Smoleńska przeciwko najazdowi Moskwy w 1654 roku. Łukasz Grzymała, piszący się jako „Grum-Grzymajło”, wyjechał do Moskwy z powiatu mohylewskiego w 1647 roku i dał początek potężnej i wybitnie utalentowanej gałęzi rosyjskiej tego rogu, ogromnie dla Cesarstwa zasłużonej w dziedzinie nauki i kultury.
W tomie IXa „Słownika Encyklopedycznego” F. Brockhausa i I. Efrona (s. 803) czytamy: „Grum-Grzymajło to polski ród szlachecki herbu Grzymała, pochodzący od chorążego petyhorskiego Łukasza Grzymały, który w 1647 roku posiadał dobra ziemskie. Jego potomstwo wniesione zostało do IV części ksiąg genealogicznych guberni mohylewskiej i symbirskiej”.
Wielu Grzymałów jednak nadal pozostawało na ziemiach wschodnich Rzeczypospolitej. Tak w 1799 roku heroldia wileńska wniosła liczne imiona panów Grzymałów do ksiąg szlachty guberni litewskiej (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 12, s. 210). Ignacy Kazimirowicz Grzymało od 1816 roku służył w Mitawskim Pułku Dragonów armii cesarskiej.   W tymże okresie   Grzymałowie posiadali m.in. dobra Grzymały w Ziemi Drohickiej. Potwierdzani byli w rodowitości szlacheckiej przez heroldię grodzieńską kilkakrotnie w ciągu XIX wieku   (Państwowe Archiwum Historyczne Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 2, nr 2, s. 117 – 119). Franciszek Grzymało w 1818 roku był członkiem Grodzieńskiego Zgromadzenia Szlacheckiego od powiatu wołkowyskiego (Dział rękopisów Biblioteki Naukowej AN Litwy, F. 150 – 95). Adam Mickiewicz  poświęcił mu aż trzy wiersze. Jeden z nich pt. „RazGrzymała” po prostu streszcza wysiłki swego przyjaciela:
„Raz Grzymała na Taranie
Wzniósł projekt pod kreskowanie
I rzekł wymownemi usty:
„Obywatele oszusty!
Obywatele łajdaki!
Chcę z was mieć pożytek jaki:
Z hrabików, mędrków i popków
Chcę porobić polskich chłopków!”
Polska cała poklask dała –
Wziął się do pracy Grzymała.
Dotąd się mąż wielki trudzi
Z rąk mozołem, w pocie czoła –
I dotąd zrobić nie zdoła
Dobrych chłopków z kiepskich ludzi!”..
W tymże 1833 roku jedna z wizyt Franciszka Grzymały u Mickiewicza stała się powodem do napisania kolejnego wiersza, w którym jednak poeta nie tyle drwił z idealizmu swego przyjaciela, ile dawał wyraz własnej ambicji:
„Świeci się pomnik mój nad szklanny Puław dach,
Przetrwa Kościuszki grób i Paców w Wilnie gmach;
Ni go łotr Wirtemberg bombami mocen zbić,
Ni podły Austryjak niemiecką sztuką zryć.
Bo od Ponarskich gór i bliźnich Kowna wód
Szerzę się sławą mą aż po Prypeci bród;
Mnie w Nowogródku, mnie w Mińsku czytuje młódź
I nie leniwa jest przepisać wielekróć.
W folwarkach łaskę mam u ochmistrzyni cór,
A, w braku lepszych pism, czyta mnie nawet dwór.
Stąd mimo carskich gróźb, na złość strażnikom ceł,
Przemyca w Litwę Żyd tomiki moich dzieł”.
Zostawmy jednak te dość nieporadne, pisane niewątpliwie pod wpływem upojenia alkoholowego wiersze i przejdźmy do rzeczy.
                                                           ***
Zamieszkali w Rosji Grumm-Grzymajłowie nigdy nie zapominali o swym polskim pochodzeniu i, jak to było i jest w zwyczaju szlachty polskiej, dorabiali też sobie rozmaite fantazyjne genealogie, bazując na dośc kruchych i przypadkowych zbieżnościach fonetycznych. Tak np. muzykolog Tamara Grumm-Grzymajło pisała, że ród jej jest bardzo dawny i rozgałęziony po kilku krajach Europy: we Włoszech używający wersji nazwiska „Grimaldi”; w Polsce – „Grzymała” (pod Tarnopolem, jak zaznaczała, jest miasteczko Grzymałów); w Czechach – Grzymal  i Grzymek; na Litwie – Grzymajła. Nie wszystko w wywodzie pani Tamary jest prawdą, lecz jakież to ludzkie  – chcieć poczuć się wierzchołkiem olbrzymiego, jak tysiącletni baobab, drzewa genealogicznego.
Jakob Burckhardt w dziele „Kultura Odrodzenia we Włoszech” m.in. zauważał: „Kroniki poszczególnych miast od dawien dawna wskazywały na ich istotny lub fikcyjny związek z Rzymem, na bezpośrednie ich założenie lub kolonizację przez Rzym, od dawna też, zdaje się, uprzejmi genealodzy wywodzili poszczególne rodziny od sławnych rodów rzymskich. Brzmiało to tak przyjemnie, że nawet w świetle rozpoczynającej się w XV wieku krytyki zachowano utarte poglądy. Całkiem naiwnie opowiada Pius II rzymskim oratorom w Viterbo, proszącym go o rychły powrót: „Rzym jest przecież tak samo moim miejscem rodzinnym jak Siena, gdyż moi przodkowie, Piccolomini, przesiedlili się niegdyś z Rzymu do Sieny, o czym świadczą powtarzające się często w naszej rodzinie imiona: Eneasz i Sylwiusz. Byłby się też zapewne chętnie przyznał do pochodzenia z rodu Juliuszów. Postarano się również o protoplastów dla Pawła II – Barbo z Wenecji – mimo jego niemieckiego pochodzenia, wywodząc go od rzymskiego rodu Ahenobarbus, który z innymi kolonistami przybył do Parmy, a którego potomkowie wskutek walki stronnictw wywędrowały do Wenecji. Nie może dziwić, że Massimo uważali się za potomków Quintusa Fabiusa Maximusa, a Cornaro wywodzili się od Korneliusów. Uderzający natomiast wyjątek w wieku XVI stanowi nowelista Bandello, usiłujący wykazać swe pochodzenie ze szlacheckiego rodu Gotów wschodnich”… Cóż, naturalną jest rzeczą usiłowanie nadania sobie większej wagi choćby przez dodawanie bardzo lekce ważących dawnych genealogii. Prawdą natomiast jest, że z rodu Grumm-Grzymajłów pochodził szereg znakomitych intelektualistów Imperium Rosyjskiego i późniejszego Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich, jedynego zresztą imperium słowiańskiego w dziejach ludzkości, jeśli nie liczyć merkurialnego przemknięci w dziejach Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Polskiej, której upodlenie i upadek robią większe wrażenie niż chimeryczny wzlot.  
W jednej z encyklopedii znajdujemy interesujące nas informację: „Grumm-Grzymajło. Kondratij Iwanowicz [czyli; Konrad, syn Jana!], 1794 – 1874, jeden z pierwszych rosyjskich lekarzy pisarzy; uczył się w seminarium duchownym i w gimnazjum; ukończył kurs na uniwersytecie wileńskim w 1817 roku z tytułem kandydata filozofii i w 1819 – lekarza; w 1823 roku uzyskał stopień doktora medycyny i chirurgii. Ze znaczną pomocą rządu wydawał pierwszą w Rosji gazetę medyczną „Drug Zdrawija” w okresie od 1833 do 1866. Pisał bardzo dużo o najbardziej różnorodnych zagadnieniach, przeważnie w swojej gazecie oraz w periodykach „Wojennyj Medycynskij Żurnał” i „Trudy Russkich Wraczej”. Wydawał osobne popularne książki z zakresu higieny, które zyskały nader szerokie rozpowszechnienie, jak np. „Poradnik szczepienia przeciwko ospie”, „O powtórnym szczepieniu krów przeciw ospie”, „Podręcznik wychowania i zachowania zdrowia dziecka” (1843 – 1845 i in.”
                                                                ***
Jednym z najwybitniejszych reprezentantów tego zacnego rodu był Włodzimierz Grumm-Grzymajło; urodzony 12 lutego 1864 roku w Sankt Petersburgu, zmarł 30 października 1928 roku w Moskwie. Po gimnazjum ukończył, jak setki innych Polaków,  słynny Instytut Górniczy w 1885 roku, a następnie  przez całe półwiecze pracował w dziedzinie teorii i praktyki metalurgii; był czołowym w Rosji projektantem, konstruktorem i budowniczym hut, piecy martenowskich, konwertorów i szeregu innych urządzeń należących do sfery przemysłu ciężkiego. Opracował nowatorskie dla swego czasu metody obróbki termicznej stali i innych stopów, kalibrówki oraz stworzył naukowe podstawy teorii ruchu gazów w konstrukcjach hutniczych. Swój olbrzymi dorobek podsumował w fundamentalnym dziele pt. „Płamiennyje pieczi”, do dziś stanowiącym jedno z najważniejszych w tej dziedzinie przemysłu.  
Wyniki działalności naukowej Włodzimierza Grumm-Grzymajły i jego kolegów były imponujące: Rosja została na wiele dziesięcioleci pierwszą potęgą w skali światowej w dziedzinie produkcji metali. Choć przecież jeszcze w 1894 roku Wielka Brytania wytwarzała surówki żelaza 5,5 razy, USA – 5, Niemcy – ponad 4,   Francja zaś – półtora razy więcej niż Rosja. A przecież ciemne metale, szczególnie rozmaite stopy żelaza, stanowią podstawy technicznej cywilizacji materialnej. To w większości z nich produkuje się ciągniki, auta, samoloty, statki, czołgi, armaty, rakiety, pługi, noże, patelnie, igły oraz setki tysięcy innych, koniecznych do cywilizowanego życia współczesnego człowieka wyrobów.
W 1915 roku założono w Piotrogrodzie „Biuro Metalurgiczne Włodzimierza Grumm-Grzymajły”, które funkcjonowało przez kilkadziesiąt lat i w którym w sumie opracowano około trzech tysięcy nowoczesnych projektów technologicznych. I choć w 1918 roku na skutek strat poniesionych w w wojnie światowej i domowej Rosja produkowała tylko trzy procenty od ilości metali wytopionych w przedwojennym roku 1913, to jednak dalsze dziesięciolecia spowodowały radykalne w tej dziedzinie zmiany na lepsze. W okresie po drugiej wojnie światowej, na skutek realizacji założeń pięcioletnich planów ZSRR wyprzedził USA i wywindował na pierwsze miejsce w świecie w zakresie produkcji stali i innych stop[ów żelaza, jak też w sferze wydobycia ród żelaza czy produkcji urządzeń metalurgicznych, zostając ich czołowym eksporterem w skali globalnej. W dziesiątkach krajów na całej kuli ziemskiej funkcjonują kombinaty metalurgiczne zaprojektowane przez Włodzimierza Grumm-Grzymajłę
 Od 1907 roku znakomity uczony pełnił funkcje adiunkta na Politechnice Petersburskiej, a od 1911 do 1918  był tam profesorem zwyczajnym. Następnie, do roku 1924 piastował posadę profesora Uralskiego Instytutu Górnictwa. Publikował w tym czasie mnóstwo artykułów naukowych i popularnonaukowych z rozmaitych gałęzi wiedzy, jak też poświęcone historii techniki i cywilizacji. Stał się jednym z najbardziej znanych i szanowanych uczonych mężów tego kraju.
W 1949 roku wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR opublikowało obszerny tom jego dzieł pod tytułem „Sobranije soczinienij”.
                                                              ***
Warto zaznaczyć, iż z rodu Grumm-Grzymajłów wywiodło się także kilku innych wybitnych reprezentantów różnych dziedzin wiedzy w ZSRR i Rosji. Przy tym przywiązywali oni dużą wagę moralną do swych korzeni genealogicznych i prowadzili ze sobą interesującą na ten temat korespondencję, przechowywaną obecnie m.in. w Archiwum Rosyjskiej Akademii Nauk w Moskwie i Sankt Petersburgu. Tak np. Aleksy Grumm-Grzymajło w jednym z listów  do swego stryjecznego brata Włodzimierza, o którym była mowa powyżej, pisał: „Po raz pierwszy Grzymałowie pojawili się na widowni dziejów w II wieku nowej ery. Na północ od granic ogromnego Imperium Rzymskiego na terenie obecnej Niziny Środkowodunajskiej znajdowała się starożytna Panonia, zasiedlona wówczas przeważnie przez Wendów, to jest Słowian, należących do gałęzi zachodniosłowiańskiej. W Panonii nad brzegiem Dunaju stała twierdza Windebon, jak nazywali ją Rzymianie. W cieniu jej grubych murów z kamienia zbudowano świątynię z idolami, którym oddawali cześć Słowianie tego regionu. Windebórz, późniejszy Wiedeń, zajmował   dominujące położenie nad Dunajem. Kto tę twierdzę posiadał, ten też mógł korzystać z dorzecza Dunaju w celu rozwijania stosunków handlowych i innych. Rzymianie usiłowali za wszelką cenę zawładnąć Windeborzem i prowadzili w latach 167 – 180 zawzięte boje za Panonię i jej główną cytadelę. Armią rzymską dowodził osobiście cesarz filozof marek Aureliusz. Udało mu się, co prawda,  powstrzymać nacisk „barbarzyńców Północy”, lecz podbić Windeborza nie potrafił i dokonał żywota pod jego murami w 180 roku.
Obrońcą zaś tej twierdzy, dowódcą jej załogi był wódz Wendów, rycerz mający przezwisko „Grzymała”. „Grzym” zaś to prastary  rdzeń słowiański, zawierający w sobie pierwotne znaczenie „grzmotu”, a w przenośni – siły, mocy, potężnego uderzenia, zwycięstwa. A więc „Grzymała” – to ten, kto „razi” i „zwycięża”. Na naszym herbie rodowym przedstawiona jest twierdza Windebórz, a nie Grób Pański, rycerz zaś w hełmie, stojący w bramie z tarczą i podniesionym do zadania ciosu mieczem, to właśnie nasz przodek Grzym czyli Grzymała”.
Tak czy inaczej zainteresowanie i szacunek dla własnej przeszłości rodowej stanowią ważną część składową usposobienia ludzi godnych i szlachetnych, którzy nie tylko szczycą się dokonaniami przodków, ale i honorowo dbają o odpowiednią kontynuację ojczystej tradycji. Tak, jak czynili to zacni panowie Grumm-Grzymajłowie czyli Grzymałowie.
                                                              ***







                                              DYMITR  RÓŻAŃSKI  
                                             Radio, plazma, kwanty

Różańscy herbu Świeńczyc od dawna byli znani w Cesarstwie Rosyjskim, ponieważ po rozbiorach Rzeczypospolitej w końcu XVIII wieku tereny, na których mieszkali (powiaty: wileński, trocki, dziśnieński, słucki, brasławski, szawelski) znalazły się własnie w składzie tego mocarstwa (Por. Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 110, 265, 707, 1623; f. 391, z. 1, nr 91, str. 1 – 227). W XIX wieku notowani także w Guberni Kijowskiej i Charkowskiej. Na Podolu w obliczu pożogi, mordów, bezwstydnej propagandy, konfiskat oraz innych prześladowań i nacisków  zrusyfikowały się i niekiedy nawet nabrały ukierunkowania antypolskiego poszczególne gałęzie takich polskich domów szlacheckich, jak Terlecki, Połoński, Romanowski, Paszkiewicz, Jagodziński, Dembiński, Łastowiecki, Łukaszewicz, Kropiwnicki, Krasowski, Lubecki, Lubieniecki, Sanguszko, Czetwertyński i in. Nawiasem mówiąc historyk rosyjski P. Batiuszkow (rosyjscy Batiuszkowowie wywodzili się z polskich Baciuszkiewiczów) nazywał ich: „russkije renegaty, pokinuwszije otcowskuju wieru”, a rusyfikację interpretował jako powrót na łonoswego narodu i swej wiary.Carat nie ograniczał się do deportacji Polaków z Podola na Sybir, ale też pozakładał na Podolu liczne sioła rosyjskie, jak Muchojedy, Mokryje Starcy, Żarenyje Bugry itp. Wielu Polaków przyjmowało tu więc w obawie o swe życie wyznanie prawosławne. (O naporze rusyfikatorskim może świadczyć tak zabawny fakt, że np. Johann Strauss, wybitny austriacki kompozytor i dyrygent, gdy w 1856 roku występował w Petersburgu, zapowiadany był na afiszach i w prasie jako „Iwan Iwanowicz Sztraus”).
Dymitr Różański przyszedł na świat 20 sierpnia 1862 roku w Kijowie, w rodzinie inteligenckiej. Jego ojciec Apolinary Różański pełnił obowiązki inżyniera technologa w jednym z kijowskich zakładów przemysłowych. Po ukończeniu gimnazjum klasycznego w 1899 roku młody człowiek wstąpił na wydział fizyczno – matematyczny Uniwersytetu Petersburskiego, a studia na kierunku „Fizyka” pomyślnie ukończył w roku 1904.
Jak wynika z treści zachowanych młodzieńczych listów pana Dymitra do rodziny, wiele uwagi poświęcał on samokształceniu i samowychowaniu, jakby według zdań Gabriela d’Annunzio z „Rozkoszy”: „Musisz sam stworzyć swoje życie, tak, jak się tworzy dzieło sztuki. Życie człowieka światłego musi być jego własnym, wyłącznie jego dziełem”… Ponieważ zaś podczas studiów młody człowiek wykazał się znakomitymi uzdolnieniami, twórczą postawą życiową, pilnością w opanowywaniu wiedzy, co pozwalało przypuszczać, iż może zostać w przyszłości znakomitym naukowcem, pozostawiono go na uczelni, aby mógł dalej podnosić kwalifikacje i szykować się (jak w dzisiejszych doktoranturach) do uzyskania posady wykładowcy. W tymze czasie Różański zatrudnił się dodatkowo w charakterze laboranta w Petersburskim Instytucie Elektrotechnicznym, gdzie pracował pod kierunkiem A. Popowa, słynnego współwynalazcy radia. Lata 1906 – 1908 początkujący naukowiec spędził na delegacji w Getyndze, gdzie z kolei pracował w laboratorium uniwersyteckim profesora N. T. Simona. Tutaj powstała jedna z pierwszych publikacji naukowych pana Dymitra „Przyczynek do zagadnienia o oporze iskry” oraz projekt konstrukcji elektronicznego oscylografu, który jest dotychczas stosowany   w zasadniczo tym samym kształcie. Ten wynalazek spowodował, że D. Różański stał się dosłownie z dnia na dzień znanym i cenionym specjalistą w zakresie elektrotechniki. Nie zaskakuje tedy, iż otrzymał natychmiast kilka interesujących ofert pracy z firm  i zakładów przemysłowych Francji, Niemiec i Szwajcarii, z których jednak nie skorzystał.
W swoich pierwszych publikacjach młody badacz, niejako uogólniając wyniki poprzednich eksperymentów laboratoryjnych, dowiódł, że iskra elektryczna, powstająca podczas wyładowania kondensatora, stanowi łuk woltowy prądu przemiennego między elektrodami metalowymi.Opisał również prawidłowości zmiany napięcia w iskrze, które jest w nader złożony sposób skorelowane z siłą prądu. Wyniki tego etapu badań zebrał i uogólnił w rozprawie magisterskiej pt. „Wpływ iskry na zmienny ładunek kondensatora”, opublikowanej i obronionej w 1911 roku. Ta młodzieńcza bądź co bądź rozprawa stała się jednak swoistym tekstem klasycznym, to jest, mającym znaczenie zasadnicze, dla elektrotechniki XX wieku. Autor został za to opracowanie wyróżniony prestiżową nagrodą naukową imienia A. S. Popowa. W tymże roku utalentowany badacz objął stanowisko docenta prywatnego katedry fizyki Uniwersytetu Charkowskiego. Obecnie się uznaje, iż był on bodaj najwybitniejszym specjalistą w zakresie fizyki i radiofizyki na tej zasłużonej uczelni.
                                                            ***
Od samego początku pracy na uczelni charkowskiej Dymitr Różański, jako fachowiec o wszechstronnym wykształceniu encyklopedycznym, prowadził wykłady nie tylko z fizyki, teorii i praktyki elektryczności, ale też z meteorologii i geografii fizycznej. Był kierownikiem uniwersyteckiej pracowni magnetometeorologicznej oraz stacji meteorologicznej. W okresie 1912 – 1914 pełnił obowiązki profesora nadzwyczajnego, później zaś, do 1921 roku, kierownika katedry fizyki. Robił nacisk przede wszystkim na rozwój twórczego myślenia technicznego i samodzielność umysłową studentów. Jak to bowiem w zwoim czasie zauważył Albert Einstein: „Ważne jest, by nigdy nie przestać pytać. Ciekawość nie istnieje bez przyczyny. Kontemplując tajemnice wieczności, życia i cudownej struktury rzeczywistości, nie można uniknąć lęku. Wystarczy więc, jeśli spróbujemy zrozumieć choć trochę tej tajemnicy każdego dnia. Nigdy nie należy tracić tej świętej ciekawości”. Piękne słowa! Lecz głupcy, których nie brak także wśród doktorów habilitowanych i panów profesorów, nigdy nie posiadają tej – wyższego rzędu – ciekawości, o której pisze wielki uczony. Człowiek zaś wybitny nie traci jej nigdy, także wówczas, gdy nie posiada żadnego dyplomu, ponieważ stanowi ona cechę konstytutywną każdego talentu i każdego umysłu twórczego. Trzeba jednak umieć ów twórczy pierwiastek w na pozór „zwykłym” młodzieńcu odkryć, wydobyć go i rozwinąć, zachęcając do dalszej samodzielnej pracy nad sobą i nad fascynującymi zagadnieniami poznania.
Aby ten cel osiągnąć, D. Różański zachęcał młódź akademicką do lektur, do studiowania periodyki fachowej i do zapoznawania się z najnowszymi publikacjami z zakresu fizyki; organizował zajęcia, podczas których studenci wygłaszali referaty o najnowszych osiągnięciach nauki europejskiej. Dużą role w procesie dydaktycznym odgrywała też praca eksperymentalna w laboratorium, konstruowania i wypróbowywanie nowych przyrządów i mechanizmów technicznych. Widocznie nie było sprawą przypadku, że kilkunastu wychowanków profesora D. Różańskiego z Uniwersytetu Charkowskiego zdobyło później wawrzyny znakomitych fachowców, tytuły profesorskie, obroniło rozprawy habilitacyjne.
W okresie 1913 – 1922 uczony nadal prowadził intensywne, a oryginalne badania w zakresie fizyki elektryczności i radiofizyki. Owocem tych wysiłków był szereg doniosłych publikacji jego autorstwa w periodyce specjalistycznej, wznawiany ponad dwadzieścia razy podręcznik  „Uczenije o elektromagnitnych kolebanijach i wołnach”, jak też fundamentalnamonografia pt.„Elektriczeskije łuczi”. Wypada zaznaczyć, iż w latach 1917 – 1922, czyli w okresie rewolucji i wojny domowej w Rosji i na Ukrainie, życie profesora było wyjątkowo niełatwe. Lecz nikt nie słyszał skarg i narzekań z ust tego zacnego człowieka, który, jako fizyk, doskonale zdawał sobie sprawę z tego, po pierwsze, że wszystko, co się dzieje, odbywa się na mocy działania prawa przyczynowości, czyli z konieczności, i po drugie, jako osoba myśląca, - że żadne skargi niczego w losie na lepsze nie zmieniają, są więc zachowaniem jałowym, pozbawionym sensu i bezowocnym (co nie zmienia faktu, iż wielu ludzi chętnie się im oddaje). I wreszcie dobrze jest pamiętać zjadliwą, lecz trafną myśl La Rochefaucauld: „Mało trzeba, aby mędrca uczynić szczęśliwym; nic nie może głupca uczynić zadowolonym; dlatego prawie wszyscy ludzie są niezadowoleni”.  
Profesor Różański niewiele potrzebował do szczęścia, na które w jego przypadku składała się usensowiona praca zawodowa na uczelni oraz uporządkowane życie rodzinne.   W okresie, gdy uniwersytet był sparaliżowany, pensji pracownikom nie wypłacano i profesor żył z tego, że na wsi, 40 km od Charkowa, własnoręcznie uprawiał z rodziną kilkanaście arów ziemi, co pozwalało zapewnić wszystkim półgłodową egzystencję, podtrzymując życie żywnością złożoną z ziemniaków, kiszonych ogórków i kapusty oraz suszonych  jagód leśnych i grzybów. Jednak osłabiony przez chroniczne niedożywienie organizm gwałtownie tracił na sile i odporności, aż wreszcie w roku 1920 pan Dymitr zapadł na dur brzuszny, z którego jakimś tylko cudem udało się go uleczyć. Mimo nieznośnie trudnych warunków życia uczony nadal kontynuował, na ile pozwalały okoliczności, prace badawcze nad projektem generatora magnetotronicznego, które później były rozwijane przez pracowników Akademii Nauk Ukrainy i skończyły się wdrożeniem do produkcjiaparatury technicznej o wysokim poziomie i ważnym znaczeniu dla elektroniki wojskowej, kosmicznej i in.
W 1921 roku zaczął się drugi etap działalności D. Różańskiego, tym razem w Laboratorium Niżegorodskim, zorganizowanym na osobiste polecenie W. Lenina w celu możliwie najbardziej radykalnego pchnięcia do przodu rosyjskiej techniki łączności radiowej. W tym czasie uczony zaprojektował kilka systemów złożonych anten ukierunkowanych, które następnie były produkowane i wykorzystywane w stacjach nadawczych o przeznaczeniu cywilnym i wojskowym. W końcu 1923 roku profesor został przeniesiony do Piotrogrodu, gdzie pracował w różnych instytucjach naukowych i biurach konstruktorskich, przeważnie zaś w Centralnym Laboratorium Radiotechnicznym, głównym ówcześnie osrodku projektowania techniki łącznościowej w ZSRR; stał też na czele wydziału fal krótkich Leningradzkiego Państwowego Laboratorium Fizyczno – Technicznego, kierowanego przez Abrama Joffe, z którym Różański się zaprzyjaźnił i przez kilka lat wynajmował dwa pokoje w jego mieszkaniu. Ówczesne notatki różnych osób świadczą, iż profesor był człowiekiem powściągliwym i rzeczowym, nigdy nie zachowywał się impulsywnie i raczej trzymał wszystkich nieco na dystans. Był raczej milczkiem niż gadułą; wiedział, iż wszystkie ściany „mają uszy”. Wizytując codziennie poszczególne ogniwa kierowanego przez siebie wydziału, spokojnie wysłuchiwał relacji i wyjaśnień, dotyczących odnośnych zagadnień technicznych, oglądał urządzenia laboratoryjne, coś pytał, do końca wysłuchiwał odpowiedzi i wychodził. Następnego dnia zjawiał się dokładnie o tej samej porze i w równie beznamiętny sposób sugerował z najmniejszymi szczegółami, jak należy rozwiązać ten czy ów trudny problem techniczny lub organizacyjny. Nie był apodyktyczny, lecz jego olimpijski spokój, powaga i logika wywierały takie wrażenie, że był słuchany bezwzględnie i cieszył się niepodważalnym autorytetem. Co z kolei sprawiało, iż powierzone mu jednostki organizacyjne funkcjonowały rytmicznie, sprawnie i bez zakłóceń.
Pod kierownictwem D. Różańskiego skonstruowano pierwsze w ZSRR nadajniki krótkofalowe o dużej mocy, mechanizmy automatycznej regulacji nadajników i odbiorników radiowych, generatory krótkofalowe. Zorganizował też ścisłą współpracę w tej dziedzinie ze specjalistami niemieckimi. Nieraz gościł również w pracowniach radiotechnicznych na terenie Wielkiej Brytanii, Francji, innych krajów europejskich. Znał języki obce, nawiązywanie współpracy i międzynarodowej wymiany naukowej nie sprawiało więc mu najmniejszej trudności. W latach 1928 – 1930 pod kierunkiem D. Różańskiego opracowywano konstrukcje krótkofalowych generatorów ze stabilizatorami kwarcowymi, które następnie instalowano na stacjach radiowych całego państwa. Opublikował w tym okresie kilkanaście prac teoretycznych, dotyczących zarówno fizyki fal krótkich, jak i długich (decymetrowych i centymetrowych). Niektóre z tych tekstów zostały przedrukowane przez pisma specjalistyczne we Francji, Niemczech i USA. Duże znaczenie miały również publikacje Różańskiego poświęcone fizyce plazmy i fizyce kwantów. W obliczu tak imponujących osiągnięć uczony został w 1933 roku wybrany na członka korespondencyjnego Akademii Nauk ZSRR. W tym ostatnim okresie swej działalności naukowej profesor poświęcił się badaniom nad radiolokacją i jako pierwszy w Związku Radzieckim konstruktor opracował projekty urządzeń, które umożliwiały lokalizowanie lecących samolotów za pomocą fal radiowych. Pierwsze jego konstrukcje tego rodzaju zostały przetestowane w warunkach polowych latem 1936 roku. W 1941 roku pierwsze aparaty radiolokacyjne „Redut” (RUS – 2) zostały przekazane wojsku. Profesor Różański jednak w tym czasie już nie żył.
W schyłkowym okresie swego życia był równie życzliwym, łagodnym i skorym do niesienia pomocy człowiekiem, jak w czasach młodości i w wieku średnim. Nadal poświęcał wiele uwagi promowaniu młodych talentów, a wśród jego uczniów byli późniejsi członkowie AN ZSRR A. Szczukin i I. Kobzarew, jak również profesorowie M. Nejman, G. Braude, M. Grechowa, W. Bunimowicz, A. Słuckin. Jak ongiś na Uniwersytecie Charkowskim, także i w Leningradzie stawiał przede wszystkim na rozwój samodzielnego myślenia twórczego młodej kadry naukowej, nie zaś na uległość jakimkolwiek autorytetom czy teoriom. Na tej też zasadzie pedagogicznej zbudował swe wielokrotnie wydawane podręczniki akademickie, przede wszystkim „Akustyka i optyka”. W ostatnich miesiącach życia zacny profesor, nic nie przeczuwając, jeszcze intensywnie pracował, snuł plany, choć egzystencjalne zmęczenie już się dawało we znaki. W obliczu kresu nikomu nie pomaga ani wrodzony optymizm, ani prospołeczna postawa życiowa.
Jak powiadał Menekratos:
 „Starości chcą, dopóki nie ma jej,
A przyjdzie, przeklinają.
Dla każdego najlepsze jest to,
Co jeszcze nie przyszło”.

Są wszelako w życiu ludzkim pewne rzeczy nieuchronne. A najpewniejszą z nich jest śmierć. Profesor Dymitr Różański zakończył zycie 27 września 1936 roku w Leningradzie. Nie wiemy, czy bał się śmierci, jak wszyscy ludzie, czy też umierał z „naukową” nadzieją, że kiedyś – jak to wyraził w „Doktrynie” czasu cyklicznego Jorge Luis Borges – jeszcze się odrodzi: „Liczba wszystkich atomów tworzących świat, mimo iż jest niezmienna, jest skończona, a tym samym możliwa jest tylko skończona (aczkolwiek również niezmierzona) liczba permutacji. W nieskończonym czasie liczba permutacji możliwych powinna być osiągnięta i wszechświat musi się powtórzyć. Znowu poczęty będziesz z czyjegoś łona, znowu urośnie twój szkielet, znowu ta sama stronica trafi do rąk twoich, tych samych, znowu przeżyjesz wszystkie godziny aż po godzinę twojej  niewiarygodniej śmierci”. Może zresztą ta tragikomiczna farsa już się nieraz powtarzała. Nie wiadomo wszelako, po co i komu było to potrzebne.
                                                                ***
Nie gubiąc się wszelako w  metafizycznych fantazmatach dodajmy, iż dzieła profesora Różańskiego były wielokrotnie w Rosji i na Ukrainie wznawiane, a były to: „Elektriczeskije łuczi. Uczenije o kolebanijach i wołnach” (pierwsze wydanie Petersburg 1913); „Fiziczeskije osnowanija teorii rasprostanienija korotkich wołn” (Leningrad – Moskwa 1934); „Fizika  gazowogo razriada” (Leningrad – Moskwa 1937).
                                                            ***










                                   LEONID  WOŁCZKIEWICZ   
                             Przeciwko partyjnemu  zacofaniu

Podczas jednej z kwerend w dziale rękopisów Biblioteki im. Lenina w Moskwie autor tej książki zapoznał się z człowiekiem, którego oblicze w jakiś nieuchwytny sposób robiło wrażenie odmienności na tle antropologiczno – fizjonomicznym tego wielkiego miasta eurazyjskiego i przypominało raczej wygląd oraz charakter gestów, mowy i poruszania się mieszkańców ongisiejszego Wielkiego Księstwa Litewskiego. Właśnie ta okoliczność skłoniła mnie, badacza z Wilna, do przeproszenia i uprzejmego przedstawienia się temu nieco nietypowemu moskwianinowi. I cóż, moim nowym znajomym  rzeczywiście okazał się Leonid Iwanowicz Wołczkiewicz, profesor Uniwersytetu Moskiewskiego, pochodzący istotnie z Mińska, stolicy Białorusi. Był rok 1991, rok wielkich nadziei na wolność, demokrację, nieskrępowany rozwój kultur narodowych na terenie byłego Związku Radzieckiego, odgórnie demontowanego przez elity komunistyczne i sowiecką bezpiekę. Żenujący widok sprawiała nomenklatura partyjna, spazmatycznie i sztucznie przepoczwarzająca się w „demokratów”, „biznesmenów”, „oligarchów” i „kapitalistów”, rozszarpujących majątek narodowy republik związkowych. Tylko najbardziej powściągliwi i przenikliwi obserwatorzy tego, co wówczas zachodziło w ZSRR, nie poddali się propagandzie i owczemu pędowi, lecz słusznie dostrzegali w tym, co zachodzi, nie enigmatyczną „przebudowę” i demokratyzację, lecz istotny rozkład, upadek i kryminalizację olbrzymiego mocarstwa, mimo iż komunistyczno – demokratyczne media robiły wiele hałasu wokół „odnowy” i „odrodzenia”, coraz otwarciej przybierających postać cynicznej grabieży, rozboju i destrukcji.
Profesor Wołczkiewicz opowiadał o trudach codziennej pracy kadry akademickiej, spychanej na margines życia społecznego, o obcinaniu dotacji na naukę i oświatę przez przemalowanych na demokratycznie agentów komunistycznej bezpieki, przejmujących pełnię władzy w agonizującym i ogołoconym z ludzi sumienia kraju. Mówił, że trzeba za wszelką cenę zachować kadrę naukową i chlubne tradycje akademickie w sytuacji, gdy o ich rozwoju – wbrew poprzednio obudzonym nadziejom – nie mogło nawet być mowy… Ze słów mego rozmówcy można było wnioskować, iż był to człowiek nie tylko obdarzony głęboką inteligencją, erudyta i uczony z prawdziwego zdarzenia, lecz też osoba zacna, szczera i przyzwoita do szpiku kości.
Kończąc pierwszą rozmowę ustaliliśmy, że podczas mojej ewentualnej następnej delegacji naukowej do Moskwy wpadnę do pana Włodzimierza do domu i omówimy sobie interesujące nas tematy. Mój nowy znajomy był wyraźnie podekscytowany po tym, gdy się dowiedział, że od lat pracuję nad tematem, poświęconym roli „pierwiastka polskiego” w rozwoju kultury i nauki innych krajów, w tym Rosji. Nie bez kozery też wyznał w odpowiedzi na moje pytanie, że, i owszem, wie o swych „polskich korzeniach” zarówno po mieczu, jak i po kądzieli, choć jednak czuje się uczonym rosyjskim, a po polsku umie powiedzieć zaledwie kilka prostych zdań.
Nazajutrz odleciałem samolotem do Wilna i, jak się okazało, nigdy więcej do Moskwy nie miałem trafić. Rozpad ZSRR stał się faktem dokonanym, zagraniczne zaś podróże stały się dla utora tych słów zbyt drogie i ze względów finansowych niemożliwe, a to tym bardziej, że niebawem pozostał bez pracy, został zwolniony z etatu docenta katedry filozofii Wileńskiego Uniwersytetu Pedagogicznego, ponieważ osoby niezależne, nonkonformistyczne i myślące samodzielnie, a przy tym nie merkantylne, budziły w przemalowanych lisach nomenklatury sowieckiej jeszcze większą wrogość niż w czasach niedawnej totalitarnej przeszłości… Zdążyłem jeszcze napisać list do profesora Leonida  Wołczkiewicza, prosząc go o spisanie na kilku stronach swego życiorysu z zaznaczeniem,  iż prawdopodobnie wykorzystam ew. nadesłany materiał w jednej z planowanych książek o wybitnych Polakach i osobach polskiego pochodzenia na obczyźnie, w tym też w Rosji. Aby zmylić czujność bezpieki, wysłałem list pocztą zwykłą, nie poleconą, i w napięciu oczekiwałem na wynik. Po kilku tygodniach okazało się, że list do adresata dotarł, a ten bez zwłoki ułożył i wysłał tekst, o który prosiłem, i mi go drogą pocztową wysłał.
Swój luźny życiorys profesor L. Wołczkiewicz napisał oczywiście w języku rosyjskim, a ponieważ był to tekst zwięzły, logiczny i przejrzysty, stanowiący zresztą interesujący, autentyczny dokument ludzki, postanowiłem przetłumaczyć go możliwie dokładnie na język polski i zamieścić w całości na łamach przyszłej książki o wybitnych technikach i inżynierach polskiego pochodzenia. Minęło, co prawda, dwadzieścia kilka lat, zanim udało się ten tekst opublikować, temat bowiem u wielu mocnych tego świata budzi gwałtowny sprzeciw i przeciwdziałanie, ale i tak „scipta manent”. Profesor nazwał swoje „curriculum vitae”  „O sobie”, a brzmi ono jak następuje:  Ja, Wołczkiewicz Leonid Janowicz, urodziłem się w 1930 roku w Mińsku w rodzinie nauczycieli. Ojciec, Wołczkiewicz Jan Stefanowicz, i matka, Jezierska Helena Janowna, pochodzili oboje z miasteczka Kopyl (obecnie miasto i ośrodek rejonowy w obwodzie mińskim, 100 km na południe od stolicy Białorusi). Podań rodzinnych nie było w naszym domu zbyt wiele, gdyż ich pielęgnowanie nie było w ZSRR bezpieczne, ale często po cichu powtarzano, że moi przodkowie zarówno po mieczu, jak i po kądzieli, pochodzili z podupadłej szlachty polskiej i że przenieśli się na Mińszczyznę z bardziej na zachód wysuniętych terenów Ziemi Grodzieńskiej niedawno, w pierwszej połowie XIX wieku. To przypuszczenie wydaje się potwierdzać okoliczność, że w ówczesnym Kopylu, liczącym w połowie XX wieku nieco ponad trzy tysiące mieszkańców, wszyscy Wołczkiewiczowie, jak i wszyscy Jezierscy, znajdowali się ze sobą w pokrewieństwie nie dłużej niż od trzech pokoleń, i nigdzie w bliższej i dalszej okolicy tych nazwisk poza nami nie spotykano.
Z biegiem czasu te rodziny ulegały procesowi powolnego kulturowego i językowego „ruszczenia się”, przechodziły na prawosławie, ponieważ kościoły katolickie zamykano lub zamieniano na cerkwie, a na co dzień w Kopylu używano języka, będącego swoistym zlepkiem wyrazów rosyjskich, białoruskich, polskich z dodaniem „narzecza kopylskiego”, zwanego tu ironicznie żargonem „krawieckim”, nie rozumianym nigdzie poza granicami tego miasta. Korzenie tej gwary tkwiły ponoć w zamierzchłej przeszłości, lecz temat ten nie stanowi w tej chwili przedmiotu naszego zainteresowania. O naszym polskim pochodzeniu pośrednio świadczy m.in. stała tendencja do wymawiania naszych imion na polski ład. Moją mamę zwano w Kopylu jeszcze w latach pięćdziesiątych XX wieku wyłącznie z polska „Helą”, nie zaś z rosyjska „Leną” czy „Jeleną”; powiadała mi, iż tak się do niej zwracano od samego dzieciństwa. Odpowiednio jej siostrę zwano zawsze „Marylą”, nie zaś „Marusią” czy „Mariją”. Do kuzynów ojca także zwracano się jako do Kostusia, Stefusia, Bolesia i Gabrysia – a  nigdy inaczej. I jeszcze jedno: w rodzinie naszej używano jako trwałych  zwrotów  emocjonalnych „Matka Boska Ostrobramska!” lub „Częstochowska!”, „Matko Najświętsza!”, lecz nigdy np. „Preswiataja Bogorodzica!” czy „Preswiataja Diewa Marija!” – nawet gdy dopiero wrócono z cerkwi prawosławnej.
Krewni opowiadali mi, że szczególnie drastyczna rusyfikacja zaczęła się po roku 1919, kiedy to powstała niepodległa Polska (granica polsko – sowiecka przebiegała w kilku kilometrach od Kopyla), gdy nawet samo przyznanie się do polskości niosło w sobie śmiertelne niebezpieczeństwo.
Sam Kopyl zaś w ogóle był miastem zadziwiającym. Wzdłuż rzeki po terenie pochyłym szły jeden po drugim cztery cmentarze: białoruski, polski, tatarski i żydowski, a za rzeką również niemal w szeregu stały – cerkiew prawosławna, kościół katolicki i synagoga żydowska. Ongiś znajdował się tu również zamek Radziwiłłów, lecz do dziś zachowała się po nim jedynie góra zwana Zamkową. Jak głosi jedno z podań, któryś z książąt osadził tu w celach obronnych oddział Tatarów z rodzinami, którzy zamieszkiwali teren bezpośrednio wokół góry Zamkowej, nie asymilując się z ludnością autochtoniczną i trwając w swej wierze w ciągu 500 czy 600 lat! W małym mieście, w którym mieszkały niecałe cztery tysiące osób reprezentujące cztery narodowości (nie wliczając w to Rosjan, których w Kopylu przed pierwszą wojną światową prawie nie było), nikt nie pamiętał o jakimkolwiek zatargu na tle narodowościowym. Dzieci zawsze rosły i bawiły się razem, posługiwały się biegle trzema językami, ja zaś wielokrotnie byłem świadkiem tego, jak moja matka prowadziła sąsiedzkie konwersacje zarówno po polsku, jak też po białorusku, rosyjsku, a nawet po żydowsku.
Mój zaś los osobisty ułożył się jak następuje. Przed drugą wojną światową mieszkaliśmy w Mińsku, gdzie rodzice byli zatrudnieni w charakterze nauczycieli. Tam poszedłem do szkoły i przed 1941 rokiem zdążyłem ukończyć cztery klasy. W pierwszych dniach wojny wszystko runęło: już 24 czerwca 1941 w gigantycznym pożarze Mińska [spowodowanym przez potworne bombardowanie  całego miasta przez lotnictwo sowieckie – przyp. J.C.] spłonął nasz dom i cały dobytek; zaledwieśmy zdążyli w ostatniej chwili wyskoczyć z ognia, ubrani w pidżamy. Usiłowaliśmy jakoś się urządzić w zniszczonym mieście, lecz po kilku dniach panoszyli się już tu Niemcy. Pędzeni przez głód, udaliśmy się do Kopyla. Miałem wówczas lat 11, siostra – 5, brat – 3. Tam też przebiadowaliśmy okupację niemiecką i cały okres  powojenny.
Przez trzy lata nigdzie się nie uczyłem, dopiero w 1944 roku, po zakończeniu okupacji, dałem się ojcu przekonać i poszedłem od razu nie do piątej, lecz do siódmej klasy szkoły powszechnej. „Wszyscy wszystko zapomnieli – powiadał tato – póki będą sobie przypominali, dogonisz ich”. Tak też się stało. Nadrobiłem dwa lata i w 1948 roku ukończyłem szkołę średnią w Kopylu ze złotym medalem.
Po tym przyjechałem do Moskwy, aby wstąpić na studia, jak postanowiłem, do Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej [MWTU] imienia Baumana. Dotychczas się dziwię, że zostałem przyjęty, ponieważ jeszcze przez wiele lat nosiłem na sobie hańbiące piętno „osoby, która była pod okupacją” [„bywszij w okkupacii”], co niemalże przyrównywano do kategorii „zdrajców ojczyzny” [„izmiennikow rodiny”] – choć przecież nikt z moich bliskich, ani tym bardziej ja, jako dziecko, niczym takim podczas okupacji niemieckiej się nie splamiło; w przeciwnym razie na pewno bym do Moskwy nie dojechał… A raczej pojechałbym znacznie dalej na wschód czy północ, do Kołymy lub na Sachalin…
Po kilku latach ukończyłem z wyróżnieniem moją uczelnię i pozostałem na katedrze, rozpoczynając karierę zawodową na posadzie laboranta, a kończąc obecnie rangą profesora zwyczajnego, doktora habilitowanego i funkcją  kierownika katedry. Podstawowym kierunkiem moich badań naukowych była automatyzacja procesów produkcyjnych w dziedzinie budowy maszyn: zagadnienia wydajności, niezawodności, efektywności  sprzętu zautomatyzowanego, optymalizacji jego projektowania i eksploatacji.
Za jedno ze swoich osiągnięć uważam fakt, że w pierwszej połowie lat osiemdziesiątych (1981 – 1985) pełniłem funkcje przewodniczącego Komitetu do Spraw Automatyzacji Rady Towarzystwa Naukowo – Technicznego ZSRR i na podstawie własnych badań opracowałem obszerny tekst, w którym demaskowałem jako zgubne dla kraju metody sterowania postępem naukowo – technicznym na poziomie partyjno – rządowym,  kiedy to autentyczny postęp technologiczny zastępowano pozorami postępu i tanią propagandą. Udało mi się ten bardzo ostry tekst opublikować w postaci serii artykułów na łamach periodyki centralnej, co w końcu spowodowało zmiany w stylu zarządzania i natychmiast zaowocowało miliardowymi oszczędnościami. Artykuły ukazały się w tak wpływowych pismach jak „Izwiestija”, „Trud”, „Socialisticzeskaja Industrija” i innych, otwierając milionom obywateli oczy na realia społeczeństwa, przygniecionego dyktaturą KPZR. Przytaczałem jako argumenty liczby i wykresy, dlatego nie sposób było obalać moich tez stosując propagandową demagogię. Byłem jednak wielokrotnie „zapraszany” do KC KPZR oraz  innych „instancji” i „komitetów”, gdzie usiłowano mnie „odwieść od niesłusznych poglądów”, lecz wytrwałem przy prawdzie.
Także obecnie kontynuuję swe badania nad zagadnieniami stanu i perspektyw rozwoju nauki i techniki. Wielokrotnie bawiłem z wykładami poza granicami ZSRR, a moje książki były tłumaczone i wydawane m.in. w Polsce i Czechosłowacji. W sumie opublikowałem ponad 300 prac naukowych, w tym dwadzieścia kilka książek, oraz opatentowałem około 80 wynalazków”.
Ten tekst powstał w sierpniu 1991 roku. Na jego marginesie dodajmy, że profesor Leonid Wołczkiewicz, uczony dużego formatu międzynarodowego, przepracował na polu postępu naukowotechnicznego 40 lat, zapisując na swe konto imponujące dokonania w tej sferze, które, nawiasem mówiąc, nigdy nie zostały dostrzeżone przez władze ZSRR, które nie raczyły go za to wyróżnić choćby jakimś skromnym medalem. Twórcze i nonkonformistyczne charaktery nie były pod koniec istnienia tego państwa mile widziane, i to nawet wówczas, gdy wybitnie przyczyniały się do jego rozwoju i postępu.
                                                                  ***
Spośród wielu publikacji naukowych profesora Leonida Wołczkiewicza przypomnijmy poniżej tylko część z nich o charakterze monograficznym, zaznaczając, iż wszystkie one są poświęcone niezmiennie aktualnym zagadnieniom automatyzacji procesów technologicznych w przemyśle budowy maszyn: 1. „Awtoopieratory” (1965, 1974, wydanie polskie 1977); 2. „Awtomatizacija proizwodstwiennych processow” (1967, 1978); 3. „Nadieżnost awtomaticzeskich linij” (1969, wydanie polskie 1972); 4. „Awtomaty i awtomaticzeskije linii”  (1976); 5. „Grigor Arutiunowicz Szaumian. Biografia”  (1978); 6. „Mietałłoreżuszczije stanki i awtomaty” (1982); 7. „Naucznyje osnowy progressiwnoj technologii” (1982); 8. „Kompleksnaja awtomatizacija w maszinostrojenii” (1982); 9. „Awtomaticzeskije linii w maszinostrojenii” (1984); 10. „Awtomatizacija diskretnogo proizwodstwa” (Sofia 1988); 11. „Awtomatizacija proizwodstwa elektronnoj techniki” (1988); 12. „Transportno – nakopitielnyje sistiemy gibkich proizwodstwiennych sistiem” (1990). W późniejszym okresie widocznie ukazały się także dalsze dzieła Leonida Wołczkiewicza, lecz nie udało się nam tego ustalić. Wiemy natomiast, że znakomity inżynier zakończył życie w kwietniu 2013 roku.
                                                                 ***
Syn Leonida Wołczkiewicza Ilja, utalentowany poeta i historyk nauki, zrobił błyskotliwą karierę naukową w charakterze profesora katedry technologii budowy maszyn Moskiewskiej Wyższej Szkoły Technicznej imienia Baumana. W roku 1999 moskiewskie wydawnictwo „Akademia” wydało tom jego wierszy w języku rosyjskim, zawierających liczne akcenty polskie, pt. „My silence laughs”. W 2000 roku oficyna wydawnicza „Maszinostrojenije” opublikowała jegoż „Oczierki istorii Moskowskogo Wyższego Tiechniczeskpgo Ucziliszcza”. Wnuk zaś pana Leonida, także Ilja, jest utalentowanym pianistą, laureatem kilku konkursów międzynarodowych i zapalonym komputerowcem o poważnych zainteresowaniach technicznych.
                                                               ***
  Na marginesie powyższego tekstu warto przypomnieć, ze panowie Wołczkiewiczowie herbu Olizar, czyli Chorągwie Kmitów, przez kilka wieków byłi szanowaną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, posiadali m.in. dobra ziemskie na Żmudzi w powiecie rosieńskim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 6, nr 546, 707; f. 708, z. 2, nr 612).  Balzer von Vyltzkowitz figuruje na liście uczestników bitwy pod Grunwaldem 1410 po stronie krzyżackiej (Johannes Voigt, Namen – Codex der Deutschen Ordens Beamten, Koenigsberg 1843, S. 124). Ludwik Olizar Wołczkiewicz, poseł województwa kijowskiego, w 1632 roku podpisał akt konfederacji generalnej warszawskiej, jak też akt elekcji króla Władysława IV (Volumina Legum,  t. 3, s. 352, 366). Hrehory Jan Januszków Wołczkiewicz przed rokiem 1664 był właścicielem sianożęci nad rzeką Waką w województwie trockim. W 1798 roku Jan Wołczkiewicz pełnił funkcje proboszcza kościoła unickiego we wsi Małe Żuchowicze dziekanatu nowogródzkiego.
Z kolei wiadomo, że panowie Jezierscy byli znacznie rozgałęzieni po wszystkich prowincjach Rzeczypospolitej i pieczętowali się herbami Jezierza, Lewalt, Nowina, Rogala, Topór. „Wywód familii urodzonych Jezierskich herbu Nowina” zatwierdzony w heroldii wileńskiej 13 grudnia 1819 roku donosi iż „dom imienia urodzonych z Gołąbka Jezierskich starożytny, od najdawniejszych czasów w Koronnych Krajach Polskich klejnotem szlacheckim zaszczycony, w biegu swoim używając prerogatyw stanowi szlacheckiemu przyzwoitych, possydował i dziedziczył ziemskie majątki i piastował samej szlachcie przyzwoite urzędy. Z tych Jezierski był kasztelanem łukowskim… Józef Jakub Jezierski, wprzód pułkownik Wojsk Polskich, potem pisarz ziemski łukowski, przybywszy z Koronnych Krajów do Xięstwa Litewskiego (…) nabył dobra ziemskie Wielatycze, w powiecie pińskim leżące” etc.(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 993, s. 250 – 251).
                                                              ***













                                         BUDOWNICTWO

                                  ARKADIUSZ  TELAKOWSKI  
                                      Mistrz  fortyfikacji


Niekiedy się powiada, iż Polacy rzekomo – np. w przeciwieństwie do Niemców – nie posiadają  geniuszu technicznego. Nic bardziej mylnego. Po prostu  wybitne polskie  osiągnięcia, będące dziełem całej plejady  znakomitych inżynierów w najrozmaitszych dziedzinach techniki i przemysłu, dokonanych w dziesiątkach krajów całego globu ziemskiego nie są zbyt dobrze znane. Któż w Polsce dziś pamięta, że np. w XIX wieku najlepsze w Niemczech i całej Europie prasy drukarskie do litografii kolorowej konstruował i produkował w Lipsku inżynier Świderski; że M. Jastrzębski (1808 – 1874) był najznakomitszym profesorem mechaniki teoretycznej i stosowanej na wyższych uczelniach Sankt Petersburga; że Bronisław Rymkiewicz wybudował najnowocześniejszy dla swego czasu port i miasto Manaus (stolicę brazylijskiego stanu Amazonas) z pływającymi nabrzeżami, zelektryfikowane wcześniej niż Londyn, a przedtem jako jeden z czołowych inżynierów budował Kanał Panamski, został wreszcie założycielem i prezesem wielkiej spółki przemysłowej, do dziś działającej w Brazylii; że Floreston Rozwadowski, wybitny topograf, pierwszy sporządził fachowe mapy Amazonii; że pionierami rozwoju nowoczesnej cywilizacji technicznej w Turcji, profesorami tamtejszych wyższych uczelni, autorami i realizatorami najśmielszych projektów transportowych i urbanistycznych tego kraju byli: J. Baranowski, E. Wrześniewski, I. Grzybiński, A. Przeździecki, K. Kalita, J. Wrześniowski, A. Antonowicz, B. Bończa-Tomaszewski, L. Korwin-Sakowicz, W. Dobrowolski, T. Wańkowicz, I. Radziwonowicz, J. Romer, W. Milewicz, J. Grekowicz, a także Sokulski, Gębka, Surtylewski, Kurkiewicz, Słotwiński, Liczbiński, Mokrański, Brzozowski, Żmijewski? - Że wymienimy tylko tych, których nazwiska kojarzymy bez specjalnego wysiłku pamięciowego...
6 kwietnia 1857 roku dowódca Głównego Sztabu Cesarskiej Armii Kaukaskiej informował namiestnika Kaukazu generała adiutanta, feldmarszałka, księcia Aleksandra Baratyńskiego: „Po wsiepoddanniejszemu dokładu Gosudara Imperatora chodatajstwa gospodina gławnokomandujuszczego Jego Wieliczestwo Wysoczajsze soizwolili na komandirowanije inżyniera kapitana Statkowskogo i sztabs – kapitana Bohuszewicza za granicu, w Szwejcariju, Franciju, Bielgiju, i Angliju, srokom na odin god, dla osmotra rabot po ustrojstwu tonnelej i gornych dorog i dla izuczenija na miestie sposobow, orudij i prijomow, pri tiech rabotach upotreblajemych”… (Akty sobrannyje Kawkazskoj Archeograficzeskoj Komissijeju, t. 12, Tyflis 1893). List kończyła prośba dotycząca wydania oficerom wojsk inżynieryjnych, Polakom Statkowskiemu i Bofguszewiczowi paszportów zagranicznych. Nieco później, po powrocie z delegacji zagranicznej obaj panowie budowali w niesłychanie złożonych warunkach przyrodniczych do dziś funkcjonujące żelazne koleje kaukaskie.
                                                             ***
Jednym z całego szeregu wybitnych inżynierów polskiego pochodzenia w Cesarstwie Rosyjskim był Arkadiusz Telakowski, specjalizujący się w dziedzinie sztuki fortyfikacji. Urodził się prawdopodobnie 6 listopada 1806 roku. Ród szlachecki zacnych panów Telakowskich, używających herbu Śreniawa, dobrze był znany w Rzeczypospolitej jeszcze w XVII wieku (nazwisko wywodziło się z nazwy gniazda rodowego Telaki w powiecie sokołowskim). Po rozbiorach rozsiedlili się, jak wiele innych rodzin, po różnych prowincjach rozległego imperium.
Chłopak manifestował nadzwyczajne uzdolnienia i Główną Szkołę Inżynieryjną w Petersburgu ukończył mając zaledwie dziewiętnaście lat. Jego nazwisko zostało wykute w marmurowej tablicy uczelni ku czci najznakomitszych absolwentów. Po otrzymaniu wojskowej rangi porucznika i dyplomu inżyniera polowego, jak wówczas zwano inżynierów wojskowych, przez pewien czas pracował w Departamencie Inżynieryjnym Ministerstwa Wojny. Wówczas to według jego projektu przebudowano monumentalny gmach Akademii Artylerii nad brzegiem Newy.
Lata 1828 – 1829 młody oficer spędził na froncie rosyjsko – tureckim, brał bezpośredni udział w oblężeniu szeregu tureckich twierdz. Pod jego dowództwem i według jego projektów wybudowano szereg konstrukcji oblężniczych, umocnień polowych, obozów, szpitali, jak też prowadzono na bieżąco operacje wywiadowczo – rozpoznawcze na terenie działań wojennych. Wśród jego nagród już wówczas znalazły się ordery św. Włodzimierza i św. Jerzego, najwyższe odznaczenia wojskowe Imperium Rosyjskiego, nadawane wyłącznie za wyjątkowe zasługi i wyjątkową odwagę.
Po zakończeniu wojny A. Telakowski przez pewien okres kierował pracami fortyfikacyjnymi podczas budowy twierdzy Bendery na terenie obecnej Mołdawii. Następnie, od 1832, rozpoczął wykłady z zakresu teorii i praktyki w Pawłowskim Korpusie Kadetów, kierując na tej uczelni odnośną katedrą. Te funkcje kontynuował aż do 1863 roku, czyli ponad trzydzieści lat. Ówcześnie jeszcze nie było oryginalnych podręczników rosyjskich dotyczących dziedziny fortyfikacji, podczas nauki kadeci korzystali z odnośnych źródeł niemieckich i francuskich, z reguły zresztą zdezaktualizowanych i będących na niezbyt wysokim poziomie, jak też nie pasujących do realiów Cesarstwa Rosyjskiego. Na zlecenie więc rządy Arkadiusz Telakowski podjął się przygotowania do druku pierwszego w języku rosyjskim podręcznika akademickiego w zakresie sztuki fortyfikacji. Przestudiowanie odnośnych książek w kilku językach obcych stanowiło wstęp do właściwej pracy, która polegała na tym, że przyszły autor odbył serię wypraw do kilkudziesięciu dawnych twierdz na terenie imperium, wzniesionych ongiś (przeważnie pod kierunkiem architektów włoskich, nawiasem mówiąc), by na miejscu zapoznać się z tym, gdzie i jak były one wznoszone oraz jak potem służyły obronności kraju. Kilkoletnie prace przygotowawcze zostały wreszcie skończone i uczony przystąpił do ostatecznego opracowania i systematyzacji zgromadzonego materiału, aż wreszcie wysiłek został uwieńczony ukazaniem się dzieła jednego z najlepszych w Europie. W 1839 roku ukazał się pierwszy tom wielkiego dzieła A. Telakowskiego pt. „Fortyfikacja”z podtytułem „Fortyfikacja polewaja”. Drugi tom miał podtytuł „Fortyfikacja dołgowriemiennaja” , a ujrzał światło w 1846 roku.
Za to pod każdym względem znakomite dzieło autor otrzymał nagrodę Cesarskiej Akademii Nauk, a w ciągu kolejnych piętnastu lat dzieło było wznawiane jeszcze czterokrotnie, przy czym autor na bieżąco wprowadzał do kolejnych edycji te czy inne poprawki i uzupełnienia, konieczne ze względu na zachodzący w dziedzinie sztuki wojennej postęp i rozwój wiedzy. „Fortyfikacja” Arkadiusza Telakowskiego trafiła do tysięcy bibliotek publicznych, prywatnych, wojskowych, a korzystali z niej nie tylko kadeci, lecz i doświadczeni oficerowie i inżynierowie cywilni. Książka została napisana językiem dokładnym, a jednocześnie barwnym i dynamicznym, była utrzymana w wytwornym, klarownym stylu, dającym chlubne świadectwo talentowi autora. W wojskowych czasopismach  niemieckich, angielskich, francuskich ukazały się nader pochlebne recenzje i omówienia poświęcone „Fortyfikacji”. Minęło parę lat, a dzieło ukazało się nie tylko w tłumaczeniu na trzy powyższe języki, lecz  również w wersji szwedzkiej, włoskiej, hiszpańskiej, duńskiej, nieco później również japońskiej. We Francji zaś zostało zatwierdzone jako oficjalny, zaakceptowany przez ministerstwo wojny podręcznik obowiązkowy dla słuchaczy wojskowych szkół technicznych wszystkich poziomów. Zresztą także wykłady Telakowskiego cieszyły się dużą popularnością w Sankt Petersburgu, tak iż pan profesor od 1847 roku dość regularnie prowadził zajęcia również w siedzibie Sztabu Generalnego dla oficerów i generałów Petersburskiego Okręgu Wojskowego. Miał w tym czasie rangę wojskową generała artylerii.  
Nasz rodak jako pierwszy w nauce europejskiej dokładnie i szczegółowo opracował zasady i metody „przywiązywania” budowli fortyfikacyjnych do określonej rzeźby terenu, wskazując zresztą na zgubność w tej materii dogmatyzmu i na konieczność każdorazowego twórczego podejścia do planowania umocnień na tym czy innym specyficznym terenie. Jako jeden z pierwszych Telakowski opracował projekty schronów antyartyleryjskich, systemy podziemnych pomieszczeń, korytarzy i komunikacji, służace np. do skrytej koncentracji żywej siły, szykującej się do ataku na przeciwnika z wykorzystaniem czynnika zaskoczenia. Był też pomysłodawcą wznoszenia tzw. „dużych twierdz”, tak chętnie i często budowanych w XX wieku przez Niemców, Brytyjczyków, Francuzów, Finów, Rosjan, funkcje których to obiektów polegałyby nie tyle na obronie, ile na prowadzeniu czynnych działań zaczepnych i nieustającym nękaniu znajdujących się na odnośnym terenie oddziałów przeciwnika. Twierdza ufortyfikowana, jako obiekt strategiczny, wynaleziona przez A. Telakowskiego, znalazła później zastosowanie w wielu armiach całego świata; Rosjanie np. wykorzystali jego idee wznosząc słynną twierdzę Sewastopol na Krymie.
Fortyfikacja” zresztą nie stanowiła jedynej fundamentalnej publikacji tego uczonego. W 1849 roku w Sankt Petersburgu wydano w języku francuskim jego „Manuel de fortification permanente”.
                                                                ***
Rozległa wiedza, zasługi, talent i popularność A. Telakowskiego nie wszystkim, że tak powiemy, dobrze smakowała. Niektórym wysoko postawionym wojskowym i dygnitarzom wręcz spędzała sen z oczu i zatruwała życie. Ludzie nie lubią uwielbiać, wolą się podobać sami, a jeśli ktoś ich w czymś przewyższa, nie mogą tego znieść. Zaczęto więc i Telakowskiemu po cichu  na różne sposoby doskwierać, siejąc zmyślenia, pomówienia, plotki, knując intrygi i prowokacje. Aż zirytowany profesor demonstracyjnie podał się w 1868 roku, porzucając wszelką działalność naukową, pedagogiczną i społeczną. Odtąd prowadził wyłącznie prywatny tryb życia na ustroniu, uchylając się zdecydowanie od powrotu na szerszą arenę aktywności zawodowej.
Miał po prostu raz i na zawsze dość ludzkiej wokół siebie zawiści i niegodziwości, dotykających zresztą każdego co wybitniejszego człowieka.  Johann Wolfgang von Goethe mówiąc o osobach, z których strony spotykały go niezrozumienie i wrogość, wymieniał tych, których nazywał „przeciwnikami z głupoty”. „Są to tacy – wywodził – którzy mnie nie zrozumieli i ganili nie znając mnie wcale. Ich pokaźna liczba bardzo mnie w życiu znużyła, ale należy im przebaczyć, gdyż nie wiedzieli, co czynili.
Drugą, równie liczną grupę tworzą ci, co mi zazdroszczą. Ludzie ci nie mogą mi darować mojego szczęścia i zaszczytnego stanowiska, które uzyskałem dzięki talentowi. Szarpią oni moje dobre imię i chętnie by mnie zniszczyli. Gdyby mi się jednak noga podwinęła lub gdybym zbiedniał, daliby mi spokój”. [Nie koniecznie, wielu rzuciłoby się zawzięcie kopać leżącego! – J.C.].
„Potem następuje wielka liczba tych, którzy z braku własnych sukcesów stali się mymi przeciwnikami. Są wśród nich wysoce utalentowani ludzie, ale nie mogą mi przebaczyć, że ich zaćmiewam.
Po czwarte, chciałbym wymienić tych przeciwników, którzy mają po temu specjalne powody. Ponieważ jestem tylko człowiekiem i jako taki mam ludzkie wady i słabostki, to i moje dzieła nie mogą być od nich wolne. Zważywszy jednak, że traktowałem moje wykształcenie poważnie i stale starałem się uszlachetnić mój charakter, czyniłem stałe postępy i nieraz zdarzało się, że ganili we mnie błąd, którego już się dawno wyzbyłem. Ci poczciwcy najmniej mi dokuczyli, strzelali do mnie wówczas, kiedy już o wiele mil się od nich oddaliłem…
Inną, również wielką liczbę moich przeciwników stanowili ci, którzy stali się nimi z powodu różnicy w poglądach i sposobie myślenia. Mówi się o liściach  jednego drzewa, że nie ma chyba dwóch całkiem jednakowych: tak samo i pośród tysiąca ludzi trudno znaleźć dwóch, którzy w swych poglądach i sposobie myślenia zupełnie by się ze sobą zgadzali. Jeśli uznam to za aksjomat, to powinieniem się o wiele bardziej  dziwić temu, że mam jeszcze tylu przyjaciół i  zwolenników”…
Te słowa mogliby za niemieckim poetą powtórzyć setki innych znakomicie utalentowanych ludzi pióra, nauki i sztuki, a wśród nich musiałby się znaleźć także Arkadiusz Telakowski. Nie wrócił już nigdy do marnej krzątaniny wśród miernot i zawistników; wolał hodować przysłowiową kapustę niż rządzić cesarstwem; życie zakończył po wielu latach samotnego przebywania „w stanie spoczynku” 19 września 1891 roku.
                                                                    ***




                               KAZIMIERZ  STANISŁAW  GZOWSKI
                          Współtwórca cywilizacji kanadyjskiej  

Twórcą słynnego, znanego całemu światu  mostu nad Niagarą tuż przy granicy amerykańsko – kanadyjskiej był Kazimierz  Stanisław Gzowski, wybitny uczony, inżynier, organizator życia gospodarczego Kanady, współzałożyciel i pierwszy prezes Kanadyjskiego Stowarzyszenia Inżynierów Cywilnych, prekursor nowoczesnej polityki ochrony środowiska naturalnego, honorowy adiutant Jej Królewskiej Mości Wiktorii, królowej  Anglii.
Była pierwsza połowa wieku XIX. Po cóż, spyta ktoś, przypominać dziś te przebrzmiałe dzieje, ludzi może i zasłużonych, ale przecie już należących do przeszłości, do innego świata, do innej epoki. Odpowiedź na to retoryczne pytanie byłaby jednak bardzo prosta: warto to czynić, ponieważ usposobienie owych szlachetnych ludzi, ich postawa względem świata, ich siła ducha, upór, pracowitość stanowią do dziś i chyba na zawsze pozostaną wzorcem godnym nie tylko pamięci, ale i naśladowania. Co jest szczególnie ważne w czasach bezideowości, kiczu moralnego, głupoty, cynizmu i chamstwa krzewionego przez tzw. masową kulturę.
K.S. Gzowski był bodaj najbardziej błyskotliwym i utalentowanym reprezentantem starożytnej i sławnej rodziny szlacheckiej, już przed wiekami rozgałęzionej szeroko po wszystkich niemal prowincjach dawnej Rzeczypospolitej, a dla szerokiego rozsiedlenia i rozmaitych pokrewieństw pieczętującej się w różnych odnogach herbami Dołęga, Grabie, Junosza, Tępa Podkowa. Ignacy Kapica Milewski w swym „Herbarzu”  podaje: „Dom Gzowskich z domu Rosperskich z Klińskimi, Kurnickimi, Kuszyckimi czy raczej Kuszkowskimi pochodzi”. Adam Boniecki w „Herbarzu polskim” (t. 7, s. 218 – 221) pisze o Gzowskich herbu Grabie i Junosza, przy tym zdaje się twierdzić, że był to jeden dom; mianowicie Gzowscy Junoszowie gnieździli się na Litwie i stanowili jakoby odgałęzienie Gzowskich Grabiów. Czytamy tedy u tego autora: „Gzowscy herbu Grabie pochodzą z Gzowa i Śmieszewa, zwanego Małym Gzowem, pod Pułtuskiem. Jak się zdaje, do domu tego należały i Gzy, obok Pułtuska leżące, gdyż 1474 roku Piotr z Kroczewa, także herbu Grabie, dopełnił działu z bratem swoim Janem z Gzowa. Pierwszy wziął Kroczewo, drugi Gzy. Gzowscy się parę razy Gzińskimi nazwali. Bartosz z Gzowa świadczył 1403 roku w Brześciu”… Notowani w ciągu wieków w różnych miejscach, spokrewnili się poprzez kojarzenie małżeństw z Palczewskimi, Szydłowskimi, Dziewanowskimi, Biejkowskimi, Góreckimi, Remiszewskimi, Głębockimi, Łochińskimi, Ciborowskimi, Jarnutowskimi, Grudowskimi.
Gzowscy, którzy  (według Bonieckiego) z Mazowsza mieli się   przenieść na Litwę,    zamieszkiwali   w powiatach grodzieńskim, nowogródzkim, mohylewskim, smoleńskim, lidzkim, oszmiańskim, mińskim, wileńskim, wołkowyskim. Nie koniecznie zresztą mieli pochodzić z Mazowsza ci Gzowscy, mogli też nazwisko swe wziąć nie   od Gzowa, lecz od dóbr Gzowla w powiecie nowogródzkim. Zygmunt Gzowski spośród nich, wojski grodzieński, zginął w wojnie przeciw Moskwie w 1660 r. AlbertusGzowski, nobilis, 31 sierpnia 1668 roku podpisał „manifestację szlachty trembowelskiej z powodu okazowania”  (Akta grodzkie i ziemskie z archiwum ziemskiego we Lwowie, t. 24, s. 278. Lwów 1931). Andrzej i Jan Gzowscy w 1674 roku podpisali w Warszawie sufragację króla Jana III Sobieskiego (Volumina Legum, t. 5, s. 149). Tadeusz i Józef Gzowscy z województwa mińskiego w 1764 roku złożyli podpisy pod aktem elekcji ostatniego króla Polski Stanisława Augusta Poniatowskiego (Volumina Legum, t. 7, s. 131). Stanisław Gzowski, stolnik orszański, około 1677 posiadał kamienicę w Mińsku. Franciszek był kanonikiem smoleńskim i wileńskim, sufraganem trockim około 1776 – 1782. Stanisław i jego syn Maciej Gzowscy legitymowani we Lwowie około 1783 roku.
„Wywód familii urodzonych Gzowskich”, zatwierdzony w Mińsku 11 października 1817 roku zawiadamia, że „od najdawniejszych czasów poprzednicy dziś wywodzącego się (Hieronima Gzowskiego, byłego prezydenta powiatu lidzkiego, kapitana wojsk polskich, dziedzicznie osiadłego w powiecie lidzkim w dobrach Sokoleńszczyzna, czyli Stare Soleczniki, a używającego herbu Junosza) szczycili się prerogatywami właściwemi stanowi szlacheckiemu, posiadali urzęda i dziedziczyli wiecznością ziemne majątki, jak o tem list Króla Polskiego Zygmunta Augusta w roku 1560 julii 1 dnia do jaśniewielmożnego Ilgowskiego, dworzanina, pisany, aby uczynił rozgraniczenie dóbr skarbowych Suchowicz z majątkiem dziedzicznym Stanisława Junoszy z dziedzic na Gzowli i Lampiczach Gzowskich (…), dworzanina Jego Królewskiej Mości w województwie nowogródzkim położonym, Wiedźma zwanym”… Dowiadujemy się z dalszego tekstu wywodu, iż archiwum rodzinne panów Gzowskich spłonęło podczas wojny  1812 roku, że Wincenty Gzowski posiadał majętność Laspol  w Guberni Mohylewskiej, przed nim zaś Jan Gzowski siedział na Burolewszczyźnie (alias Studach) w Województwie Mińskim (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 700, s. 13 – 14).
Z kolei z wywodu genealogicznego, zatwierdzonego przez heroldię grodzieńską w 1832 roku, wynika, iż rodzina ta została uznana za starożytną szlachtę i wpisana do szóstej części „dworianskoj rodosłownoj knigi” Guberni Grodzieńskiej. Ta gałąź także brała za protoplastę Stanisława, dziedzica na Gzach alias Gzowli i Lampiczach, Gzowskiego herbu Junosza, właściciela dóbr Wiedźma,  wymienionego w liście Zygmunta Augusta w roku 1560. Z tej gałęzi Tadeusz Gzowski był podczaszym województwa mińskiego; wzmiankowany już powyżej Franciszek – biskupem mińskim, sufraganem trockim, kanonikiem katedry wileńskiej; Józef – podczaszym wołkowyskim; Tomasz – szambelanem dworu polskiego; Stanisław – mostowniczym starodubowskim; Teofil – chorążym wojsk litewskich; Onufry – kanonikiem wileńskim itd. (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 5, nr 191).
Jedna z gałęzi dziedziczyła na Sokołowszczyżnie w późniejszym powiecie wileńsko – trockim (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 9, nr 129, s. 16). Przed rokiem 1840 sprytna szlachcianka Dorota Gzowska nabyła w Wilnie kamienicę za 800, a następnie sprzedała ją za 1333 rubli jednemu z mieszkańców tegoż domu. Nie potrafiła jednak należności od Żyda  wyegzekwować i zwróciła się z odpowiednią prośbą do urzędu generał-gubernatora (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 176). 25 czerwca 1848 roku Hieronim Gzowski został  potwierdzony w rodowitości szlacheckiej przez heroldię wileńską (CPAH Litwy wWilnie, f. 391, z. 1, nr 182, s. 203).
Panowie Gzowscy posiadający od 1751 roku dobra Micki w powiecie mozyrskim (nabyte od Gorbaniewskich) w Ziemi Mińskiej, odgałęzili się również na powiaty wołkowyski, wileński i żytomierski. Spokrewnili się m.in. z Ejsmontami, Walentynowiczami, Dzierżyńskimi, Ciechanowiczami, Hołowniami. W 1851 roku zostali potwierdzeni w rodowitości szlacheckiej przez Departament Heroldii Senatu Rządzącego w Petersburgu (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Białorusi w Grodnie, f. 332, z. 2, nr 2, s. 48 – 50). Nieznany z imienia szlachcic Gzowski pełnił podczas Powstania Styczniowego funkcje powstańczego egzekutora kary śmierci („wieszatiela”) na zdrajcach w oddziale Lenkiewicza na Grodzieńszczyźnie; został ujęty przez Rosjan i powieszony (Archiwnyjemateriały Murawiewskogo Muzieja, t. 2, s. 394. Wilno 1915).        
W ogóle zaś ta rodzina była przez cały XIX wiek poddawana  prześladowaniom i wywłaszczeniom przez władze rosyjskie, tak iż niektórych Gzowskich zamordowano, drugich deportowano na Sybir, inni musieli uchodzić na obczyznę, a tylko niewielu pozwolono mniej więcej spokojnie gospodarować na swych zagrodach.
                                                                ***
Kazimierz Stanisław Gzowski nie był pierwszym Polakiem, który się zasłużył w dziedzinie naukowego badania kontynentu północnoamerykańskiego. Na długo przed nim, w roku 1476 Jan z Kolna, kapitan polski w służbie króla Danii Krzysztofa II, odkrył Labrador, kraj Baffina, cieśninę nazwaną później cieśniną Hudsona, itd. Ale to są dawne, i nie tak pewne dzieje.
Czymże był kraj, któremu Gzowski tak znakomicie się zasłużył? Według danych współczesnych Kanada to olbrzymie państwo, ponad trzydziestokrotnie rozleglejsze od Polski, rozciągający się „od morza do morza” („a mari usque ad mare”), od Oceanu Spokojnego na zachodzie do Oceanu Atlantyckiego na wschodzie, liczące 9976,1 tysięcy km kw, zajmujące pod względem wielkości terytorium drugie miejsce w świecie po Rosji (17,1 mln km kw). Kraj w większości jest niezamieszkały, skalisty, pokryty wiecznym lodem, poprzecinany dużymi rzekami, jak Mackenzie, Saskatchewan, Frazer, Jukon czy Rzeka Swiętego Wawrzyńca, długa na 1200 km. Appalache, Kordyliery, Góry Nadbrzeżne i Góry Skaliste wznoszą się nieraz na ponad 5 – 6 tysięcy metrów nad poziomem morza. Liczne są olbrzymie, bogate we florę i faunę jeziora: Ontario, Erie, Wielkie Niedźwiedzie, Winnipeg, Wielkie Niewolnicze oraz tysiące pomniejszych. Pod wieloma względami Kanada była i pozostaje krajem niezwykłym, zamieszkałym przez ludzi o wysokiej kulturze życia codziennego, pracowitych, przyjaznych i uczciwych, mniej więcej co sześćdziesiąty z których to Polak.
                                                                   ***
K.S. Gzowski urodził się 5 marca 1813 roku w Petersburgu z ojca Stanisława, oficera gwardii cesarskiej, i matki Heleny z domu Pacewicz. Zarówno ojciec, jak i matka, pochodzili z  ziem Wielkiego Księstwa Litewskiego. W domu panowała atmosfera gorącego patriotyzmu polskiego. Być może dlatego rodzice początkowo wysłali syna do pobierania nauk w Liceum Krzemienieckim, wchodzącym w skład Wileńskiego Okręgu Naukowego, jednej z najlepszych szkół tego typu w całym imperium, przygotowującej specjalistów formalnie na poziomie dzisiejszego licencjatu, a faktycznie przekazującej (w języku polskim) wiedzę dorównującą uniwersyteckiej.
W 1830 roku młody Gzowski uzyskał szarżę oficerską sapera armii rosyjskiej i został skierowany do garnizonu na terenie Polski Centralnej. Gdy w Warszawie wybuchło Powstanie nazwane później Listopadowym, bez wahania przyłączył się do ruchu, zdezerterował, łamiąc przysięgę złożoną przedtem na wierność cesarzowi Rosji i w ten sposób podpisał sam na siebie wyrok śmierci. Walczył pod dowództwem generała Dwernickiego przeciwko wojskom rosyjskim.  Gdy zaś powstanie upadało, m.in. na skutek niekończących się niesnasek i wzajemnych morderstw w obozie polskim, resztki oddziałów przeszły przez granicę austriacką i zostały tam internowane. Po paru latach cała Europa, która początkowo serdecznie witała polskich rozbitków, miała dość u siebie ich wichrzenia, pretensji, pijaństwa, skandali, a nawet kradzieży i napadów na spokojnych obywateli.  Zaczęto więc  dokuczliwych gości wypychać jak najdalej: z Anglii do Australii, z Francji – na Haiti, z innych krajów też za ocean, do Stanów, Kanady itd., byle najdalej od cywilizowanego świata.  Wszyscy w Europie mieli po dziurki w nosie tych niespokojnych ludzi, ciągle niezadowolonych, czegoś bardzo chcących, lecz nie wiedzących   czego,  i nie mających żadnych logicznych pomysłów politycznych, a siejących wokół siebie – jak pisał A. Mickiewicz, „huk, stuk”, zamieszanie i niepokój. Postanowiła tedy Europa  umożliwić im „wyżywanie się” na bezludnych terenach Nowego Świata. K. S. Gzowski razem z 234 innymi powstańcami został w listopadzie 1833 roku przez port w Trieście deportowany do USA, do Nowego Jorku.
Młody Gzowski w Nowym Jorku utrzymywał się początkowo z udzielania prywatnych lekcji języków obcych i fechtunku, przy okazji doprowadzając do perfekcji własną wiedzę języka angielskiego, co pozwoliło mu na bardziej skuteczne funkcjonowanie w państwie pobytu. Już wkrótce został praktykantem w biurze adwokackim w mieście Pittsfield stanu Massachusetts i podjął studia prawnicze, uzyskując w 1837 roku dyplom prawnika, a w 1838 wraz z obywatelstwem amerykańskim uprawnienie do wykonywania zawodu adwokata, któremu to zajęciu, aczkolwiek bez specjalnego entuzjazmu, się poświęcał. Prawdziwym jego powołaniem byłyby prace inżynieryjno – budowlane, na podstawie kwalifikacji uzyskanych w Rosji; wiedział o tym i czekał na okazję, by do nich jakoś wrócić. Taka zaś okazja  nadarzyła się w roku 1841, kiedy to rozpoczęto szeroko zakrojone prace, mające na celu budowę sieci komunikacyjnych na północy Stanów Zjednoczonych. Wkrótce pan Kazimierz przeniósł się do Kanady, gdzie rząd kolonialny powierzył mu nadzór nad rozbudową sieci dróg lądowych i wodnych, w tym wiaduktów, mostów, tam wodnych na terenie prowincji Ontario. Urzędował przeważnie w Toronto i w tamtejszym London w charakterze „inżyniera dróg i mostów”, zostając w tej materii ekspertem z prawdziwego zdarzenia.
Gzowski był zapalonym sportowcem, człowiekiem o rzadko spotykanej odwadze, graniczącej z desperacką zuchwałością. Nieraz wspinał się po urwistych skałach Niagary i nosił się z zamiarem przekroczenia rzeki na linie. Choć trzeba przyznać, że jako pierwszy przeszedł nad Niagarą po linie grubej na 77 mm, długiej na 335 metrów, a zawieszonej na wysokości 48,75 m w dniu 30 lipca 1859 roku francuski linoskoczek Jean Francois Gravle czyli Charles Blondin (1824 – 1897). Właściwie niewielki to wyczyn, jeśli zważyć, iż rekord wysokości chodzenia po linie wynosi obecnie 3150 m, długość – 11,57 km, przebyty w ciągu 3,5 godzin, jeden zaś z mistrzów w tej dziedzinie spędził bez przerwy na linie 185 dni (od 28 marca do 29 września 1973 roku na drucie długim na 120 m, naciągniętym na wysokości 25 m). Ale przecież i tak widok drobnej ludzkiej figurki balansującej na niewidocznym z daleka sznurku nad rwącym potężnym potokiem przyciągał wielu widzów, a tego rodzaju imprezy nad Niagarą były organizowane wielokrotnie. Jednym zaś z inicjatorów tych dziwacznych widowisk był K.S.Gzowski. Stanowiło to jednak tylko dalszy, zupełnie marginalny wątek jego aktywności.
W 1849 roku został pan Kazimierz przeniesiony służbowo do prowincji Quebec i pracował tam aż do 1853 roku jako inżynier główny na budowie pierwszej kanadyjskiej kolei żelaznej, łączącej Montreal ze Stanami Zjednoczonymi. Jednocześnie brał udział w rozbudowie portu montrealskiego i kanałów żeglugowych na Rzece Świętego Wawrzyńca. Cieszył się  dużym autorytetem w kołach przemysłowych i rządowych Kanady, toteż nie miał trudności z pozyskaniem kapitału na założenie w 1853 roku własnej firmy budowy dróg żelaznych pod nazwą  „Gzowski and Co”. W następnych latach wybudował setki kilometrów kolei, które sam projektował i nadzorował wykonanie. Był autorem i realizatorem kilku projektów do dziś uchodzących za arcydzieła sztuki inżynieryjnej, jak np. mostu zwanego International Bridge, łączącego nad rzeką Niagarą Fort Erie w Kanadzie i Buffalo w USA.
Nasz rodak był założycielem Engineering Institute of Canada, brał udział w działalności analogicznych towarzystw naukowych Wielkiej Brytanii i Stanów Zjednoczonych. Opracował w tym okresie szereg projektów budowy dróg na terenie tych krajów.
Na marginesie zajęć zawodowych Kazimierz Gzowski poświęcał się organizowaniu na terenie Kanady tzw. „Riffie Associations”, czyli związków strzeleckich, swoistej samoobrony terytorialnej, co czynił z wielkim poświęceniem i znakomitymi wynikami.
W 1879 roku królowa Wielkiej Brytanii Wiktoria, doceniając jego oddanie tronowi i olbrzymie zasługi, nadała panu Kazimierzowi tytuł swego adiutanta honorowego; w 1882 Gzowski został pułkownikiem milicji kanadyjskiej, a w 1890 nadano mu komandorię Orderu Św. Michała i Św. Jerzego oraz tytuł „sir’a”, czyli szlachcica Wielkiej Brytanii. Stanowiło to godne wyróżnienie dla tak zacnego, mądrego, twórczego, pracowitego, pełnego poświęcenia i gotowości służenia innym ludziom człowieka.
                                                               ***
„Żyć to nie znaczy żyć tylko dla siebie” (Menander). Człowiek prawdziwie rozumny i szlachetny odczuwa głęboką satysfakcję, gdy może uczynić coś dobrego dla innych. Czyni to nie dla osiągnięcia zysku lub poklasku, lecz z bezpośredniego odruchu serca, i jest w tej mierze zaprzeczeniem owego patologicznego „człowieka próżnego”, opisanego przez Maxa Schelera w dziele „Istota i formy sympatii”: „Reaktywne zachowanie w stosunku do społeczeństwa jest charakterystyczne dla odbiegającego od normy „człowieka próżnego”, który w przeciwieństwie do „człowieka dumnego” jest całkowicie niewolnikiem cudzej uwagi, cudzego sądu, który dopiero jako „widziany, zauważony, wzięty pod uwagę” czuje się moralnie „istniejącym”, i któremu jego „rola”, jaką odgrywa, zupełnie zasłania własną jaźń, własne życzenia i uczucia. Jest ono także charakterystyczne, ale z całkiem innymi modalnościami, dla typu, który chciałbym nazwać typem psychicznego „pasożyta”. Ten typ homo żyje psychicznie tylko kosztem otoczenia, względnie kosztem jednego człowieka  ze swego kręgu, w tym sensie, że jego przeżycia współprzeżywa „jako swoje własne”, jego myślom i sądom nie „przytakuje”, lecz myśli i wypowiada je jako swoje własne. Tym, co prowadzi do tego typu, jest świadomość własnej „pustki”, własnej „znikomości”. Owa pustka wygania go „z  siebie samego”, by napełnił sobie próżny brzuch cudzymi przeżyciami. W końcu typ ten (jako pasywistyczny) przekształca się w daleko niebezpieczniejszy, aktywistyczny przypadek takiego zachowania, w jakiś psychiczny „wampiryzm”, w którym własna pustka życiowa, związana z silnym pragnieniem przeżywania, skłania do nieograniczonego aktywnego wdzierania się w najintymniejszą jaźń drugiego człowieka – i to jednego indywiduum po drugim, a nie, jak w pasywistycznym przypadku, jednego człowieka – aby czerpiąc z przeżyć drugiego wieść własne życie oraz wypełnić ową „pustkę”…
Pewna widowiskowa odmiana scharakteryzowanego wyżej ogólnego zachowania kształtuje się także często w pewnych psychozach: ogromne uzależnienie całego zachowania, myślenia, działania od „widza” i domniemanego wrażenia na nim wywieranego, co szczególnie rzuca się w oczy w historii. Obecność widza natomiast tłumi tutaj naturalne „bycie sobą”…
Człowiek próżny, człowiek o aktorskim usposobieniu, kokietka zawsze jeszcze, obok obrazu, którego dostarczają, że oni są tymi, którzy go dostarczają, poniekąd kursują tam i z powrotem między swoim „Ja” i swoimi realnymi przeżyciami a owym obrazem. Chory natomiast żyje w tym obrazie; możliwy obraz jego „Ja” wysuwa się dla niego w miejsce własnego „Ja”…
Kazimierz S. Gzowski nic nie czynił z pobudek próżnych i marnych, lecz, jak się wydaje, wyłącznie kierując się motywacją perfekcjonistyczną i tymotejską. Wewnętrzną zaś pobudkę  jego prac stanowił  chrześcijański ideał czynnego urzeczywistniania dobra w świecie. Stąd jego wielka aktywność i olbrzymie osiągnięcia.
W 1885 roku rząd prowincji Ontario powierzył mu organizowanie parku narodowego nad wodospadami Niagary. Przez osiem lat był prezesem zarządu tegoż parku, a w okresie 1896 – 1897 administratorem prowincji Ontario. Wykazał się również jako świetny organizator szkolnictwa, przez wiele lat stał na czele Wycliff College (seminarium duchownego ewangelistów) oraz pełnił obowiązki prezesa Society of Canadien Chuch of England. Zmarł 24 sierpnia 1898 roku w Toronto i został pochowany na cmentarzu Św. Jakuba.
Z żony Mary Beebe, Amerykanki, pozostawił troje dzieci i doczekał się też dość pokaźnego stadka wnuków, spośród których na pierwsze miejsce wybił się dzięki niepospolitym zaletom umysłu i charakteru Piotr Gzowski, wpływowy intelektualista, publicysta, dziennikarz, organizator życia kulturalnego Kanady.
                                                                ***
                                                              



                                       ERNEST  MALINOWSKI   
                                     Geniusz  sztuki  budowlanej

Sylwetkę tego wybitnego inżyniera przedstawiliśmy w naszej książce „Dzieciżelaznego wilka” (Rzeszów, Wydawnictwo Oświatowe FOSZE 2005, s. 265 – 274). Ponieważ jednak wkrótce po wydaniu cały nakład książki został przez służby specjalne Rzeszowa skonfiskowany, przedstawiamy poniżej ten temat ponownie w zmienionym  opracowaniu.
A więc Adam Stanisław Hipolit Ernest Nepomucen Malinowski przyszedł na świat w miejscowości Różyczne powiatu płoskirowskiego na Podolu, w zacnej i patriotycznej rodzinie szlacheckiej herbu Pobóg. Szczególnie gęsto rozsiedleni byli panowie Malinowscy w Małopolsce; tak w roku 1745 akta ziemskie lwowskie wzmiankuja imię niejakiego Petrusa Malinowskiego. A i zapisy w innych dzielnicach Rzeczypospolitej częstokroć wspominają o licznych reprezentantach tego rodu.
Tak tedy Ernest Malinowski ochrzczony   został w kaplicy dworskiej w Sewerynach. Jako rok urodzenia historycy podają 1815. Ojciec chłopca  Jakub Malinowski (1780 – 1850) służył w wojsku Księstwa Warszawskiego, w 1809 roku został odznaczony Orderem Virtuti Militari, a w 1831 posłował na sejm powstańczy z powiatu radomyślskiego. Z tego też powodu po klęsce insurekcji listopadowej musiał z synami Ernestem i Rudolfem emigrować do Francji, a życie zakończył w tamtejszym Homburgu.
Zanim jednak doszło do wyjazdu Ernest zdążył ukończyć słynące ze znakomitego poziomu nauczania Liceum Krzemienieckie, należące do Wileńskiego Okręgu Naukowego, jak też wziąć udział w Powstaniu Listopadowym. Zaledwie 16-letni młodzieniec zaciągnął się pod sztandary pułku „czwartaków” i walczył w polu przeciwko oddziałom rosyjskim. Jego zaś starszy brat pełnił obowiązki adiutanta u boku generała Henryka Dembińskiego. Nic więc dziwnego, że obaj bracia razem z ojcem musieli po zakończeniu insurekcji uchodzić za granicę.
We Francji w latach 1834 – 1838 Ernest Malinowski studiował sztukę inżynieryjną w słynnej paryskiej Ecole des Ponts et Chaussees. Zamiast spokojnie pracować w wyuczonym zawodzie wplątał się jednak ponownie w ruchy rewolucyjne, inspirowane przez ukryte czynniki, tym razem na terenie Badenii i obok tysięcy innych Polaków walczył przeciwko legalnym władzom tego, jak też innych, krajów europejskich. Tym zaś w końcu cierpliwość się skończyła i podczas tzw. Wiosny Ludów 1848/49 roku władze Belgii, Francji, szeregu państw niemieckich, Hiszpanii i in. nakazały wszystkich Polaków  podejrzanych o udział w ruchach wywrotowych rozstrzeliwać na miejscu bez śledztwa i sądu. Co też bez skrupułów czyniono, tak się dało  państwom europejskim we znaki rzekome polskie „umiłowanie wolności”, manifestujące się w  nie kończacych  się burdach i zamieszkach  pod obłudnym hasłem domniemanej walki „o wolność waszą i naszą”. W tej sytuacji, póki nie  za późno, należało salwować się ucieczką choćby tam, gdzie pieprz rośnie, byle najdalej od salw plutonów egzekucyjnych, kładących trupem nie tylko „bojowników wolności”, lecz i zupłnie przypadkowe, nieszkodliwe osoby.
W 1852 roku pan Ernest wyniósł się do Peru, na kontynent łacinoamerykański, gdzie nic mu już nie groziło. W tym czasie zresztą bawili już tutaj dwaj inni polscy ekspowstańcy, też pochodzący z Kresów, botanik Józef Warszewicz (z powiatu wileńskiego) oraz inżynier Edward Habich (z powiatu oszmiańskiego). [Do dziś główny plac Limy, miasta stołecznego Peru, ozdobiony jest pięknym pomnikiem ku czci E. Habicha, założyciela (1876) i przez 33 lata rektora pierwszej w Ameryce Łacińskiej politechniki (Wyższej Szkoły Inżynieryjno – Górniczej), noszącej także obecnie jego imię.  
W Peru E. Malinowski, mający na szczęście wyższe wykształcenie inżynieryjne, zaciągnął się do państwowej służby technicznej w charakterze projektanta obiektów hydrotechnicznych, które też pod jego bezpośrednim kierunkiem realizowano. Zanim jednak to się stało, przez pewien okres dokonywał modernizacji mennicy państwowej w Limie, nadzorował porządkowanie jednego z najpiękniejszych (dzięki niemu) miast Ameryki Południowej – Arequipy, organizował szkolnictwo i nadzorował budowę   linii kolejowych z portu Chimbote do Huaras, z portu Pacasmayo do Cajamarca oraz z Cuzco przez Puno nad jeziorem Titicaca do portu Mollendo. 
                                                                  ***
Podczas wojny peruwiańsko – hiszpańskiej w 1866 roku   rząd Republiki Peru powierzył E. Malinowskiemu dowództwo obroną wybrzeża, w szczególności odcinka przylegającego do stolicy kraju portu Callao. Polak sprowadził ze Stanów Zjednoczonych w trybie pilnym armaty dalekiego zasięgu oraz odpowiednie wieże pancerne, umieścił je na podwoziach kolejowych i stworzył w ten sposób pierwsze na świecie pociągi pancerne, które zmasowanym ogniem artyleryjskim raziły flotę hiszpańską na odległość, same, ciągle zmieniając położenie,  pozostawały  niedosiężnymi dla ognia dział okrętowych. Większość armady została w ten sposób wyprawiona na dno, a resztki w popłochu się rozproszyły. Rząd młodej Republiki Peru z wdzięcznością uznał wielkie zasługi Malinowskiego dla sprawy niepodległości i nakazał umieścić płaskorzeżbę z jego podobizną na specjalnym pomniku w stolicy kraju.
Władze darzyły odtąd wygnańca z Polski bezwarunkowym zaufaniem i szacunkiem, powierzyły mu więc zaprojektowanie strategicznej kolei transandyjskiej, łączącej kopalnie srebra w Cerro de Pasco z centrum kraju oraz z górnym dorzeczem Amazonki. Jednocześnie przygotowanie takichże projektów powierzono kilku innym zespołom inżynieryjnym, w tym amerykańskiemu, niemieckiemu i francuskiemu. W otwartym konkursie zwyciężyła jednak koncepcja E. Malinowskiego; w 1869 roku przyznano należne fundusze, a w 1872 rozpoczęto prace budowlane.
Teoretycznie rzecz biorąc projekt był nie do zrealizowania, w tak niesamowicie trudnych warunkach przyrodniczych miano go materializować. Kolej miała przebiegać częściowo wąwozem rzeki Rimac, gdzie ściany skalne stoją niemal pionowo, a rzeka w wielu miejscach spada w dół kaskadami. Nawet dokonanie pomiarów topograficznych i sporządzenie map terenu okazało się zadaniem wręcz karkołomnym. A jednak E. Malinowski stworzył ten „cud techniki” nie tylko XIX wieku: Kolej Transandyjska na dystansie około 220 km wznosi się aż do   4768 metrów nad poziomem morza, przebywa 50 mostów i 63 tunele; a nachylenie linii na niektórych odcinkach wynosi 45 stopni.  Szereg konstrukcji montowano z zawczasu przygotowanych fragmentów, które na linach spuszczano ręcznie na trasę z wierzchołków gór.
Warto pamiętać, że na wysokości powyżej 3500 metrów ludzie Malinowskiego (dziesiątki tysięcy zwerbowanych Chińczyków, tysiące tutejszych Amerindów, setki Polaków, których Malinowski celowo tu ściągnął, aby dać im nieźle zarobić) wszystko musieli dźwigać na plecach, dokonując w pełnym tego słowa znaczeniu wyczynów alpinistycznych. Ich kierownik nieraz się spuszczał w koszu w głębokie przepaście i omal nie stracił życia, gdy pewnego razu lina przetarła się o skałę. Innym znów razem z trudem go wyłapano z rwącego potoku górskiego. Mniejsza zresztą o te banalne i nieuniknione wypadki. Jak wszelako wyjaśnić tajemnicę genialnej intuicji inżynierskiej Malinowskiego, która umożliwiła prawie bez niezbędnych obliczeń matematycznych (nie było przecież jeszcze ani nauki o wytrzymałości materiałów, ani teorii o reakcjach konstrukcji na parcie wiatru etc.) po prostu tak, na oko, zaprojektowanie i wykonanie dziesiątków mostów, tuneli, wiaduktów kolejowych, stojących niezachwianie na urwistych skałach i nie wymagających napraw po ponad 150 latach eksploatacji? A sam wybór trasy! Do dziś żadne kamienne czy śnieżne lawiny, tak pospolite w tamtych stronach, ani huraganowe wiatry nie zawaliły żadnego odcinka linii. Również żaden z kilkudziesięciu tuneli nie runął mimo niesłychanie ruchliwego reżimu eksploatacji. Dotąd sresztą nigdzie na świecie nie zbudowano linii kolejowej o takiej wysokości i takim stopniu trudności w budowie i wykorzystaniu.
Jeden z ówczesnych po obejrzeniu tego arcydzieła sztuki budowlanej napisał: „Linia Kolei Transandyjskiej przedstawia tak w swej całości, jak i w wielu szczegółach, tyle osobliwości, że inżynierowie europejscy długo w nią wierzyć nie chcieli, uważając ją za amerykański humbug. Trzeba było dopiero każdego z ministrów europejskich, każdego z admirałów francuskich lub angielskich (…) zapraszać po kolei na jednodniową wprawdzie, lecz pełną osobliwości przejażdżkę, by wreszcie w Europie uwierzono w istnienie tego nadzwyczajnego dzieła i dano mu w specjalnych publikacjach miejsce między najznakomitszymi dziełami sztuki inżynierskiej”…
W trakcie budowy Kolei Transandyjskiej padały imponujące rekordy; np. most Verrugas na wysokości 1670 metrów zawisł nad głęboką przepaścią i także dziś samo spojrzenie na zdjęcie tego obiektu powoduje mdłości; najdłuższy zaś tunel Galera, długi na 1173 metry leży na wysokości ponad 4,5 km.  
Niestety, takie osiągnięcia kosztują bardzo drogo: podczas budowy Kolei Transandyjskiej straciło zycie na skutek chorób i wypadków ponad dziesięć tysięcy ludzi. Dwa razy wojny południowo-amerykańskie przerywały roboty; w 1879 musiał Malinowski na skutek  brutalnej  inwazji chilijskiej (armią Chile dowodzili oficerowie niemieccy) uchodzić  z Peru do Ekwadoru, gdzie przy okazji wybudował setki kilometrów kolei, w tym główną linię kolejową tego kraju, prowadzącą ze stolicy Quito do portu Guayaquil. W 1886 wrócił do Peru i pomyślnie doprowadził do końca budowę wiekopomnej Kolei Transandyjskiej, jednego z kilku największych cudów technicznych świata.
                                                                   ***
Oczywiście, historia zna także szereg innych cudów tego rodzaju o nie mniejszej wadze gatunkowej. Na przykład, król Żydów  Herod Wielki (73 p.n.e. – 4 n.e.) w trakcie budowy Świątyni używał megalitów (kamieni wapiennych), z których każdy ważył od 200 do 415 ton. Dla porównania: budowniczowie egipskich piramid używali „cegieł”  ważących „tylko” po 15 ton, co jest i obecnie uważane za rzecz nie do pojęcia. Budulec świątyni żydowskiej nie mógł być transportowany na powozach drewnianych, które zostałyby przez taki ciężar zgniecione i zdruzgotane.; stalowych zaś Hebrajczycy nie posiadali. Może więc żydowscy kapłani i czarownicy używali sztuki lewitacji, czyli podnosili i przemieszczali gigantyczne bloki z pomocą siły myśli, potęgi ducha? Przecież filozof hebrajski Szymon Czarnoksiężnik twierdził: „Nie ma żadnej różnicy pomiędzy siłą a myślą”.  Nic jednak konkretnego na ten temat powiedzieć się nie da.  
Z Koleją Transandyjską sprawa nie jest aż taka skomplikowana. Budowano ją na oczach tysięcy i tysięcy ludzi przez kilka lat. Ale i tak jest ona jednym z cudów cywilizacji technicznej.
                                                                 ***
E. Malinowski był niewątpliwie człowiekiem genialnym o wszechstronnych zainteresowaniach i uzdolnieniach. Płynnie władał sześcioma językami (polskim, rosyjskim, hiszpańskim, angielskim, francuskim, niemieckim); opublikował książki „Lamoneda en El Peru” (Lima 1856) oraz „Ferrocavil Central Transandino” (Lima 1869). W 1888 roku objął kierownictwo katedrą matematyki uniwersytetu w Limie, a rok później został obrany na stanowisko dziekana wydziału matematyczno – przyrodniczego tejże uczelni.
O jego życiu prywatnym wiadomo niewiele. Był zapalonym numizmatykiem i zatwardziałym starym kawalerem; wyróżniał się nienagannymi arystokratycznymi manierami, wyniesionymi z domu rodzicielskiego. Był towarzyski, łagodny i życzliwy, zawsze  skory do pomocy, w tym, jeśli idzie o rodaków. Ale też miał twardy i nieugięty charakter i żelazną siłę woli, co mu umożliwiło dokonanie wielu niezwykłych czynów.
Peruwiańczycy zadbali o godne uwiecznienie imienia E. Malinowskiego. Ku jego czci nazwano „Malinowka” jedną z dużych rzek w departamencie Madre de Dios, szereg placów i ulic w całym kraju oraz kilkanaście gatunków południowoamerykańskiej flory i fauny, a jego wizerunek widnieje na peruwiańskich (i polskich) monetach i znaczkach pocztowych.
Zmarł genialny inżynier 25 kwietnia 1899 roku w Limie i tutaj też został pochowany. 
                                                              ***

                                       DYMITR  ŻURAWSKI
                                    „Mostowniczy”  cesarski  

          Ten wybitny specjalista w dziedzinie teorii i praktyki budowy mostów urodził się 29 grudnia 1821 roku w miejscowości Biełoje Guberni Kurskiej, dokąd jego przodkowie trafili ongiś na mocy niezbadanych wyroków Opatrzności. Pochodził wszelako z polskiej rodziny szlacheckiej, o czym opowiadał mu dziadek, pieczętującej się herbem Godziemba (byli też, zaznaczmy na marginesie panowie Żurawscy herbu Nałęcz, jedni widocznie z poprzednimi). Nauki gimnazjalne kończył w słynnym liceum w Nieżynie (1838), przy tym ujawnił tu  błyskotliwe uzdolnienia w zakresie matematyki, co mu z kolei umożliwiło wstąpienie na studia do  Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacyjnych i zostanie studentem m.in. dwu wybitnych profesorów, o których opowiedzieliśmy powyżej w tej książce, Buniakowskiego i Ostrogradzkiego. W murach tej uczelni, pod kierunkiem znakomitych nauczycieli Dymitr Żurawski otrzymał wszechstronne, głębokie i rozległe wykształcenie inżynieryjne i matematyczne.
                                                                      ***
Warto zaznaczyć, iż z murów tej szkoły wyższej wyszła cała plejada wybitnych polskich fachowców. Tak np. Wacław Łupuszyński, który ukończył instytut w 1878 roku, był autorem projektu elektryfikacji górskiego odcinka Kolei Kaukaskiej oraz twórcą i wykonawcą pierwszego udanego parowozu rosyjskiego serii „0 – 5 – 0 (F). Baltazar Suszyński był czołowym ekspertem specjalnej komisji cesarskiej, kierującej produkcją pociągów w Rosji. Henryk Kozłowski wsławił się na Kaukazie i w Persji, a od 1921 roku w niepodległej Polsce kierował budową linii kolejowych  Kalety – Podzamcze oraz Herby – Gdynia. Z budową słynnego Mostu Poniatowskiego w Warszawie związane jest imię Mieczysława Marczewskiego, projektanta tej znakomitej inwestycji; a współpracował z nim zarówno Rosjanin Aleksiej Lubikin, jak i drugi polski absolwent Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji Bronisław Plewiński. Mieczysław Bartoszewicz budował magistralę węglową Śląsk – Gdynia, podobnie jak Kazimierz Kamocki, który prócz tego zbudował kolejkę na Kasprowy Wierch.  Teodozjusz Nosowicz zaś (absolwent 1906 roku) wsławił się zbudowaniem tunelu pod rzeką Hudson w USA, stoczni marynarki wojennej w Nikołajewsku i Petersburgu (Rosja) oraz przy budowie portu w Gdyni.
                                                                   ***
W 1842 roku D. Żurawski ukończył studia z wyróżnieniem, tak iż jego imię i nazwisko zostały wykute w marmurowej tablicy ku czci najbłyskotliwszych absolwentów uczelni. I wcale słusznie, po latach się bowiem okazało, iż to nazwisko samo się wpisze złotymi zgłoskami do dziejów nauki i techniki europejskiej. Ze względu na postępy, gorliwość i energię tego studenta zwierzchnictwo instytutu na własną rękę zadbało o jego natychmiastowe godne zatrudnienie: pan Dymitr został skierowany do prowadzenia prac przygotowawczych pod budowę kolei żelaznej na linii Sankt Petersburg – Moskwa, priorytetowej w ówczesnym okresie. Mimo iż zatrudniano tam wyłącznie najlepszą kadrę fachową, zdolny młodzieniec bardzo szybko wybił się na pozycję jednego z najbardziej cenionych inżynierów.  Zawsze czynny i ruchliwy, dokładny i zdyscyplinowany, słowny, punktualny i obowiązkowy, a przy tym inteligentny i wręcz emanujący twórczymi pomysłami – już niebawem mianowany został na stanowisko naczelnego projektanta mostów Kolei Petersbursko – Moskiewskiej i objął kierownictwo budową jednego z najważniejszych na tej linii Mostu Werebińskiego przez rzekę Mstę.
Był w tej dziedzinie pionierem; działo się to bowiem w okresie, gdy państwo rosyjskie w ogóle nie posiadało żadnego doświadczenia w zakresie wznoszenia dużych mostów żelaznych, a i w Europie Zachodniej  czy Ameryce dopiero trwał okres prób i błędów w tej części sztuki inżynierskiej.
                                                              ***
Wypada może w tym miejscu zaznaczyć, iż sztuka budowania mostów jako taka jest równie strara, jak sama ludzkość. Już przecie człowiek pierwotny umiał przerzucić przez nieduży potok pień leżącego na ziemi drzewa i po nim przedostać się na drugi brzeg. Później, gdy nauczył się obróbki drewna, robił wygodniejsze i bezpieczniejsze kładki. Nieco później na terenach lesistych i górskich Persji, Chin, Indii, Ameryki Południowej i Afryki nauczono się budować mosty wiszące. Majstrowie Sumeru, Babilonii, Asyrii, Egiptu, Izraela budowali duże mosty nie tylko z drewna, ale też ze specjalnie w tym celu produkowanej „cegły mostowej”. W V zaś wieku p.n.e. Persowie potrafili budować mosty pontonowe długie na prawie tysiąc metrów, a Grecy w tymże czasie używali jako budulca olbrzymich, ociosanych brył kamiennych. W okresie Imperium Romanum sztuka budowania mostów, wiaduktów, tuneli, dróg rozkwitła jak nigdy i nigdzie dotąd, a obiekty zbudowane przez Rzymian przed ponad dwoma tysiącami lat w całej niemal Europie służą dotychczas i są w dobrym stanie. Rzymianie, jako naród imperialistyczny, prowadzący nieustannie wojny musieli doskonale opanować tę sztukę, bez znakomitych bowiem szlaków komunikacyjnych wojska gigantycznego imperium nie potrafiłyby utrzymać w posłuszeństwie dziesiątków podbitych ludów. Wypracowane w starożytności umiejętności w zakresie sztuki mostowniczej zachowały się i zostały rozwinięte w średniowieczu i w czasach nowożytnych, a wiele w tym zakresie osiągnięć zapisali na swe konto Włosi i Niemcy, Arabowie i Hiszpanie, Aztekowie i Majowie, Francuzi i Anglicy, Rosjanie i Czesi, Amerykanie i Japończycy. Pod koniec XVIII wieku w Anglii zbudowano pierwszy żeliwny most  łukowy. Także obecnie powstają wspaniałe obiekty tego rodzaju, imponujące rozmiarami, funkcjonalnością i pięknem konstrukcji. Lecz należy pamiętać, iż nic w tej materii nie wyrasta na gołym miejscu, lecz stanowi kontynuację wynalazków oraz rozwiązań technicznych i architektonicznych, dokonanych przez poprzedników dzisiejszych mistrzów.
                                                          ***
O ile obecnie budowniczowie mostów mają do swej dyspozycji szereg doskonale znanych pod względem swych właściwości materiałów, takich jak stal, beton, cement, drewno, cegła, kamień, sztuczne masy plastyczne, nie mówiąc o wspaniałej technice i narzędziach budowlanych, których można używać intencjonalnie po dokonaniu względnie prostych obliczeń, o tyle w połowie XIX wieku prawie nic z tego znajdowało się w zasięgu ręki Dymitra Żurawskiego. Musiał więc we własnym zakresie i na własną  odpowiedzialność dokonywać żmudnych pomiarów, obliczeń, porównań, wywodów.  W tamtym okresie projektowanie i wznoszenie dużych mostów powierzano wyłącznie specjalistom najwyższej klasy, obdarzonym twórczą intuicją, jak też posiadającym głęboką, wszechstronną erudycję w zakresie geometrii, algebry, fizyki, chemii, hydrografii, geologii, meteorologii, metaloznawstwa i innych pokrewnych nauk. Niewątpliwie takim znakomitym specjalistą w zupełnie młodym wieku został D. Żurawski, który nie tylko dokładnie obliczył parametry techniczne projektowanego mostu nad rzeką Mstą, ale również przy okazji odkrył i opisał nowe sposoby i metody dokonywania obliczeń i wstępnych badań. Zaproponował m.in. szereg oryginalnych rozwiązań co do stosowania siatkowych nierozkrajanych ferm w trakcie budowy mostów, a pomysły swe przedstawił w monografii pt. „O mostach raskosnoj sistiemy” (1855), za którą otrzymał specjalną nagrodę Cesarskiej Akademii Nauk. Autor przedstawił w tej książce m.in. nową metodę określania sił ściągających lub rozciągających każdą ukośną rozporkę podczas przejeżdżania pociągów, opracował teorię obliczania ferm przelotowych, która później rozwinęła się w  samodzielną gałąź mechaniki budowlanej.  Ustalenia Żurawskiego nie tylko wyprzedzały podobne publikacje inżynierów  brytyjskich, niemieckich, francuskich, ale też obalały szereg rzekomo „niepodważalnych” dotąd „dogmatów”, wyznawanych m.in. przez specjalistów od budowy mostów z USA, którzy uchodzili w owym czasie za najlepszych na świecie i niemalże za „nieomylnych”. D. Żurawski zarówno za pomocą równań  matematycznych, jak i badań eksperymentalnych, dowiódł np., że ukośnice bliższe do środka wylotu są mniej obciążane niż części znajdujące się dalej, obok opór zewnętrznych. Młody inżynier również ustalił, że „obliczenia pozbawione eksperymentalnego sprawdzania mają tendencję do uciekania w sferę fantazji” i jako jeden z pierwszych w skali powszechnej zastosował metodę budowania zmniejszonych modeli mostów i ich sprawdzania w procesie przygotowywania dokumentacji technicznej do tej czy innej konstrukcji metalowej.
Idee D. Żurawskiego stały się przedmiotem zagorzałej dyskusji międzynarodowej na łamach pism fachowych, a głos w niej zabierali inżynierowie francuscy, rosyjscy, angielscy, amerykańscy, niemieccy, którzy jednak w końcu musieli uznać argumenty młodszego kolegi. Ostatecznie koncepcje naszego rodaka stały się po prostu organiczną częścią składową zarówno teorii jak i praktyki powszechnej w dziedzinie budowy mostów. Oczywiście, w dużym stopniu młody talent dokonywał swych odkryć i ustaleń na drodze „prób i błędów”, co w sztuce budownictwa bywa bardziej niż niebezpieczne. Ale cóż robić, jeśli jest to w ogóle najbardziej uczęszczana droga w sferze badań naukowych i technicznych. Jak powiadał Arystoteles, „tego, co musimy robić uprzednio się nauczywszy,uczymy się dopiero, robiąc to właśnie”… Nie ma innego sposobu. Nawet bowiem najdokładniejsze kalkulacje teoretyczne są tak naprawdę sprawdzane dopiero, gdy się je wypróbowuje w praktyce. I sprawdzian ten wcale nie zawsze musi wypadać pomyślnie. W każdym bądź razie żaden most, żaden gmach użyteczności publicznej czy prywatnej, wzniesiony przez D. Żurawskiego w połowie XIX wieku, dotychczas, po prawie dwustu latach nie runął, czyli że jego dzieła wytrzymały próbę czasu.
Za bardzo istotny jest uważany jego wkład do teorii obliczania wytrzymałości materiałów budowlanych, przede wszystkim żelaza i drewna. Inżynier na własną rękę zaprojektował i własnym sumptem zbudował szereg urządzeń technicznych, mających służyć doświadczalnemu sprawdzaniu wytrzymałości zarówno materiałów, jak i poszczególnych ogniw mostu. Własne obliczenia i eksperymenty pozwoliły Żurawskiemu opracować teorię odłupywania przy wygięciu oraz formuły obliczania nośności ferm zastrzałowych, którym nadano zresztą jego imię. Początkowo w Rosji, a po pewnym czasie także w innych krajach teorie i metody Dymitra Żurawskiego zaczęto powszechnie stosować w praktyce budowy mostów wszelkich konstrukcji. W 1856 roku we Francji wydano specjalny numer „Annales des Ponts et Chaussies”, poświęcony wyłącznie jego ideom i odkryciom, a kilku najznakomitszych inżynierów tego kraju z uznaniem pisało o zasługach młodszego kolegi z Rosji. Do dziś zresztą każdy poważny podręcznik w dziedzinie budowy mostów zaznajamia studentów – niezależnie od kraju – także z „teorematem Żurawskiego”… Chociaż jest też oczywistością, że dalszy rozwój wiedzy naukowej w tym zakresie nie tylko musiał precyzować i uzupełniać, ale też w naturalny sposób niekiedy dezaktualizować te czy inne twierdzenia. Lecz dla swojego czasu koncepcje Żurawskiego stanowiły duży krok do przodu  w rozwoju technologii budowlanych.
W 1874 roku zlecono mu zaprojektowanie i wzniesienie metalowej szpicy Twierdzy Petropawłowskiej w Sankt Petersburgu, czego też z powodzeniem dokonał, uzyskując za ten wyczyn stopień wojskowy pułkownika. Żurawski nieraz bawił w celach naukowych w USA, Wielkiej Brytanii, Francji, w których to krajach cieszył się wielkim autorytetem w swej gałęzi wiedzy. W Imperium Rosyjskim zaś pełnił obowiązki wiceprezydenta Cesarskiego Towarzystwa Kolei Żelaznych, od 1877 – dyrektora Departamentu Dróg Żelaznych, które to funkcje zresztą coraz bardziej utrudniały mu prowadzenie ulubionych badań naukowych w ramach Rosyjskiego Towarzystwa Technicznego, którego czynnym członkiem pozostawał przez wiele lat. Był jednak znakomitym organizatorem, w okresie  kierowania przezeń zarządem kolei żelaznych (1877 – 1884) sieć ich w Rosji powiększyła się o dalsze pięć tysięcy kilometrów. Pod jego kierownictwem zbudowano port w Libawie, petersburski kanał morski, szereg innych obiektów o przeznaczeniu cywilnym i wojskowym.
Do rezerwy generał Dymitr Żurawski podał się dopiero w 1889, życie zaś zakończył 30 listopada 1891 roku w wieku siedemdziesięciu lat. W 1897 roku w sali kolumnowej Petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji ustanowiono marmurowe popiersie tego wybitnego uczonego. Podpis pod nim brzmi: „Dmitrij Iwanowicz Żurawskij (1821 – 1891). Sozdatiel rascziota raskosnych fierm i teorii skaływanija pri izgibie. Znamienityj stroiciel mostow. Żeleznodorożnyj administrator”. W Federacji Rosyjskiej imię tego znakomitego inżyniera nosi szereg mostów, ulic, statków. Koncepcje teoretyczne D. Żurawskiego oraz liczne zaprojektowane i wybudowane pod jego kierunkiem gigantyczne mosty i inne obiekty strategiczne stanowiły istotny wkład do rozwoju systemu transportu kolejowego na rozległych obszarach Imperium Rosyjskiego, jak i do rozwoju powszechnej cywilizacji technicznej.
                                                                   ***
Jednym z bliskich współpracowników i przyjaciół  D. Żurawskiego był inny Polak,  inżynier, podpułkownik armii rosyjskiej A. Augustynowicz, autor wydanej w 1857 roku rozprawy  „Wyczislenije napriażenij raskosnych mostow”. To on w grudniu 1855 roku przedstawił trzy projekty kamiennego mostu przez rzekę Moskwę, z których jeden został zaakceptowany i zatwierdzony  przez cesarza, a zrealizowany pod bezpośrednim kierownictwem A. Augustynowicza, którego awansowano do stopnia pułkownika. Nowy most nazwano Kamiennym; stoi niewzruszenie i służy do dziś, choć ruch po nim otwarto 30 sierpnia 1859 roku.
                                                                   ***
Sztuka budowy mostów nadal się dynamicznie rozwija. W latach 2000 – 2003 w Szanghaju wybudowano most przez rzekę Huan-pu, który jest najdłuższym mostem łukowym, mierzącym 3900 metrów, w tym 750 metrówbezpośrednio nad rzeką. Odległość między łukami wynosi 550 metrów (przedtem najdłuższa była w stanie Wirginia (USA), liczaca 518 m). Konstrukcja żelazna mostu szanghajskiego waży 45 tysięcy ton, a sześciopasowy ruch pozwala w ciągu doby na przejazd 85 tysięcy samochodów. Prawdopodobnie nie jest to ostateczny rekord, a budowniczowie mostów postarają się w przyszłości o kolejne arcydzieła techniki budowlanej w tej dziedzinie.
                                                           ***






                                         RALPH  MODJESKI  (MODRZEJEWSKI)
                                                  Bohater  Ameryki


        Rudolf Modrzejewski, urodzony w Bochni 21 stycznia 1861 roku był synem słynnej aktorki Heleny Modrzejewskiej oraz – jak twierdzą polscy biografowie – jednego z jej licznych kochanków. W gruncie rzeczy zarówno pochodzenie jego, jak i jego znanej ze swobody obyczajów matki (z domu Misel, po mężu Benda) jest dotychczas niejasne. Wiadomo, że gdy chłopak miał cztery lata, matka porzuciła swego męża i osiedliła się w Krakowie. Po roku niejaki Sinnmayer, uważający, iż to jest jego syn, wykradł malca i przez trzy lata ukrywał go przed matką, aż wreszcie zwrócił chłopca za cztery tysiące guldenów, zrzekając się wszelkich praw do niego. Jak można przypuszczać, tego rodzaju niesnaski rodzinne, niechciane przygody w tak młodym wieku pozbawiły Rudka poczucia bezpieczeństwa i stabilizacji, tak ważnych dla harmonijnego rozwoju psychiki dziecięcej.
W 1868 roku pani Helena po raz kolejny wyszła za mąż, tym razem za generała Karola Chłapowskiego. Była wówczas uważana za czołową artystkę teatrów cesarskich w Warszawie. Dla syna jednak nie miała ani serca, ani czasu. Wyprawiła więc go do babci do Krakowa, gdzie chłopczyk zaczął uczęszczać do szkoły, a matkę widywał parę razy w roku, podczas ferii zimowych i wakacji letnich. Z pewnością koledzy mu dokuczali i musiał to jakoś rekompensować. Zagłębił się tedy w naukę; a był bardzo zdolny; i to w zakresie zarówno nauk ścisłych, jak też w dziedzinie literatury i muzyki.   
Gdy miał piętnaście lat, matka zabrała go ze sobą do Stanów Zjednoczonych, gdzie grywała na scenach tamtejszych teatrów i cieszyła się coraz większą sławą, jak też dostawała bardzo poważne honoraria. W 1878 roku Rudolf wyjechał do Paryża, aby podjąć tam studia. Wybrał Wyższą Szkołę Mostów i Dróg, którą ukończył z wyróżnieniem w 1885 roku. W międzyczasie zarówno matka, jak i on (1883) otrzymali obywatelstwo amerykańskie. Po studiach początkujący pan inżynier powrócił do USA, zmodyfikował nazwisko „Modrzejewski” na krótsze i sprawniejsze dla Anglosasów „Modjeski” i został zatrudniony w firmie budowlanej Georga S. Morisona w charakterze projektanta.   Utrzymywał z matką serdeczny kontakt listowny, która w jednym ze swych, pisanych oczywiście po polsku,  listów pisała do syna: „Dolku Mój Kochany! Chciałabym bardzo mocno, żebyś, podobnie jak Mamuś twoja, w skromnym naszym zakresie wszędzie, gdzie pracujesz i działasz na świecie, uczył obcokrajowców wymawiania polskiego imienia z szacunkiem”… Co też pan Rudolf zawsze czynił, wiadomo bowiem, iż nigdy nie sprzeniewierzył się polskości i był ze swego pochodzenia polskiego dumny.
Od roku 1893  Rudolf Modrzejewski prowadził w Chicago własne biuro konstruktorskie, a jego pierwszą samodzielną pracą była budowa mostu szosowo – kolejowego przez rzekę Missisipi z Davenport do Rock Island.  Zaraz potem powierzono firmie zbudowanie trzech kolejnych mostów przez tę ogromną rzekę. Były to konstrukcje łukowe długie na ponad 830 metrów każda, z wiaduktami, kratowniczymi przęsłami i innymi nowoczesnymi rozwiązaniami inżynierskimi. Jako budulec Modrzejewski zastosował m.in. beton, konstrukcje stalowe i cement. Jak wiadomo, cement jest wytwarzany z rozgrzanego wapienia i gliny, które się rozdrabnia na najdrobniejsze cząstki, kompletnie wysusza i uzyskuje w ten sposób suchy, miałki, szary proszek, który po zetknięciu się z wodą szybko twardnieje. Tę jego cechę wykorzystuje się w procesie produkcji betonu, który z kolei stanowi mieszaninę cementu, piasku i żwiru. Beton przez około 50 lat coraz bardziej twardnieje, natomiast przez kolejne półwiecze coraz bardziej traci na trwałości, aż w końcu przekształca się w kupę piasku, żwiru i gliny.
Firma Modrzejewskiego ze startu zdobyła mocne pozycje i pozyskała mnóstwo zamówień, które pomyślnie realizowała na terenie całych Stanów Zjednoczonych i Kanady. Za majstersztyk jest m.in. uważany most łukowy nad kanionem rzeki Crooked (rozpiętość 107 metrów, głębokość 104 m), który był montowany bez rusztowań z obu brzegów jednocześnie.
Jeszcze jednym wielkim dziełem sztuki inżynierskiej, stworzonym przez naszego rodaka był most przez rzekę Św. Wawrzyńca w kanadyjskim mieście Quebek,  będący największą tego rodzaju konstrukcją w ówczesnym świecie. 22 sierpnia 1919 roku brytyjski następca tronu (później Edward VIII), bawiący  aktualnie z wizytą w Kanadzie, w otoczeniu licznej grupy dyplomatów, dziennikarzy, techników dokonał uroczystego otwarcia mostu i ściskając dłoń Rudolfa Modrzejewskiego gratulował mu znakomitego osiągnięcia, jak też za nie w imieniu tronu dziękował. Prasa nie omieszkała okrzyknąć to dzieło za ósmy cud świata, za powód Kanady do dumy przed tymże światem. Przez ponad dziesięć lat, aż do otwarcia w Detroit Mostu Ambasadorów w 1929 roku był to najdłuższy most na kuli ziemskiej. Zresztą do dziś pozostaje najdłuższym mostem wspornikowym. W 1987 roku uznano   Most Modrzejewskiego za obiekt historyczny, podlegający ochronie prawnej; w 1996 ministerstwo kultury Kanady ogłosiło go za tzw. Narodowe Miejsce Historyczne. Obecnie to wielkie dzieło sztuki budowlanej jest nieustannie monitorowane, rehabilitowane i chronione; jest zresztą nadal czynne.
W pierwszych dziesięcioleciach XX wieku Modrzejewski zaprojektował i zbudował szereg kolejnych dużych mostów w USA i Kanadzie, których konstrukcja i jakość zachwycały współczesnych, a autorowi zyskały sławę ogólnoświatową. Za jedną z najsłynniejszych budowli pana Rudolfa uważa się 533-metrowy wiszący Most Franklina , którego dwie stalowe wieże nośne mierzyły po 110 metrów) przez rzekę Delaware między Filadelfią a Camden, oddany do użytku w 1926 roku.
W 1929 zaczęto eksploatację 564-metrowego mostu w Detroit na rzece o tejże nazwie, łączącego USA i Kanadę. Za perły sztuki mostowniczej do dziś uchodzą także nie tylko funkcjonalne, ale i budzące zachwyt swą sylwetką estetyczną mosty Modrzejewskiego na Hudsonie w Pougkeeps, na Ohio w Evansville (606 m!), na Missisipi pod Nowym Orleanem (New Orleans).
W sumie Rudolf Modrzejewski zaprojektował i zbudował ponad trzydzieści olbrzymich mostów na terenie Kanady i Stanów Zjednoczonych. Był w tej dziedzinie przez szereg dziesięcioleci najwybitniejszym, niekwestionowanym autorytetem w skali światowej, doktorem honorowym wielu polskich, francuskich, amerykańskich i innych uniwersytetów. Należał do grona kierowniczego kilku międzynarodowych towarzystw technicznych. Chociaż sam genialny inżynier  nie żyje od 26 czerwca 1940 roku, założona przezeń w 1893 roku firma  „Modjeski and Masters” nadal działa, a funkcjonujące do chwili obecnej wszystkie mosty przez niego wzniesione, nadal budzą zachwyt i są dumą Amerykanów i Kanadyjczyków. Rządy obu państw nie szczędzą zresztą grosza na konserwację i remonty tych wspaniałych pomników ogólnoświatowej myśli technicznej.
                                                                  ***





                                            STANISŁAW  KIERBIEDŹ   
                                         Nestor inżynierów rosyjskich

Był wychowankiem, jak bardzo wielu Polaków, Cesarskiego Instytutu Inżynierów Dróg Komunikacji w Petersburgu. Został członkiem korespondencyjnym Cesarskiej Akademii Nauk, autorem projektu i budowniczym pierwszego stałego mostu przez Newę w stolicy Imperium (1850), zwanego Błagowieszczenskim; pierwszego w Rosji mostu metalowego przez rzekę Ługę na linii Kolei Petersbursko – Warszawskiej, jak też największego mostu przez Wisłę w Warszawie oraz szeregu innych konstrukcji kolejowych i hydrotechnicznych, należących do szczytowych osiągnięć techniki i budownictwa w XIX wieku. Był również autorem kilku fundamentalnych dzieł naukowych, dotyczących technologii budowy mostów, kolei żelaznych, kanałów, które są jednak znane tylko wąskiej grupie specjalistów, ponieważ nie zostały wydane, a rękopisy są przechowywane w Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Federacji Rosyjskiej w Moskwie oraz w Petersburskim Państwowym Archiwum Historycznym, jak też w kilku innych zbiorach archiwalnych Rosji.
  Rosyjscy biografowie Stanisława Kierbiedzia Michał i Małgorzata Woroninowie (1982) piszą: „Wiadomo, że liczni Polacy otrzymali wyższe wykształcenie w Instytucie Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji i zostali znakomitymi naukowcami oraz budowniczymi kolei, mostów i konstrukcji hydrotechnicznych. Wszyscy oni, twórczo wzbogaceni przez naukę, sztukę i technikę  rosyjską, zostali prawdziwymi bojownikami o rozwój przemysłu i transportu w naszym kraju. Należeli do nich Stanisław  Kierbiedź, jego brat Hipolit oraz ich dzieci: Michaił Stanisławowicz, Stanisław Hipolitowicz, Michaił Hipolitowicz Kierbiedziowie, którzy zostali inżynierami dróg komunikacji oraz energicznymi działaczami w zakresie sztuki budowlanej… Posiadali dużą energię, siłę woli, niespożytą pracowitość, głęboką wiedzę matematyczną, zawsze przecież stanowiącą podstawę sztuki inżynierskiej. Byli nowatorami w rozwoju nauki, techniki i mocy wytwórczych w kraju, nie ignorowali osiągnięć nauki i kultury w obcych krajach oraz ucieleśniali swe idee naukowe w konstrukcjach inżynieryjnych, które krzewiły chwałę sztuki budowlanej. Wielka i owocna praca dydaktyczna Kierbedzia w zakresie mechaniki budowlanej i stosowanej na różnych uczelniach Petersburga dała podstawy do nazywania go Nestorem inżynierów rosyjskich…
Imię S. Kierbiedzia zostało wpisane do historii powszechnej nauki o transporcie i technice. Zachowując prawdziwą miłość do swej ojczyzny Polski, jednocześnie szczerze kochał Rosję, której postępowi naukowemu i technicznemu poświęcił swe najlepsze lata”… Należał – obok J. Głuszyńskiego, F. Jasińskiego, S. Bełzeckiego, S. Kunickiego, G. Merczynga, A. Wasiutyńskiego, A. Czeczotta, A. Pszenickiego, J. Stecewicza i innych – do plejady wybitnych uczonych i projektantów polskich, pracujących dla Cesarstwa Rosyjskiego w dziedzinie dróg komunikacji. Polscy wychowankowie petersburskiego Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacyjnych i jego profesorowie projektowali i budowali mosty na Wołdze, Amu-Darii, Wiśle, Jeniseju, Newie; kierowali budową kolei, szos, akweduktów ; zbudowali ponad 50 portów nie tylko w Rosji, lecz na całym szerokim świecie.
                                                                  ***
Stanisław Kierbedź urodził się 24 lutego 1810 roku w miasteczku Nowy Dwór (obecnie Naujadvaris) w powiecie poniewieskim Guberni Kowieńskiej. Była to jedna z posiadłości dziedzicznych rodu Kierbiedziów, licznie rozmnożonych w Wielkim Księstwie Litewskim. Jego ojciec miał prócz Stanisława ośmioro innych dzieci. W Centralnym Państwowym Archiwum Historycznym Federacji Rosyjskiej w Moskwie (f. 1343, 1832, z. 23, nr 2850) przechowywany jest własnoręczny tekst Stanisława Kierbiedzia dotyczący jego rodowodu, w którym uczony w języku rosyjskim pisał: „Ród nasz pochodzi ze starożytnej szlachty polskiej, zawsze też używał i dziś używa wszystkich praw i przywilejów temu stanowi łaskawie darowanych; na mocy tego, gdy od familii naszej wniesione zostały do Wileńskiego Zgromadzenia Deputatów Szlacheckich dowody, ono, po rozważeniu przedłożonych dokumentów, na mocy swej decyzji z dnia 5 stycznia 1799 roku, postanowiło wpisać nasz ród do części pierwszej ksiąg genealogicznych, o czym wydano nam zostało stosowne zaświadczenie”. 
Istotnie, heroldia wileńska wielokrotnie potwierdzała rodowitość szlachecką zacnych panów Kierbiedziów herbu Ślepowron. W dawnych przekazach archiwalnych częstokroć i w różnym kontekście są wzmiankowani różni reprezentanci tego znakomitego rodu szlacheckiego. W okresie wojny z Moskwą około roku 1608 nieznany z imienia pan Kierbiedź – jak się uskarża pisarzyk rosyjski – samowolnie zajął wieś Nowosiółek w powiecie perejasławskim. W 1785 roku Antoni syn Kazimierza Kierbiedź został potwierdzony w starożytnym szlachectwie podcza sesji wyjazdowej w Oszmianie przez Komisję Heraldyczną i wpisany do pierwszej części ksiąg genealogicznych Guberni Wileńskiej. „Wywód familii urodzonych Kierbiedziów herbu Ślepowron” zatwierdzony wWilnie w 1798 roku podaje, iż„familia ta dawno w Wielkim Księstwie Litewskim mająca swoje siedlisko, zawsze szczyciła się rodowitością szlachetną, z której Aleksander Kierbedź, posiadając dobra Kucki Pojakunie w powiecie oszmiańskim położone, za prawem nabycia od Molskich w roku 1689 (…), spłodził synów pięciu: Michała, Józefa, Stefana, Mateusza i Dominika… Z tych Mateusz Aleksandrowicz Kierbedź miał synów dwóch, Stanisława, bezpotomnie zeszłego, i Macieja, ojca dziś wywodzącego się Józefa Kierbedzia, rotmistrza powiatu oszmiańskiego… Brat zaś Mateusza, Dominik Aleksandrowicz Kierbiedź, miał synów dwóch, pierwszego, Tomasza, ojca dziś wywodzących się Kazimierza, Macieja i Stanisława; drugiego, Kazimierza, ojca także wywodzących się Józefa i Antoniego, komornika powiatu oszmiańskiego”… Na mocy udokumentowanych dowodów 1 grudnia 1798 roku wszyscy wyżej wymienieni panowie Kierbiedziowie zostali uznani „za rodowitą i starożytną szlachtę polską” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 991, str. 15 – 16).
Z kolei „Wywód urodzonego Kierbiedzia herbu Ślepowron” z 26 maja 1800 rokudonosi, że„Jan Kierbedź, pradziad dziś wywodzącego się, będąc zaszczycony z przodków rodowitością szlachetną, dziedziczył possessyą ziemską w okolicy Kierbedziach powiatu lidzkiego będącą, którą iż pozostały syn Andrzej Janowicz Kierbiedź, jako naturalny z krwi sukcesor, odziedziczył, o tym pomieniło prawo na Kierbedzie od Zapaśnika Andrzejowie Kierbedziowi roku 1709 miesiąca oktobra 10 dnia wydane. Andrzej Janowicz Kierbedź, dziedzic majętności Kierbiedź, miał syna takoż imieniem Andrzeja… Koleją zaś Andrzej Andrzejewicz Kierbiedź pozostawił syna Jana”… On też został przez heroldię wileńską uznany i ogłoszony „za rodowitego i starożytnego szlachcica polskiego”  (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 948, str. 882 – 883).
I wreszcie obszerny „Wywód familii urodzonych Kierbiedziów herbu Ślepowron”, ułożony w Wilnie w 1819 roku m.in. wykazuje, iż„familia ta starożytna, zaszczycona przywilejami Królów Polskich na dostojeństwo stanu szlacheckiego, posiadając od lat kilkuset dobra ziemskie w Kraju Polskim, pełniła dla swej Ojczyzny usługi publiczne… Przychylność ku Tronowi była u niej zawsze godną imienia swego stanu, klejnot szlachecki w świetności starała się utrzymać… Taż familia przykładnem postępowaniem swojem nieprzerwanie jednała miłość u Królów Polskich, szacunek u narodu i usiłowała odznaczyć się w gorliwych swoich usługach Ojczyźnie. Niejednokrotnie pomoc wszelką z ruiną życia i majątku niosła w ofierze, , przeto okazywała troskliwość o dobro ogólne krajowe. Waleczność, męstwo i wytrwałość w stanie rycerskim wiekopomnej pamięci to imię podały. Od tych z dzieł i cnót wsławionych przodków pochodzi wzięty do niniejszego wywodu za protoplastę Tadeusz Kierbiedź, chorąży Jego Królewskiej Mości, dziad wywodzących się, ten bowiem, spędziwszy swój wiek na usługach Ojczyźnie, przy posiadaniu dóbr po różnych województwach, a mianowicie majętności Jankiszowe zwanej w powiecie oszmiańskim leżącej, zostawił synów Gracjana i Michała, a swoją testamentową dyspozycją rozdzielił na onych wszelką własność… Przekonał o tym 1778 junii 15 testament przez Tadeusza Kierbiedzia czyniony i tegoż roku junii 19 w grodzie Postawskim aktykowany (…)
Pomienieni dwaj bracia Gracjan i Michał, poświęceni wojskowości dosłużyli się rang, pierwszy, chorążego Wojsk Polskich, drugi, majora Wojsk Rosyjskich. Gracjan syna teraz wywodzącego się spłodził Ignacego. Michał zaś oddalony w obce kraje, zabity został w roku 1813 w czasie wojny pod Lipskiem i zostawił żonę z dwojga dziećmi, lecz z powodu odległego ich mieszkania, jak wieść dochodzi, w Guberni Wołyńskiej  upominaja się ich imiona”. Stwierdzając te fakty, Zgromadzenie Wywodowe Szlacheckie Guberni Litewsko – Wileńskiej postanowiło: „familię urodzonych, a mianowicie wywodzącego się Ignacego syna Gracjana Kierbiedzia za rodowitego i starożytnego szlachcica polskiego uznajemy, ogłaszamy i Onego do księgi szlachty klassy pierwszej zapisujemy” (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1008, str. 201 – 202).
W 1816 roku heroldia wileńska stwierdziła, że Walerian Kierbiedź z żoną Wiktorią Eydrygiewiczówną, synami Teofilem, Stanisławem, Michałem, Maksymilianem oraz córkami Anielą i Marianną mieszka we własnych dobrach Giniuny w powiecie upickim na Żmudzi. Z tej właśnie gałęzi rodu pochodziła dynastia słynnych architektów i budowniczych (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 7, nr 4098, str. 142). Po śmierci pierwszej żony Walerian Kierbiedź ponownie się ożenił i z drugą małżonką spłodził m.in. synów Hipolita Ludwika, Tadeusza, Wawrzyńca. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 8, nr 83, str. 11).
                                                              ***
Stanisław Kierbiedź ukończył gimnazjum w Kownie, to samo zresztą, w którym parę lat wcześniej profesorował Adam Mickiewicz. W 1826 wstąpił na studia na wydział fizyczno – matematyczny Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego, który ukończył w ciagu zaledwie dwu lat. Będąc studentem zainteresował się sztuką budownictwa i mechaniką stosowaną. Widocznie wpłynął na to bliski krewny pana Stanisława, Ignacy Kierbiedź, który w charakterze rysownika brał udział (1820 – 1823)   w projektowaniu szos, kanałów, mostów, przejść komunikacyjnych m.in. przez rzekę Soż w Homlu i był zagorzałym entuzjastą sztuki budownictwa drogowego. W 1823 roku Ignacy Kierbiedź złożył eksternem egzaminy za Wojskową Szkołę Budowy Dróg Komunikacji i otrzymał stopień podoficera służby inżynieryjnej wojsk rosyjskich. Prawdopodobnie jego entuzjazm niejako w trybie zakażenia psychicznego zainfekował i Stanisława, który w 1828 roku pozyskał od rektora i senatu Cesarskiego Uniwersytetu Wileńskiego dyplom o następującej treści: Auspiciis augustissimi et potentissimi Imperatoris Nicolai I, Russorum Autocratoris etc. etc. etc. (…) Cum nobilis Stanislaus Valeriani filius Kierbiedź studiorum curriculo in Schola publica Caunensi emenso, die X SeptembrisAnni MDCCCXXV in Civium huius Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis numerum adscriptus, in Ordine Professorum scientiarum Physico – mathematicarum Physicae, Chemiae, Botanicae, Zoologiae, Mineralogiae, Mathesi sublimiori purae et applicatae, Geometriae desciptivae, Astronimiae, Geodesiae, Agronomiae et Logicae, nec non Linguae et Litteraturae Rossicae, trium annorum spatio multam et assiduam operam dederit, atque in examinibus semestribus diligentiam suam et processus Praeceptoribus suis adeo probaverit. (…) Nos proinde, ea, qua pollemus, auctoritate, eumdem Stanislaum Kierbiedź Candidatum in Ordine Physico – mathematico renuntiamus ac declaramus, atque X-ae Civium Classi adsciptum cunctis iuribus atque commodis huic loco et ordini propriis eumdem gaudere testamur. In cuius rei fidem Litteras has Patentes Caesareae Litterarum Universitatis Vilnensis sigillo munitas subscipsimus.
PP. Vilnae in Aedibus academicis Anni MDCCCXXVIII die V mensis decembris”. (CPAH Litwy w Wilnie, f. 721, z. 1, nr 835, str. 133).
Studia zostały więc pomyślnie ukończone, a 18-letni młodzieniec stanął na rozdrożu życia: jaką drogę obrać, w którym kierunku, jaką ścieżką kroczyć w nieznaną i nieprzewidywalną przyszłość? Zainteresowania i zamiłowania techniczne sprawiły, że młody specjalista, jakbyśmy dziś go nazwali, wstąpił na trzeci rok (jako osoba już majaca wykształcenie uniwersyteckie) petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji. Poznał tu tajniki robót budowlanych, projektowania szos, mostów itp. W 1829 roku, po złozeniu egzaminów za trzeci rok studiów, S. Kierbiedź otrzymał stopień wojskowy chorążego i technika. Odtąd też został oficjalnie zarejestrowany jako urzędnik znajdujący się w służbie rządu. W 1830  awansowany do stopnia podporucznika, 14 zaś czerwca 1831 roku po złożeniu egzaminów z 18 przedmiotów i uzyskaniu 174,68 punktów z 180 możliwych uzyskał rangę porucznika i dyplom z wyróżnieniem. Jego nazwisko zostało wniesione do specjalnego albumu honorowego, w którym rejestrowano najznakomitszych absolwentów uczelni. (W 1841 roku wprowadzono deski marmurowe, na których złotymi literami wybijano nazwiska trzech najlepszych absolwentów każdego rocznika). Ani albumy pamiątkowe, ani marmurowe tablice nie zachowały się, gdyż uległy zniszczeniu podczas wydarzeń rewolucyjnych 1917/18 roku.
Na wniosek profesora M.S. Wołkowa, który dostrzegł w młodym Polaku „szczególnąskłonność do nauk”, pana Stanisława pozostawiono przy uczelni w charakterze repetytora i umożliwiono natychmiastowe rozpoczęcie prowadzenia wykładów z teorii budownictwa i mechaniki stosowanej. A miał wówczas dopiero 21 lat! Od 1835 młody wykładowca rozpoczął także prowadzenie zajęć z mechaniki stosowanej w Petersburskim Instytucie Górnictwa, a w 1836 – w Szkole Głównej Inżynierskiej Ministerstwa Wojny. Kolegą i przyjacielem S. Kierbiedzia był w tej uczelni kapitan Mikołaj Jastrzębski, autor pierwszego oryginalnego podręcznika rosyjskiego z mechaniki stosowanej (1838). 
Od 5 czerwca 1837 do 5 września 1838 pan porucznik wspólnie z profesorem P. Mielnikowem bawił na delegacji zagranicznej w celu zapoznania się ze sztuką budowlaną Niemiec, Belgii, Francji, Anglii, Austrii i innych krajów zachodnioeuropejskich. Zgromadzone informacje (1673 strony tekstu i 190 kartek wykresów!) usystematyzowano w sprawozdaniu pt. „Otcziot o pojezdkie po Jewropie”, zapoznającym kierownictwo uczelni z dorobkiem Zachodu w zakresie budowy dróg oraz przekazano do zbiorów biblioteki kilkadziesiąt tomów zakupionej literaturu fachowej w językach europejskich. W sprawozdaniu znalazło się niemało informacji o charakterze poufnym, mających znaczenie dla sfery wojskowości; dziś by to nazwano „wywiadem technicznym” lub „przemysłowym”.
W 1841 roku S. Kierbiedź na własną rękę opracował i przedstawił kierownictwu Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji projekt mostu wiszącego przez Newę w stolicy Imperium. Na marginesie zaznaczmy, iż pomagał mu w tym kończący właśnie studia inny Polak z Litwy P. Sobko. Z kolei Francuz A. de Fontanais opracował (na zamówienie rządu rosyjskiego) projekt konkurencyjny, lecz komisja zaaprobowała dzieło S. Kierbedzia jako doskonalsze. Co prawda, cesarz nie zatwierdził tego projektu do wykonania, gdyż uważał, że ze względów technicznych byłby on raczej trudny do wykonania, ale powszechnie uważano, że samo opracowanie planu tego mostu na setkach kart tekstu i wykresów stanowiło olbrzymi wkład do teorii budowy mostów, toteż 31-letni inżynier został awansowany do rangi majora Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji, a P. Sobko, który już studia ukończył, uzyskał nagrodę pieniężną. Choć tego projektu nigdy nie zrealizowano, to jednak posłużył on impulsem ku temu, aby rząd Rosji zamówił u Stanisława Kierbiedzia zaprojektowanie nowego stałego mostu przez Newę. Już 15 października 1842 roku projekt techniczny mostu, złożony z 126 wykresów, został zatwierdzony do realizacji, choć dalsze szczegóły były precyzowane na bieżąco w trakcie budowy. Warto zaznaczyć, że gdy młodemu inżynierowi powierzono opracowanie tego projektu, atmosfera wokół tego tematu ewidentnie się zagęściła. Newa bowiem była nieujarzmioną, lubiącą płatać okrutne figle mieszkańcom rzeką, a przypływy z morza nieraz czyniły z Petersburga przysłowiową Wenecję. Jak to opisał A. Puszkin:
„… od zatoki odgrodzony
wichury siłą, Newy prąd
prze wstecz, burzliwy i szalony,
zalewa wyspy, topi ląd”…
Nic tedy dziwnego, iż żaden drewniany most nie mógł się oprzeć naporowi wściekłego żywiołu i trzeba było je raz po raz budować na nowo. Opinia zaś była przekonana, że wzniesienie stałego mostu przez Newę jest w ogóle niemożliwe, toteż nic dziwnego, iż wokół projektu odważnego inżyniera zagęściło się od sceptycznego szeptu i złośliwego chichotu. Książę Mienszykow z iście polską ironią rozpowiadał na salonach, że specjalnie wynajął mieszkanie nad Newą, aby oglądać zerwanie się konstrukcji…
Budowę jednak pod kierunkiem S. Kierbiedzia rozpoczęto, a pracowało przy niej ciągle 1500 osób, w tym 795 kamieniarzy. Za budulec służyły granit, marmur, stal, żelazo i żeliwo. 130 przęseł ciągnęło się na 562 metry; samych tylko lamp gazowych ustanowiono na moscie 22. Szerokość jezdni przekroczyła dziesięć metrów, a chodników – trzy metry. Współpracownikiem majora Kierbiedzia był w tym czasie Karol Bętkowski, który kierował budową bulwarów na wyspie Wasilewskiej. W 1850 roku prace ukończono. Uroczystego otwarcia dokonał osobiście cesarz Mikołaj I, przechodząc przez cały most w towarzystwie S. Kierbedzia i świty, a w końcu z uściskiem dłoni pogratulował 40-letniemu inżynierowi wspaniałego dzieła. Przez następne 86 lat most służył bez rekonstrukcji i remontów. Dopiero w 1938 roku został przebudowany wg projektu G. Perederia i L. Noskowa, z zachowaniem jednak większości elementów konstrukcji pierwotnej. Most Kierbiedzia służy mieszkańcom Petersburga do dziś.
                                                           ***
Jednym z wielkich osiągnięć twórczych generała Stanisława Kierbiedzia było zaprojektowanie i zbudowanie kanału morskiego na linii Kronsztadt – Petersburg, który od ponad 170 lat jest bez przerwy eksploatowany i wciąż znajduje się w doskonałym stanie.
W 1852 roku znakomity inżynier spędził pięć miesięcy na delegacji zagranicznej, zapoznając się m.in. z teorią i praktyką budowy dużych mostów w Wielkiej Brytanii. W latach 1857/58 opracował projekt stałego mostu przez Wisłę w centrum Warszawy. Położenie obiektu zostało tak wybrane, aby z mostu można było bezpośrednio i wprost trafić na Krakowskie Przedmieście. Wisła w tym miescu biegła równo, bez zakrętów, co odpowiadało wymogom bezpieczeństwa, choć była   wówczas także rzeką niesforną; prąd mknął tu przeciętnie z szybkością trzech metrów na sekundę i wciąż   drążył dla siebie nowe  koryta, przenosząc z miejsca na miejsce miliony ton piachu i zalewając wiosną lub podczas obfitych ulew ogromne prawobrzeżne tereny. Przed rozpoczęciem budowy 20 października 1859 roku Kierbiedź został oddelegowany do Bordeaux nad Garonne i do Strassburga nad Renem, aby się przyjrzeć tamtejszej praktyce  budowy mostów. Poczynione tam obserwacje okazały się w Warszawie przydatne. Naczelny inżynier, generał Kierbiedź jeszcze przed rozpoczęciem budowy oraz w czasie jej trwania opracował szereg nowatorskich rozwiązań technologicznych, które pomyślnie złożyły egzamin nie tylko w Warszawie, ale też zostały przejęte przez wielu zachodnich i rosyjskich inżynierów oraz były przytaczane jako wzór genialnej inwencji technicznej w monografiach i podręcznikach akademickich z zakresu sztuki budowlanej.
W końcu 1863 roku S. Kierbiedź został odwołany do Petersburga, gdzie objął wysokie stanowisko w Ministerium Dróg Komunikacji Rosji, lecz do końca nadzorował jeszcze prace wykończeniowe swego mostu w Warszawie.
Każdy z murowanych filarów mostu został oparty na czterech cylindrach żelaznych o średnicy 2,75 metrai 5,5 metra, które opuszczono na głębokość kilkunastu metrów poniżej zera czyli najniższego poziomu Wisły. Po wykonaniu filarów, które po nieistotnych przeróbkach służą dotychczas mostowi Śląsko – Dąbrowskiemu, przystąpiono do montażu przęseł za pomoca roboczego pomostu drewnianego. Prace prowadziła francuska firma Gouin et Co., a stali i żelaza dostarczały zakłady Schneider – Creusot. Most składał się z trzech podwójnych  przęseł; całkowita długość wynosiła 475 metrów; szerokość jezdni 10,5 metra, chodników 3,25 m. Dworcy kolejowe na obu brzegach rzeki połączono linią tramwajową, co znakomicie ułatwiło życie gościom przyjeżdżającym do Warszawy.
        22 listopada 1864 roku ksiądz kanonik Zwoliński poświęcił pierwszy most żelazny przez Wisłę w Warszawie. Na uroczystości byli obecni członkowie zarządu miasta, budowniczowie, mieszkańcy miasta. Trzy godziny później namiestnik hr. Aleksander Berg dokonał uroczystego otwarcia mostu, a w wygłoszonym po francusku przemówieniu m.in. powiedział: „Utworzenie stałej i pewnej komunikacji z prawym brzegiem Wisły jest przedmiotem wielkiej uwagi dla miasta Warszawy.Nasz Najdostojniejszy Monarcha w swej nieustającej troskliwości o pomyślność tego miasta położył swą Monarszą ręką kamień węgielny do tej pożytecznej budowli. Doznaję, panowie budowniczowie tego mostu, prawdziwego zadowolenia, kierując do was należne pochwały, na jakie zasługujecie. Nie zawiedliście zaufania Cesarza, wykonując to wielkie dzieło z sumienną dokładnością i ogromną umiejętnością techniczną. Potrafiliście przezwyciężyć wszystkie liczne trudności, jakie stoją na przeszkodzie tego rodzaju przedsięwzięciom. Wasze nazwiska zostaną wyryte na tym pomniku, aby służyły za przykład przyszłym pokoleniom i aby zachęcały mieszkańców tego miasta do podejmowania dalszych przedsięwzięć użytku publicznego.
Podziękujmy Cesarzowi, że raczył zezwolić na przyłączenie do nazwy tego pięknego pomnika imię Wielkiego Monarchy, który tworząc Królestwo Polskie i przyłączając go do Cesarstwa Rosyjskiego, dał ludowi polskiemu trwałą rękojmię bytu spokojnego i szczęśliwego. Prośmy Boga, aby mieszkańcy tego miasta i tego kraju przejęli się ową prawdą, aby zrzekli się na zawsze unoszenia się do owych zbrodniczych obłędów, które za każdym razem pogrążają Polskę w przepaści nieszczęść. Błogosławmy usiłowania najdostojniejszego Monarchy, który zaznacza  lata swego panowania licznymi dobrodziejstwami”.
Po tej propagandowej oracji przez most kłusem przejechali w szyku defiladowym ułani, husarzy oraz artyleria konna cesarskiej gwardii przybocznej, a namiestnik z orszakiem przeszedł pieszo przez most; towarzyszyły mu zaś pododdziały piechoty z rozwiniętymi sztandarami  i orkiestrą. Na dworcu zwanym obecnie Wileńskim komitet budowy  wydał uroczyste przyjęcie, w czasie którego wznoszono toasty za zdrowie cesarza, jego namiestnika oraz budowniczych; potem zaś pito bez toastów.  W grudniu 1864 za wybudowanie mostu warszawskiego jego konstruktor został wyróżniony Orderem św. Włodzimierza II stopnia oraz premią 1500 rubli srebrem. Ostatecznie obiekt wykończono w 1866 roku i nazwano go Aleksandrowskim ku czci cesarza; w 1918 przemianowano na most Kierbiedzia.
13 września 1944 roku Niemcy we właściwy sobie barbarzyński sposób wysadzili w powietrze wszystkie mosty warszawskie, w tym osiemdziesięcioletni wówczas most Kierbiedzia. Panicznie bali się rosyjskiego natarcia. Ale także ten akt barbarzyństwa im nie pomógł, radzieccy żołnierze oraz I Armia Wojska Polskiego niebawem pognały dzikusów dalej na zachód, do barłogu, z którego wynurzyli się w 1939 roku.
                                                          ***
5 grudnia 1858 roku oddział fizyczno – matematyczny Cesarskiej Akademii Nauk w Petersburgu na wniosek akademików M. Ostrogradzkiego, W. Buniakowskiego i B. Jacobi’ego wybrał S. Kierbiedzia na członka honorowego tej szacownej instytucji naukowej. Był on bowiem wybitnym intelektualistą, znał kilka języków obcych, a jego hobby stanowiło nabywanie i lektura dobrych książek z najprzeróżniejszych dziedzin wiedzy. Ta szlachetna pasja pochłaniała znaczną część, co prawda, bardzo przyzwoitej, pensji i stanowiła – ku niezadowoleniu pani domu – dość dotkliwe obciążenie budżetu rodzinnego; a to szczególnie w okresie 1891 – 1899, kiedy to pan generał w stanie spoczynku, mieszkając  w Warszawie zafascynował się homeopatią i zgromadził poważny księgozbiór w różnych językach z zakresu medycyny. Jak wynika ze wspomnień rosyjskich przyjaciół i kolegów, cechą szczególną usposobienia  S. Kierbiedzia była rzadko spotykana pracowitość. Uczony uważał, iż żyć znaczy pracować („vivere est labore”), a z czynnej działalności zawodowej wycofał się dopiero w wieku 81 lat, gdy staż jego pracy przekroczył lat 60! Po zgonie uczonego męża jego żona ofiarowała pół miliona rubli oraz przebogaty księgozbiór zmarłego na Warszawską Szkołę Sztuk Pięknych oraz na Bibliotekę Publiczną w Warszawie
                                                                  ***
O życiu osobistym wybitnego inżyniera wiadomo, że był dwukrotnie żonaty. Z pierwszej małżonki Pauliny Montrymowicz pozostawił córkę Paulinę; z drugiej – Marii Janowskiej – sześciorgo dzieci: Michała, Stanisława, Waleriana, Mikołaja, Eugenię i Zofię. Spośród nich Michał Kierbiedź (1854 – 1932) po ukończeniu w 1876 roku Instytutu Inżynierów Dróg Komunikacji brał udział w rekonstrukcji Kolei Petersbursko – Moskiewskiej oraz w budowie Kolei Władykaukaskiej i Noworosyjskiej. Jego żona była z narodowości Gruzinką; to stadło pozostało bezdzietne. W 1900 roku M. Kierbiedź złożył w darze Petersburskiemu Instytutowi Inżynierów Dróg Komunikacji marmurowe popiersie swego ojca wykonane we Włoszech. Uroczyste odsłonięcie odbyło się 21 listopada 1900 roku, w 50 rocznicę otwarcie mostu Mikołajewskiego, o którym pisaliśmy powyżej, a który stanowił w owym czasie jedno z najbardziej imponujących osiągnięć sztuki budowlanej.
                                                                ***
W 1837 roku Stanisław Kierbiedź zwrócił się do zwierzchności Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji z prośbą o przyjęcie na studia jego młodszego brata: „Mam przy sobie brata rodzonego Hipolita, którego chciałbym zapisać do pocztu kadetów instytutu, w którym to celu załączam zaświadczenie o szlacheckim pochodzeniu, świadectwo urodzenia i chrztu, wydane przez heroldię  Senatu Rządzącego 3 września 1832 roku”. Istotnie, Hipolit Kierbiedź również pomyślnie ukończył tę uczelnię i poświęcił swe życie służeniu sztuce budowlanej. W latach 1837 – 1841 kierował budową szosy Niżegorodzkiej; nieco później (1842) współpracował z bratem podczas wznoszenia mostu Błagowieszczeńskiego (Mikołajewskiego) przez Newę. Był autorem projektu sieci ulic i promenad w tym regionie Petersburga, który sąsiaduje z mostem. Następnie kontynuował pracę twórczą w Kijowie, gdzie zaprojektował i zbudował szereg funkcjonujących do chwili obecnej arterii komunikacyjnych.
Pan Hipolit pozostawił trzech synów: Stanisława, Michała i Maksymiliana, z których dwaj pierwsi również zostali słynnymi inżynierami dróg komunikacji w Rosji. Stanisław Kierbiedź junior uchodził za wyjątkowo utalentowanego inżyniera, kierował okresowo budową Kolei Władykaukaskiej i Wschodnio-Chińskiej, dla  których zaprojektował serię mostów i tuneli. W czasie kierowania budową portu handlowego w Noworosyjsku został oskarżony o przekroczenie kompetencji służbowych. Mianowana przez cesarza komisja rządowa rzeczywiście stwierdziła tego rodzaju nadużycia, lecz z zaznaczeniem, iż zostały one popełnione nie z myślą o korzyści własnej inżyniera, ale „z pożytkiem dla państwa, wzwiązku z czym Stanisław Kierbedź starszy powinien zostać wyróżniony nagrodą” za inwencję i gorliwość. Tak się też stało… Żoną tego wybitnego inżyniera była jego  kuzynka Eugenia Kierbiedziówna (1855 – 1946), córka generała Stanisława Kierbiedzia; z tego stadła pozostała córka Felicja.
                                                              ***

                                                STANISŁAW  JANICKI
                                    Budowniczy  Kanału  Sueskiego

Ten wybitny inżynier uchodzi za wspaniałą osobowość twórczą zarówno w Polsce, jak też w Rosji, Francji i innych krajach. Pochodził z dobrze słynącej rodziny szlacheckiej, która w różnych gałęziach pieczętowała się herbami Jelita, Nałęcz i Rola.  Klemens Janicki (1516 – 1543) był wysoce utalentowanym poetą, autorem wierszy w „polskiej łacinie” („Dese ipsum” i in.).  Liczni Janiccy służyli wojskowo Rzeczypospolitej. W 1651 roku Stanisław Janicki próbował skłonić pułkownika kozackiego do zgody z Polakami, zwracając się do niego z dość dwuznacznymi słowy: „po trzosze łaskawy panie kumie”, i ostrzegając już jednoznacznie: „Chmielnickiego buława i hetmaństwo utonęły w błocie pod Beresteczkiem, patrz, aby i twe pułkownictwo nie utonęło w gówniech” itp.(Akty otnosiaszczyjesia k istorii Jugo-Zapadnoj Rossii, t. 3, str. 459). W Wielkim Księstwie Litewskim panowie Janiccy siedzieli w powiecie przede wszystkim słuckim (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwyw Wilnie, f. 391, z. 6, nr 8, 1621, 1626, 2755).
Ojciec Stanisława Janickiego był profesorem uniwersytetu, matematykiem, człowiekiem roztropnym i przewidującym. Jeszcze więc wówczas, gdy syn uczęszczał do gimnazjum realnego, skłonił go do tego, aby nauczył się paru rzemiosł praktycznych, gdyż życie nie tylko jest nieprzewidywalne, ale i lubuje się w płataniu ludziom nieraz okrutnych figli. Należało coś umieć robić, aby w razie czego nie pozostać bez chleba. Kilkunastoletni tedy chłopiec, syn pana profesora, codziennie przez dłuższy okres czasu odbywał praktykę w warszawskich warsztatach stolarskich, jak też specjalizujących się w obróbce metali. W ten sposób jakby się zabezpieczał przed przykrymi niespodziankami losowymi, bo gdyby np. nie udało się wstąpić na studia, czy przedwczesnie zmarli rodzice,  miał kilka wyuczonych zawodów rzemieślniczych i w razie potrzeby potrafiłby samodzielnie się utrzymać z pracy własnych rąk. To należy do mądrości życiowej. Okazało się jednak, iż w tym przypadku aż taka zapobiegliwość nie była konieczna, choć przecie w zawodach praktycznych wybitny pan inżynier bardzo się później wykazał znakomitym poziomem.
Warszawscy nauczyciele Janickiego, obdarzeni inteligencją, dowcipem, wyrobieniem społecznym i kulturalnym, korzystnie wpływali na proces kształtowania się postawy życiowej utalentowanego chłopca. Potrafili tak ukazać zalety tego czy innego rzemiosła, że uczeń traktował zajmowanie się nim jako fascynującą grę i twórczą zabawę, nie zaś jako uciążliwy i wymuszony trud, wykonywany pod pejczem. Tylko taka nauka i tylko takie wychowanie przynoszą piękne owoce. Jak pisał jeszcze Platon w dziele „Państwo” (ks. 7, XVI), nauka dziecka w szkole nie powinna mieć cech przesadnego przymusu. Wychowawca ma obowiązek „nadać nauczaniu taką postać, jakby się tego nie trzeba było uczyć przymusowo… Żadnego przedmiotu nie powinien się człowiek wolny uczyć, jakby roboty przymusowe odrabiał. Bo trudy fizyczne znoszone pod przymusem wcale ciału nie szkodzą, lecz w duszy nie ostanie się żaden przedmiot nauczania, jeśli go gwałtem narzucać… Zatem nie zadawaj dzieciom gwałtu nauczaniem, tylko niech się tym bawią; wtedy też łatwiej potrafisz dostrzec, do czego każdy zdolny z natury”… Tak się stało w przypadku Stanisława Janickiego, którego już w szkolnym wieku podziwiano za wyobraźnię, polot myśli, inwencję i pomysłowość.
W 1856 roku 18-letni młodzian zapisał się na wydział inżynierii politechniki w Hanowerze, stolicy Dolnej Saksonii i dużym porcie nad rzeką Leine. Tutaj miał możność dokładnie się przyjrzeć świetnym dziełom techników i budowniczych niemieckich; szczególnie często przychodził do portu i uważnie przyglądał się potężnym murom i sprawnym urządzeniom technicznym. Dwa lata spędzone w Niemczech wywarły silny wpływ na mentalność, usposobienie i rozwój umysłowy młodego Polaka, który udał się następnie do Paryża, gdzie się zaangażował do pracy w wytwórni parowozów i mostów żelaznych. Także tutaj, w kraju równie jak Niemcy słynącym ze wspaniałej myśli technicznej i naukowej, wiele się mógł nauczyć i szansy tej nie przegapił. Kilka lat pracy w Paryżu w wieku, gdy się ostatecznie kształtuje osobowość człowieka, jego oblicze duchowe i postawa życiowa, stały się swoistym darem losu dla młodego człowieka. „Lata bowiem dwudzieste i początek trzydziestych są dla umysłu tym, czym maj dla drzew; dopiero teraz rozkwitają kwiaty, a ich dalszy rozwój rodzi wszystkie późniejsze owoce. Świat naoczny wywarł już swój wpływ i w ten sposób położył podwaliny pod wszystkie późniejsze myśli jednostki. Może ona dzięki przemyśleniu dojrzeć wyraźniej to, co uchwyciła, może nabyć jeszcze wiele wiadomości – będzie to pokarm dla owocu, który się już zawiązał – może rozszerzyć swoje poglądy, sprostować swe pojęcia i sądy, zapanować w pełni nad uzyskanym materiałem przez nieskończone kombinacje, co więcej, najlepsze sqwe dzieła stworzy przewaznie znacznie później, tak jak największy upał następuje wtedy dopiero, kiedy dzień chyli się już ku końcowi; ale niech nie żywi już nadziei, że uzyska nowe poznanie pierwotne z jedynie żywego źródła naoczności” (Arthur Schopenhauer, Świat jako wola i przedstawienie, t. 2). 
W okresie późniejszym, gdy był już osobowością w pełni ukształtowaną i dojrzałą, został S. Janicki oddelegowany przez francuską firmę budowlaną do rodzinnej Warszawy w celu wzięcia udziału w wykonaniu mostu żelaznego przez Wisłę według projektu i pod kierownictwem  Stanisława Kierbiedzia.  Został zastępcą generała z ramienia francuskiego podwykonawcy i przez dłuższy czas czynnie współpracował z tym doświadczonym inżynierem, ucząc się od niego wielu ważnych umiejętności.

           W 1864 roku Stanisław Janicki został wysłany przez francuskie konsorcjum budowlane Borel – Lavalley na teren budowy Kanału Sueskiego, gdzie już od kilku lat kierował pracami przygotowawczymi inżynier F. M. Lesseps. Wykonawcą całokształtu robót była międzynarodowa spółka akcyjna z przewagą kapitału francuskiego – Compagnie Universelle du Canal Maritime de Suez. Następnie współpracowało z nią niemało innych firm francuskich. S. Janicki został najbliższym współpracownikiem F. M. Lessepsa i zaprojektował wiele elementów Kanału Sueskiego, łączącego Morze Śródziemne z Czerwonym w najwęższej części Przesmyku Sueskiego. Długość kanału wynosi 161 km, szerokość przeciętnie300 m, średni czas przepływu statku 10 – 15 godzin. Kanał Sueski odgrywa ogromną rolę w żegludze i gospodarce światowej; rocznie przewozi się przezeń setki milionów ton rozmaitych towarów i ładunków oraz miliony pasażrów. Dzięki temu urzadzeniu np. droga z Londynu do Jokohamy skraca się z 26 tysięcy kilometrów (wokół Afryki) do 20 tysięcy km; z Marsylii do Bombaju z około 16  tysięcy do 7,3 tysięcy km; zLondynu do Kuwejtu z 22 do 12 tys. km; z Odessy do Bombaju z 22 tys. km do 7,7 tys. km. Oszczędności więc czasu, energii i środków są ogromne. W okresie 1882 – 1956 strefa Kanału Sueskiego znajdowała się pod okupacją brytyjską, a obecnie przynosi olbrzymie zyski Egiptowi. Jest więc sprawą dużej wagi moralnej, iż jednym z najzasłużeńszych współtwórców tego wspaniałego wytworu ludzkiej myśli technicznej był Polak Stanisław Janicki.

          W 1870 roku, wspólnie z dwoma inżynierami francuskimi założył własną firmę budowlaną, specjalizującą się w budowie mostów, kolei żelaznych, portów, jak też wykonującą inne roboty publiczne. Na zlecenie rządu Austrii firma S. Janickiego w ciągu ośmiu lat wybudowała nowoczesny port w miejscowości Fiume (Rieka) na terenie obecnej Chorwacji. W tym też okresie nasz wybitny inżynier zrealizował szereg dalszych projektów i opatentował kilkadziesiąt wynalazków do dziś mających zastosowanie w portach oraz w stoczniach budowy i remontu statków oceanicznych.
           Okres 1876 – 1883 Stanisław Janicki spędził w Cesarstwie Rosyjskim, gdzie wybudował wiele obiektów komunikacyjnych. Jako pierwszy w tym kraju zastosował ruchome jazy między Moskwą a Kołomną, jak też kanały obchodowe i śluzy oraz holowanie statków przy użyciu liny metalowej ułożonej na dnie rzeki Moskwy. Profesor Feliks Koneczny w pierwszym tomie dzieła „Polskie Logos a Ethos” odnotował: „Stanisław Janicki zasłynął od Rosji do Francji tak jako praktyk-wykonawca, jako też w teorii. W roku 1876 objął kierownictwo robót przy kanalizowaniu rzeki Moskwy, przy czym robił doświadczenia, które doprowadziły go do sceptycznego zapatrywania się na niemieckie wywody o warunkach żeglowności rzek. Rutyna hydraulików niemieckich obstawała przy tym, jakoby ścieśnienie koryta rzeki powiększało jej spławność, pogłębiając koryto. Zaprzeczył temu Janicki w roku 1879. Wnet przyłączył się do niego i uwzględnił jego zasady inżynier Pasqueau w projekcie skanalizowania Rodanu, poparł je zaś rachunkiem analitycznym inżynier Okołow. Janicki pierwszy uwzględnił należycie naturę gruntu dna rzeki, co zdaniem jego winno decydować o systemie robót rzecznych. Polemizował długo o to niemiecki profesor Schlichting, ale wreszcie spostrzeżono się w Niemczech, że uspławnienie rzek nie zawsze da się osiągnąć regulacją, i zaczęto się coraz częściej zwracać do francuskiego systemu kanalizowania rzek. Janicki zaś przyczynił się walnie do rozwoju hydrauliki nowoczesnej.
         Kierunek Janickiego w hydraulice jest znamienny, bo ma w sobie coś zasadniczo polskiego. Z jednej strony niemiecka „reguła”, nie uwzględniająca natury gruntu, aplikująca swój rutyniczny szablon, narzucany wszędzie z góry, - z drugiej strony zasada, że główną regułą właśnie jest  uwzględnienie natury gruntu”…
        W czasie pobytu w Cesarstwie Rosyjskim Stanisław Janicki przyczynił się również do rozwoju kopalń węgla i rud żelaza w tym kraju. W 1883 powrócił do Polski. Kilka lat późnie zaproponowano mu współpracę w budowie Kanału Panamskiego, z której oferty jednak nie skorzystał. Życie zakończył w Warszawie 9 czerwca 1888 roku, o  wiele za wcześnie,   w wieku zaledwie 52 lat, w okresie apogeum siły umysłu i twórczości intelektualnej.

                                                                   ***
  

                                                      FELIKS   JASIŃSKI
                                                     Mechanik   budowlany

         Jeden z rosyjskich biografów pisze: „Feliks Stanisławowicz Jasiński, Polak z pochodzenia, urodził się 27 września 1856 roku jako trzeci syn w rodzinie notariusza ziemskiego w  Warszawie. Na mocy zwyczaju staropolskiego nadano mu imię potrójne: Feliks Antoni Michał. F. Jasiński miał trudne dzieciństwo; za jego przyjście na świat matka zapłaciła własnym życiem, nienormalne zaś stosunki z macochą zmusiły go po ukończeniu gimnazjum warszawskiego w 1872 roku na zawsze zostawić rodzinne miasto i przenieść się do Rosji Centralnej, gdzie miał uzyskać wyższe wykształcenie i gdzie miało upłynąć jego twórcze życie.
      W podobny sposób ułożył się los jego brata Stanisława Stanisławowicza Jasińskiego, który po ukończeniu Twerskiej Szkoły Kawalerii został oficerem armii rosyjskiej, a życie zakończył w 1916 roku w randze generała. I tylko najstarszy z braci, Roman Stanisławowicz Jasiński, po ukończeniu Uniwersytetu Warszawskiego pozostał w rodzinnym mieście i tam pracował. Podobnie jak jego bracia wykazywał również niepospolite uzdolnienia i został wybitnym chirurgiem”…
                                                                       ***
          Są to słowa zgodne z rzeczywistością. Roman Jasiński (1854 – 1898) w 1876 roku ukończył wydział medyczny Uniwersytetu Warszawskiego, doskonalił swe umiejętności w Paryżu i Wiedniu. Od 1879 był ordynatorem w szpitalu Dzieciątka Jezus w Warszawie. Później obok praktyki lekarskiej współredagował „Pamiętnik Towarzystwa LekarskiegoWarszawskiego”, był współwłaścicielem i współredaktorem „Gazety Lekarskiej”,na której łamach ogłaszał liczne artykuły o higienie życia codziennego, antyseptyce, gimnastyce leczniczej, pielęgnowaniu niemowląt, dławcu, pozornej śmierci, tamowaniu krwotoków, pogotowiu ratunkowym, dietetyce, ziołolecznictwu.
         Jako istotny przyczynek do fenomenu wybitnych uzdolnień tej rodziny wypada nadmienić fakt, iż dziadek tych trzech braci, Jakub Jasiński (1791 – 1855) był znakomitym lekarzem, studiował w Berlinie i Wiedniu, podczas Powstania Listopadowego 1830/31 kurował w szpitalu ujazdowskim rannych insurgentów. Zasłużył się szczególnie ofiarną pracą w okresie panoszenia się epidemii cholery. Pozostawił po sobie kilka drobniejszych tekstów dotyczących diagnostyki lekarskiej, lecz był przede wszystkim znakomitym lekarzem praktykiem. W 1823 roku uzyskał od władz Imperium Rosyjskiego tytuł szlachectwa dziedzicznego z nadaniem odnośnego herbu za zasługi. Tekst postanowienia rządu, opublikowany w „Dzienniku Praw Królestwa Polskiego” (t. 8, str. 435) brzmiał jak następuje: „Jasiński Jakub, doktor medycyny, za gorliwość i bezinteresowność w praktyce lekarskiej dla ludu ubogiego, otrzymał na mocy dekretu z dnia 14 stycznia roku 1823 szlachectwo i herb Złotowąż: „na tarczy o naramiennikach, nad którą pół księżyca z gwiazdą sześciokrotną złotą i koroną również złotą o pięciu liściach, trzema białymi strusimi piórami ozdobną, w polu błękitnym pomiędzy dwoma wężami złotą łuską pokrytymi, których głowy wznoszą się ku wierzchniej części tarczy, pałasz końcem ostrym do góry obrócony”. Niektórzy heraldycy twierdzą, że wizerunek sześcioramiennej gwiazdy w herbie rodowym nowo nobilitowanych osób może być aluzją moich żydowskiego pochodzenia. Istotnie  - może, ale nie zawsze tak było. Byłoby to twierdzenie mijające się z prawdą, dokładnie tak, jak błędne było ongiś twierdzenie (niby to „przenikliwe”) Adama Mickiewicza, że wizerunek krzyża w nadawanym godle stanowił jakoby nawiązanie także do żydowskiego pochodzenia i do chrztu świeżego. Zarówno bowiem wizerunek sześcioramiennej gwiazdy, jak i krzyża jest spotykany w setkach herbów aryjskiej szlachty polskiej i francuskiej, niemieckiej i portugalskiej, węgierskiej i hiszpańskiej, czeskiej i rosyjskiej itd.
                                                                  ***
         Powracając tedy do właściwego tematu niniejszego tekstu przypomnijmy, iż Feliks Jasiński  w 1872 roku wstąpił na studia do petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji (założonego nawiasem mówiąc w 1802 r.), który był przysłowiową kużnią wykuwającą znakomicie przygotowaną kadrę techniczną dla ogromnego imperium, jak też jednym z najpoważniejszych w skali europejskiej ośrodków naukowo – badawczych. Na tej uczelni zawsze studiowało i wykładało liczne grono Polaków, a jednym z nich był właśnie Feliks Jasiński. Błyskotliwe uzdolnienia matematyczne młodego warszawiaka natychmiast zwróciły na siebie uwagę wykładowców, którzy postarali się o umożliwienie mu samodzielnych poszukiwań naukowych pod ich uważną i życzliwą opieką.  Tak powstał pierwszy tekst teoretyczny F. początkującego badacza, który się ukazał w 1878 roku w poważnym periodyku „Żurnal Ministerstwa Putiej Soobszczenija”. Był to dobry początek i pierwszy krok we właściwym kierunku, gdyż młody człowiek ukończył był właśnie studia i został skierowany do pracy w charakterze inżyniera kolejnictwa na odcinek pskowski Kolei Petersbursko – Warszawskiej. Po kilku miesiącach został przerzucony na stanowisko pomocnika inżyniera kontrolera kolei na terenie Wileńszczyzny. Do jego obowiązków służbowych należało projektowanie i budowa obiektów kolejowych na odcinku prowadzącym z Wilna do granicy pruskiej (kolej biegła dalej zarówno do Królewca, jaki i do Berlina).
          Mieszkając i pracując w Wilnie (1878 – 1888) Feliks Jasiński położył duże zasługi dla rozbudowy infrastruktury kolejnictwa na tym terenie; zaprojektował i zrealizował przebudowę stacji kolejowej tego miasta, zaopatrując ją w urządzenia wodne, dworzec w Landwarowie oraz gmach Wileńskiej Szkoły Kolejnictwa. Od 1885 pełnił funkcje kierownika wileńskiego odcinka kolei, a jednoczesnie inżyniera głównego miasta Wilna. Piastując tę posadę zaprojektował dwa duże,funkcjonujące do dziś, mosty przez Wilię, zrealizował prace, mające na celu umocnienie brzegów tej dość kapryśnej, szczególnie podczas roztopów wiosennych, rzeki; założył w Wilnie sieć wodociągów i kanalizację, jak też dokonał szeregu innych przedsięwzięć, czyniących z dotąd zacofanego miasta prowincjonalnego perłę urbanistyczną tzw. Kraju Północno – Zachodniego, jak zwano wówczas urzędowo Litwę. Swe projekty inżynier Jasiński realizował bazując na informacji o najnowszych tendencjach rozwojowych i osiągnięciach w tej czy innej dziedzinie krajów Europy Zachodniej. Takim był m.in. zaprojektowany przez niego i wzniesiony pod jego nadzorem kompleks rzeźni w Wilnie, który uchodził w swoim czasie za jeden z najnowocześniejszych w Europie, był zaopatrzony w liczne urządzenia techniczne i higieniczne, stał się wzorcem dla budowy tego rodzaju obiektów w całym Imperium Rosyjskim. W tym czasie ukazała się też jego książka o projektowaniu i budowie rzeźni, pierwsza w języku rosyjskim monografia na ten temat.
         Za całość tych prac znakomity inżynier otrzymał od rządu Order św. Stanisława. Pracując w Wilnie Jasiński nie zaniedbywał prowadzenia badań naukowych w zakresie matematyki, teorii prężności, techniki budowlanej, oporu materiałów. Prowadził też lekcje z zakresu kolejnictwa w Wileńskiej Szkole Techniki Kolejnictwa.
         Pod względem usposobienia pułkownik Jasiński, jak to wynika ze wspomnień osób, które go znały w okresie pracy w Wilnie, był człowiekiem o dużej kulturze osobistej. Podczas dyskusji nad tą czy inną kwestią nigdy nie był apodyktyczny, nie nadużywał władzy, uważnie wysłuchiwał argumentów, szczególnie tych, które przeczyły jego własnemu rozumowaniu. A przecież jest to cecha niesłychanie rzadko występująca, jak bowiem zauważył jeszcze św. Augustyn w „Solilokwiach”:„Trudno znaleźć człowieka, który nie wstydzi się ulec w dyskusji; dlatego też prawie zawsze bezładne krzyki uporu zagłuszają rozumowanie, które miało już doprowadzić do wyjaśnienia prawdy, a pokonany odczuwa wielką przykrość, którą najczęściej stara się ukryć, ale niekiedy też jawnie okazuje”…F. Jasiński ponoć chętnie się zgadzał i dawał przekonać argumentom, o ile prowadziły do podjęcia optymalnych decyzji, niezależnie, od kogo one pochodziły. Logice dawał pierwszeństwo przed ambicją, był zwolennikiem i mistrzem wykorzystywania potencjału intelektualnego swych podwładnych dla dobra sprawy. 
          W 1888 roku został  przeniesiony do Petersburga na posadę kierownika linii Kolei Warszawskiej. Zaprojektował wówczas i zrealizował m.in. konstrukcję słynnego przejścia pieszego nad stacją kolejową w Gatczynie. Podczas opracowywania tego projektu zastosował swe oryginalne metody obliczeń. Jego gorliwość, wiedza i talent były zauważane i F. Jasiński co parę lat był awansowany na coraz to wyższe stopnie i odpowiedzialne stanowiska. W tym okresie opublikował szereg artykułów, w których  dociekał przyczy słynnych katastrof kolejowych i dochodził do wniosku, że były one przeważnie skutkiem wadliwej konstrukcji odnośnych mostów kolejowych, np. przez Nidę koło Frankfurtu nad Menem czy przez Morawę pod Belgradem. Szczegółowo omówił też katastrofę z 1891 roku pod miasteczkiem Moenchenstein w Szwajcarii, kiedy to przez most o długości 42 metrów przejeżdżał pociąg złożony z parowozu i 12 wagonów. Gdy parowóz znajdował się już na drugim brzegu, most się połamał i spadające w  dół wagony pociągnęły go z powrotem do rzeki. Siedem wagonów spadało po kolei na siebie i rozbijało się w kawałki, tworząc ogromne złomowisko, z którego rozbrzmiewały jęki umierających i ciężko pokaleczonych ludzi, wołanie o pomoc, płacz dzieci. Zginęły 74 osoby, a ponad 200 zostało rannych. F. Jasiński doszedł do wniosku, iż przyczyną awarii stało się zachwianie równowagi jednej z centralnych ukośnic, która po zruszeniu z miejsca pociągnęła za sobą destrukcję całego obiektu. Ta hipoteza została uznana także przez innych fachowców i przykuła ich uwagę do zagadnienia stabilności poszczególnych części nośnych konstrukcji mostowych. Jasiński zaproponował ze swej strony szereg naukowo ugruntowanych twierdzeń wnoszących jasność w niezwykle złożone zagadnienie stabilności opór mostowych. Zostały one opublikowane w kilku językach europejskich (m.in. w pismie „Schweizerische Bauzeitung”) i znalazły powszechne zastosowanie w praktyce budowy mostów.
          Szczególnie ważki okazał się wkład Jasińskiego do teorii wygięć oraz do teorii równowagi budowli, w tym o rozkładzie sił w przestrzeni. W artykule „Rascziot szarnirnogo mnogougolnika s wierszynami skolziaszczymi po niepodwiżnym priamym”  uczony zaproponował kilka teorematów o pierwszoplanowym znaczeniu dla mechaniki budowlanej jako takiej. Spośród ponad 50 opublikowanych prac znakomitego inżyniera niektóre były poświęcone zagadnieniom wybrzuszania się szyn pod wpływem czynników klimatycznych, antropogenicznych i pogodowych. Ze względu na nowatorski i solidny charakter swych publikacji cieszył się w drugiej połowie XIX wieku sławą światową jako jeden z najwybitniejszych teoretyków w zakresie mechaniki budowlanej, był autorem fundamentalnych w tej materii odkryć i koncepcji obowiązujących do chwili obecnej. Podstawowe spośród nich to: „Opyt razwitija teorii prodolnogo izgiba” (1892, 1893); „Gławniejszije primienienija nowych issledowanij prodolnogo izgiba k rascziotam mietalliczeskich soorużenij” (1892, 1893); „O soprotiwlenii prodolnomu izgibu” (dwa wydania w 1894 roku); „Put’, zdanija, soorużenija” (1894); „Ustojcziwost’ deformacij i statika soorużenij” (dwa wydania w 1902 roku). W latach 1902 – 1904 wydano w Petersburgu pod redakcją profesora M. Micińskiego trzytomowy zbiór tekstów naukowych Feliksa Jasińskiego pt. „Sobranije soczinienij”, a w 1952 ukazały się nakłademWydawnictwa Akademii Nauk ZSRR w Moskwie„Izbrannyje raboty po ustojcziwosti sżatych stierżniej” – czyli że przez ponad 60 lat prace naszego rodaka stanowiły podstawę technologii budowlanych w tym wielonarodowym kraju. Ukazało się tam również kilka obszernych studiów biograficznych, poświęconych życiu i twórczości F. Jasińskiego, pióra m.in. profesorów S. Bernsteina, A. Micińskiego, S. Timoszenki.
       Od roku 1895 Jasiński prowadził wykłady w dziedzinie stałości deformacji, statyki budowli i teorii prężności w katedrze mechaniki budowlanej petersburskiego Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji. Miał godziny zlecone również w Instytucie Górnictwa. Słynął jako znakomity mówca i nauczyciel, mistrz solidności i improwizacji. Jak wiadomo bowiem, dobre są tylko improwizacje dokładnie przygotowane. O poziomie wykładów profesora Jasińskiego świadczy fakt, że uczęszczali na nie gremialnie nie tylko studenci, ale i wykładowcy uczelni.
          Przez długie lata wybitny uczony borykał się z ciężką chorobą, jaką stanowiła gruźlica płuc. Nie było wówczas na nią rady. Jesienią   1899 choroba zaatakowała ze wzmożoną siłą i uczony, wycieńczony zresztą tytanicznym, wieloletnim wysiłkiem intelektualnym,  zmarł w nocy z 29 na 30 listopada tegoż roku.
                                                                    ***

  
                                                   GABRIEL  NARUTOWICZ
                    
                                                   Między  nauką  a  polityką


            Panowie Narutowiczowie byli pradawną szlachtą Wielkiego Księstwa Litewskiego, zamieszkiwali zarówno Ziemię Wileńską, jak też Kowieńską. Pieczętowali się własnym herbem „Narutowicz”, zwanym „Trzy Strzały i Podkowa” (por. Jan Ciechanowicz, Rody rycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, t. IV, str. 228. Rzewzów 2001). Gabriel Narutowicz urodził się w litewskich Telszach (Telsai) 17 marca 1865 roku. Jego ojciec Jan brał udział w Powstaniu Styczniowym i wychował syna w duchu patriotycznym. Matka Wiktoria wywodziła się ze szlacheckiej rodziny panów Szczepowskich herbu Ślepowron. Dzieciństwo chłopca i jego brata Stanisława (1862 – 1932) minęło w dziedzicznych dobrach Brewki (Brevikai). Polskie szkoły były w tym czasie na Litwie zakazane, kraj na gwałt rusyfikowany, musiał wię Gabryś Narutowicz kończyć (1883) gimnazjum niemieckie w Lipawie (Liepaja) na Łotwie – uważano, że zawsze jest to lepsze niż szkoła rosyjska w Kownie czy Wilnie.
      Na studia wszelako wstąpił do Cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego, na wydział fizyczno – matematyczny. Tutaj jednak ze względu na surowy klimat nabawił się gruźlicy i wiosną 1886 roku rodzice wysłali go  na kurację do uzdrowiska Davos w Szwajcarii. Tam silny z natury organizm szybko powrócił do zdrowia i młody człowiek podjął studia na wydziale inżynieryjno – budowlanym w zasłużonej politechnice   (Eidgenoessische Technische Hochschule) w Zurychu. Język niemiecki znał perfekcyjnie, tak iż „bariera językowa” dla niego po prostu nie istniała.
      Wydaje się, że właśnie podczas studiów w Zurychu został Gabriel Narutowicz wciągnięty do loży masońskiej, co mu wybitnie ułatwiło robienie zawrotnej kariery zawodowej i w ogóle całe życie. Natychmiast po studiach dostał bardzo wysoko płatną posadę inżyniera projektanta w wielkiej firmie budowlanej, w roku zaś 1895 uzyskał bez przeszków obywatelstwo szwajcarskie. Trzeba jednak przyznać, iż był specjalistą nad wyraz uzdolnionym, któremu powierzano przygotowanie bardzo poważnych projektów, z których to zadań wywiązywał się znakomicie. Zaprojektował i wykonał wodociągi i linie kolejowe w St. Gallen, a potem kanał powyżej jeziora Bodeńskiego. Następnie zabłysnął i zdobył renomę  międzynarodową jako wybitny projektant elektrowni wodnych. Jako ekspert w tej dziedzinie był aranżowany do pracy w prusiech, Włoszech, Austrii, Finlandii, Algierii, Portugalii. W 1900 roku jeden z projektów Narutowicza został wyróżniony złotym medalem na wystawie międzynarodowej w Paryżu. Według jego projektów i pod jego bezpośrednim nadzorem wybudowano szereg elektrowni wodnych pod St. Gallen, Andelsbach, Refrain, Monthey, Muehlberg. Niektóre z projektów znakomitego inżyniera zrealizowano w Szwajcarii dopiero w drugiej połowie XX wieku, tak dalece nowatorskie i wyprzedzające swój czas one były.
        W 1906 roku G. Narutowicz został zatrudniony w charakterze wykładowcy na macierzystej politechnice w Zurychu. Po roku uzyskał stopień profesora i objął katedrę budownictwa wodnego, wykłady zaś z tego prz4edmiotu rozpoczął w kwietniu roku 1908. W okresie 1913 – 1920 pełnił obowiązki dziekana wydziału inżynierii tejże uczelni. W latach 1915 i 1919 przewodniczył międzynarodowej komisji do spraw regulacji Renu, reprezentując w tej organizacji rząd szwajcarski. Jednocześnie był czynny w szeregu stowarzyszeń zrzeszających inżynierów budownictwa i architektów.
         Niektórzy uważają, iż Gabriel Narutowicz był polskim patriotą i działaczem niepodległościowym, pracował m.in. w zorganizowanym przez siebie społecznym Polskim Komitecie Samopomocy w Zurychu, a współpracował także z Komitetem Polskim w Vevey. Pracując w Szwajcarii kilkakrotnie odwiedzał Polskę, zwłaszcza zabór austriacki. Był autorem szeregu pomysłów, dotyczących wykorzystania Dunajca, Wisły i innych rzek w celu elektryfikacji Polski.
         W 1919 roku Politechnika Warszawska zaproponowała G. Narutowiczowi objęcie katedry budownictwa wodnego, lecz nie załatwione do końca zobowiązania służbowe i rodzinne w Szwajcarii uniemożliwiły przyjęcie tej oferty. Znakomity inżynier został jednak konsultantem   Ministerstwa Robót Publicznych odrodzonego państwa Polskiego. W 1920 postanowił jednak (prasa narodowa pisała, że na wyraźne polecenie masonerii, która wówczas gorączkowo obsadzała swoimi ludźmi kierownicze stanowiska w całej powojennej Europie, a szczególnie w młodych państwach, powstałych po demontażu Imperium Austro-Węgierskiego i Rosyjskiego) na stałe osiedlić się w kraju nad Wisłą. W 1920 roku pan Gabriel objął tekę ministra robót publicznych i zainicjował na wielką skalę ogólnokrajową akcję budowy mostów i gmachów użyteczności publicznej. Jednocześnie brał czynny udział w życiu politycznym, dążył m.in. do złagodzenia napięć w stosunkach polsko – litewskich. Był przecież zwolennikiem (i krewnym) Józefa Piłsudskiego i godził się na daleko idące ustępstwa względem Litwinów, przez co naraził się wysoce wówczas patriotycznej ludności Ziemi Wileńskiej, która dążyła do zupełnego zlania się z Macierzą w obrębie jedynej i zjednoczonej Rzeczypospolitej Polskiej. Tendencjom inkorporacyjnym sprzeciwiły się wszelako instytucje międzynarodowe i prasa żydowska na całym świecie, które za wszelką cenę dążyły do tego, by nie dopuścić do powstania Państwa Polskiego, a gdy to się nie powiodło, do umocnienia państwowości polskiej. Instrumentalnie wykorzystywano w tym celu m.in. mniejszości narodowe, zamieszkujące ówczesną Polskę, na siłę tworzono zjednoczony antypolski front antypaństwowy, a to z kolei powodowało radykalizację nastrojów ludności polskiej, prasa zaś narodowa okrzyknęła Piłsudskiego i Narutowicza za „pachołków żydowskich”, a nawet „Żydów”! Opinia publiczna uległa krańcowej polaryzacji antagonistycznej.
        Zarówno Żydzi, których kilkomilionowa rzesza mieszkała w Polsce, jak i sami Polacy już w 1918/19 roku wyzbyli się wszelkich złudzeń. Wiedzieli, że nie ma między nimi punktów stycznych, że wolność żydowska jest czym innym niż wolność polska. Polacy byli przez Żydów postrzegani jako nałogowi antysemici, Żydzi przez Pol;aków – jako krwiopijcy, pasożyci i nieubłagani wrogowie narodu polskiego. Narodowcy dążyli do odsunięcia Żydów od polskiej bankowości, dyplomacji, gospodarki, do pozbycia się z kraju tak przykrych sublokatorów choćby zmuszając ich do wyjazdu do Palestyny.
          Żydzi jednak ani myśleli dawać za wygraną. W 1920 roku, kiedy Polska spływała krwią w zmaganiach z nawałą bolszewicką Izaak Grunbaum w imieniu legalnie działającego Związku Polaków Narodowości Żydowskiej wystąpił z oficjalnym żądaniem przekształcenia dzielnic żydowskich w miastach polskich w tzw. „prowincje autonomiczne”, kierujące się własnym prawem i niezależne od władz Rzeczypospolitej. Snuto też nadal mrzonki o Judeopolonii, czyli państwie żydowskim na terenie Lubelszczyzny i terenów przyległych. Te plany żydostwa czynnie wspierały Niemcy, jak też żydowska diaspora Francji, Anglii i innych krajów europejskich. (Po klęsce 1939 roku Żydzi masowo współpracowali z sowieckim aparatem terroru państwowego, aresztowywałi i zabijali razem z NKWD tysiące Polaków, współuczestniczyli w popełnieniu zbrodni w Katyniu, Charkowie i Miednoje w 1940 roku, a hitlerowcy w porozumieniu z polskimi Żydami planowali utworzyć „Lublinland”, czyli autonomiczne państwo żydowskie w składzie III Rzeszy Niemieckiej).  W oczach Żydów dobre było wszystko, co mogłoby zaszkodzić Polsce; mając kapitał i media w swym ręku podszczuwali więc inne narodowości przeciwko Polakom i organizowali wszelkiego rodzaju antypolskie prowokacje, przy okazji oczerniając i zwalczając co bardziej inteligentnych Polaków w oczach opinii publicznej. Nic tedy dziwnego, że i co światlejsi Polacy płacili im dobrym za nadobne.
       Gabriel Narutowicz cieszył się u Żydów dobrą opinią jako mason i kosmopolita. Dzięki zmasowanej propagandzie w prasie został też wybrany na stanowisko pierwszego prezydenta odrodzonej Rzeczypospolitej, przeważnie głosami mniejszości narodowych i antypatriotycznego ciemnogrodu polskiego. Miał poczucie posłannictwa i, jak się wydaje,  – mimo pewnych dwuznacznych uwikłań międzynarodowych – prawdopodobnie zamierzał szczerze i wiernie służyć Polsce, nawet wbrew sugestiom płynącym z centrów dyspozycyjnych masonerii.
      Ugrupowania narodowe jednak, rozgoryczone porażką w wyborach, uważały G. Narutowicza za obcego agenta wpływu i kreaturę  żydowskiego kapitału. Prowadziły toteż zmasowaną, agresywną propagandę, skierowaną przeciwko nowo obranemu prezydentowi. Wielu Polakom ta propaganda trafiała do przekonania. A jednym z nich był utalentowany artysta malarz Eligiusz Niewiadomski, który w dniu 16 grudnia 1922 roku dokonał zamachu na prezydenta podczas otwarcia dorocznej wystawy w Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych w Warszawie.
         Pierwszy prezydent odrodzonej po 123 latach niewoli i rozbiorów Polski pochowany został,  po zabalsamowaniu zwłok, w podziemnej krypcie katedry św. Jana w Warszawie. Żydowscy poeci Antoni Słonimski i Julian Tuwim pisali o G. Narutowiczu wiersze, a w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej nakręcono i wyświetlano o nim trzy filmy fabularne.
         Zamachowiec Eligiusz Niewiadomski został przez sąd skazany na rozstrzelanie, a wyrok wykonano w trybie natychmiastowym.

                                                                ***

  
                                            KONSTANTY  WIELICZKO

                                             Mistrz  sztuki  oblężniczej     
     

          Żył w latach 1856 – 1927 i należał do wąskiego grona najznakomitszych w skali europejskiej inżynierów w dziedzinie fortyfikacji. Przyszedł na świat w rodzinie szlacheckiej 20 maja 1856 roku  w miejscowości Korocza powiatu biełgorodzkiego.
         Ród zacnych panów Wieliczków herbu Syrokomla jest wymieniany przez źródła pisane od połowy XV wieku w księgach sądowych, kościelnych i innych Wilna, Nowogródka, Pińska, Staroduba,  Rygi, Mścisławia. Heraldyczne publikacje rosyjskie zawsze szeregowały ten ród jako „starożytną szlachtę polską”. Bierzemy oto do rąk „MetrykęLitewską” i z zapisu dokonanego w  roku 1489 dowiadujemy się, iż swirenny trocki Wieliczko otrzymał wóz soli z klucza brzeskiego. Następnie odnotowujemy to nazwisko w księgach grodzkich i ziemskich Grodna, Mińska, Mołodeczna, Oszmiany. Pan Krzysztof Wieliczko, szlachcic z Lidy, został 20 listopada 1643 roku skazany „na sześć niedziel siedzenia w zamek lidzki” za obrazę podczas procesu sędziego JanaSzkleńskiego, którego zwymyślił od „nieuczciwej matki syna”.
          9 maja 1657 roku do ksiąg grodzkich powiatu brasławskiego wniesiono skargę o następującym brzmieniu: „Żałował i opowiadał ziemianin Jego Królewskiej Mości przedtym województwa witebskiego i powiatu orszańskiego, a na ten czas rezydujący w powiecie brasławskim, wygnaniec pan Krzysztof Wieliczko na ziemianina województwa połockiego powiatu siebieskiego, na jegomość pana Kazimierza Pawła Belka, za daniem sobie sprawy i takowej wiadomości od bliskich sąsiad swoich i różnych ludzi o tym, iż jegomość pan Belk z kompanią swą powracający w Kraj zawojowany z obozu jaśniewielmoznego pana Wincentego Korwina Gosiewskiego, podskarbiego Wielkiego Księstwa Litewskiego i hetmana polnego z  pod  chorągwi jegomość pana Kroszyńskiego, ku rodzicowi swemu jegomość panu Pawłu Belku do województwa połockiego w Trakcie Siebieskim, który jadący przez powiat brasławski i przez wieś jaśniewielmoznego jegomość pana Pawła Sapiehy, wojewody wileńskiego, hetmana Wielkiego Księstwa Litewskiego, Zamosze, nieopodal stajni żałującego pana Wieliczka w roku 1657, miesiąca maja 2 dnia, wyjechawszy z pomienionej wsi Zimosza upatrzywszy na polu konia jegomości żałobliwego własnego, sierścią karego, który kosztował złotych sześćdziesiąt, rozkazał go na tymże poli wziąć gwałtem i pograbić czeladnikowi swemu Samuelowi Warpachowskiemu, a uwodzić go co najprędzej do domu rodzica swego w kraj zaprzysięgły za Dźwinę do województwa połockiego w Trakcie Siebieskim mieszkającego (…) i nie czyniąc sprawiedliwości z czeladnikiem ujechał (…) i konia tego do domy ojca swego zaprowadził i na swój pożytek obrócił, a żałującemu wygnańcowi gwałt, grabież i szkodę uczynił” (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f., 391, z. 4, nr 3243, str. 1 – 2).Był to jeden z wielu nierzadkich przypadków ograbienia uchodźcy polskiego, uciekającego, zwykle z mizernym dobytkiem lub zgoła bez niego,    od najazdu moskiewskiego, przez chciwych rodaków. W tymże czasie Aleksander Wieliczko był podstolim starodubowskim.
         Około 1713 archiwalia wspominają o Klarze z Wieliczków i jej mężu Stanisławie Poniatowskim, cześnikostwie lubelskim. W 1765 jegomość pan Józefat Antoni Wieliczko pełnił funkcje regenta grodzkiego inflanckiego, a Mikołaj Wieliczko – kanonika inflanckiego, rektora szkół wydziału żmudzkiego, proboszcza kościoła pojezuickiego w Kownie. Na liście szlachty powiatu wileńskiego z 1809 roku widzimy imiona Ignacego i Stanisława Wieliczków, a Atanazego w powiecie borysowskim. Stanisław Wieliczko, były chorąży powiatu kowieńskiego, zamieszkujący w dobrach Poszumerle, od sierpnia 1834 roku znajdował się pod tajnym nadzorem policji z powodu sympatii popowstańczych (CPAH Litwy w Wilnie, f. 378, z. 1840, nr 174, str. 49).
       „Herbarz Orszański” z 1774 roku  uznawał za starożytną szlachtę polską Stefana, Nikodema, Ignacego, Pawła, Swiryda, Zacharyasza, Jakuba, Wasyla, Awłasa, Heliasza, Hrehorego, Kondrata, Antoniego i dalszych panów Wieliczków z Zabołotnia. „Lista familii szlachcica Joachima Wieliczki w powiecie wiłkomierskim żyjącego” wymienia z imienia kilkadziesiąt reprezentantów tej linii ogromnie rozmnożonego rodu (CPAH Litwy w Wilnie, f.391, z. 1, nr 1690, str. 355).
          „Wywód familii urodzonych Wieliczków herbu Syrokomla”, zatwierdzony przezheroldię mińską 3 maja 1799 roku podaje, iż rodzina„od dawnych czasów klejnotem szlachectwa będąc  zaszczycona, używała tych wszystkich przywilejów i prerogatyw, jakie tylko dla stanu szlacheckiego są dozwolone, urzęda w kraju cywilne i rangi wojskowe oraz posesje ziemskie dziedziczne posiadała, a koleje dostojności na liczne rozgałęzione potomstwo przeniosła”. Za protoplastę tej linii został wzięty Jan Wieliczko, podstoli oszmiański, dziedzic dóbr Roczyn i Jakientany w tymże powiecie, „istotny i niekwestionowany szlachcic”, który zostawił po sobie synów: Samuela, Jana, Andrzeja, Albrychta  i Aleksandra, którzy zostali przez urząd heroldii uznani za „starożytną szlachtę polską” (Narodowe Archiwum Historyczne Białorusi w Mińsku, f. 319, z. 2, nr 475, str. 142).
        I wreszcie „Produkt  rodowitości  szlacheckiej urodzonych Wieliczków herbu Oghińczyk albo Jastrzębiec z powiatu brasławskiego” ułożony w 1800 roku podaje, iż „dom Wieliczków w Xięstwie Litewskim zamieszkały, z dawna i od  wieków zaszczycony prerogatywą szlachecką, pełnił zawsze obowiązki stanowi szlacheckiemu przyzwoite, posiadał dobra ziemskie, odbywał służby wojenne, cnotliwie, nie szczędząc krwi swojej za monarchów i Ojczyznę. A dosyć w dzieła znakomite będąc zamożny, kiedy później przez zrządzenie nieprzyjaznej fortuny schylony został do ubóstwa, familia z niego rozeszła się po różnych miejscach i panach, służbę przyjmować i zarabiać na chleb zmuszona została. Ponownie zatem urodzeni Wieliczkowie przez uczciwe staranie i pracę dorobili się majątku i posiadali dobra w powiatach mińskim i oszmiańskim, a lękając się, ażeby upadek pierwszy, który zniszczył ślady przodków, stanu ich szlacheckiego później jakiej wątpliwości nie poddał – Jan Wojciechowicz Wieliczko w imieniu brata rodzonego i w imieniu synowców swoich (między któremi Tomasz Janowicz Wieliczko, pra-pra-pradziad wywodzących się umieszczony) prosił   Zygmunta III-go, Króla Polskiego, o utwierdzenie sobie przywileju szlachectwa na sejmie walnym roku 1593 10 dnia junii w Warszawie zebranym, na co Król Zygmunt III utwierdził przywilejem swoim prerogatywę szlachectwa Jaśnie Wielmożnych Panów Wieliczków w przytomności zebranych senatorów i posłów, dozwolił herbu Oghińczyk czyli Jastrzębiec używać, któren wyrysować i dać Wieliczkom zalecił oraz swobodami szlacheckimi cieszyć się dopuścił”  etc.(CPAH Litwy w Wilnie, f. 391, z. 1, nr 1660, str. 19 – 21).
         W XVIII – XIX wieku, gdy rozległe połacie ziem byłej Rzeczypospolitej znalazły się w obrębie Państwa Rosyjskiego, liczni Wieliczkowie zaczynają i tam odgrywać zauważalną rolę, a heraldycy rosyjscy uważają   ich zupełnie słusznie za należących do tradycji polsko – litewskiej nawet wówczas, gdy zapuszczali nowe korzenie  daleko na wschód od ziem ojczystych.
                                                                        ***
         Tak tedy Konstanty Wieliczko, jako „dobrze urodzony”, wstąpił na studia i ukończył Mikołajewską Szkołę Inżynierów, a w 1881 – Akademię Inżynieryjną, w której, ze względu na znakomite predyspozycje intelektualne, został pozostawiony w celu przygotowania się do pełnienia funkcji wykładowcy. W latach 1877/78 brał udział w wojnie przeciwko Turcji w składzie Pierwszego Batalionu Saperów, później 2 Taboru Wojskowo – Telegraficznego. Nabyte w tym okresie doświadczenie wojskowe stało się podstawą do opracowania podstawowych zasad wznoszenia i maskowania umocnień fortyfikacyjnych. Z jego inicjatywy powstał w Rosji pierwszy Instytut Inżynierów Wojskowych, w którym objął kierownictwo katedrą fortyfikacji.
         Po wojnie, przegranej przez Rosję w starciu nie tylko przecie z Turcją, lecz faktycznie ze wszystkimi mocarstwami europejskimi, przede wszystkim z Anglą, Konstanty Wieliczko powrócił z frontu na macierzystą uczelnię i w 1890 roku został awansowany do rangi profesora. W swych tekstach naukowych, których w sumie opublikował ponad siedemdziesiąt, opracował m.in. zasady obrony inżynieryjnej przed niespodziewanymi atakami z zaskoczenia, był autorem koncepcji tzw. „regionów umocnionych”, którą później skutecznie stosowała nie tylko Rosja i ZSRR, ale też Francja, Niemcy, Finlandia, Japonia.
         Najważniejsze dzieła naukowe K. Wieliczki ukazały się drukiem na przełomie XIX – XX wieku: „Issledowanije nowiejszych sredstw osady i oborony suchoputnych krepostiej” (Sankt Petersburg 1890); „Oboronitielnyje sredstwa krepostiej protiw uskoriennych atak” (Sankt Petersburg 1892); „Kreposti i krepostnyje żeleznyje dorogi” (Sankt Petersburg 1898); „Usłowija rabot i żizń wojsk na Kwantunie” (Moskwa 1900); „Inżeniernaja oborona gosudarstw i ustrojstwo krepostiej. Cz. I. Suchoputnyje kreposti” (Sankt Petersburg 1903); „Maniewrennaja krepost’” (Moskwa 1914); „Kreposti do i posle mirowoj wojny 1914 – 1918 gg” (Moskwa 1922); „Russkije kreposti w swiazi s operacjami polewych armij w mirowoj wojnie” (Leningrad 1926). W wielu swych publikacjach, jak np. „Dwie nowiejszych sistiemy broniewych ustanowok orudij dla suchoputnych krepostiej i ispytanije ich w Bucharestie”, „Wraszczajuszczijesia broniewyje ustanowki w suchoputnych krepostiach”, „Za i protiw broniewych zakrytij w fortifikacionnych soorużenijach” profesor K. Wieliczko występował w roli zdecydowanego przeciwnika chowania broni w pancerze, co, jego zdaniem, pozbawiało technikę wojskową zdolności manewru i ruchliwości. Późniejszy rozwój sfery zbrojeniowej, i to aż do doby obecnej, poszedł w obu kierunkach, zarówno w kierunku opancerzania broni strzeleckiej, jak i zwiększania manewrowości przez nieobciążanie jej płytami stali.
          Podczas wojny z Japonią 1905 roku profesor Wieliczko  kierował pracami fortyfikacyjnymi wojsk rosyjskich na terenie Mandżurii. Według jego projektów i pod jego bezpośrednim nadzorem zbudowano słynne forty w Port Arturze, Władywostoku, Nowogeorgijewsku, jak też na innym krańcu Imperium w Kownie. Przez wiele lat   Wieliczko był członkiem komisji państwowej do spraw inżynieryjnej obrony Państwa Rosyjskiego; w randze generała brał udział w pierwszej wojnie światowej. W 1918 roku dowodził obroną inżynieryjną Piotrogrodu i uniemożliwił zajęcie tego miasta przez Niemców (także podczas drugiej wojny światowej i trwającej 900 dni blokady Leningradu umocnienia zbudowane przez Wieliczkę stały się zaporą nie do przebycia dla wojsk niemieckich). W maju 1918 roku W. Lenin mianował go na przewodniczącego kolegium do spraw inżynieryjnej obrony zrewoltowanego kraju. Aż do 1923 roku włącznie wybitny uczony   pracował w Głównym Zarządzie Inżynieryjnym ZSRR. Według jego projektów zrealizowano linie umocnień i fortyfikacji na wszystkich granicach tego kraju.
         W okresie 1923 – 1927, aż go swego zgonu, Konstanty Wieliczko pełnił obowiązki profesora fortyfikacji w Akademii Wojskowo – Technicznej w Moskwie; pod jego kierownictwem wyszkolono tutaj setki specjalistów w zakresie inżynierii obronnej dla sił zbrojnych ZSRR. 

                                                                  ***
  
                                                  ANDRZEJ   PSZENICKI

                                          Pionier przyjaznej architektury


          Jeszcze w średniowieczu zrodził się w Europie zapał przeobrażania przyrody w solidny i przytulny dom mieszkalny człowieka przez przyjazne zagospodarowywanie środowiska naturalnego i czynienie go życzliwym dla coraz to kolejnych pokoleń ludzkości. Odbywa się zaś ten proces m.in. przez budowę domów mieszkalnych i gmachów użyteczności publicznej, szos i mostów, tuneli i kolei żelaznych w taki sposób, aby nie szkodzić naturze, co swoją drogą przyspiesza ogólny rozwój cywilizacji i kultury. „Podstawy dla nowoczesnej nauki zostały stworzone przez wynalazki późnego średniowiecza, takie jak proch, kompas, zegar. Rozwój nauki jest w pierwszej kolejności podbudowany przez problemy techniczne, tkwiące w ekonomicznych i społecznych zagadnieniach ich otoczenia” (J. Lenzen, Science and Social Context, in:„Civilization”, Berkeley and Los Angeles, 1959, p. 16, 24). Rozwój struktury transportowej, technicznej, budowlanej stanowi jeden z filarów rozwoju społecznego jako takiego, dlatego też w Europie XIX – XX wieku tak wielką wagę nadawano tym właśnie sferom, w których ogromną rolę odegrały osoby polskiego pochodzenia, szczególnie te, związane z działalnością Instytutu Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji w Sankt Petersburgu, najwazniejszą kuźnią kadr technicznych dla rozległego Imperium Rosyjskiego i jedną z najważniejszych w skali europejskiej i globalnej.
          Jak już zaznaczaliśmy powyżej, pisząc o D. Żurawskim, S. i H. Kierbiedziach, F. Jasińskim, tę wyższą uczelnię kończyła cała plejada wybitnie uzdolnionych młodych Polaków. Najwyższe stopnie kariery naukowej osiągnął tu np. Stanisław Kunicki, którego nazwisko widnieje na marmurowej tablicy honorowej, upamiętniającej imiona najwybitniejszych absolwentów instytutu. Kunicki po ukończeniu studiów pozostał na uczelni jako pracownik naukowy, specjalizując się w zakresie statyki budowlanej. Tutaj zdobył tytuł profesora nadzwyczajnego, i został członkiem specjalnej Rady Ministerstwa Komunikacji jako wybitny ekspert w dziedzinie budowy mostów. W latach władzy radzieckiej objął posadę rektora i wybitnie się przyczynił do rozwoju zarówno instytutu, jak i techniki budowlanej w tym kraju.
         Józef Fedorowicz, doktor habilitowany i profesor zwyczajny instytutu,  zasłynął na arenie międzynarodowej jako wynalazca specjalnych wózków, stosowanych w celu przesuwania całych dużych obiektów; czyli konstrukcji obecnie produkowanych i używanych na całym świecie.
           Absolwent tejże uczelni Antoni Dunin początkowo pracował na Kaukazie, później w Carycynie (obecny Wołgograd), zbudował port wojenny w Lipawie, porty handlowe w Batumi i Noworosyjsku nad Morzem Czarnym.
           Franciszek Skąpski będąc jeszcze studentem trzeciego roku studiów rozpoczął pracę zawodową w firmie petersburskiej „Stroiciel”, a po ukończeniu kursu nauk został natychmiast jednym z czterech dyrektorów tegoż przedsiębiorstwa. Bezpośrednio kierował budownictwem stoczni pod Tallinem i w Taganrogu. Do najbardziej interesujących inwestycji, które zaprojektował i którymi kierował F. Skąpski, należał cyklopiczny zakład o przeznaczeniu wojskowym, złożony z 240 obiektów, 36-kilometrowej kolei żelaznej, sześciu specjalnych magazynów podziemnych, do których mogły wjeżdżać całe zestawy towarowe, a w których pracowało nad produkcją broni masowego rażenia jednocześnie ponad osiem tysięcy robotników i inżynierów. Do dziś, oczywiście po należnej modernizacji, ten utajniony zakład   jest czynny.
                                                                       ***
         Jedną z najwybitniejszych polskich postaci związanych z Instytutem Korpusu Inżynierów Dróg Komunikacji jest Andrzej Pszenicki, który przyszedł na świat w 1869 roku w województwie piotrkowskim na terenie Polski. W 1894 ukończył wydział fizyczno – matematyczny cesarskiego Uniwersytetu Petersburskiego, a w 1898 także powyżej wymieniony instytut, gdzie szczególny wpływ na rozwój jego zainteresowań i uzdolnień wywarł profesor Leopold Nicolai.
         A. Pszenicki od początku poświęcił się działalności w zakresie projektowania i budowy mostów. W pierwszych latach po studiach miał możliwość odbycia owocnej praktyki wstępnej biorąc udział w charakterze młodego specjalisty w budowie Mostu Troickiego przez Newę oraz Ryskiego przez rzekę Jekatieringofkę w Sankt Petersburgu. Następnie kierował budową szeregu pomniejszych mostów w tymże mieście, przerzucanych z myślą o zakładaniu linii tramwajowych. Jeszcze później wspólnie z profesorem N. Bielelubskim projektował i budował wiele mostów w całej Rosji, w tym przez Wołgę w miastach  Kazań, Saratow, Symbirsk. W każdym przypadku, jak podkreślają rosyjscy historycy nauki, dbał szczególnie o to, aby (niekiedy konieczne i nieuniknione) straty zadawane środowisku naturalnemu podczas prac budowlanych, były minimalne, a ludzie mieli zapewnione maksimum komfortu i wygody w korzystaniu ze wznoszonych obiektów.
         Andrzej Pszenicki przede wszystkim zasłynął jako twórca, projektant i kierownik budowy  prawdziwego arcydzieła sztuki architektonicznej, jakim jest most przez Newę zwany Pałacowym (po rosyjsku Dworcowyj). Prace nad nim rozpoczęto w 1912 , a skończono w 1916 roku, ponieważ wybuch pierwszej wojny światowej drastycznie zahamował, choć nie uniemożliwił,  realizację projektu. Powszechnie uważano wówczas i uważa się dziś, iż sylwetka tego mostu, jego funkcjonalność i bezpieczeństwo są arcydziełem w skali europejskiej. Nie przypadkiem nadano za niego inżynierowi Pszenickiemu złoty medal imienia Leopolda Nicolai. Most Dworcowyj znajduje się w pobliżu Pałacu Zimowego, Admiralicji i Twierdzy Pietropawłowskiem, tworząc razem z tymi obiektami harmonijną całośc i swego rodzaju logo dawnej stolicy Cesarstwa Rosyjskiego. Dopiero w latach 1936 i 1976 niektóre elementy tej przepięknej budowli monumentalnej zostały uzupełnione  i poddane lekkiemu makijażowi.
          Innym arcydziełem Pszenickiego był wspomniany powyżej olbrzymi i również wspaniały pod względem estetycznym most przez Wołgę w mieście Saratowie, długi na 2250 metrów.   
          Od roku 1901 znakomity inżynier wykładał i prowadził badania naukowe w petersburskim Instytucie Dróg Komunikacji, obronił tu doktorat i został adiunktem katedry budowy mostów. W  swych licznych publikacjach z tego okresu nieustannie uwypuklał konieczność dbania o ekologię, o środowisko naturalne podczas realizacji tych czy innych projektów architektonicznych. Był pod tym względem jednym z pionierów w skali europejskiej.
          W 1918 roku został mianowany profesorem. Tragiczne i trudne lata 1918/19 spedził w zrewoltowanej i zbuntowanej przez międzynarodową propagandę komunistyczną Rosji, spływającej krwią w bratobójczej wojnie domowej. Przeżył tu nieraz chwile potwornej grozy, gdy pijane tłumy ogłupionych marynarzy i robotników plądrowały  mieszkania „burżuazji”, wymordowując bezlitośnie całe rodziny inteligenckie, jeśli wystrój mieszkania, ubiór, gesty lub choćby wyraz twarzy właścicieli wskazywał na ich przynależność do wyższych, kulturalnych klas społecznych. Wówczas to wyraz „profesor” nabrał w Rosji zabarwienia niecenzuralnego i godnego pogardy, tak silna była nienawiść otumanionego motłochu do kultury. Jak bowiem trafnie zaznaczał Gustave Le Bon w „Psychologii tłumu”,„w duszy zbiorowej zacierają się umysłowe właściwości jednostek oraz ich indywidualności. Różnorodność stapia się w jednorodność, a decydującą rolę odgrywają cechy nieświadome. To właśnie, że cechami wspólnymi tłumów są owe cechy pospolite, tłumaczy nam, dlaczego tłum nie może dokonać czynu wymagającego wysiłku umysłowego.Każda decyzja podjęta w sprawach ogółu przez zgromadzenie osób wybitnych, ale pracujących w różnych zawodach, nie stoi wyżej od decyzji grupy przeciętnych głupców, w zgromadzeniu bowiem główną rolę odgrywają tylko zwyczajne cechy, które posiada każdy człowiek. Tłum to nagromadzenie miernoty, nigdy zaś inteligencji”. I jeśli zgromadzenia parlamentarne, o którym pisze Le Bon, złożone bądź co bądź – choćby teoretycznie – z osób względnie niezupełnie głupich, to cóż dopiero mówić i oczekiwać, że jakiś przebłysk rozumu i szlachetności znajdziemy w zgromadzeniach złożonych z prymitywnych a uzbrojonych roboli, chorych na wściekliznę polityczną komisarzy i rozbestwionych, rozpijaczonych, kompletnie otumanionych przez propagandę mas?
           Widząc, że w schaotyzowanej Rosji „socjalistycznej” raczej nie znajdzie możliwości zastosowania swej wiedzy i realizacji pomysłów, postanowił Pszenicki na zawsze ten kraj opuścić. W 1920 roku wyjechał z Sankt Petersburga, miasta, któremu tak wiele zawdzięczał, a które mu zawdzięczało jeszcze więcej.
         Cały późniejszy okres wybitny inżynier spędził pracując na Politechnice Warszawskiej, gdzie kierował katedrą budowy mostów, a potem pełnił funkcje rektora. Także w Polsce w ciągu dwudziestu lat rzetelnej pracy dla ojczyzny zaprojektował i zbudował wiele służących ludziom do chwili obecnej mostów. Żyje więc i po śmierci w swych dziełach i we wspomnieniach kolegów, przyjaciół, rodziny.
          W wierszu „Ballada o tym, że nie giniemy” Zbigniew Herbert napisze:
„Którzy o świcie wypłynęli
Ale już nigdy nie powrócą
Na fali ślad swój zostawili –

W głąb morza spada wtedy muszla
Piękna jak skamieniałe usta

Ci którzy szli piaszczystą drogą
Ale nie doszli do okiennic
Chociaż już dachy było widać –

W dzwonie powietrza mają schron

A którzy tylko osierocą
Wyziębły pokój parę książęk
Pusty kałamarz białą kartę –

Zaprawdę nie umarli cali

Szept ich przez chaszcze idzie tapet
W suficie płaska głowa mieszka

Z powietrza wody wapna ziemi
Zrobiono raj ich anioł wiatru

Rozetrze ciało w dłoni
Będą
Po łąkach nieść się tego świata”.
    Znakomity uczony i inżynier Andrzej Pszenicki zmarł 5 sierpnia 1941 roku i został pochowany na Cmentarzu Powązkowskim w Warszawie.


                                                                *** 


                                                     STEFAN  KRYCZYŃSKI

                                                      Utalentowany architekt



             Ten znany i ceniony w Rosji, na Białorusi i   Litwie architekt urodził się 20 stycznia 1874 roku w dobrach rodzinnych Kaskiewicze powiatu oszmiańskiego, położonych w tej części Ziemi Wileńskiej, która dziś wchodzi w skład Republiki Białoruskiej. Kryczyńscy byli rodziną szlachecką, po części zaliczanych do tzw. „Tatarów litewskich”, pieczętowali się  herbem rodowym Radwan odmienny. Nie różnili się wszelako zbytnio od innej szlachty zagrodowej Wileńszczyzny, czyli żyli dość skromnie, lecz nie biednie, byli po wielokroć potwierdzani w rodowitości szlacheckiej przez Wileńskie Zgromadzenie Deputatów Szlacheckich (Centralne Państwowe Archiwum Historyczne Litwy w Wilnie, f. 391, z. 4, nr 1526; f. 391, z. 6, nr 8, 110, 707, 1623, 2754, 2778, 2779; f. 391, z. 7, nr 427, 4024, 4096; f. 391, z. 8, nr 83, 86, 129, 1076, 2558).
          O zacnych panach Kryczyńskich pisze profesor Stanisław Dumin w opracowaniu pt.  „Herbarz rodzin tatarskich Wielkiego Księstwa Litewskiego” (Gdańsk 1999), że gnieździli się w guberni wileńskiej i byli uważani za murzów, czyli książąt tatarskich: „według wywodu 1819 roku „z książąt krymskich”, w rzeczywistości pochodzą z rodu kniaziów Najmanów-Piotrowiczów, wywodzących się od ordyńskich kniaziów ułusu Najman, którzy w Wielkim Księstwie Litewskim dziedzicznie piastowali urzędy chorążych i marszałków tatarskich ściahu [z białoruskiego – „chorągwi”]  województwa wileńskiego, zwanego w aktach urzędowych również chorąstwem najmańskim. Nazwisko Kryczyńskich przyjęli na początku XVII wieku od dóbr Kryczyna w powiecie orszańskim (nad Berezyną, przy granicy województwa mińskiego), których część nabyli od dziedziczącej na tychże dobrach innej rodziny tatarskiej kniaziów Kondratów. (…) Dziedziczyli również liczne majętności w województwie wileńskim, w powiecie oszmiańskim, m.in. część Dowbuciszek. Mieszkali również w okręgu białostockim … Przez jedną z gałęzi rodu na Wileńszczyźnie tytuł książęcy był używany w Rosji aż do rewolucji 1917 roku”…Bardzo wielu spośród tych Tatarów wileńskich, w tym spośród panów Kryczyńskich, spolszczyło się pod względem językowym i kulturowym, przyjęło katolicyzm (jak np. Giniatowiczowie-Piłsudscy),  lecz do dziś łatwo rozpoznać ich rodowód z samego oblicza twarzy, a nieraz i z usposobienia.  
       Rodzina Kryczyńskich, z której pochodził późniejszy znany architekt, była bardzo liczna, a więc i niezbyt zamożna. Tylko dzięki wydatnej pomocy starszego brata Józefa udało się Stefanowi w 1897 roku ukończyć pomyślnie petersburski Cesarski Instytut  Inżynierów Cywilnych. Lata 1898 – 1900 S. Kryczyński spędził w Europie Zachodniej, gdzie się doskonalił w swym zawodzie. Następnie, już w charakterze etatowego architekta, pracował w zarządzie straży granicznej Cesarstwa Rosyjskiego, projektując dla swej instytucji szereg obiektów cywilnych i sakralnych.
          Do najciekawszych i najbardziej znanych gmachów, zaprojektowanych i wzniesionych przez S. Kryczyńskiego, należą w Sankt Petersburgu, tej architektonicznej „perły Północy”, dom wielkiej księżny Olgi Aleksandrowny przy ulicy Czajkowskiego, siedziba Instytutu Medycyny Eksperymentalnej, Dom Handlowy na ulicy Bolszoj Koniuszennoj, dom emira Buchary przy alei Kamiennostrojewskiej, dom „eksperymentalny” artysty malarza Piotra Szczerbowa w Gatczynie, kilka przecudnych pałaców na przedmieściach.
          W 1910 roku ukończono budowę Meczetu Soborowego w stolicy Imperium, zaprojektowany wspólnie przez Kryczyńskiego, Hohena i Wasiliewa. Jest to imponująca pod każdym względem świątynia, której długość wynosi 43 metry, szerokość 31 m, wysokość kopuły 38 m, a  wysokość dwóch minaretów po 52 metry. W celu zapoznania się ze stylem architektonicznym islamu Stefan Kryczyński w okresie poprzedzającym projektowanie odbył podróż do Samarkandy, aby naocznie zobaczyć tamtejsze budowle sakralne i bezpośrednio z tą niezwykłą sztuką się zapoznać. Widocznie też odegrały swą rolę jakieś genetycznie zakodowane czynniki, jakaś pamięć pokoleń, bo przecież i sam Kryczyński i wszyscy jego przodkowie byli mahometanami. Toteż nie dziwi, iż petersburski Meczet Soborowy stał się na owe czasy bodaj najciekawszą świątynią należącą do mahometańskiej cywilizacji, lecz leżącą poza jej obrębem. Meczet służył wiernym w okresie  1910 – 1939; następnie na skutek sowieckiej paranoi ateistycznej zamknięty i przekształcony w magazyn medykamentów, i wreszcie od roku 1956 ponownie pełnił i do dziś pełni właściwe sobie funkcje religijne.
        Trafne bodaj są słowa Mikołaja Gogola o tym, że architektura jest swoistą kroniką świata: przemawia wówczas, gdy już zamilkły pieśni i podania… Cóż bowiem pozostanie po naszej „cywilizacji papierowej”, jeśli nie resztki dzieł architektonicznych, według których „barbarzyńcy”, co to przyjdą po nas, będą kilka tysięcy lat później wnioskować o naszej „prymitywnej” kulturze. O wirtualnej zaś „rzeczywistości” komputerowej nie pozostanie nic, nawet wspomnienie, gdyż aby ją unicestwić, wystarczy jedna porządna, sztucznie zaaranżowana „burza magnetyczna”. Nasze czasy będą się więc przez dalekie pokolenia z przyszłości  postrzegane jako „ciemne wieki”, ponieważ budowle betonowe o wiele wcześniej rozsypią się w pył, a nic po nich nie pozostanie prócz garści zwykłego piachu.
        Należy wszelako w tym miejscu zaznaczyć, że Kryczyński używał jako budulca przeważnie kamienia łupanego, może więc jego dzieła przetrwają wiele stulecia i tysiąclecia. Tego nie wiemy. Ale wiemy dokładnie, iż znakomity architekt od 1917 roku stał na czele Komitetu Technicznego w Ministerstwie Oświaty Ludowej, a nieco później pełnił funkcje inżyniera w Komisariacie Ludowym Spraw Zagranicznych Federacji Rosyjskiej. Rok 1920 spędził na Politechnice Kubańskiej, 1921 – w Petersburskim Instytucie Inżynierów Cywilnych. Następnie, aż do zgonu, czyli do 9 sierpnia 1923 roku, kierował służbą architektoniczną Piotrogrodu.
        Warto być może  jeszcze napomknąć, iż za życia swego twórcy arcydzieła Stefana Kryczyńskiego, ani on sam,  nie cieszyły się przesadną sławą, doceniono te dzieła i ich autora dopiero znacznie później, po upływie wielu lat; jakby dokładnie wedle słów filozofa: „Kto poważnie traktuje i uprawia jakąś sprawę, która nie służy korzyści materialnej, ten nie może liczyć na zainteresowanie współczesnych… Trzeba wiele czasu, by coś wartościowego zyskało uznanie” (Arthur Schopenhauer). Szereg budowli zaprojektowanych i wzniesionych przez Stefana Kryczyńskiego znajduje się obecnie  pod ochroną prawa na terenie Rosji jako znakomite pomniki sztuki architektonicznej. Natomiast jego ongiś słynne, a nigdy nie zrealizowane projekty „miast – sadów”, czyli tzw. zielonych miast, wywarły olbrzymi wpływ na rozwój tej dziedziny urbanistyki w wielu krajach. Według tych pomysłów odbudowano po wojnie Mińsk, przepiękną stolicę Białorusi, zbudowano od podstaw kilkadziesiąt nowych miast, jak Elektrenai na Litwie, Asłana w Kazachstanie itd.
                                                                    ***


                                                                ROLNICTWO



                                                         MICHAŁ  CZYŻEWSKI
                                      
                                                           Znakomity agrotechnik

          Byli bardzo liczni panowie Czyżewscy, zacna szlachta królewska, zasiedlająca różne prowincje dawnej Rzeczypospolitej i pieczętująca się rozmaitymi herbami rodowymi. Na przykład  Leszek Zalewski (Szlachta ziemi liwskiej, Warszawa 2005) podaje informację o Czyżewskich herbu Pobóg z Czyżewa położonego w Ziemi Nurskiej, a wzmiankowanych w zapisach archiwalnych z roku 1422: „W roku zaś 1462 Maciej Czyżewski był sędzią nurskim. W roku 1653 Jan czyżewski został wybrany do współpracy z rotmistrzem Janem Oborskim”. [Obszerne informacje o tym rodzie można znaleźć w edycjach: Jan Ciechanowicz, Filozofia komizmu,  Rzeszów 1999, str. 9 - 25; Jan Ciechanowicz, Rodyrycerskie Wielkiego Księstwa Litewskiego, Rzeszów 2001, t. 2, str. 291 – 298; Jan Ciechanowicz, Herbarz polsko – rosyjski, Warszawa 2006, t. 1, str. 320 – 329.] 
          Zasłużony i znany w wielu krajach specjalista od spraw gleboznawstwa i rolnictwa Michał Czyżewski urodził się w miejscowości Dobruż Guberni Mohylewskiej 12 stycznia 1896 roku w rodzinie należącej do niezamożnej szlachty zagrodowej, jakimś cudem nie wypędzonej na Sybir przez reżim carski. Ziemie białoruskie bowiem w ciągu XIX stulecia stały się terenem bezwzględnych czystek etnicznych, w trakcie których setki tysięcy rodzin polskich, białoruskich, litewskich, ukraińskich, o ile nie zamordowano, to  pozbawiono wszelkich praw obywatelskich, ograbiono z mienia i deportowano na bezludne tereny azjatyckie. Tych mieszkańców, którzy na razie pozostawali w gniazdach ojczystych, często ogałacano z wszelkich dóbr i zmuszano do zaledwie   roślinnej egzystencji na skraju nędzy, pozbawiając szlachectwa i wpisując do stanu „odnodworców”, czyli wolnych chłopów, którym jednak nie przysługiwały jakiekolwiek prawa polityczne.
        Ojciec tedy Michała Czyżewskiego był zwykłym robotnikiem w zakładzie produkcji papieru w Dobrużu. Po ukończeniu dwuletniej szkoły fabrycznej w 1910 roku kilkunastoletni chłopiec aż do roku 1915 pracował w tymże zakładzie w charakterze robotnika, zanim nie został powołany pod broń na okres czterech lat, i walczył na froncie  aż do zakończenia pierwszej wojny światowej.
         W 1919 roku po demobilizacji z wojska wstąpił na studia do Akademii Rolniczej im. Timiriaziewa w Moskwie, której sekcję agrochemii i gleboznawstwa ukończył w roku 1923. Podczas studiów zwrócił na siebie uwagę wykładowców dzięki ponadprzeciętnym uzdolnieniom, pracowitości, sumienności i wyrazistej skłonności  do prowadzenia badań naukowych. Dlatego też po otrzymaniu dyplomu pozostawiono go na jeden rok próbny jako praktykanta wydziału doświadczalno – selekcjonerskiego, po upłynięciu zaś tego okresu zatrudniono jako etatowego pracownika w laboratorium gleboznawstwa słynnego wówczas profesora W. Wiliamsa.
        W kolejnych latach M. Czyżewski pracował w charakterze asystenta na wydziale gleboznawstwa, a od 1929 był już docentem tegoż wydziału. Pod wpływem doświadczeń profesora Konstantego Giedrojcia [patrz o nim: Jan Ciechanowicz, Z rodu polskiego, t. 1, str. 160 – 180, Rzeszów 1999] przystąpił do realizacji szeroko zamierzonych badań nad zdolnością gleby do fizyczno – chemicznego wchłaniania anionów, nie  nie tworzących trudno rozpuszczalnych związków chemicznych w glebie. W wyniku tych badań, uogólnionych w książce „Intensywność rozkładu materii organicznej w glebie w zależności od rodzaju wchłoniętego kationu” (Moskwa 1933), dokonano kilku odkryć mających istotne znaczenie dla praktyki rolniczej. W tymże roku młodu uczony otrzymuje tytuł profesora wydziału gleboznawstwa Akademii Rolniczej im. Timiriaziewa; jednocześnie prowadzi wykłady w Moskiewskim Państwowym Instytucie Agrochemii i Gleboznawstwa. Od 1938 jest kierownikiem katedry uprawy roślin w tejże Akademii Rolniczej. W 1950 broni rozprawę habilitacyjną, opartą na własnych oryginalnych badaniach agrotechnicznych i agronomicznych, a jego teksty były w tym czasie tłumaczone już m.in. na język czeski,   litewski, estoński, uzbecki, ormiański, gruziński, białoruski, ukraiński, rumuński, niemiecki.  
        W tym miejscu warto na marginesie zaznaczyć, że badania i odkrycia naukowe w zakresie rolnictwa stanowią bardzo istotną część składową postępu cywilizacyjnego. Umożliwiają produkowanie tak dużej ilości żywności, że nikt już nie cierpi głodu, jak też permanentnie sprzyjają wzrostowi jakości produktów spożywanych przez ludność danego kraju czy kontynentu. Postęp zaś w tej dziedzinie odbywa się wyłącznie dzięki wysiłkom elitarnej, względnie wąskiej  warstwy zawodowych uczonych, opracowujących nowe metody uprawy roślin i hodowli bydła, projektujących nowe mechanizmy i maszyny rolnicze o wysokiej wydajności, selekcjonujących nowe gatunki zbóż, owoców i  warzyw,
wynajdujących nieistniejącer dotychczas odmiany nawozów sztucznych, opracowujących coraz to skuteczniejsze metody zarządzania procesami gospodarczymi i ekonomicznymi w tej dziedzinie  itd.  „Kultura ludowa – bardzo słusznie pisał ongiś profesor Feliks Koneczny – powstaje przez opóźnione naśladownictwo kultury warstw bardziej ukształconych… Zadajmy sobie pytanie, czemuż to nie wymyślił lud nic a nic w tej dziedzinie,   której   oddaje się w całościi wyłącznie, mianowicie w zakresie rolnictwa? Wiemy wszyscy, że rolnictwo ludowe to rolnictwo złe, zacofane, pogrążone w przeżytkach; chłop jest najgorszym rolnikiem… Czy słyszał kto kiedy o jakimś najmniejszym udoskonaleniu rolnictwa, któreby wyszło od ludu?”… Dopiero gdy nowe odkrycia naukowców trafiają do wielkich gospodarstw rolnych, czy to prywatnych, czy państwowych, czy spółdzielczych, i są tam stosowane i wykorzystywane, -  stamtąd  wreszcie trafiają także do wytwórcy drobnego i ułatwiają los także jemu. Jest to prawidłowość socjologiczna dająca się zaobserwować we wszystkich krajach świata.     Stąd też każdy rząd dobrze funkcjonujący i dbały o swych obywateli przywiązuje dużą uwagę do rozwoju nauk rolniczych, które stają się wręcz bezpośrednią siłą wytwórczą danego społeczeństwa.  
            Jeden z kierunków prac badawczych Michała Czyżewskiego stanowiło konstruowanie nowych modeli pługów, jak również organizowanie sieci stacji selekcjonerskich, technicznych, naukowo – eksperymentalnych na terenie całego Związku Radzieckiego. Ponad trzydzieści lat działalności naukowej i dydaktycznej tego znakomitego uczonego i organizatora stanowiły okres najwyższych osiągnięć nauk o glebie w tym kraju, osiągnięć nie ustępujących takowym w najbardziej rozwiniętych krajach Europy i obu Ameryk. Inna rzecz, że drętwy i skostniały system sterowania gospodarką radziecką nie pozwalał na szybkie i skuteczne wdrażanie do praktyki rolniczej odkryć i rozwiązań inżynieryjnych, dokonywanych przez uczonych.
      Michał Czyżewski był przez szereg lat członkiem Rady TechnicznejMinisterstwa Rolnictwa ZSRR i Ministerstwa Gospodarstw Rolnych ZSRR. Opublikował drukiem około 150 tekstów naukowych, z których połowa miała charakter nowatorskich publikacji opartych na własnych badaniach laboratoryjnych i terenowych. Spośród książek znakomitego badacza i konstruktora techniki rolniczej warto wymienić prace, które zostały wydane nie tylko w oryginale rosyjskim, lecz i przetłumaczone na inne języki: „Agrotechnika kultur polowych” (wydania rosyjskie  1945, 1946; następnie ukazały się tłumaczenia na języki: kirgiski, tatarski, mołdawski, turkmeński); „Uprawa roli i walka z chwastami” (1949 po rosyjsku, później w językach: łotewskim, maryjskim, białoruskim, litewskim); podręcznik akademicki „Uprawa roli” (1950 po rosyjsku, następnie – w języku łotewskim, kazachskim, estońskim, gruzińskim, ormiańskim, kabardyńskim). Jak zaznaczyliśmy powyżej, dzieła profesora Michała Czyżewskiego były wydawane również w szeregu innych języków, i to nie tylko europejskich.
          Za swą owocną działalność i publikacje naukowe wybitny uczony polskiego pochodzenia został odznaczony Orderem Lenina, dwoma Orderami Czerwonego Sztandaru Pracy, kilkoma medalami. Jest też uważany za klasyka nauk o rolnictwie w szeregu niepodległych państw powstałych po demontażu ZSRR.
                                                                    ***
         Spróbujmy jeszcze raz oddać głos profesorowi Feliksowi Konecznemu, który w pierwszym tomie dzieła „Polskie Logos a Ethos” notuje: „Polskie piśmiennictwo rolnicze zaczyna się od roku 1549, awięc bardzo wcześnie. W najgorszym okresie dziejów polskich, w wieku XVIII, wyszło 146 dzieł polskich o treści rolniczo – technologicznej. Szkolne nauczanie rolnictwa zaczęło się u nas w 1774 roku. Wiekopomna Komisja Edukacyjna, owo pierwsze w Europie ministerstwo oświaty, kazała nauczać rolnictwa i ogrodnictwa praktycznie w szkołach elementarnych, a w wydziałowych także w formie wywodów wykładowych po dwie godziny tygodniowo, począwszy od klasy trzeciej. Wyprzedziła tym Polska inne organizacje nauczania publicznego w całej Europie. Na ogół sprawy rolnicze nie stały u nas ni gorzej, ni niżej niż we Francji lub w Niemczech; zresztą kiedy roku 1783 ustalono ostatecznie program wykładów rolniczych, wciągnięto do tych prac także współpracowników obcych… Dopiero od początku XIX wieku zaczynają się w Europie studia rolnicze teoretyczne, istotnie naukowe. Nie spóźniła się w tym Polska”…
        Nie spóźniła się. Ale po rozbiorach wiele wybitnych polskich umysłowości w różnych gałęziach wiedzy, w tym wiedzy o rolnictwie, funkcjonowało już w obcych kulturach, językach i państwach. I tam w kontekście powszechnego postępu ludzkości wnosiło swój znaczący i istotny wkład w dzieło rozwoju nauk i technologii.
                                                                   ***
         
                

                                                   MIKOŁAJ   CZYRWIŃSKI

                                                      Zasłużony    zootechnik

Był jednym z inicjatorów nauki zootechnicznej na terenie Rosji i Ukrainy oraz jednym z najznakomitszych tejże nauki reprezentantów w skali ogólnoeuropejskiej. Spod jego pióra wyszedł szereg tekstów do dziś zachowujących swą aktualność dla gospodarki hodowlanej, jak np. „Wlijanije wozrasta na sposobnost’ pieriewariwat’ korma owcami” (1874); „Znaczenie mineralnych wieszczestw korma dla żiwotnogo organizma” (1875); „Kajko skot razwodit’ w naszych choziajstwach – miestnyj, inostrannyj Ili mietisnyj?” (1886); „Prostaja owca i jejo sposobnost’ k ułuczszeniju” (1889); „Ob  owcewodstwie” (1889); „Razwitije kostiaka u owiec i krupnogo rogatogo skota wo wtoruju połowinu embrionalnoj żyzni i w postembrionalnyj period” (1890); „Izmienienije sielskochoziajstwiennych żywotnych pod wlijanijem obilnogo i skudnogo pitanija w mołodom wozrastie” (1894); „Położenie skotowodstwa w Rossii” (1905); „Razwitije kostiaka u owiec pri normalnych usłowijach, pri niedostatocznom pitanii i posle kastracji samcow w samom ranniem woztastie” 1909). W latach 1949 – 1951 Wydawnictwo Akademii Nauk ZSRR w Moskwie opublikowało dwutomowy wybór dzieł Mikołaja Czyrwińskiego pod tytułem „Izbrannyje proizwiedienija”. Ten zasłużony uczony jest obecnie uważany na Ukrainie i w Rosji za klasyka nauk rolniczych, w szczególności dotyczących hodowli trzody chlewnej, przede wszystkim – owiec.
                                                                 ***
          Droga życiowa M. Czyrwińskiego była dość charakterystyczna dla uczonych z przełomu XIX – XX wieku. Pochodził z zagrodowej szlachty Ziemi Czernihowskiej, która to ziemia dała Imperium Rosyjskiemu plejadę utalentowanych twórców nauki i kultury polskiego pochodzenia. Wydaje się jednak, że pierwotnym miejscem zamieszkania panów Czyrwińskich herbu Lubicz była Litwa, tutaj bowiem  byli notowani w księgach ziemskich i grodzkich kowieńskich w połowie XVI wieku. Widocznie któryś z reprezentantów tej szlacheckiej rodziny przeniósł się w czasie późniejszym na tereny ukrainne i dał początek jeszcze jednej, prężnej i znakomicie uzdolnionej, gałęzi dawnego rodu polsko – litewskiego.
          Tak czy inaczej, ale Mikołaj Czyrwiński przyszedł na świat 28 kwietnia 1848 roku w Czernihowie. Po gimnazjum wstąpił na studia do Petersburskiego Instytutu Uprawy Roli (Instytut Ziemledielija), który pomyślnie ukończył w 1872 roku. W ciągu następnych pięciu lat początkujący naukowiec pracował na etacie laboranta w Akademii Wojskowo – Medycznej, jednocześnie zaś był wolnym słuchaczem wydziału anatomii i fizjologii tej renomowanej uczelni. Był wnikliwym, pracowitym, nie pozbawionym głębokiej intuicji badaczem; toteż już po paru latach zaczęły dość często ukazywać się w periodyce fachowej jego opracowania naukowe, poczarkowo w postaci artykułów, a nieco później również w formie bardziej rozległych tekstów. Obok publikacji z zakresu zootechniki poruszał także tematy z dziedziny medycyny; tak np. w roczniku „Protokoły  ObszczestwaRusskich Wracziej” z lat 1876 – 1877 ukazał się obszerny referat M. Czyrwińskiego „Kistiewidnoje nowoobrazowanije w wierzchniej czasti briusznoj połosti”, poświęcony pewnemu kazusowi z dziedziny onkologii. Trudno się dziwić, że młody naukowiec fascynował się w tym okresie zagadnieniami fizjologii człowieka, nauka ta bowiem czyniła wówczas zawrotne postępy, budząc powszechne zainteresowanie i entuzjazm, jak również nieco naiwną wiarę w to, że ludzkości już niebawem uda się odkryć wszystkie tajemnice funkcjonowania organizmu ludzkiego i, co za tym idzie, uwolnić się od zmory chorób, cierpień i przedwczesnej śmierci.
           Badacze życia Mikołaja Czyrwińskiego zwracają uwagę m.in. na jego imponującą pracowitość, na spędzanie po kilkanaście godzin dziennie w laboratorium, a dni wolnych – na sporządzaniu notatek i wniosków z poprzednio przeprowadzonych eksperymentów. Godny uwagi symptom… Jest bowiem znamienną cechą wszystkich ludzi utalentowanych i genialnych, że nigdy nie bywają leniwi, lecz zawsze ruchliwi i czynni, jakby spieszący się żyć, niejako w myśl słów goethowskiego Fausta:

„Niezwłocznie się do pracy bierz,
Warz jeden z drugim gęste młóto,
A wiedz, że nie dokonasz jutro,
Czegoś nie zrobił dziś, więc spiesz!”

Stąd też okoliczność, iż robią nader przyjemne wrażenie na tych, którzy się z nimi stykają, w przeciwieństwie do nierobów, którzy budzą odrazę. Nie przypadkiem mądrość buddyjska powiada, że „jeden dzień życia osoby czynnej jest więcej wart niż stuletnia egzystencja osobnika leniwego i bezwładnego”, a w II wieku p.n.e. mędrzec żydowski Joszua ben Syrach trafnie konstatował: „Człowiek leniwy jest podobny do skalanego kamienia, każdy zagwiżdże nad jego upodleniem. Człowiek leniwy jest podobny do kupy gnoju, każdy, kto go dotknie, otrząsa rękę”.
         Mniej więcej od roku 1877 M. Czyrwiński postanawia jednak poświęcić się wyłącznie dziedzinie zootechniki i weterynarii, aby się nie zanadto rozpraszać. Zaczyna coraz więcej publikować tekstów z tego zakresu. W tymże roku zostaje niemal na dwa lata zostaje oddelegowany za granicę w celu gromadzenia danych dotyczących tego, jak w Europie zachodniej są organizowane agronomiczne stacje doświadczalne oraz zootechniczne laboratoria naukowe. Odwiedza szereg szkół rolniczych Belgii, Niemiec, Francji, Holandii, zapoznając się w najdrobniejszych szczegółach z ich funkcjonowaniem, reżymem pracy, celami i wynikami działalności. Po powrocie do Rosji publikuje obszerny tekst pt. „Agronomiczeskije stancji”, stanowiący coś w rodzaju szczegółowego i bardzo dokładnego ni to sprawozdania z dopiero co zakończonej delegacji zagranicznej, ni to instruktażu, jak należy prowadzić prace w odnośnym zakresie. W tymże 1879 roku Czyrwiński dostaje ofertę objęcia funkcji  docenta prywatnego katedry zootechniki ogólnej w Akademii Uprawy Roślin i Lasów imienia Piotra Wielkiego. Przyjmuje ją iż właściwym sobie entuzjazmem poświęca się badaniom naukowym. W 1882 roku broni pomyślnie rozprawę magisterską  „Ob  obrazowanii żira w  żiwotnom organizmie”, która następnie została opublikowana w postaci książki. Był to poważny tekst naukowy, który spowodował, że autora mianowano profesorem nadzwyczajnym macierzystej Akademii, a w 1891 – profesorem zwyczajnym.
            Przez cały ten okres młody naukowiec szczegółowo i wszechstronnie bada zagadnienie żywienia zwierząt hodowlanych, zagadnienie, dodajmy, wówczas prawie zupełnie niezbadane z naukowego punktu widzenia. W ciągu wielu lat badaczowi udaje się wykryć i opisać prawidłowości, związki przyczynowo – skutkowe i współzależności w funkcjonowaniu organizmów zwierzęcych odpowiednio do reżymu żywienia, co w końcu prowadziło do opracowania dokładnych podstaw naukowych tego istotnego z punktu widzenia gospodarki narodowej tematu. M. Czyrwiński świadomie unikał zbyt pospiesznych i łatwych uogólnień, wnioski końcowe formułował dopiero po dogłębnym i wielokrotnym zbadaniu i sprawdzeniu wyników eksperymentów laboratoryjnych i obserwacji terenowych. W tekście pt. „Stan nauki o żywieniu zwierząt domowych” pisał: „Kto w naszych czasach szuka w nauce o żywieniu zwierząt prostych recept, które można byłoby stosować w praktyce, ten nie zostanie usatysfakcjonowany; jeśli zaś mu się nie uda zgłębić strony fizjologiczno – chemicznej, to jest jądra tej nauki, to wszelkie dzieło poświęcone temu przedmiotowi wyda mu się księgą pod siedmioma pieczęciami”. Temat żywienia zwierzat tylko na pozór może wydawać się prosty, w rzeczy samej było to i nadal pozostaje, niesłychanie złożonym, wieloaspektowym i najeżonym przykrymi niespodziankami zagadnieniem. Wystarczy tylko napomknąć o groźnej epidemii BSM, czyli encefalopatii gąbczastej, zwanej też  chorobą Creutzfeldta – Jacoba, wirusowego schorzenia mózgu zarówno rogacizny, jak i ludzi, którego okres inkubacyjny trwa do trzydziestu lat i prowadzi w końcu do śmierci w ciągu kilku do kilkunastu miesięcy, czy np. o epidemii pryszczycy w wielu krajach Europy na samym początku XXI wieku, albo pomoru afrykańskiego trzody chlewnej, który dotknął Białoruś i kraje Unii Europejskiej w 2014 roku, aby się o tym przekonać.     Konieczność zaszlachtowania i spalenia dziesiątków milionów krów i świń w takich krajach jak Belgia, Litwa, Wielka Brytania, Holandia, Francja – to przede wszystkim był skutek niewłaściwego  chowu i żywienia zwierząt hodowlanych. Zachodni hodowcy, zbyt dufni w potęgę i skuteczność swych nowoczesnych biotechnologii, padli ofiarą własnej naiwności i pychy. Okazało się bowiem, że przyrody nie da się tak łatwo wywieść w pole, jak konsumentów, a ci, którzy stosują sprzeczne z naturą metody hodowli, powinni się liczyć z nieprzewidywalnymi przykrymi konsekwencjami; np. karmienie rogacizny mączką wyprodukowaną ze zmielonych kości tejże rogacizny, a więc karmienie potomstwa wysuszonym i przemielonym ciałem rodziców, - cóż za potworność, wynikająca z chciwości ludzi! – powraca do samych ludzi jako groźne memento w postaci straszliwej, nieuleczalnej choroby Creutzfeldta – Jacoba. A jak okropne prawdopodobnie skutki pociągnie za sobą – znowuż płynące z zachłanności i głupoty człowieka – stosowanie genetycznych manipulacji na roślinach i zwierzętach, to się okaże w niedalekiej przyszłości, chociaż i dziś pewne alarmujące symptomy są widoczne.
         Zło i potworność  wracają do swoich sprawców w chwili i postaci nieraz najmniej oczekiwanych. Dlatego też wszelkie nowe odkrycia i wynalazki biotechnologiczne należy traktować bardzo ostrożnie, z rezerwą i, jak zalecał profesor M. Czyrwiński, stosować je dopiero po wielokrotnym i wszechstronnym sprawdzeniu.
           Ponad trzydzieści lat swego życia poświęcił uczony pracom nad badaniem procesu wzrostu i przybierania na wadze zwierząt hodowlanych. Dopiero po wielu długotrwałych i uciążliwych doświadczeniach i obserwacjach udało się ustalić pewne prawidłowości rozwoju tkanki kostnej, mięsnej, tłuszczowej zwierząt i ich uzależnienie od klimatu, składu chemicznego gleby, okresowości żywienia, od warunków, w których zwierzę hodowlane jest trzymane. Tym aspektom profesor poświęcił m.in. swe teksty, opublikowane w 1888 roku: „K woprosu o razwitii trubczatych kostiej i o priedpołagajemoj swiazi etogo razwitija so smienoj rezcow” oraz „O razwitii czerepca u swiniej”. Uczony opisał tu m.in. dokładnie   wielorakie skutki charakteru żywienia oraz np. kastracji na rozwój szkieletu i tkanki mięśniowej zwierząt hodowlanych. Badania wykazały, że obfite żywienie przyspiesza kształtowanie się osobnych tkanek i organów, lecz w różnym stopniu; np. kształtowanie się kości w tym przypadku, o ile odżywianie jest intensyfikowane w młodości, może przebiegać nawet dwa razy szybciej niż w warunkach przeciętnych. Żywienie niedostateczne z kolei ostro zmienia proporcje między poszczególnymi częściami szkieletu. Okazało się, iż szkielet zwierząt niedożywionych wcale nie stanowi zmniejszonej kopii zwierząt karmionych obficie; jest on szkieletem zniekształconym, dysproporcjonalnym. Mikołaj Czyrwiński odkrył prawidłowość, którą opisał jak następuje: „Przy złym odżywianiu najbardziej cofnięte w swym rozwoju pozostają te części szkieletu, które mają najwyższy współczynnik zwiększania wagi”. To zjawisko jest  we współczesnej nauce zootechnicznej zwane „prawem Czyrwińskiego”. Wpływ niedostatecznego żywienia we wczesnym stadium rozwojowym nie dotyczy tylko okresu młodości zwierzęcia, lecz pozostaje na całe życie w postaci nieproporcjonalnych, niedorozwiniętych poszczególnych  części organizmu. A więc szkielet nie osiąga swego pełnego rozwoju, zatrzymuje się na etapie wcześniejszym, co powoduje, że sztucznie się zahamowuje także i ogólny rozwój organizmu i ciała. Jeśli takie zwierzę w późniejszym okresie karmić obficie, następuje nadmierny rozrost tkanki tłuszczowej, ale nie kostnej i mięśniowej. (Prawdopodobnie tego rodzaju prawidłowości działają także w przypadku ludzkich organizmów, z czego by wynikało, iż właściwe i obfite odżywianie dzieci powinno należeć do najważniejszych obowiązków rodziców).
          M. Czyrwiński wykazał zresztą, że za pośrednictwem dobrego żywienia zwierząt we wczesnym okresie ich rozwoju można w ogóle osiągnąć nawet wydoskonalenie rasy danego gatunku, to jest zwiększenie jego wagi, siły, dynamizmu witalnego, zdrowia, jak również spowodować osiągnięcie bardziej harmonijnej budowy ciała, lepszego mleka, ładniejszej sierści itp. Jeśli takie warunki zapewnić przez kilka pokoleń z rzędu, rasowość zmienia się na stałe i można mówić o kształtowaniu się nowej, ulepszonej odmiany danego gatunku np. owiec, co profesor Czyrwiński wykazał eksperymentalnie i opisał w takich publikacjach, jak „Owcewodstwo i jego ułuczszenije”, „Romanowskaja owca”, „Bonitirowka i boniterskij klucz” (1889 – 1893). Uczony nawiasem mówiąc brał bezpośredni udział w pracach selekcjonerskich, mających na celu wyhodowanie nowych odmian owiec rasowych, posiadających z góry zadane cechy.
                                                                        ***
        Profesor Czyrwiński nie był jedynym znakomitym specjalistą polskiego pochodzenia w Rosji w dziedzinie weterynarii,  selekcjonerstwa i zootechniki. Można np. nadmienić, że organizatorem i pierwszym dyrektorem Instytutu Weterynaryjnego w Charkowie był Napoleon Halicki, a profesorami Jerzy Witowicz, Edmund Ostrowski, Jerzy Poluta, Marcjan Żorawski, Robert Kunicki, Michał Ławrynowicz. Podobnie wyglądała sytuacja także na innych uczelniach rolniczych Imperium Rosyjskiego, często gęsto obsadzonych profesurą rodem z byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego i Królestwa Polskiego.
           W 1894 roku Pietrowska Akademia Uprawy Roli została zamknięta w związku z rozruchami studenckimi. M. Czyrwiński otrzymał etat w Komitecie Naukowym Ministerstwa Rolnictwa Rosji, w którym pracował do 1898 roku, kiedy to przyjął ofertę stanięcia na czele katedry hodowli zwierząt oraz wydziału rolnictwa Politechniki Kijowskiej. Tutaj pracował na pełnym etacie do 1916 roku, a później, do 1919, już jako docent emerytowany, wykładał kurs hodowli owiec. Był doskonałym nauczycielem akademickim, zaangażowanym w wykładaną dyscyplinę nie tylko umysłowo, ale i emocjonalnie, co się też przekazywało jego słuchaczom. Znakomity profesor wyszkolił liczny zastęp specjalistów w dziedzinie hodowli zwierząt, którzy później owocnie pracowali w różnych częściach Imperium Rosyjskiego i Związku Radzieckiego, wspominając z wdzięcznością swego ukochanego nauczyciela. Jego zaś podręcznik   akademicki z zakresu hodowli zwierząt pt. „Obszczejeżywotnowodstwo” w ciągu kolejnych trzydziestu lat wydawano pięciokrotnie.
         W 1919 roku uczony wyjechał do swych synów, mieszkających w Nowoczerkasku. Wojna domowa czyniła na Ukrainie i w Rosji straszliwe spustoszenie. W końcu 1919 roku M. Czyrwiński otrzymał zaproszenie do objęcia katedry hodowli zwierząt na Politechnice Dońskiej i propozycję przyjął, ale zrealizować swego postanowienia już nie zdążył. Oficjalna wersja radziecka głosiła, że przeziębił się, nabawił zapalenia płuc i zmarł 5 stycznia 1920 roku. Według innych źródeł: został zamordowany przez zbolszewizowany motłoch uliczny, polujący na „burżuazyjnych agentów”, czyli na reprezentantów inteligencji twórczej i naukowej. Na Ukrainie i w Rosji ten zasłużony uczony jest obecnie uważany za klasyka nauk o rolnictwie tych krajów.

                                                                     ***



                                        ADAM  DOKTOROWICZ – HREBNICKI

                                                    W cieniu rajskich jabłoni

            Urodził się 6 stycznia 1857 w miejscowości Ciotcze powiatu lepelskiego byłego województwa witebskiego w starożytnej rodzinie szlacheckiej pieczętującej się herbem rodowym Ostoja. W tej gałęzi panów Doktorowiczów z reguły używanojako nazwiska już tylko przydomku „Hrebnicki”. Ojciec Adama, Stanisław, i matka Konstancja z domu Samiszcze (herbu własnego) nie należeli w tym okresie do rodzin zamożnych, a gdy władze carskie skonfiskowały także ostatnią majętność ziemską (Obol w powiecie połockim), sytuacja stała się tak tragiczna, że rodzice nie mieli z czego utrzymać syna i spłacać należność za naukę w szkole. Niespełna dziesięcioletniego chłopca zabrała do majątku Turossa jedna z babć i wuj Antoni Samiszcze, którzy też zajęli się jego podstawową edukacją. W Turossie znajdował się duży sad jabłoni, grusz, wiśni, śliw różnych odmian. Cały wolny czas, czyli praktycznie rzecz biorąc, cały swój czas od maja do października spędzał w przytulnym cieniu tych drzew, które polubił i którym się badawczo przyglądał, obserwując, jak kwitną, owocują, rosną, chorują. W sposób szczególny przyciągały go ku sobie jabłonie, roztaczające wokół siebie życzliwe i łagodne pole biomagnetyczne. Przeznaczenie.
                                                                     ***
          Na marginesie przypomnijmy, iż obecnie jest znanych ponad dziesięć tysięcy odmian jabłoni hodowlanych oraz trzydzieści trzy tysiące gatunków dzikich. Do największych producentów jabłek w skali globalnej należą USA, Kanada, Włochy, Niemcy, Wielka Brytania, Japonia, Szwajcaria, Chiny, Rosja, Ukraina, Białoruś i Polska.
       Owoce jabłoni posiadają nadzwyczajną wartość smakową i odżywczą, a ich  nasiona   zawierają dużo jodu; 5 – 6 ziarenek wystarczą, by zaspokoić dzienne zapotrzebowanie organizmu ludzkiego na ten mikroelement. Spożywanie jabłek ujawnia oddziaływanie lecznicze w przypadku zapalenia opłucnej, biegunki, otyłości, kamicy nerkowej i żółciowej, nadciśnienia, schorzeń układu krwiotwórczego i krwionośnego, anemii (niedokrwistości), stwardnienia tętnic. Natomiast biopole tego drzewa ma ponoć korzystny wpływ na erotyzm kobiet.
          Skoro zahaczyliśmy o ten temat, warto może napomknąć, iż zarówno tradycja przednaukowa, jak i najnowsze badania z pogranicza medycyny, fizyki i dendrologii, ujawniają interesujące fakty  dotyczące wpływu energii   poszczególnych odmian drzew na zdrowie i psychikę człowieka. Z odnośnych publikacji wynika, iż np. promieniowanie biopola akacji wzmacnia uczucia ojcostwa i macierzyństwa. Brzoza emanuje delikatne, życzliwe, czułe promienie łagodzące depresję i smutek; w jej cieniu   stawia się wózek z dzieckiem, a posadzona koło domu odpędza koszmary i broni przed złymi odczuciami. Przebywanie w cieniu dębu zaleca się osobom cierpiącym na chroniczne przemęczenie, gdyż jego energia biologiczna jest przepotężna. Jasion ponoć budzi zdolność jasnowidzenia. Jodła zaś jest jedynym drzewem dającym energię pozytywną przez cały rok, podczas gdy drzewa liściaste promieniują tylko wiosną i latem, a w jesieni i zimie ich moc uzdrawiająca staje się niemal niezauważalna; niweluje ona zmęczenie, rozjaśnia umysł, uspokaja; dym spalonej gałęzi jodły zabija bakterie. Klon jest drzewem równowagi i harmonii, uspokaja takie zjawiska neuropatologiczne, jak gniew, zawiść, złość. Osina ma blokować, pochłaniać i neutralizować ujemną energię idącą z „tamtego świata”; magowie, czarownicy i ekstrasensi tracą w jej cieniu swe uzdolnienia; drewno osinowe, jeśli wierzyć pradawnym podaniom wielu narodów, działa analgetycznie, uśmierza ból stawów, mięśni, a nawet zębów. Sosna to drzewo spokoju i wysokości ducha, w jej cieniu najlepiej podejmować życiowo ważkie decyzje. Należy jednak pamiętać, iż podczas gorącej, słonecznej pogody intensywnie parujące żywice drzew iglastych mogą niekorzystnie wpływać na rytm serca.
          Trudno, oczywiście, powiedzieć, ile w tych informacjach tkwi obiektywnej wiedzy, ale widocznie „coś w tym jest”…   
                                                                     ***
         Oczywiście, Adaś Hrebnicki jako paręnastoletni chłopak nie znał tych cudotwórczych właściwości, ale wyczuwał intuicyjnie czar i życzliwość tych drzew, metafizyczny sens ich istnienia jako emanacji Natury – i ostatecznie - Boga.  Być może jego uczucia w tym względzie były podobne do tych, jakie poeta Józef Baran wyraził w wierszu pt. „Mała kosmogonia majowa”:

„za oknem
sad w welonach
zastygły w szalonych podskokach
wokół gospodarza wesela: Słońca

zieleń trzepocze rośnie
pachnie śpiewa kwitnie
ani na moment nie milknie
w sercu miłosna wrzawa

znów jestem
tym światem
zadziwiony jak dziecko

na zmądrzenie
mam przed sobą
jeszcze całą Wieczność”.

           Żaden czas jednak nie uczyni z durnia mędrca, choć z człowieka rozumnego może uczynić głupią, starą małpę… W 1871 roku A. Hrebnicki ukończył w łotewskim Dyneburgu (obecnie Daugavpils) gimnazjum realne. Podczas nauki wyróżniał się pracowitością, obowiązkowością, pilnym przykładaniem się do lekcji z przedmiotów przyrodniczych. Chętnie i świetnie rysował. Zasób wiedzy zdobyty w gimnazjum okazał siuę dostatecznie obszerny, by młodzieniec – idąc za radą nauczycieli – wstąpił na studia do Cesarskiego Instytutu Leśnictwa w Sankt Petersburgu na wydział sadownictwa. Kończąc studia starannie przygotował pracę dyplomową pt. „Krochmal jako materiał zapasowy naszych drzew”, w której zamanifestował jednoznacznie, że jest utalentowanym, samodzielnie i twórczo myślącym badaczem w zakresie dendrologii,  kierownictwo zaś uczelni uhonorowało jego rozprawę złotym medalem. Tekst okazał się tak solidny, że autorowi zaproponowano zatrudnienie na stanowisku asystenta w zakładzie hodowli lasu i inżynierii, z perspektywą doskonalenia zawodowego i awansu służbowego.
        Młody specjalista ofertę zaakceptował, a następnie prowadził badania w dziedzinie pomologii pod kierunkiem profesorów I. Borodina i N. Montewerde. Wiele czasu poświęcał samokształceniu, lekturom i przez kilka lat uważnie studiował dzieła z obranej specjalizacji w różnych językach, przede wszystkim polskim, rosyjskim i niemieckim. Już wówczas zaczęła w jego umyśle kiełkować idea o samodzielnym założeniu i prowadzeniu dużego sadu jabłoniowego. Lecz potrzebne ku temu były niebagatelne środki finansowe, których młody człowiek oczywiście nie posiadał.
          W okresie studiów pan Adam zaprzyjaźnił się z urodzonym na Wileńszczyźnie Władysławem Stankiewiczem i nieraz spędzał po kilka wakacyjnych dni w jego „małej ojczyźnie”, w miejscowości Berżeniki (Berżininkai) nieopodal miasteczka Dukszty (Duksztas) na Wileńszczyźnie. Przecudne krajobrazy, wartkie strumienie, posępne lasy, rozległe sady okalające zagrody tutejszej szlachty – to wszystko wywierało zniewalający urok na sercu młodego witebszczanina i w nim zaczęła powstawać, początkowo nieśmiała, potem coraz wyrazistsza decyzja, by w przyszłości zamieszkać na tej pięknej ziemi i założyć tu wielki sad, w którym by można było prowadzić badania naukowe i prace selekcjonerskie. Marzeniu temu było sądzone po latach stać się rzeczywistością. A tymczasem pan Adam na zabój zakochał się w siostrze swego przyjaciela Stanisławie Stankiewiczównie; sprawa stała się poważna i skończyła  w 1886 roku szczęśliwie zawartym sakramentem małżeństwa.
         Nowo upieczona rodzina zamieszkała w stolicy imperium, gdzie pan młody od 1892 roku prowadził w Instytucie Leśnictwa zajęcia w zakresie sadownictwa, a od 1902 miał rangę profesora nadzwyczajnego. Nie doznał tu nigdy żadnego aktu dyskryminacji czy nieżyczliwości ze strony władz. Przez wiele lat pracy na tej uczelni, zwanej w okresie radzieckim Leningradzkim Instytutem Leśnym, profesor Hrebnicki położył duże zasługi dla rozwoju pomologii, sadownictwa i ogrodnictwa w Rosji i ZSRR. W 1892 roku wydano w Sankt Petersburgu jego klasyczny podręcznik akademicki pt. „Uchod za płodowymsadom”, który był wielokrotnie wznawiany w różnych językach (siódme rosyjskie wydanie ukazało się w 1931 roku, dziesiąte w 1961).
          Urlop, przypadający na lato, Adam Hrebnicki zawsze spędzał na Wileńszczyźnie, na swych 24 hektarachziemi, które dostał w posagu od żony. W pamięci rodziny zachowało się podanie o tym, jak młody żonkoś tuż po ślubie zaprosił do swych posiadłości kolegów, opowiadając im przedtem cuda o tych miejscach. Gdy zaś sproszeni goście, studenci i młodzu naukowcy  z Rosji w żaden sposób nie dostrzegali jakichkolwiek „cudów” w pagórkach porośniętych krzakami i w pustych polach, gospodarz poprzysiągł: „Za kilka lat miejsce to zamienię w raj”. I chociaż potem zamierzał ten zakątek Ziemi Wileńskiej nazwać na cześć żony, ojca i syna Stanisławowem (zgodnie z tradycją polską, gdzie się aż roi od nazw w rodzaju Izabelin, Wandzin, Janów, Teresin czy Marianowo), przyjęła się z początku ironiczna, potem zupełnie pozytywna, nazwa Raj, uprawomocniona   oficjalnie w 1922 roku.
         Jeszcze w 1886 roku pan Adam zaczął gromadzić materiał pomologiczny i rozmnażać go w szkółce sadowniczej swego teścia. Nieco później, w roku 1890, założył własny duży sad w zaścianku Staniszki, należącym do rodziny Stankiewiczów. Przez kilkanaście lat ładnie położony w lekko pofałdowanym terenie sad, nazwany żartobliwie przez właściciela „Rajem”,  powoli się rozrastał i sięgnął 14 ha. Był on podzielony na kwartały, jak szachownica, w każdym z których sadzano (na odległości 6,3 na 6,3 m) po sto drzew owocowych. W środku każdego kwartału rosły jabłonie, a na ich skraju grusze. Osobne dzielnice zajmowały drzewka wiśniowe, śliwowe i czereśniowe, a między rzędami wysadzono krzewy agrestu, czarnej i czerwonej porzeczki oraz rzędy truskawek. Osobnie posadzono też dwa hektary agrestu, który jednak po kilku latach wyginął, dotknięty rosą mącznistą. W 1910 roku w sadzie profesora Hrebnickiego rosło 437 różnych odmian jabłoni, 154 odmiany grusz, 116 – śliw, 82 – wisien i czereśni. Drzewka pochodziły z Rosji, Chin, Ameryki Południowej i Północnej, Korei, Japonii, Skandynawii. Wszystkich zaś odmian drzew i krzewów było tu 1085! Uczony prowadził tu badania naukowe, a jego placówka należała do najsłynniejszych w Cesarstwie Rosyjskim i całej Europie.
         Podczas pierwszej wojny światowej sad został znacznie przerzedzony, lecz gdy Wileńszczyzna po referendum przyłączyła się do Państwa Polskiego (1923), właściciele uzupełnili go licznymi odmianami drzew i krzewów owocowych, szczególnie w latach 1927 - 29 i 1932 – 1935. Co prawda niezwykle mroźna zima i takaż wiosna 1928/29 poczyniła w sadzie katastrofalne spustoszenie (w maju temperatura raptem spadła do -40 stopni!), ale pan Hrebnicki potrafił drzewostan odnowić, podobnie jak po równie katastrofalnej klęsce mrozu na przełomie lat 1939/1940.
                                                                           ***
          W tym miejscu warto zauważyć, iż mrozy dość regularnie nawiedzają Europę i inne kontynenty, powodując m.in. wiele ofiar śmiertelnych wśród ludności. Według latopisów greckich zimą 401 i 801 roku mrozy były tak mocne, że zamarzło całe Morze Czarne. W 859 lód skuł Morze Adriatyckie  tak, że  po kanałach Wenecji chodzono pieszo. Na przełomie lat 1010/11 cały dolny Nil znalazł się pod lodem, a ludność Afryki Północnej wymierała masowo z chłodu i głodu. W 1322 na Bałtyku leżał tak gruby lód, że z Danii i Lubeki jeżdżono do Gdańska i Królewca saniami. W 1326 zamarzło całe Morze Śródziemne; w 1420 panowały w Paryżu takie mrozy, iż ludzie umierali na ulicy, a z okolicznych lasów wtargały do miasta stada wilków, które żywiły się ludzką padliną. W  1448 w Burgundii zamarzało wino przechowywane w piwnicach; podobnież w 1558 w całej Francji wino sprzedawano w kawałkach na wagę, a dzwony kościelne rozsypywały się od mrozu, gdy próbowały zwoływać wiernych na nabożeństwa…
          W latach 1953/54, 1962/63, 1968/69 potworne mrozy sprawiły mnóstwo awarii technicznych i innych kłopotów mieszkańcom całego areału eurazyjskiego. W 1985 i 2002 ponownie zamarzły kanały Wenecji, a na Dunaju i Renie lód osiągnął grubośc 70 cm. Na przełomie lat 2005/06 półtorometrowa warstwa śniegu pokryła setki miast Japonii, Polski, Rosji, Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii, Belgii, a nawet Hiszpanii i Portugalii; doszło do szeregu zawaleń dachów w salach wystawowych i sportowych, szkołach, blokach mieszkalnych i wiejskich domostwach; na skutek tej klęski żywiołowej w każdym spośród wymienionych krajów setki osób postradały życie.
      Zresztą nie tylko mrozy powodują tragiczne skutki, lecz także np. burze letnie czy wyładowania atmosferyczne. Wystarczy nadmienić, iż w każdej chwili nad kulą ziemską szaleje około 2 tysięcy potężnych burz, co minutę   uderza około 6 tysięcy piorunów, powodując częstokroć szkody materialne a nawet śmierć ludzi. Nie dziw tedy, że profesor Adam Hrebnicki prowadził w swym Raju systematyczne obserwacje meteorologiczne, usiłując   przewidzieć te czy inne kataklizmy przyrodnicze i w miarę możności przed nimi jakoś się zabezpieczyć. Co się oczywiście ze zrozumiałych powodów nie zawsze  udawało.
                                                                 ***
          Przez pięćdziesiąt lat sad pomologiczny w Raju był ośrodkiem intensywnych i wszechstronnych badań naukowych w zakresie przede wszystkim selekcjonerstwa. Obserwując przez wiele lat właściwości biologiczne drzew owocowych i ich „zachowanie” w różnych sytuacjach pogodowych, uczony wyhodował szereg odmian najbardziej odpowiednich do miejscowej strefy klimatycznej, odpornych na mróz, obficie owocujących, mających owoce o doskonałych walorach smakowych.
        W swoich publikacjach profesor poświęcał wiele uwagi charakterystyce gleb, szczególnie przydatnych do uprawy sadów i stanowiących jeden z warunków powodzenia w selekcjonerstwie. Gleba bowiem to delikatna i bardzo niegruba warstwa lekkiego materiału, pokrywająca twarde skały powierzchni kuli ziemskiej. Jedynie około 10% lądu ma glebę nadającą się do uprawy, reszta to piaski, skały, wieczna zmarzlina; na każdego mieszkańca ziemi przypada obecnie tylko 0,25 ha gruntów rolnych, czyli bardzo mało. Stąd głód i wojny w wielu regionach świata, eksperci bowiem obliczyli, że aby zadowolić potrzeby żywieniowe jednego mieszkańca kraju wysoko rozwiniętego, potrzeba od 0,5 do 0,7 hektara gleby. A tego nie ma. Stąd konieczność optymalnego wykorzystanie ziem będących do dyspozycji ludzkości i bardzo racjonalnego gospodarowania na roli. Nie może to być gospodarowanie grabieżcze, tak jak to było w USA, gdzie w ciągu ostatnich stu lat areał gruntów uprawnych zmniejszył się o 25%.
          Bywa jednak i tak, że działalnośc ludzi – odwrotnie – przekształca pustynię w kwitnący sad, jak to ma miejsce w zespołowych gospodarstwach rolnych w Izraelu, w kibucach. Tam od momentu powstania tego państwa żydowskiego (1948) obserwuje się, dzięki przemyślanej, mądrej i pieczołowitej pracy ludzi, olbrzymi rozwój słynnego na cały świat ogrodnictwa i sadownictwa. Kamieniste pustynie zakwitły i przekształciły się dla jej mieszkańców w prawdziwą Ziemię Obiecaną. O jak tytaniczny wysiłek narodu izraelskiego chodzi, świadczy choćby okoliczność, że statkami oceanicznymi przez szereg lat zwożono tu czarnoziem z Brazylii, Polski,  Południowej Afryki, Iranu i innych krajów, płacąc za to olbrzymie pieniądze. Uparta, ofiarna praca i znakomita organizacja procesu społecznego sprawiły, że Izrael jest obecnie  jednym z największych na świecie eksporterów takich owoców, jak pomarańcze, jabłka, gruszki, cytryny oraz… ziemniaki. Nawiasem mówiąc, przybysze z Litwy, Białorusi, Rosji  i Polski zastosowali w nowej, a jednocześnie historycznej, ojczyźnie wiele z idei i doświadczeń opisanych przez A. Hrebnickiego w jego artykułach i książkach. Niemało bowiem   ogrodników izraelskich studiowało w Sankt Petersburgu pod kierunkiem naszego znakomitego rodaka i stanowiło, oczywiście, grono najuważniejszych jego studentów.
                                                                         ***
        W 1939 roku, gdy Wileńszczyzna została okupowana przez ZSRR, a następnie przekazana Litwie Kowieńskiej, będący już w podeszłym wieku uczony został zaproszony przez Litwinów do podjęcia pracy w Litewskiej Izbie Rolniczej w charakterze etatowego konsultanta i przez trzy lata pełnił te obowiązki, przyczyniając się walnie do szybkiego rozwoju hodowli sadów na Wileńszczyźnie i w całej nowo upieczonej Litewskiej Socjalistycznej Republice Radzieckiej, wchodzącej w skład ZSRR. Także w tym okresie Hrebnicki wyprowadzał i upowszechniał liczne odmiany pierwszorzędnych gatunków jabłoni, takich jak Ananas Berżenicki, Pepinka Jana, Poniemuńska Biała, Malinówka Gerkońska, Zwycięzca Żwirko i inne, do dziś dostarczające mieszkańcom Litwy i Białorusi owoców o najprzedniejszych walorach smakowych i odżywczych.
         Podstawowym dziełem naukowym profesora był jego czterotomowy „Atlas owoców” (po rosyjsku „Atłas płodow”, opublikowany po raz pierwszy w Sankt Petersburgu w latach 1903 – 1906), w którym autor opisał 80 odmian jabłoni, 20 – grusz, 6 – wisien, 2 – moreli, 1 – brzoskwini; przy tym zaopatrzył edycję we własnoręczne rysunki, przedstawiające owoce 46 gatunków dzrew owocowych.
          13 października 1941 roku, podczas okupacji niemieckiej, profesor Adam Hrebnicki, zamieszkały nadal w Staniszkach, zmarł na skutek wylewu krwi do mózgu. Został pochowany w grobowcu rodzinnym panów Stankiewiczów w Duksztach. Dzieło jego życia wszelako nie uległo zagładzie ani zapomnieniu.
                                                                     ***
          Od roku 1957 w miejscowości Raj, tam gdzie znajdował się sad Adama Hrebnickiego, działa pomologiczna stacja naukowa, stanowiąca własność Akademii Nauk Litwy oraz (od 1959) szkółka drzew owocowych, z której każdego roku rozprowadza się na cały kraj dziesiątki tysięcy sadzonek. Dzięki kontynuacji dzieła profesora Hrebnickiego Litwa jest obecnie krajem kwitnących jabłoni.
           W 1961 roku, w 20 rocznicę zgonu wybitnego selekcjonera, otwarto muzeum jego imienia oraz wzniesiono pomnik (dłuta L. Żuklysa). Na uroczystość został zaproszony syn profesora Stanisław Hrebnicki, który nie mógł osobiście być obecnym w Raju, nadesłał z Polski list do organizatorów (przechowywany obecnie w muzeum duksztańskim) pisząc: „Nie mogąc z powodu złego stanu zdrowia przybyć na uroczystość odsłonięcia pomnika mego ojca, profesora Adama Hrebnickiego, przesyłam uczestnikom zjazdu serdeczne pozdrowienia i życzenia dalszego rozwoju litewskiego sadownictwa. Jestem głęboko wzruszony tak wspaniałym uczczeniem pamięci mego ojca i bezmiernie wdzięczny organizatorom tych uroczystości, jak również wykonawcy pięknego pomnika”.  
         „Raj” Adama Hrebnickiego przetrwał nie tylko okres radziecki, lecz i rozwichrzone, złodziejskie lata ostatniej dekady XX wieku, co może zaiste zakrawać na cud, gdyż zdemolowaniu i rozszarpaniu uległ wówczas niemal cały majątek narodowy byłych państw socjalistycznych. Obecnie placówka ta funkcjonuje jako część składowa Akademii Nauk Republiki Litewskiej.
                                                                     ***
           Na zakończenie przypomnijmy, jako swego rodzaju ciekawostkę, że jabłko przez tysiące lat było czymś więcej niż po prostu jednym z owoców. W najstarszych cywilizacjach  świata stanowiło obok kłosu (symbolu życia, chleba, urodzaju) i winogrona (symbolu życiodajnego napoju, wina, radości życia), unikalny symbol kulturowy znamionujący wieczność, długotrwałość, dziedziczenie władzy i potęgi. Jabłko dlatego stało się w wielu mitologiach świata, szczególnie indoeuropejskich, symbolem mocy i władzy, ponieważ uważano je za pożywienie bogów, dajace im nieśmiertelność. Nimfy Hesperydy razem z Drakonem chroniły sad bóstw greckich; celtycka Wyspa Szczęścia, symbolizująca raj, miała nazwę Awallon, czyli Jabłko. W owalnym, okrągłym kształcie tego owocu zostało również ucieleśnione ogólnoludzkie wyobrażenie o doskonałości, krąg bowiem uchodzi za idealną formę geometryczną. Litewskie „Obuolys”. Jednocześnie jabłko, szczególnie duże, trudne jest do utrzymania w garści – tak jak władza: im większa, tym trudniejsza, a nawet niebezpieczniejsza. Symbolika wielce wieloznaczna!
         Warto również zauważyć, iż najstarszą literą świata jest znana w wielu językach pisanych w identycznym „jabłkowym” czy „słonecznym” kształcie, litera „O”, która występowała już około 1300 roku przed nową erą w alfabecie fenickim. Obecnie ponad 70 narodowości posługuje się tym dźwiękiem i tą formą graficzną „O”.
         Symbol „złotego jabłka” ogdrywał w dawnych kulturach słowiańskich rolę cudownego środka, przynoszącego szczęście, zdrowie, życie. W traktatach geografów rzymskich sprzed ponad dwu tysięcy lat tereny, na których leży obecnie Państwo Polskie, były opisywane jako kraj, którego  ludność przoduje w pielęgnowaniu wspaniałych sadów jabłoniowych i eksportuje ten produkt do innych państw.
           W mitologii hebrajskiej ten symbol nie był znany, gdyż jabłonie w dawnym Izraelu nie rosły, a „jabłko” węża w dziejach Adama i Ewy zjawiło się na skutek nieporozumienia językowego:  łacińskie „malum”, które  ma dwa znaczenia – „jabłko” i „zło”, błędnie zinterpretowano, tłumacząc je na języki nowożytne jako właśnie „jabłko”, choć musiano tłumaczyć wyłącznie jako „zło”. Stąd w późniejszych mitach chrześcijańskich jabłko nieraz odgrywało rolę symbolu zła. – Zupełnie skądinąd niesłusznie i wbrew wielowiekowej tradycji szeregu narodów europejskich. To nieporozumienie zostało zresztą naprawione w obrębie religii chrześcijańskiej: jabłko w ręku Najświętszej Maryi Panny lub Dzieciątka Jezus to symbol nowego życia, uwolnienia się od grzechu pierworodnego, pozbycia się złej dziedziczności i rękojmii życia wiecznego. Jabłuszka zaś wieszane na drzewku Bożonarodzeniowym symbolizują ideę powrotu rodzaju ludzkiego do stanu pierwotnej niewinności, do raju, w którym nie znano zła.
       Z kolei sad jabłoniowy lub drzewo jabłoni stanowi symbol pokoju, rodziny, dobrobytu, stabilnego ładu państwowego, spokojnego życia w zaciszu wiejskim. Cóż lepszego?
        Symbole symbolami, a w życiu realnym ludzkości jabłka zawsze odgrywały ogromną rolę jako produkt żywnościowy o niezrównanych walorach smakowych, odżywczych i leczniczych.
                                                                         ***






Czołg a sprawa polska

Płonące Kościoły - znak końca - inne spojrzenie dr Jerzy Jaśkowski

$
0
0

Co prawda w stosunku do Watykanu mam inne spojrzenie, ale warto posłuchać każdego, kto ma coś mądrego do powiedzenia.


Losy Moskiewii, 400 lat fałszywej historii - dr Franc Zalewski

Inkwizycja

WALTER HALLSTEIN: Wybitny nazistowski prawnik i główny architekt Brukselskiej Unii Europejskiej

$
0
0
Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej Rozdział 2 WALTER HALLSTEIN: Wybitny nazistowski prawnik i główny architekt Brukselskiej Unii Europejskiej


Walter Hallstein (1901-1982) Walter Hallstein był wybitnym prawnikiem zaangażowanym w planowanie prawnego i administracyjnego kształtu nazistowskiej Europy po II wojnie światowej. Sojusznikiem nazistów w tych planach był kartel naftowo-farmaceutyczny IG Farben. Hallstein był przedstawicielem nowego pokolenia członków koalicji kartelowo-nazistowskiej. Kształcony pod kierunkiem wykładowców prawa, których podstawowym celem było obalenie porządku ustalonego w Traktacie Wersalskim, narzucającym na Niemcy reparacje wojenne z tytułu przegranej przez nie I wojny światowej. Prawie na początku swojej kariery Hallstein przeszedł specjalne przeszkolenie w mieszczącym się w Berlinie Instytucie Cesarza Wilhelma. Ten prywatny instytut był w dużej mierze finansowany przez kartel IG Farben w celu kształcenia kadry naukowej i prawniczej, która miała uczestniczyć w kolejnej próbie podboju i opanowania Europy i świata. Władza nazistów zakończyła się w roku 1945, tymczasem rządy jej wspólników, kartelu IG Farben oraz spadkobierców, firm BAYER, BASF i HOECHST właśnie się rozpoczęły. Strategicznym punktem planu trzeciej próby podboju Europy było umieszczenie – zaledwie w dziesięć lat po klęsce poprzedniej próby – jednego z przedstawicieli zaborczej koalicji na szczycie nowego kartelu, jakim jest politbiuro w Brukseli, Waltera Hallsteina. W tym rozdziale przedstawiamy dowody na to, że całkowicie niedemokratyczna struktura, jaką jest dzisiejsza Brukselska Unia Europejska, nie powstała przez przypadek. Walter Hallstein – wybitny nazistowski prawnik, a zarazem ekspert kartelu IG Farben został wyznaczony, przez interesy korporacyjne, na pierwszego przewodniczącego Komisji Europejskiej na podstawie specjalnego wyboru po to, aby ukształtować Brukselską Unię Europejską według pierwotnych planów koalicji nazistów i IG Farben, czyli aby kartel mógł rządzić Europą za pośrednictwem nowej głównej siedziby. Celem kartelu naftowo-farmaceutycznego – zarówno wówczas, jak i dziś – było i jest powołanie do życia swej europejskiej siedziby (to znaczy Brukselskiej Unii Europejskiej) z juntą niewybieranych kartelowych urzędników (to znaczy, z Komisją 82 Rozdział 2 Europejską), która ma rządzić ludźmi w Europie w imieniu globalnych interesów korporacji (to znaczy kartelu chemiczno-naftowo-farmaceutycznego). Nikt nie miał większego wpływu na dzisiejszy kształt Brukselskiej Unii Europejskiej, a zatem – w wizji kartelu – na przyszłość całej Europy, niż Hallstein. Fakty dotyczące Waltera Hallsteina, udokumentowane na kartach niniejszej książki, przyczynią się do zakończenia okresu kompletnego braku wiedzy co do „ojca-założyciela” Brukselskiej Unii Europejskiej. Poznając życie tego człowieka, wszyscy w Europie i na świecie będą mogli rozpoznać rzeczywiste interesy i motywy stojące za konstrukcją Brukselskiej Unii Europejskiej.

Główny twórca dzisiejszej Brukselskiej Unii Europejskiej 25 marca 1957 r. Hallstein stał się jednym z dwunastu „ojców-założycieli” – sygnatariuszy traktatów rzymskich – dokumentów powołujących do życia Brukselską Unię Europejską, których był współautorem. 7 stycznia 1958 r. Hallstein został mianowany przez politycznych popleczników kartelu naftowo-farmaceutycznego na pierwszego w historii przewodniczącego tak zwanej „Komisji Europejskiej”, głównego urzędu Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej – prekursora Brukselskiej Unii Europejskiej. W roku 1963 Hallstein został mianowany na przewodniczącego Komisji Europejskiej na drugą pięcioletnią kadencję. Aby umocnić własną władzę nad Europą, kartel i jego polityczni poplecznicy obdarowali Hallsteina – pierwszego „króla” współczesnej Europy – odpowiednim „zamkiem” – gigantycznym kolosem nazwanym Berlaymont, znajdującym się w śródmieściu Brukseli (zdjęcie poniżej). Przez całe 10 lat, od roku 1985 do 1967, Hallstein dowodził armią tysięcy urzędników, poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. Przywódcy polityczni 27 państw europejskich, którzy podpisali Traktat Lizboński, nie potrafili zadać sobie kluczowych pytań: 1. Kto wymyślił niedemokratyczną strukturę Brukselskiej Unii Europejskiej? 2. Skąd wzięła się struktura Brukselskiej Unii Europejskiej Z pomocą tej armii posłusznych sług, w dużej mierze opłacanych przez kartel i ich politycznych popleczników, Hallstein ukształtował Brukselską Unię Europejską według opracowanych przez siebie i swoich wspólników dwadzieścia lat wcześniej planów Europy pod kontrolą nazistów i koncernu IG Farben. 51 lat później, 1 grudnia 2009 r. tak zwany Traktat Lizboński narzucił zasadnicze elementy opracowanej przez Hallsteina struktury Brukselskiej Unii Europejskiej – a zatem główne elementy ogólnego planu koalicji kartelowo-nazistowskiej – mieszkancom Europy. Z tego powodu na początku XXI w. jako bezpośrednia konsekwencja braku wiedzy historycznej: • 27 głów państw, ratyfikując Traktat Lizboński, parafowało również dokument otwierający drogę do władzy kartelu. • Podobnie jak w roku 1933, poświęcono demokrację i otwarto drzwi do władzy nad Europą temu samemu kartelowi korporacyjnych interesów, który nie zdołał tego osiągnąć w czasie II wojny światowej. Opracowany przez kartel nowy plan przejęcia kontroli nad Europą, był bardzo prosty: mianowanie „króla”, obdarowanie go „zamkiem” i tysiącami usłużnych urzędników do sprawowania władzy oraz zwodnicze przedstawienie ludziom tej struktury jako symbolu demokracji. Ale teraz, gdy to oszustwo wyszło już na jaw dzięki niniejszej książce, plan nie może być dalej realizowany. 85 Walter Hallstein: Wybitny nazistowski prawnik i główny architekt Brukselskiej Unii Europejskiej Przed i w czasie II wojny światowej Hallstein był członkiem oficjalnych organizacji nazistowskich W ramach budowania dyktatury i przygotowań do II wojny światowej koalicja nazistów i korporacji IG Farben zadbała o odpowiednią linię ideologiczną wszystkich grup społecznych, którymi władała. Jedną z najważniejszych grup społecznych była palestra, z której usług korzystano w celu ukrycia dyktatury pod płaszczykiem prawa. W roku 1993, zaraz po przejęciu władzy przez nazistów, powstał BNSDJ (niem. Bund Nationalsozialistischer Deutscher Juristen – Związek Narodowosocjalistycznych Prawników Niemieckich). W roku 1936 organizacja ta przekształciła się w osławione Narodowosocjalistyczne Stowarzyszenie Obrońców Prawa (niem. Rechtswahrer). Obrońca prawa oznaczał w nazistowskiej nomenklaturze 86 Rozdział 2 Prof. dr nauk prawnych Walter Hallstein Rostok, 30 września 1935 r Stephan Str. 15 Do przedstawiciela nazistowskich władz Uniwersytetu Rostok W związku z moim zaprzysiężeniem niniejszym oświadczam, że: w okresie powojennym [tzn. po I wojnie światowej, od roku 1918] byłem członkiem następujących organizacji: w okresie pracy jako asystent prawnika [referendarz] należałem do Stowarzyszenia Referendarzy Nazistowskiej Rzeszy, a jako profesor należałem do Stowarzyszenia Niemieckich Uniwersytetów Nazistowskiej Rzeszy. Obecnie jestem członkiem Związku Narodowosocjalistycznych Prawników Niemieckich (BNSDJ – niem. Bund Nationalsozialistischer Deutscher Juristen), Narodowosocjalistycznego Związku Nauczycieli (NSLB – niem. Nationalsozialistischer Lehrerbund), do którego należeli również wykładowcy na wyższych uczelniach. osobę podejmującą systematyczne działania na rzecz obalenia demokratycznego ustroju prawnego i zastąpienia go prawem nazistowskim opartym na doktrynie faszystowskiej. Hallstein był zarówno członkiem BNSDJ, jak i osławionej nazistowskiej organizacji „obrońców prawa”. Członkostwo w tej organizacji ograniczone było do osób, które odznaczały się bezkompromisowym oddaniem ideologii nazistowskiej i planami podboju świata przez koalicję nazistów i koncernu IG Farben oraz aktywnym uczestnictwem w służących temu działaniach. 87 Oficjalny emblemat organizacji nazistowskich „obrońców prawa”, na środku widoczna jest nazistowska swastyka. Walter Hallstein: Wybitny nazistowski prawnik i główny architekt Brukselskiej Unii Europejskiej Oświadczenie Hallsteina o szczerym poparciu dla ideologii nazistowskiej oraz wyznaczanych przez nią celów, złożone pod przysięgą, przyczyniło się do szybkiego rozwoju jego kariery naukowej. 18 maja 1936 r., zaledwie w osiem miesięcy po ślubowaniu wierności wobec ideologii nazistowskiej, Hallstein został mianowany dziekanem Wydziału Prawa i Gospodarki Uniwersytetu w Rostoku w nazistowskich Niemczech. 88 Narodowosocjalistyczny Związek Obrońców Prawa Narodowosocjalistyczny Związek Obrońców Prawa (NSRB) ponosi odpowiedzialność za ukształtowanie podstaw prawnych niemieckiego [nazistowskiego] zawodu prawnika. Kierował nim dr Frank1 , szef (niem. Reichsleiter) Biura Prawnego Rzeszy (niem. Reichsrechtsamt), które przygotowywało solidny grunt pod nazistowskie prawodawstwo, legalizujące terror Narodowosocjalistycznej Niemieckiej Partii Robotników (NSDAP) – oficjalnej partii nazistowskiej. ... Dzięki czołowej pozycji, NSRB była połączona z najważniejszymi urzędami podlegającymi Biura Prawnemu Rzeszy, kontrolowanemu przez NSDAP. W ten sposób dopilnowano, aby kierownictwo polityczne zawodowych prawników postępowało zgodnie z wolą partii nazistowskiej NSDAP, a w konsekwencji z wolą przywódców nazistowskiego państwa. Z tego powodu związek NSRB z partią nazistowską miał solidne podstawy. 1 Frank, najważniejszy nazistowski prawnik, 17 października 1946 r. został skazany na śmierć za zbrodnie wojenne oraz zbrodnie przeciwko ludzkości przez Norymberski Trybunał do spraw Osądzania Zbrodni Wojennych. Hallstein – obrońca nazistowskiego prawa Związek nazistowskich „obrońców prawa” był jednym z filarów terroru nazistowskiego reżimu. Działania i odpowiedzialność członków nazistowskich „obrońców prawa” zostały zawarte w oficjalnych „Protokołach Narodowosocjalistycznego Związku Obrońców Prawa” (niem. „Schriftenreihe des NS Rechtswahrerbunds”, tom 5, 1938, jak to zostało udokumentowane poniżej: Rozdział 2 Rektor Uniwersytetu w Rostoku Rostok, 18 maja 1936 Na podstawie władzy udzielonej mi przez Ministerstwo Edukacji Rzeszy niniejszym mianuję Pana na stanowisko dziekana Wydziału Prawa i Gospodarki. Proszę o powiadomienie mnie, kogo wyznaczył Pan na swego zastępce. Heil Hitler! Rektor do pana prof. dra Hallsteina tu [w Rostoku] 89 Walter Hallstein: Wybitny nazistowski prawnik i główny architekt Brukselskiej Unii Europejskiej Po klęsce próby zdobycia świata przez koalicję nazistów i IG Farben, jednym z pierwszych zadań wobec ludzkości było dopilnowanie, aby zbrodniarze odpowiedzialni za tę próbę zostali ukarani i nigdy już nie mogli dopuścić się takich zbrodni przeciwko ludzkości. Alianci przesłuchiwali również szefów niemieckich urzędów, a wśród nich kadrę uniwersytecką, pytając o ich nazistowską przeszłość. Poniżej znajduje się facsimile z oficjalnego protokołu z przesłuchania Waltera Hallsteina (fragmenty) z 1945 roku. Po klęsce nazistów w 1945 r. Hallstein zapadł na ostry zanik pamięci 90 Rozdział 2 Dokument ten, zatytułowany „Kwestionariusz osobowy dla pracowników uniwersytetów”, został wypełniony przez Hallsteina osobiście, pismem odręcznym. W tym oficjalnym kwestionariuszu najzwyczajniej w świecie zaprzeczał, że był w jakikolwiek sposób związany z nazistowskim reżimem – poza rolą widza. W sprzeczności z informacjami dostępnymi publicznie – w tym także ze ślubowaniem wierności wobec nazistów z 1936 r. – zaprzeczał nawet, jakoby był członkiem jakiejkolwiek organizacji nazistowskiej lub propagatorem nazizmu. Kłamstwa dotyczące nazistowskiej przeszłości w oficjalnych dokumentach spreparowane przez Hallsteina to po prostu krzywoprzysięstwo. Wydaje się, że na kilkadziesiąt lat udało mu się z tą przeszłością uporać. W roku 1957 nazistowski żołnierz na froncie prawnym (takim mianem określił Hallstein sam siebie w roku 1939) zostanie mianowany odpowiedzialnym za kolejną próbę podboju Europy, tym razem przy pomocy nowej kwatery głównej kartelu czyli Brukselskiej Unii Europejskiej. Dzisiaj, w pół wieku później, bajka o Hallsteinie jako o ojcu – założycielu demokratycznej Europy się rozwiewa, a wraz z nią rozpada się kamień węgielny całej Brukselskiej Unii Europejskiej. Tłumaczenie protokołu z przesłuchania złożonego w 1945 r. pod przysięgą, w ramach realizowanego przez Aliantów programu denazyfikacji Nazwisko Hallstein Wiek 44 Zawód Prawnik Czy po roku 1933 był/a Pan/Pani członkiem/członkinią: .... d). organizacji politycznej na wyższej uczelni? Nie (jeżeli tak proszę podać szczegóły) .... 12. Czy po roku 1933 przemawiał/a Pan/Pani, czy to publicznie, czy to poza pracą naukową (np. w radiu, w armii, nazistowskich instytucjach edukacyjnych)? Nie 13. Czy, według Pana/Pani najlepszej wiedzy, uczestniczył/a Pan/i w: a) szerzeniu ideologii nazistowskiej lub rasistowskiej (rasistowskiego nauczania lub nienawiści rasowej)? Nie b) szerzeniu ideologii faszystowskiej lub nazistowskiej? Nie c) wrogim lub pogardliwym traktowaniu narodów zjednoczonych? Nie d) szerzeniu idei militarystycznych, w tym Wielkich Niemiec i Imperium Niemieckiego? Nie 91 Walter Hallstein: Wybitny nazistowski prawnik i główny architekt Brukselskiej Unii Europejskiej W maju 1938 r., kiedy władza nazistów w Niemczech była już mocno ugruntowana, Hitler złożył oficjalną wizytę we Włoszech, drugim faszystowskim kraju w Europie. Nieco ponad rok zanim koalicja nazistów i koncernu IG Farben miała rozpocząć II wojnę światową, Hitler i Mussolini rozpoczęli snucie planów co do kształtu Europy pod ich kontrolą. Ta oficjalna wizyta wodza nazistowskiego państwa wyznacza początek ścisłych wspólnych przygotowań rządów faszystowskich Niemiec i Włoch do rozpoczęcia II wojny światowej w najważniejszych obszarach. Obejmowały one wdrożenie dyktatorskiego prawa w całej Europie. W tym celu powołano pod nazwą „Grupa Robocza do spraw Niemiecko-Włoskich Stosunków Prawnych” (niem. Arbeitsgemeinschaft für deutsch-Italienische Rechst beziehungen) wspólną komisję obydwu państw. Podstawowym zadaniem tej grupy było stworzenie podstaw prawnych dla rządów koalicji nazistów i koncernu IG Farben w Europie, które miały wejść w życie po przejęciu przez Niemcy i Włochy militarnej kontroli nad kontynentem. Do najważniejszych kwestii omawianych przez to gremium należały: ochrona własności intelektualnej (tzn. rozszerzenie ochrony patentowej, a zwłaszcza patentów należących do kartelu IG Farben, na całą Europę, oraz ochrona rasy (hasło mające uzasadnić supremację rasy aryjskiej jako władców świata). Zaledwie w kilka tygodni po wizycie Hitlera, w Rzymie odbyło się pierwsze spotkanie nazistowsko-faszystowskiej grupy roboczej prawników. Jednym z ekspertów prawnych, reprezentujących nazistowskie Niemcy w oficjalnych negocjacjach dotyczących podziału władzy w podbitej Europie między nazistów i faszystów, był Walter Hallstein. Prawnicy Kartelu i nazistów – planują przyszłość Europy Po drugim spotkaniu, odbytym w ramach negocjacji, wiosną 1939 r., niektóre ustalenia ujrzały światło dzienne: W związku z powyższym widzimy, że latem 1938 r. Walter Hallstein stał się nie tylko funkcjonariuszem nazistowskiego reżimu, uczestniczącym w prowadzonych na wysokim szczeblu negocjacjach między dwoma faszystowskimi państwami – Niemcami i Włochami, ale faktycznym również głównym prawnym i politycznym strategiem koalicji kartelowo-nazistowskiej na rzecz dyktatorskich ram Europy pod panowaniem kartelu. Dodano wyróżnienia i objaśnienia w nawiasach kwadratowych 93 Walter Hallstein: Wybitny nazistowski prawnik i główny architekt Brukselskiej Unii Europejskiej Grupa Robocza ds Niemiecko-Włoskich Stosunków Prawnych na spotkaniu, odbywającym się od 6 do 11 marca 1939 r. w Wiedniu, przyjęła następujące zasady (niem. Thesen): • Każdy naród [niem. Volk] jako żyjąca wspólnota musi rozwiązać kwestię rasową [niem. Rassenfrage] zgodnie z duchową i rasową naturą [niem. geistig und rassischen Eigenart]. Na tej podstawie narodowy socjalizm i faszyzm wspólnie domagają się prawa do obrony i udoskonalania europejskiej kultury. • Porządek prawny dyktatorskiego państwa [niem. Führerstaat] ma za zadanie ochraniać integralność, zdrowie i czystość rasową [niem. Erb - gesundheit] narodu (…). Zadaniem, stojącym zarówno przed narodowym socjalizmem, jak i faszyzmem, jest nieustanne umacnianie świadomości rasowej poprzez dogłębną edukację duchowo-moralną [niem. geistige und sittliche Erziehung]. • [Naczelną] rasę należy szczególnie chronić przed rasą żydowską [niem. Judentum] poprzez wyeliminowanie jej na zawsze ze społeczeństwa [niem. Volksgemeinschaft], aby zapobiec jakiemukolwiek oddziaływaniu rasy żydowskiej na na życie obydwu narodów [Niemiec i Włoch]. • Uniwersalistycznym, kosmopolitycznym ideom panowania nad światem [niem. Weltherrschaftsplänen] wyznawanym przez rasę żydowską zostały przeciwstawione nieomylne prawa Narodu Niemieckiego i Włoskiego, tak jak to ustalono w Ustawach Norymberskich z 15 września 1935 r. [w Niemczech] oraz w decyzji Wielkiej Rady Faszystowskiej z 6 października 1938 r. [Włochy]. 94 Hallstein – twórca nowej Europy Rzym pełnił wyjątkową rolę w historii dwudziestowiecznej Europy. W czerwcu 1938 r. stolica Włoch była gospodarzem międzynarodowej konferencji prawnych i politycznych popleczników kartelu. Pod przykrywką prawnej grupy roboczej poplecznicy ci spotkali się po to, aby położyć fundamenty pod ogólnoeuropejską dyktaturę pod panowaniem kartelu. Znaczenie owej „grupy roboczej” zostało dodatkowo wzmocnione przyjęciem odpowiedniej uchwały oraz listą prominentnych uczestników. Do kierowanej przez Hallsteina grupy kartelowych technokratów dołączyli najwyżsi przedstawiciele władz państwowych, a wśród nich minister nazistowskiego rządu niemieckiego, Hans Frank (skazany na śmierć za zbrodnie wojenne w roku 1947). Zebranym przekazano również pozdrowienia od Hitlera i Mussoliniego. W roku 1945 władze kartelu, który planował podbój Europy, zorientowały się, że jego nazistowsko-faszystowskie wojskowe marionetki przegrały wojnę. Ale z punktu widzenia interesów kartelu ta klęska wcale nie była gorzką pigułką. W Trybunale do spraw Osądzenia Zbrodni Wojennych wojskowe marionetki kartelu przedstawiono światu jako jedynych sprawców. Natomiast Hallstein, wraz z pozostałymi ekspertami prawnymi i politycznymi odpowiedzialnymi za plany kartelu, został zwodniczo przedstawiony niedoinformowanej opinii publicznej jako demokratyczny ojciec-założyciel nowej Europy z siedzibą w Brukseli. Kiedy Hallstein, po zakończeniu konferencji w sprawie podboju Europy, 25 czerwca 1938 r. opuścił Rzym, nie mógł wiedzieć, że powróci do niego zaledwie w dziewiętnaście lat później, obarczony tą samą misją. 25 maja 1957 r. Hallstein podpisał traktaty rzymskie, których był głównym autorem. Składając podpis pod traktatami rzymskimi wypełnił zadanie, jakie otrzymał w roku 1938, zadanie podporządkowania Europy kartelowi naftowo-farmaceutycznemu za pośrednictwem Brukselskiej Unii Europejskiej. Ale powróćmy do roku 1938. Pod koniec tego roku stało się coś, co miało umożliwić koalicji kartelowo-nazistowskiej osiągnięcie ostatecznego celu, jakim jest nie tylko zdobycie kontroli nad Europą, ale także nad całym światem. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 95 Pod kontrolą koalicji kartelowo-nazistowskiej IG FARBEN (BAYER, BASF, HOECHST) Opracowane przez kartel naftowo-farmaceutyczny plany podboju i opanowania Europy z 1938 r. Plany podboju zbrojnego Plany podboju politycznego Od planu do okrutnej realizacji 1936 1940 1938 1938 1939 1940 1940 1940 1941 1941 1940 1941 1941 1941 1941 Podbój Europy przez koalicję kartelowo-nazistowską (kraje, które znalazły się pod okupacją natychmiast po zakończeniu konferencji w Rzymie) Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 96 
Początek ery nuklearnej 
Przełom roku 1938/39 stanowił przełomowy moment w historii ludzkości. Już od jakiegoś czasu trwał wyścig naukowców o zrozumienie struktury atomów i o wydobycie tkwiącej w nich olbrzymiej energii. Laboratoria we Francji, Wielkiej Brytanii, Stanach Zjednoczonych, Niemczech i w innych krajach od wielu lat uczestniczyły w tym wyścigu, mając nadzieję na zwycięstwo i na wykorzystanie tej energii w celach komercyjnych i wojskowych. 10 grudnia 1938 r. włoski uczony, Enrico Fermi otrzymał Nagrodę Nobla w dziedzinie fizyki w uznaniu za pionierskie prace w tej tak istotnej, a zarazem nowej dyscyplinie naukowej, co jeszcze bardziej nasiliło badania w dziedzinach fizyki jądrowej i chemii. Zaledwie w tydzień później, 17 września 1939 r. w berlińskim Instytucie Cesarza Wilhelma niemiecki chemik, Otto Hahn, który prowadził eksperymenty ze swym asystentem, Fritzem Strassmannem, odkrył, że bombardowanie atomów uranu niewielkimi cząstkami (neutronami) powoduje rozszczepienie ciężkiego atomu uranu na dwa mniejsze atomy oraz że proces ten uwalnia olbrzymią ilość energii. W ten sposób odkryto fuzję jądrową. Trzecia uczona – Lise Meitner, od wielu lat bez reszty oddana tym badaniom, akurat tego dnia nie mogła być w instytucie. Sześć miesięcy później w ramach realizacji nazistowskiej polityki „krwi i honoru” zmuszono ją do opuszczenia Niemiec ze względu na żydowskie pochodzenie. Udała się do Sztokholmu. 22 grudnia 1939 r. Hahn i Strassmann powiadomili o swoim przełomowym odkryciu czołowe niemieckie czasopismo naukowe „Naturwissenschaften” („Nauki przyrodnicze”), a wyniki ich badań zostały wkrótce – 6 stycznia 1939 r. – opublikowane. W ciągu pierwszych dni stycznia 1939 r. niemiecką, europejską, a także światową społeczność naukową obiegła wiadomość, że świat już nigdy nie będzie taki sam. Odkrycie fuzji jądrowej, możliwość uwolnienia niespotykanej wcześniej ilości energii oraz jej wykorzystania w celach militarnych, miało na nowo ukształtować geopolityczne oblicze ziemi. Kraje, które opanowały fuzję jądrową, miały przejąć kontrolę nad światem. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 97 8 tygodni, które zmieniły dzieje świata Powyżej: Otto Hahn, Lise Meitner w laboratorium Instytutu Cesarza Wilhelma. Po prawej: Publikacja naukowa z 6 stycznia 1939 r., w której donoszono o odkryciu fuzji jądrowej. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 98 Na początku stycznia 1939 r. świat naukowy dowiedział się o nadejściu ery nuklearnej. Ale, co z politykami, ustawodawcami, mediami i całą opinią publiczną? Czy oni zdawali sobie sprawę z dramatycznych skutków, jakie niesie ze sobą dla świata umiejętność rozszczepienia atomu? Oczywiście, że tak. Nic nie ilustruje tego lepiej, niż szczegółowy artykuł na ten temat opublikowany 30 stycznia 1939 r. w „New York Times”. Już wtedy, w niespełna 4 tygodnie po opublikowaniu wyników badań w czasopiśmie naukowym, wyniki eksperymentów zespołu Hahna zostały potwierdzone przez Uniwersytet Columbia w Nowym Jorku oraz inne instytuty naukowe. „New York Times” – którego raczej nikt nie podejrzewał o nadmierną skłonność do sensacji – opisywał odkrycie jako „kształtowanie się nowej epoki”. Doniesienie nie pozostawia wątpliwości co do potencjalnego militarnego znaczenia odkrycia: „Rozszczepienie atomu uranu na dwie części, z których każda stanowi gigantyczną atomową kulę armatnią o przerażającej energii 100 milionów elektronowoltów [to] największy jak dotąd przypadek uwolnienia energii atomowej przez człowieka na ziemi”. Szczegółowy opis procesu powstawania dwóch neutronowych „kul armatnich” z każdego rozszczepionego atomu uranu natychmiast nawet przeciętnemu czytelnikowi „New York Times” przywodził na myśl mechanizm reakcji łańcuchowej. Artykuł prawidłowo opisywał najważniejsze kroki, jakie wykonali Otto Hahn i Lise Meitner z Instytutu Cesarza Wilhelma w Berlinie. W artykule nie pojawiła się jednak informacja o tym, że badania w tym prywatnym instytucie były w dużej mierze finansowane przez kartel IG Farben, ten sam kartel korporacji, który finansował dojście do władzy nazistów i w sposób czynny przygotowywał koalicję kartelowo-nazistowską do zbrojnego podboju świata. Ale w walce o panowanie nad światem kartel IG Farben nie inwestował jedynie w rozwój najważniejszych technologii zbrojeniowych. Narodziny ery nuklearnej odbiły się echem na całym świecie Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 99 The New York Times 31 stycznia 1939 r. Fragmenty artykułu opublikowanego w „New York Timesie” 31 stycznia 1939 r. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 100 W roku 1918 pierwsza próba zdobycia władzy nad światem podjęta przez kartel, jaką była I wojna światowa, zakończyła się klęską, a cesarz Wilhelm II, jego zbrojna marionetka, został zmuszony do abdykacji. Klęska ta nie dotknęła jednak koncernów wspierających I wojnę światową, a mianowicie firm BAYER, BASF i HOECHST, których oferta – materiały wybuchowe i gaz trujący – były podstawą tej niszczycielskiej wojny. Po 1925 roku te siły korporacyjne działałały pod nazwą IG Farben, koncentrując swoją uwagę na kolejnej próbie podboju świata. Kartel przekształcił prywatną uczelnię wyższą – która, o dziwo, przyjęła imię zmuszonego do abdykacji cesarza Wilhelma – w ośrodek kształcenia własnej kadry, mającej uczestniczyć w przyszłych próbach podboju świata. Koncern IG Farben finansował nie tylko badania Otto Hahna w tym instytucie, ale także tworzenie elity uczonych w prawie technokratów na Wydziale Prawa Międzynarodowego i Korporacyjnego. Pod tą przykrywką kartel finansował strategiczny rozwój ram prawnych, potrzebny do panowania i sprawowania kontroli nad podbitym światem. Jednym z tych technokratów był Walter Hallstein , który przeszedł specjalne kształcenie w instytucie w latach 1927-1929. Strategiczne przygotowania ojskowe i polityczne kartelu do panowania nad światem Wyżej: Instytut Chemii im. Cesarza Wilhelma w Berlinie, w którym odkryto fuzję jądrową. Po prawej dyrektor koncernu IG Farben, Carl Bosch, który w roku 1937 został przewodniczącym Towarzystwa Naukowego im. Cesarza Wilhelma. Koncern IG Farben, w ramach przygotowań do kolejnej próby podboju świata, wspierał Instytut Chemii i Prawa Międzynarodowego im. Cesarza Wilhelma. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 101 Instytut Cesarza Wilhelma (KWI) BAYER, BASF, HOECHST – after 1925 operating as the IG Farben Cartel – finance this institution as a training site for their academic cadres, ready for the next two attempts at world conquest. Otto Hahn, Wydział Chemii KWI Światowa Rzesza Kartel panuje nad Europą i światem za pomocą: •Państwa ponadnarodowego •Centralnej siedziby kartelu •Dyktatury korporacyjnej •Zagrożenia jądrowego Walter Hallstein, Wydział Prawa Międzynarodowego KWI I wojna światowa (1914-1917) Niemieckiemu cesarzowi Wilhelmowi i jego armii zostało powierzone zadanie urzeczywistnienia planów podboju świata. Firmy BAYER i BASF produkują materiały wybuchowe oraz broń chemiczną. Plan się nie powiódł. Cesarz zostaje zmuszony do abdykacji, ale kartel działa nadal. Technologia wytwarzania broni jądrowej do podboju świata Kształcenie elit w ramach przygotowań do kolejnej próby podboju świata Niemiecki kartel chemiczny BAYER, BASF, HOECHST Niemiecki kartel, zbudowany na największej liczbie patentów wśród korporacji na całym świecie, planuje opanowanie światowych rynków w sektorze chemicznym, petrochemicznym i farmaceutycznym. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 102 23 stycznia 1939 r. Hallstein, wówczas dziekan Wydziału Prawa i Gospodarki na Uniwersytecie w Rostoku wygłosił propagandowe przemówienie ma temat prawnego przekształcenia Europy. Wygłoszona mowa, którą można by najlepiej określić mianem „Przemówienia mobilizacyjnego”, stanowiła element mobilizacji wojennej nazistowskiego reżimu i jego korporacyjnych popleczników, kartelu naftowo-farmaceutycznego IG Farben. Czas wygłoszenia przemówienia miał bardzo duże znaczenie. Zaledwie dziesięć miesięcy wcześniej, 12 marca 1938 r. naziści zaanektowali Austrię. 10 października 1938 r. – zaledwie trzy miesiące przed przemówieniem Hallsteina – zajęli też Czechy i Morawy, tworząc Kraj Sudecki (niem. Sudetenland), strasząc wojną w przypadku, gdyby ich roszczenie nie zostało spełnione. Na międzynarodowej konferencji w Monachium, odbywającej się 29-30 września 1938 r., Hitler zapewniał społeczność międzynarodową, że po zajęciu przez niego Czech, jego roszczenia terytorialne będą spełnione. Nic bardziej błędnego. Co najważniejsze, początek ery nuklearnej i widoczny monopol na tę technologię zachęciły nazistów do przyspieszenia realizacji planu podboju świata. Wygłoszone przez Hallsteina przemówienie mobilizacyjne nie pozostawia wątpliwości, że znał i w pełni popierał plany podboju Europy, a następnie całego świata, który miał znaleźć się pod całkowitym politycznym, ekonomicznym i prawnym panowaniem koalicji nazistów i kartelu IG Farben. W swym przemówieniu Hallstein opisuje zwłaszcza plany podboju Europy przez Wehrmacht oraz jej podporządkowanie jako „wydarzenie gospodarcze, które będzie miało po prostu niewyobrażalne konsekwencje”. Przemówienie to w oczywisty sposób ukazywało dylemat, przed jakim naziści stanęli w styczniu 1939 roku, zaledwie na siedem miesięcy przed wybuchem II wojny światowej. Chociaż Hallstein, wraz z innymi nazistowskimi propagandystami musiał przygotować i zachęcić niemiecką elitę do wojny światowej w pełnym tego słowa znaczeniu, nie mógł jeszcze otwarcie mówić o wojennych planach.
O tym, że wystąpienie Hallsteina nie było jedynie wykładem uniwersyteckim, lecz oficjalnym wydarzeniem zorganizowanym przez nazistowskie władze, świadczy chociażby obecność nazistowskiego ministra stanu, doktora Scharfa – przedstawiciela Hitlera we władzach Meklemburgii, której stolicą był Rostok – a także całej elity nazistowskich władz tego landu. Powyższy artykuł, który ukazał się nazajutrz, 24 stycznia 1939 r. w oficjalnej nazistowskiej gazecie „Niederdeutscher Beobachter” (Obserwator Dolnoniemiecki), świadczy o tym, że wykład Hallsteina miał miejsce i że towarzyszyła temu obecność oficjalnych przedstawicieli władz nazistowskich. Tłumaczenie tego artykułu znajduje się na następnej stronie. Objaśnienia w nawiasach kwadratowych i podkreślenia zostały dodane. Facsimile oryginalnego artykułu prasowego opisującego przemówienie Hallsteina, zatytułowanego „Wielkie Niemcy jako podmiot prawny”. Ten naoczny przekaz z nazistowskiego spotkania propagandowego ukazał się nazajutrz, 24 stycznia 1939 r. na łamach „Niederdeutscher Beobachter” (Obserwatora Dolnoniemieckiego). 104 Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. Wielkie Niemcy jako podmiot prawny Wieczór wykładów zorganizowany przez Uniwersytet w Rostoku Przemawia profesor Hallstein Rostok, 24 stycznia Wczoraj wieczorem w piwnicy hali spotkań browaru Mahn und Ohlerich odbył się wieczór wykładowy. Na wieczór zaprosił profesor doktor Ruickholdt, dziekan uniwersytetu. W swoim przemówieniu na otwarcie wieczoru powitał ministra [nazistowskiego] stanu, doktora Scharfa, przedstawicieli partii [nazistowskiej] oraz związanych z nią organizacji, Wehrmachtu [nazistowskich sił zbrojnych], Służb Pracy Rzeszy [niem. Reichsarbeitsdiens][nazistowskich związków zawodowych], naszego miasta [Rostoku], a także przedstawicieli biznesu i grona studentów. Ruickholdt w imieniu uniwersytetu wyraził nadzieję, że wieczór przyczyni się do wzrostu zaufania i świadomości opinii publicznej, i powiedział, że choć uniwersytet jest starą instytucją spoglądającą na długie dzieje i dawną tradycję, to jednak nie jest on oderwany od codzienności. Docenienie przez Führera [Hitlera] uniwersytetów niemieckich jako wsparcia zakorzenionego w wartościowej tradycji widoczne jest chociażby w tym, że w czasie konferencji dotyczącej kultury [niem. Kulturtagung] władze wyższych uczelni mogły uczestniczyć w zjeździe w Norymberdze w 1938 r. w tradycyjnych strojach. Głównym mówcą wieczoru był dr Hallstein, profesor prawa, który zdobył dużą wiedzę na temat europejskich systemów prawnych, prowadząc badania porównawcze. Omawiał temat prawnego przyłączenia Marchii Wschodniej [niem. Ostmark] i Kraju Sudeckiego [to znaczy aneksji Austrii i większej części ówczesnej Czechosłowacji]. Dobitne oświadczenia prof. dra Hallsteina zostały przyjęte gromkimi brawami. Wczoraj wieczorem zebrali się przedstawiciele całego społeczeństwa. Poza ministrem stanu, honorowymi gośćmi byli również między innymi, major Wolgmann – dowódca [nazistowskiego] garnizonu, pułkownik Lieb [niem. Generalarbeitsführer – trzeci co do rangi przedstawiciel nazistowskiej Służby Pracy]. Schröder, szef organizacji powiatowej [niem. Kreisorganisationsleiter], Degner – oberführer SA [brygadier Brązowych Koszul], Behtnert – naczelnik [nazistowskiej] policji, doktor Zommer – dyrektor w [nazistowskim] ministerstwie, doktor Bergholter – porucznik [nazistowskiego Wehrmachtu] oraz pułkownik von Bleffingh z Warnemünde, rostockiego powiatu. 105 Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 106 Hallstein i nazistowska nowomowa W całym rozdziale będziemy stosować termin koalicja kartelowonazistowska na opisanie przerażającego mariażu, jaki został zawarty między kartelem naftowo-farmaceutycznym IG Farben i ich nazistowskimi poplecznikami, którzy – wspólnie – postanowili podbić i podporządkować sobie cały świat. Określeń „koalicja”, a także „mariaż” używano również podczas posiedzeń Norymberskiego Trybunału do spraw Osądzenia Zbrodni Wojennych dla opisani stosunków między kartelem naftowo-farmaceutycznym a nazistami w trakcie przygotowań do rozpoczęcia II wojny światowej. Przemówienie mobilizacyjne wygłoszone przez Waltera Hallsteina 23 stycznia 1939 r. było jednym z elementów większej kampanii mobilizacyjnej na rzecz rozpoczęcia II wojny światowej, zorganizowanej przez koalicję kartelowo-nazistowską. Aby ukryć agresywne plany wojenne – a także, aby zachować element zaskoczenia – koalicja kartelowo-nazistowska doprowadziła do perfekcji strategię kamuflażu. Walter Hallstein był jednym z mistrzów kamuflażu podczas kampanii propagandowej kartelu i nazistów mającej doprowadzić do wybuchu II wojny światowej. Teraz, gdy to wszystko ujrzało światło dzienne, przemówienie Hallsteina stanie się klasycznym przykładem tego, w jaki sposób propagandyści kartelowo-nazistowscy zwodzili cały świat co do własnych intencji. Wygłoszone przez Hallsteina przemówienie mobilizacyjne stanie się przedmiotem studiów dla wielu pokoleń studentów historii, polityki, prawa, a także innych dyscyplin naukowych. Opublikowanie przez nas tego przemówienia służy nie tylko temu, aby wydobyć na światło dzienne interesy, jakim służył Hallstein jako główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej, ale posłuży także przyszłym pokoleniom jako ostrzeżenie, aby pozostać czujnym wobec działań własnych przedstawicieli politycznych, i aby nie paść ofiarą ich zwodniczej mowy. W ramach tej zakamuflowanej mobilizacji do II wojny światowej Hallstein i inni propagandyści koalicji kartelowo-nazistowskiej systematycznie zmieniali znaczenie niektórych słów. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 107 Okólnik nr 1/39 Zapraszam wszystkich profesorów i wykładowców naszego uniwersytetu [niem. Herren Kollegen] w poniedziałek, 23 stycznia 1939 r. na godzinę 20:30 do piwnicy Mahn & Ohlerichs, przy Doberaner Str. 21 na wykład naszego szanownego kolegi, prof. dra Hallsteina na temat: „Wielkie Niemcy jako podmiot prawny” z prośbą o pozostanie na późniejszym „wieczorze piwnym”. Oczekuję, że na wieczorze obecni będą wszyscy koledzy, i będę wdzięczny, jeżeli przyjdą Państwo najpóźniej o godzinie 20:15, aby powitać gości [nazistowską elitę]. Rostok, 10 stycznia 1939 r. Ruickholdt, rektor [Prosimy o wzięcie] czarnego garnituru lub munduru Prosimy o potwierdzenie nawet w przypadku nieobecności Na dołączonej karteczce do 14 stycznia 1939 r. Czarny garnitur albo [nazistowski] mundur Również kilka tygodni przed wykładem Hallsteina rektor uniwersytetu w Rostoku nie pozostawił wątpliwości, że prelekcja ma być wydarzeniem publicznym, organizowanym przez uczelnię dla nazistowskich władz. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 108 Poniżej znajduje się kilka przykładów terminologii propagandy kartelowo-nazistowskiej, jaką posługiwał się Hallstein, mistrz kamuflażu w całym swoim przemówieniu. • Wielkie Niemcy (niem. Großdeutschland) – określenie, za którym kryje się wizja Europy pod kontrolą koalicji kartelowo-nazistowskiej. Nawet w tytule przemówienia, „Wielkie Niemcy jako podmiot prawny”, Hallstein stara się wytworzyć mylne wrażenie, że opisuje po prostu zmiany prawne na terytorium Niemiec. Określeniem „Wielkie Niemcy” posługiwała się koalicja kartelowo-nazistowska na opisanie całej Europy, a następnie całego świata, pod własną kontrolą. • Marchia Wschodnia (niem. Ostmark) to stosowana przez koalicję kartelowo-nazistowską nazwa okupowanej Austrii. Hallstein stosuje na określenie okupowanej Austrii wymyśloną przez koalicję kartelowo-nazistowską nazwę Marchia Wschodnia, chcąc wywołać wrażenie, że okupacja narodu austriackiego przez nazistów była jedynie naturalnym rozszerzeniem Rzeszy Niemieckiej na wschód. • Anschluss (dołączenie) to nazistowski termin, określający podporządkowanie sobie innego państwa dowolnymi metodami. Na określenie aneksji Austrii i terytorium Czech i Moraw (nazywanego odtąd przez nazistów Krajem Sudeckim) koalicja kartelowo-nazistowska wymyśliła termin „Anschluss”, oznaczający tyle co włączenie, co miało sugerować, że aneksja tych terytoriów jest jedynie zabiegiem administracyjnym. Hallstein w swoim przemówieniu obficie czerpał z opracowanej przez koalicję kartelowo-nazistowską nowomowy, rozmyślnie ukrywając realizowany przez nią plan militarnego podboju i aneksji całej Europy, a następnie reszty świata. • Obrońcy prawa (niem. Rechtswahrer), to stosowane przez koalicję kartelowo-nazistowską określenie „grupy uderzeniowej prawników”, zaangażowanej w budowę totalitarnego świata pod jej kontrolą. W roku 1936 – trzy lata po przejęciu władzy w Niemczech – uchwalono rasistowskie Ustawy Norymberskie. W tym samym roku Hallstein objął funkcję dziekana Wydziału Prawa i Gospodarki na Uniwersytecie w Rostoku. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 109 W tym oficjalnym liście do rektora uniwersytetu Hallstein opisuje siebie jako specjalistę od europejskiego porządku prawnego, szczególnie obeznanego z celami Trzeciej Rzeszy. Prof. dr prawa Walter Hallstein Rostok, 23 stycznia 1939 r. Stephan Str. 15 Wasza Magnificencjo, [Hallstein mówi o sobie w trzeciej osobie niczym średniowieczny król] Dziś wieczorem w dyspucie na temat „Jedności prawnej Wielkich Niemiec” zabierze głos uczony, którego praca naukowa – z jednej strony – polegała na porównawczym badaniu ustrojów prawnych Europy, a który – z drugiej strony – ze względu na wielkie zaangażowanie w pracę Akademii Prawa Niemieckiego [nazistowskiej instytucji mającej zapewnić dyktatorską władzę nazistów nad podbitą Europą za pomocą barbarzyńskich ustaw i dekretów], jest szczególnie obeznany z celami prawno-politycznymi Trzeciej Rzeszy. Z tego powodu [Hallstein nadal pisząc w trzeciej osobie ma na myśli siebie] został on wezwany, aby wygłosić oświadczenie z pozycji nauk prawnych [czyli z perspektywy ram dyktatorskich, nazistowskich ustaw] o rozpuszczeniu nowych terytoriów niemieckich w „dawnych Niemczech” [niem. Altreich – Niemcy istniejące dotychczas]. Heil Hitler! Szczerze oddany Jego Magnificencji Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 110 Rok 1936 to również rok, w którym koalicja kartelowo-nazistowska rozpoczęła czteroletni plan przygotowań do II wojny światowej i zbrojnego podboju świata. Niemieccy prawnicy byli ważnym ogniwem tych przygotowań. Związek Narodowosocjalistycznych Prawników Niemieckich, BNSDJ (niem. Bund Nationalsozialistischer Deutscher Juristen) przekształcił się w Narodowosocjalistyczny Związek Obrońców Prawa, NSRB (niem. Rechtswahrer Bund) – państwową organizację „obrońców prawa”. Decyzja, aby zorganizować palestrę w nazistowskich Niemczech w związek „obrońców prawa”, dobrze oddaje wagę, jaką koalicja nazistów i kartelu IG Farben przywiązywała do tego zawodu. Ta „prawna grupa uderzeniowa” była kluczowym elementem umocnienia dyktatury w Niemczech, a później jej rozszerzenia na resztę Europy. Poprzez zgrupowanie wszystkich prawników pod nazwą obrońców kartelowo-nazistowskiego prawa, naziści stworzyli jeden z najbardziej zadziwiających przykładów ich zwodniczej propagandy. Owi „obrońcy (kartelowo-nazistowskiego) prawa” nie mieli oczywiście chronić praw demokratycznych. Wręcz przeciwnie, mieli je systematycznie zwalczać. Owi „obrońcy (kartelowo-nazistowskiego) prawa” byli fanatycznymi budowniczymi świata pod panowaniem koalicji nazistów i kartelu IG Farben. Jedynymi prawami, jakie poprzysięgli „chronić”, były prawa dyktatury, umacniające władzę koalicji kartelowo-nazistowskiej nad światem w ramach „Tysiącletniej Rzeszy”. A Walter Hallstein był członkiem osławionej organizacji „obrońców praw” nazistów i kartelu. Powyższe przykłady to tylko niewielki wycinek z długiej listy zwodniczych terminów, jakimi posługiwał się Hallstein, a także inni propagandyści koalicji kartelowo-nazistowskiej w ramach zadania opanowania Europy i całego świata. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 111 Facsimile rękopisu nazistowskiego przemówienia propagandowego Hallsteina, wygłoszonego dnia 23 stycznia 1939 r. w Rostoku Całość rękopisu można obejrzeć na naszej stronie internetowej. Dalsze informacje: GB2HS241 Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 112 Stosowana przez koalicję kartelowo-nazistowską technika propagandowa polegająca na przeinaczaniu faktów i użyciu kłamliwego języka w celach agitacyjnych, której doskonałym przykładem jest przemówienie mobilizacyjne Hallsteina – zostanie 15 lat później nazwane przez Georges Orwella w powieści „Rok 1984” nowomową. Poniższe tłumaczenie mowy mobilizacyjnej Hallsteina opiera się na rękopisie. Biorąc pod uwagę fanatyczny charakter mowy Hallsteina, niektórzy czytelnicy niniejszej książki mogą, bez wątpienia, poddać w wątpliwość autentyczność tego tekstu. Aby temu zapobiec i rozwiać wszelkie wątpliwości, zdecydowaliśmy się zamieścić przemówienie mobilizacyjne Hallsteina w całości na stronie internetowej (w wersji oryginalnej – w języku niemieckim). Co więcej, udało nam się również uzyskać kopię rękopisu mowy Hallsteina, której próbkę mógł czytelnik zobaczyć na poprzedniej stronie. Objaśnienia do propagandowej terminologii koalicji kartelowo-nazistowskiej, jaką posługuje się Hallstein w całym tym ekstremistycznym przemówieniu, zostały podane w nawiasach kwadratowych w samym tekście oraz w przypisach. Pewne fragmenty tekstu Hallsteina, służące zamaskowaniu jego militarystycznego charakteru, nie zostały zamieszczone w niniejszej książce. Ale można zbadać je online, zapoznając się z oryginalnym rękopisem w języku niemieckim. Aby uzmysłowić czytelnikowi, jakie znaczenie ma mowa mobilizacyjna wygłoszona przez Hallsteina na zamówienie koalicji kartelowo-nazistowskiej w 1939 roku dla dzisiejszej Europy, w tekście umieściliśmy czerwone ramki. Ramki te wskazują na kluczowe elementy przemówienia, które po podpisaniu Traktatu Lizbońskiego w roku 2009 są również obecne w oficjalnych dokumentach Brukselskiej Unii Europejskiej, dokładnie 70 lat po tym, jak Hallstein wygłosił swoje przemówienie na krótko przed rozpętaniem II wojny światowej. Mowa mobilizacyjna Hallsteina jest doskonałym przykładem tego, jak kartel naftowo-farmaceutyczny zmienia swoich politycznych popleczników i wciąż – na przestrzeni wielu dekad – stara się osiągnąć swoje długofalowe cele polityczne i gospodarcze. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 113 Naziści odeszli dawno temu, a Hallstein umarł, ale ten sam kartel naftowo-farmaceutyczny, który odpowiada za dwie wojny światowe w XX w., w XXI w. wciąż znajduje nowych wspólników. Te polityczne marionetki – przede wszystkim z opanowanych przez kartel imperiów eksportowych Niemiec i Francji – są nastawione na to, aby poświęcić ludzi na naszej planecie dla organizowanej przez kartel trzeciej próby podboju świata. Większość przedstawianych dokumentów może zdobyć każdy, kto jest zainteresowany poznaniem prawdy o korzeniach Brukselskiej Unii Europejskiej oraz o roli, jaką odegrali jej samozwańczy „ojcowie-założyciele”. To, że przemówienie mobilizacyjne Hallsteina nie było znane, aż do czasu opublikowania niniejszej książki, jest po prostu niewybaczalne. To podstawowe zaniedbanie mówi Tobie, drogi czytelniku, o tym, że albo Twoi przywódcy polityczni nie zatroszczyli się o zasięgnięcie informacji na temat tego, kim był Hallstein, i na temat mrocznych korzeni Brukselskiej Unii Europejskiej związanych z nazistami i kartelem IG Farben, albo – jeżeli je znali – nie odważyli się poinformować Cię o tych faktach. Po ukazaniu się tej książki przywódcy polityczni Europy nie mogą już dłużej zasłaniać się niewiedzą. Teraz wszystko będzie zależało od Ciebie, czytelniku, od tego, czy skonfrontujesz swoich politycznych przedstawicieli – czy to mniejszej, czy większej rangi – z faktami historycznymi. Musimy uczyć się na błędach przeszłości, zapobiegać powtórkom z historii i pomóc w budowaniu demokratycznej Europy. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej Wielkie Niemcy jako podmiot prawny* Poniżej przedstawiamy tekst przemówienia mobilizacyjnego wygłoszonego przez Hallsteina Obrońca [kartelowo-nazistowskiego] prawa1 ma trzy zadania: musi znać prawo, aby je stosować i rozwijać je dalej. Najważniejszym spośród tych zadań jest zadanie trzecie, ponieważ wszystko, co robimy, jest podporządkowane prawu [totalitarnego] rozwoju2. Musimy nie tylko przywiązywać wagę do obowiązującego prawa, ale także do prawodawstwa służącego [kartelowo-nazistowskiej] przyszłości. Stojące przed nami zadanie w dziedzinie polityki prawnej nie ogranicza się jedynie do utrzymania dotychczasowego porządku, ale dotyczy również stworzenia lepszego [!]3. Powinienem wyjaśnić, dlaczego to właśnie obrońca [kartelowo-nazistowskiego] prawa1 jest w sposób szczególny wezwany do podjęcia tego zadania. Przywództwo (europejskiego) państwa [kartelowo-nazistowskiego] 4 posiada bezwarunkową i ostateczną władzę we wszystkich decyzjach co do kształtu wspólnoty narodowej 5. * Wielkie Niemcy – analogicznie do Wielkiej Brytanii i jej ówczesnej kontroli nad sporą częścią świata za pośrednictwem Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Koalicja kartelowonazistowska posługiwała się terminem „Wielkie Niemcy”, aby wysuwać roszczenia panowania nad światem. 1 „Obrońcy prawa” (niem. Rechtswahrer) – w nazistowskiej nowomowie ci właśnie fanatyczni prawnicy koalicji kartelowo-nazistowskiej, którzy byli nastawieni na niszczenie demokratycznego ustroju prawnego i zastąpienie go totalitarnymi ramami prawnymi, stanowiącymi podstawę dyktatury kartelowo-nazistowskiej. 2 Niem. Gesetz des Werdens – w nowomowie Hallsteina określa potrzebę rozszerzenia totalitarnego, kartelowo-nazistowskiego ustroju prawnego na całą Europę i na cały świat. 3 „Lepszy porządek” (niem. eine bessere Ordnung) – mianem lepszego porządku Hallstein określał podstawy prawne dyktatorskiej kontroli reżimu kartelowo-nazistowskiego nad Europą i nad światem. 114 1939 Dzisiaj Komisja Europejska osiągnęła to przywództwo europejskiego państwa, dysponując bezwarunkową i ostateczną władzą we wszystkich decyzjach. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 115 4 „Przywództwo kraju” (niem. Führung des Staates) – w terminologii nazistowskiej oznacza władzę Führera, całkowite podporządkowanie celom koalicji kartelowo-nazistowskiej. 5 „Wspólnota narodowa” (niem. Volksgemeinschaft) – termin nazistowski nacechowany rasistowsko, oznaczający „wyższy naród (aryjski) jako rasę dominującą i jedyny naród „godny” określenia „wspólnota narodowa”. W roku 1957 (wyżej), zaledwie w 18 lat po wygłoszonym przez siebie przemówieniu mobilizacyjnym, Hallstein włącza tę zasadę przywództwa do traktatów rzymskich, dokumentu założycielskiego Brukselskiej Unii Europejskiej. Komisja Europejska – biurokratyczni urzędnicy wyznaczeni, aby rządzić w imieniu kartelu – stała się nowym dyktatorskim przywództwem podporządkowanego kartelowi europejskiego państwa, dysponującego bezwarunkową i ostateczną władzą we wszystkich decyzjach co do kształtu tej europejskiej wspólnoty!. W roku 2009 (niżej) 27 europejskich przywódców politycznych przyjęło dokument Traktat Lizboński, doprowadzając – w 70 lat po przemówieniu Hallsteina – do końca opracowany przez niego plan podboju i wspierając podjętą przez kartel trzecią próbę zdobycia Europy. 1957 2009 Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 116 Czy Przywództwo [kartelowo-nazistowskiego] Państwa potrzebuje prawników do wypełnienia swojego politycznego zadania? Poszczególni prawnicy mogą chcieć patrzeć w taki sposób zarówno ze względów zawodowych, jak i psychologicznych, co jest rzeczą zrozumiałą. Prawnicy z reguły przez całe życie są zajęci, regulując i nadzorując poruszanie się Wspólnoty Narodowej w gąszczu tysięcy ściśle ograniczających paragrafów, zajętej troskami codzienności takimi jak naprawianie płotu czy czyszczenie rowów. Z tego powodu prawnicy odczuwają bardzo silną pokusę, wynikającą z wolnościowej ustawy [kartelowo-nazistowskiego] aktu prawnego6. Chodzi tu o poczucie męskiego [!] wyzwania, jakie zawsze wiąże się z wkraczaniem na nieznany ląd. Z radością godzą się na to, aby albo stać się elementem oszałamiającego i ogromnego [kartelowo-nazistowskiego] wysiłku planistycznego7, albo po prostu uprawiać skromny [prawny] ogródek, który powierzono ich opiece. Jednakże uzasadnienie roli, jaką przyjmują na siebie [kartelowo-nazistowskiego] obrońcy prawa1 w kształtowaniu odpowiednich struktur8, opiera się na potrzebach i wymaganiach Aryjskiej Wspólnoty9. Stworzenie nowej polityki prawnej wymaga wsparcia ze strony tych prawników, którzy decydują o dziedzinie [kartelowo-nazistowskiego] prawa, którzy znają [kartelowo-nazistowskie] prawodawstwo oraz zasady stanowienia prawa [kartelowo-nazistowskiego], ponieważ jest rzeczą oczywistą, że każdy musi znać to, co dobre, aby móc znaleźć to, co lepsze [!]10. Jestem jednak przekonany, że wyjaśnienie tego wezwania do tworzenia nowego [kartelowo-nazistowskiego] prawa powinno rodzić się jeszcze głębiej. Sądzę, że powinno ono pochodzić z najgłębszego charakteru rozkazu wydanego przez Naród Aryjski11 obrońcy [kartelowo-nazistowskiego] prawa1.
 6 „Wolnościowy akt prawny” (niem. Befreienden rechtsschöpferischen Tat) – oznacza narzucenie praw kartelowo-nazistowskich ludności podbitych europejskich krajów. 7 „Ogromny wysiłek planistyczny” (niem. Großartigen Gesamtplanung) – w kartelowo-nazistowskiej terminologii oznacza podbój i przekształcenie kontynentu europejskiego. 8 Niem. „Mitgestalter” – termin, jakim posługuje się Hallstein wzywając prawników do pomocy w budowaniu Europy kontrolowanej przez koalicję kartelowo-nazistowską. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 117 Pytanie: Jak Hallstein uniknął prowadzonej przez aliantów denazyfikacji i dlaczego nie został oskarżony przed Norymberskim Trybunałem do spraw Osądzenia Zbrodni Wojennych, tak jak inni prawnicy koalicji kartelowo-nazistowskiej*? Odpowiedź: Hallstein skłamał aliantom w sprawie udziału w nazistowskich organizacjach. Celowo pominął mowę mobilizacyjną i inne świadczące przeciw niemu dokumenty w oficjalnej deklaracji, którą złożył na ręce aliantów. Aby ich zmylić, przedstawił się jako widz, czy nawet ofiara, nazistowskiego reżimu. Palące pytania dotyczące Waltera Hallsteina Norymberski Trybunał do spraw Osądzenia Zbrodni Wojennych (1945). Pierwszy rząd, od lewej do prawej: Göring (który wraz z dyrektorem kartelu IG Farben Krauchem odpowiadał za czteroletni plan podboju Europy przez koalicję kartelowo-nazistowską), Hess (zastępca Hitlera), Ribbentrop (minister spraw zagranicznych koalicji kartelowo-nazistowskej), Keitel (dowódca Wehrmachtu) i inni zbrodniarze wojenni. 9 „Wspólnota” (niem. Gemeinschaft) – termin oznaczający oparty na rasie aryjskiej trzon społeczeństwa Europy kontrolowanej przez koalicję kartelowo-nazistowską, patrz wyżej. 10 Hallstein bez wątpienia propaguje reżim kartelowo-nazistowski jako „lepszy” od demokracji. 11 „Naród” (niem. Volk) – nazistowskie określenie rasy aryjskiej. * Dalsze informacje o procesach wytoczonym przez Międzynarodowy Trybunał w Norymberdze prawnikom koalicji kartelowo-nazistowskiej (Akta procesowe nr III) można znaleźć pod adresem WWW: http://www.mazal.org/archive/nmt/03/NMT03-C001.htm. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 118 Postępując zgodnie z prawem natury, wpisanym w zawód obrońcy [kartelowo-nazistowskiego] prawa, musi on w końcu stać się odpowiedzialnym architektem [kartelowo-nazistowskiego] porządku prawnego12. Stosunek obrońcy [kartelowo-nazistowskiego] prawa do dzisiejszego [kartelowo-nazistowskiego] prawa jest daleki od legalistycznego pozytywizmu z końca XIX w., które to podejście przeważało do początku wieku XX. Tworzenie nowego [kartelowo-nazistowskiego] prawa jest jedynym zadaniem [dyktatorskiego, kartelowo-nazistowskiego] prawodawcy, a rola sędziego ściśle wiąże się z integracją – podporządkowaniem – faktów codziennych faktom ustanowionym przez [kartelowo-nazistowskie] prawo. Próbuje wyzwolić prawo z brzemienia przypadkowości i wydobywa na światło dzienne umacniające podstawy prawa, które splatają konsekwencje prawne z zaistniałymi sytuacjami. Wszystkie obszary działalności prawniczej stanowią element oczyszczenia [!]13. Naukowa teoria [kartelowo-nazistowskiego] prawa, której wyniki zostają zawarte w doradztwie prawniczym co do prak12 czyli nazistowskie ramy prawne podporządkowujące narody Europy. 13 „Oczyszczenie” (niem. Läuterungsarbeit) – kartelowo-nazistowski termin oznaczający usuwanie wszystkich demokratycznych elementów z nowego kartelowo-nazistowskiego porządku Europy i świata. W roku 1957 Hallstein wpisał w traktaty rzymskie dokładnie tę samą zasadę: wyłączne prawo do „tworzenia nowego [kartelowego] prawa” – gruntującą monopol „nowych [kartelowych] prawodawców” – Komisji Europejskiej. W 2009 r. 27 europejskich polityków ratyfikowało „Traktat Lizboński”, a tym samym dokument otwierający drogę do dyktatorskiej władzy interesów kartelu nad Europą. Swymi podpisami politycy ci – celowo lub lekkomyślnie – zakpili z wiekowej tradycji europejskich demokracji. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 119 Wewnętrzny komitet poparcia Hallsteina w planie podboju Europy za pośrednictwem Brukselskiej Unii Europejskiej Konrad Adenauer, kanclerz Republiki Federalnej Niemiec (po lewej) i Hermannn Jozef Abs, dyrektor generaln Deutschehe Banku, wobec którego toczyło się śledztwo o popełnienie zbrodni wojennych Hans Globke, szef kancelarii Adenauera, 101. na sporządzonej przez Aliantów liście najbardziej poszukiwanych zbrodniarzy wojennych Fritz Ter Meer, dyrektor koncernu BAYER/IG Farben, skazany w Norymberdze na karę więzienia za zbrodnie wojenne, w 1956 r. ponownie zajął stanowisko prezesa firmy BAYER. Dalsze informacje: GB2WW351 Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 120 14 „Oficerowie frontowi na polu [kartelowo-nazistowskiego] prawa” (niem. Frontoffiziere des Rechts) – określenie odzwierciedlające postulowane przez Hallsteina poddanie zawodu prawnika ogólnej mobilizacji do wojny. Hallstein przeszczepił to pojęcie z dziedziny wojskowości na grunt prawa na siedem miesięcy przed rozpętaniem przez koalicję kartelowo-nazistowską II wojny światowej. 15 „Świadomość prawna” (niem. Rechtsbewusstsein) – kartelowo-nazistowskie pojęcie wskazujące na „obrazę”, jaką ustrój prawny krajów demokratycznych jest w odczuciu Hallsteina i innych fanatycznych wyznawców ideologii kartelowo-nazistowskiej. 16 „Świadomość prawna w narodach” (niem. Völkisches Rechtsbewusstsein) – kartelowo-nazistowski termin oznaczający podporządkowanie prawa dyktaturze nazistów i ich rasistowskiej ideologii wyższego (aryjskiego) narodu. tyki prawnej, oraz codzienny wysiłek oficerów frontowych [!] z dziedziny [kartelowo-nazistowskiego] prawa14, którzy stali się adwokatami znieważanej świadomości [!] [kartelowo-nazistowskiego] prawa15 oraz sędziami, którzy wydawanymi przez siebie wyrokami zaświadczają o ostatecznej prawomocności jego przepisów. Wszystkie te elementy budują [kartelowo-nazistowskie] prawo dzięki skrupulatnym i nieustannym wysiłkom, które wymagają codziennej znajomości świadomości [kartelowo-nazistowskiego] prawa w poszczególnych narodach16. Prawdziwy charakter Konstytucji prawnej Narodu11 mogą rozpoznać tylko ci, którzy nie patrzą jedynie na same przepisy, ale biorą pod uwagę żywe współdziałanie tych wszystkich sił16a. Ze sztuki tej należy z mocą korzystać, gdy wymagana jest ogólna odnowa ustrojów prawnych17, która wykracza poza możliwości bieżących poprawek. Jest to tym bardziej prawdziwe, gdy konieczność całkowitej zmiany ustroju prawnego18, mającej charakter rewolucyjny [!], wzywa do zastosowania wszelkich dostępnych środków. W 1957 r. Hallstein dołączył do traktatów rzymskich, dokumentu założycielskiego Brukselskiej Unii Europejskiej, strategiczne narzędzia prawne, służące „całkowitej zmianie ustroju prawnego i mające charakter rewolucyjny” dla całej Europy. W roku 2009 europejscy przywódcy polityczni w imieniu kartelu wprowadzili tę „całkowitą zmianę ustrojów prawnych” narodów Europy w życie, podpisując Traktat Lizboński. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 121 16a „Współdziałanie sił” (niem. Zusammenwirken der Kräfte) – nazistowski termin oznaczający proces podporządkowywania (niem. Gleichschaltung) wszelkich grup społecznych dyktatorskiej władzy führera oraz ideologii supremacji i dominacji nad światem wyznawanej przez koalicję nazistów i kartelu IG Farben 17 „Ogólna odnowa ustrojów prawnych” (niem. Generalüberholung ganzer Rechtsgebiete) – oznacza narzucenie nazistowskiego prawa wszystkim narodom okupowanej Europy. 18 „Całkowita zmiana ustroju prawnego” (niem. Rechtsumwälzung) – oznacza całkowite zastąpienie demokratycznego prawa prawem nazistowskiej dyktatury. Wewnętrzny komitet poparcia Hallsteina w planie podboju Europy za pośrednictwem Brukselskiej Unii Europejskiej POMOCNICY HALLSTEINA Z NIEMIECKIEGO MINISTERSTWA SPRAW ZAGRANICZNYCH Wielu ambasadorów i urzędników ministerstwa spraw zagranicznych powojennych Niemiec Zachodnich było pracownikami nazistowskiego ministerstwa spraw zagranicznych kierowanego przez Ribbentropa. Byli to farbowani agenci koalicji kartelowo-nazistowskiej, próbującej w czasie II wojny światowej podbić Europę. W latach 50. – kiedy kształtowała się Brukselska Unia Europejska – ci prawniczy i polityczni kreci zostali agentami operacyjnymi kartelu w krajach Europy. Ich zadaniem było opracowanie kolejnego planu przejęcia władzy przez kartel, jakim stała się Brukselska Unia Europejska. Carl F. Ophüls, jeden z czołowych ekspertów patentowych partii nazistowskiej w latach 1933-45, do której należały tysiące pracowników IG Farben. Nr legitymacji członkowskiej: 2399061. W czasie II wojny światowej prawa ręka Hallsteina, po wojnie Ophüls został przez niego mianowany ambasadorem Niemiec przy Brukselskiej Unii Europejskiej. PRAWA RĘKA HALLSTEINA W BRUKSELI Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 122 Dziś dostrzegamy całość zadań stojących przed obrońcami [kartelowo-nazistowskiego prawa1, przed całym środowiskiem prawniczym, jeśli Państwo tak wolą – uczestnictwo w ogromnym wyzwanie, jakim jest całkowita odnowa prawa całej ludzkości [!]19. . . . . . Prawdą jest, że żadne prawo nie może objąć w całości wielkości życia oraz że każde sformułowanie faktów prawnych może być jedynie próbą wyznaczenia typowych elementów decyzji. Z tego powodu – zgodnie z wiedzą pochodzącą z najdawniejszych czasów – analogiczna musi być logika prawnika. Najwspanialszą cechą charakterystyczną współczesnego stanu prawa na zawsze [!] pozostanie całościowa [dyktatorska] polityka [kartelowo-nazistowskiego] prawna20. Oznacza to niewidzianą dotąd, rozległą i głęboką rewolucję przestarzałego [demokratycznego] ustroju prawnego, która sięgnie jego najgłębszej warstwy. Skutki tej [kartelowo-nazistowskiej] odnowy [!]21 staną się charakterystyczną cechą kulturowego oblicza nowej ery21a [pod panowaniem koalicji kartelowo-nazistowskiej]. 19 „Całkowita odnowa prawna ludzkości” (niem. Völkische Rechtserneuerung) – oznacza przejęcie przez nazistów całkowitej kontroli nad system prawnym. 20 „Całościowa polityka prawna” (niem. Totale Rechtspolitik) – naziści posługują się przymiotnikiem „całościowy”, aby zaznaczyć stałe odniesienie do stworzonego przez nich ustroju politycznego – państwa totalitarnego. 21 „Odnowa” (niem. Erneuerung) – termin wymyślony przez nazistów na wprowadzenie nazistowskiej ideologii we wszystkich obszarach życia społecznego. 21a „Nowa era” – nazistowski termin na opisanie władzy koalicji nazistów i koncernu IG Farben nad całą ziemią w ramach „Tysiącletniej Rzeszy”. W 1957 r. Hallstein dołączył do traktatów rzymskich, dokumentu założycielskiego Brukselskiej Unii Europejskiej, strategiczne narzędzia prawne, służące „całkowitej zmianie ustroju prawnego i mające charakter rewolucyjny” dla całej Europy. W roku 2009 europejscy przywódcy polityczni w imieniu kartelu wprowadzili tę „całkowitą zmianę ustrojów prawnych” narodów Europy w życie, podpisując Traktat Lizboński. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 123 Europejska Wspólnota Węgla i Stali: Budowanie dyktatury kartelu metodą małych kroków 18 kwietnia 1951 r. podpisano pierwszy, „prekursorski” traktat Brukselskiej Unii Europejskiej. Na papierze na mocy traktatu utworzono wspólny rynek węgla i stali w Europie Zachodniej. Jednak w rzeczywistości był to pierwszy krok kartelu na drodze do kolejnej próby przejęcia kontroli nad Europą. Mimo że ceremonia podpisania traktatu odbyła się na terytorium Francji, to duży wpływ na kształt traktatu miał Hallstein i jego zespół prawników, a w samym traktacie widoczne były sformułowania charakterystyczne dla kartelu. Na mocy artykułu 9 (niżej) traktatu powołującego Wspólnotę Węgla i Stali utworzono zalążek Komisji Europejskiej, posiadający wszystkie jej dyktatorskie cechy. Utworzone gremium miało działać „ponadnarodowo” i w wyraźny sposób „niezależnie” od demokratycznie wybranych rządów, a więc posiadać wszelkie znamiona przepisów właściwych dla dyktatury. Artykuł 9 (c.d.) Członkowie najwyższych władz będą – w ogólnie pojętym interesie Wspólnoty – całkowicie niezależni w swoich działaniach. W ramach pełnienia obowiązków nie powinni ani szukać, ani korzystać z instrukcji jakichkolwiek władz, ani jakichkolwiek innych gremiów. Powinni rezygnować z jakichkolwiek działań niezgodnych z ponadnarodowym charakterem pełnionych przez nich funkcji. Wszystkie państwa członkowskie zobowiązują się przestrzegać tego ponadnarodowego charakteru i nie próbować wpływać na zadania pełnione przez członków najwyższych władz. 18 kwietnia 1951 r., dzięki podpisaniu Traktatu Paryskiego Hallstein zostaje wysłannikiem Adenauera na rzecz utworzenia Wspólnoty Węgla i Stali. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 124 W przeszłości proces ten odbywał się w określonych granicach – był wewnętrzną sprawą Małych Niemiec. Jednakże epokowe wydarzenia22 stawiają ten proces w zupełnie innym świetle. Wszelkie wewnętrzne problemy, wszelkie wewnętrzne zadania pozostają w cieniu wielkiego impulsu, jakim było włączenie [innych narodów do Nazistowskiej Rzeszy]23, zostały zmiażdżone przez ogromną zachętę do wysiłków polityki prawnej, jaką stanowi powrót Austrii i Kraju Sudeckiego do ojczyzny [!]24. 22 „Epokowe wydarzenia” (niem. Welthistorischen Ereignisse) – przejęcie władzy politycznej w Niemczech przez koalicję nazistów i kartelu IG Farben, aneksja Austrii i Czech oraz przygotowania do II wojny światowej. 23 „Przyłączenie” (niem. Anschluss) – w nazistowskiej nowomowie aneksja. 24 „Powrót do ojczyzny Marchii Wschodniej i Kraju Sudeckiego” (niem. Heimkehr der Ostmark und des Sudentenlandes) – w nazistowskiej nowomowie oznaczało to aneksję Austrii i większej części terytorium Czech. W 1957 r., 18 lat po publicznym ogłoszeniu przez Hallsteina opracowanego przez koalicję kartelowo-nazistowską planu rozpętania II wojny światowej, polityczni poplecznicy kartelu otrzymali drugą szansę „odnowienia” Europy, które ma odmienić „kulturowe oblicze” kontynentu. Dzięki ratyfikacji traktatów rzymskich Hallstein zdołał położyć fundamenty pod Brukselską Unię Europejską pod panowaniem kartelu. W roku 2009, siedemdziesiąt lat po przemówieniu mobilizacyjnym Hall - steina, 27 europejskich polityków, ratyfikując Traktat, rozpoczęło tę „nową erę” panowania kartelu naftowo-farmaceutycznego dla milionów Europejczyków. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 125 Hallstein – główny twórca Wspólnoty Obronnej Europy Zachodniej Na mocy Traktatu Lizbońskiego, ratyfikowanego w 2009 r., Brukselska Unia Europejska ma prawo tworzyć europejską armię pod kontrolą kartelu. 55 lat po tym, jak francuski parlament odrzucił taki plan, kartel osiągnął cel, jakim było powołanie armii pod jego dowództwem. Hallstein odegrał również dużą rolę w tym kolejnym „zamachu stanu” zorganizowanym przez kartel. 7 lat po zakończeniu II wojny światowej i klęsce militarnej nazistowskiego Wehrmachtu, kartel snuł plany powołania kolejnych podległych mu oddziałów zbrojnych, tym razem ukrywających się pod nazwą Europejskiej Wspólnoty Obronnej (EWO). Hallstein był głównym autorem traktatu tworzącego Europejską Wspólnotę Obronną, powołującą armię europejską, podległą nowo utworzonym władzom najwyższym, a w konsekwencji kartelowi. Traktat podpisano 27 maja 1952 r. Został on wówczas ratyfikowany przez Włochy i Kraje Beneluksu. 30 sierpnia 1954 r. parlament francuski przeszkodził w realizacji tego planu, odrzucając traktat powołujący EWO. Ważnym powodem tej decyzji było to, że do najwyższych rangą doradców wojskowych z powojennych Niemiec należeli również nazistowscy generałowie, a wśród nich generał Hans Speidel (wyżej, na zdjęciu z Hitlerem w Paryżu, 1940 r., po lewej: promocja na generała nowo utworzonej armii zachodnioniemieckiej, 1955 r.). Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 126 Powstanie Wielkiej Rzeszy Niemieckiej [czyli Europejskiej Rzeszy pod kontrolą koalicji kartelowo-nazistowskiej]25 stało się • faktem politycznym, za sprawą epokowego aktu prawnego [kartelowo-nazistowskiego] Führera26; • jeden z tych [epokowych] aktów, które zmieniają krajobraz historii i wypełniają odwieczne pragnienie Narodu Aryjskiego27; • wydarzenie gospodarcze o wprost niewyobrażalnych konsekwencjach28; 25 „Wielka Rzesza Niemiecka” (niem. Grossdeutsches Reich) – w nazistowskiej nowomowie cała Europa pod kontrolą nazistów. 26 „Epokowy akt prawny najwyższej rangi” (niem. Eine Führertat von weltgeschichtlichem Rang’) – akt hołdu Hallsteina wobec Hitlera jako boskiego sprawcy historii. 27 „Wypełnić odwieczne pragnienie Narodu” (niem. Eine alte völkische Sehnsucht erfüllen) – Hallstein opisuje w ten sposób trwałe marzenie nazistów o militarnym podboju Europy oraz II wojnę światową jako usprawiedliwiony względami rasowymi akt dziejowy. 28 „Wydarzenie gospodarcze o wprost niewyobrażalnych konsekwencjach” (niem. Wirt - schaftliches Geschehnis von kaum noch absehbaren Folgen) – Hallstein określa w ten sposób gospodarczą kontrolę kartelu naftowo-farmaceutycznego IG Farben oraz innych międzynarodowych korporacji pod kontrolą Niemiec nad Europą. W roku 1957, dzięki ratyfikacji traktatów rzymskich, Hallstein położył fundamenty pod Brukselską Unię Europejską, a zarazem pod „powstanie Wielkiej Rzeszy” kontrolowanej przez kartel. W 2009 r. 27 polityków europejskich dopełniło akt „powstania Wielkiej Rzeszy”, ratyfikując Traktat Lizboński i poświęcając przy tym zdrowie i żywotne interesy milionów ludzi na rzecz interesów finansowych kartelu chemiczno-naftowo-farmaceutycznego. W roku 1957 Hallstein stał się głównym autorem traktatów rzymskich – a przez to Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (EWG). Przemówienie mobilizacyjne, jakie wygłosił w 1939 r., nie pozostawia wątpliwości, że zarówno przed II wojną światową, jak i po niej służył tym samym interesom kartelu. W roku 2009, ratyfikując Traktat Lizboński, 27 europejskich polityków podjęło decyzję „o wprost niewyobrażalnych konsekwencjach gospodarczych” i przekazało cały kontynent europejski grupie wielonarodowych kartelowych korporacji. Do tej grupy należą: BAYER, BASF i HOECHST (dzisiaj Sanofi), które wcześniej zgodziły się na zniszczenie całej Europy przez wywołanie II wojny światowej. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 127 Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Narodziny traktatów rzymskich Od 1 do 3 czerwca 1955 r. w Mesynie na Sycylii odbyło się decydujące spotkanie przygotowujące traktaty rzymskie, powołujące do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą. W spotkaniu uczestniczyły delegacje z Francji, Włoch, Niemiec i krajów Beneluksu. Hallstein z trzydziestoletnim doświadczeniem w dziedzinie porównywania prawa międzynarodowego i ekonomii, a zarazem jako oddany sługa kartelu, stał się głównym organizatorem spotkania, na którym miały zostać opracowane traktaty rzymskie. Gaetano Martino Włochy Johan Willem Beyen Holandia Joseph Bech Luksemburg Antoine Pinay Francja Paul-Henri Spaak Belgia Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 128 • wydarzenie o wyjątkowym znaczeniu z perspektywy historii prawa29; Zadanie to nie polega już wyłącznie na odremontowaniu sypiącego się, starego domu30, ale na zbudowaniu nowego domu dla powiększonej rodziny i to na większym terenie [należącym do podbitych krajów]31. Należy jednak postawić pytanie, czy naprawdę trzeba wznieść tylko jeden dom? To doprowadza nas prosto do pierwszego problemu polityki prawnej, powstającego w wyniku przyłączeń terytorialnych. Dlaczego jeden jedyny ustrój prawny, którego podstawą mają stanowić Wielkie Niemcy [obejmujące całą Europę pod kontrolą koalicji kartelowo-nazistowskiej]32? . . .
29 „Wydarzenie o wyjątkowym znaczeniu z perspektywy historii prawa” (niem. Ein rechtsgeschichtliches Ereignis von außerordentlicher Bedeutung) – Hallstein opisuje w ten sposób własną rolę w przyszłej Europie pod panowaniem koalicji nazistów i kartelu IG Farben jako prawnika. 30 „Sypiący się, stary domu” (niem. Das baufällig gewordene alte Haus) – sposób patrzenia Hallsteina i innych nazistów na demokratyczną Europę. 31 „Zbudowanie nowego domu dla powiększonej rodziny i to na większym terenie” (niem. Auf erweitertem Grunde ein neues Gebäude für die größer gewordene Familie zuerrichten) – Hallstein w niezwykły sposób opisuje planowaną zagładę 60 milionów ludzi, zniszczenie Europy podczas II wojny światowej, a także przyszłą Europę pod panowaniem koalicji nazistów i kartelu IG Farben. 32 „Dlaczego jeden jedyny ustrój prawny, którego podstawą mają stanowić Wielkie Niemcy?” (niem. Warum soll ein Recht in Großdeutschland gelten) – Hallstein stawia to retoryczne pytanie, aby dokonać legitymizacji rozciągnięcia niemieckiego, nazistowskiego prawa na wszystkie państwa zajęte w przyszłości przez Wehrmacht. W roku 1957, dzięki ratyfikacji traktatów rzymskich, Hallstein stał się głównym budowniczym „nowego domu” – to znaczy głównej siedziby kartelu czyli Brukselskiej Unii Europejskiej – dla poszerzonej rodziny milionów Europejczyków żyjących dziś i w przyszłości na „większym terenie”, to znaczy terytorium prawie trzydziestu krajów europejskich. W roku 2009, ratyfikując Traktat Lizboński, 27 europejskich polityków padło ofiarą zwodniczej retoryki popleczników kartelu o tym, że ludzie powinni opuścić swoje „rozsypujące się, stare domy”, ponieważ zostały one zbudowane na fundamentach demokracji, i przenieść się do „nowego domu” – Brukselskiej Unii Europejskiej, pod scentralizowane, dyktatorskie jarzmo kartelu naftowo-farmaceutycznego. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 129 Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Powsta 130 Dzisiaj nie ma już chyba wątpliwości co do konieczności istnienia jednolitego ustroju prawnego33. Brak wprowadzenia w życie tego prawa to jedno z niedokończonych zadań i niepowodzeń Drugiej Rzeszy Niemieckiej34. Stwierdzenie to nie wyrosło jedynie z błahej wygody. Wielkie Niemcy [to znaczy cała Europa] w coraz większym stopniu staje się jednym podmiotem gospodarczym35. 33 „Jednolity ustrój prawny” (niem. Notwendigkeit der Rechtseinheit) – znaczy to, że niemieckie, nazistowskie prawa muszą obowiązywać we wszystkich podbitych krajach Europy i świata. 34 określenie „Druga Rzesza” (niem. Zweites Reich) – w odróżnieniu od nazistowskiej Trzeciej Rzeszy (niem. Drittes Reich) – opisuje Niemcy za czasów cesarza Wilhelma I, Fryderyka III i Wilhelma II (lata 1871–1918), których owocem była I wojna światowa – pierwsza niemiecka próba podboju Europy i reszty świata. Hallstein przekonuje, że naziści oraz reprezentowane przez nich korporacyjne interesy powinny w ramach II wojny światowej dokończyć to, czego nie udało im się osiągnąć w czasie I wojnie światowej! 35 Jako że Niemcy były już podmiotem gospodarczym, to zdanie raz jeszcze odsłania ohydny charakter mowy propagandowej Hallsteina. Pojęcie „Wielkie Niemcy” (niem. Grossdeutschland) to w nazistowskiej terminologii określenie całości Europy, a w dalszej perspektywie całego świata pod panowaniem nazistów i kartelu naftowo-farmaceutycznego. W roku 1957, dzięki ratyfikacji traktatów rzymskich, Hallstein położył fundamenty pod ów „Zjednoczony Ustrój Prawny” – Brukselską Unię Europejską, oraz jej polityczną egzekutywę – tak zwaną Komisję Europejską, działającą poza i ponad wszelką demokratyczną kontrolą. W roku 2009, ratyfikując Traktat Lizboński, 27 europejskich polityków złożyło podpisy pod projektem, który wywodzi się z gremiów planistycznych koalicji kartelowo-nazistowskiej. Przemówienie wygłoszone przez Hallsteina w 1939 r., które tu przedstawiamy, nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości, i stanowi otrzeźwiające świadectwo, że tak właśnie jest. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. W roku 1956 zwołano konferencję międzyrządową mającą opracować traktaty rzymskie. W tym samym roku były dyrektor koncernu BAYER/IG Farben, Fritz Ter Meer, skazany w Norymberdze na dziewięć lat więzienia za zmuszanie ludności Europy do pracy niewolniczej i grabieży ich mienia, znów został prezesem firmy BAYER. 131 Twórcy Auschwitz popierają Brukselską Unię Europejską Zbrodniarz wojenny prezesem BAYER Przyczyny ogromnego poparcia, jakim cieszyła się Brukselska Unia Europejska ze strony koncernu BAYER i innych firm kartelu IG Farben, były oczywiste. Jako grupa posiadająca największą liczbę patentów z dziedziny chemii i farmacji, chciała po prostu kontrolować Europę za pośrednictwem nowego politbiura – Brukselskiej Unii Europejskiej. 17 lat po wygłoszeniu przez Hallsteina przemówienia mobilizacyjnego w imieniu kartelu oraz 8 lat po tym, jak jego szef w kartelu – Fritz Ter Meer znalazł się w więzieniu za zbrodnie wojenne, zespół Hallstein-Ter Meer znów mógł pracować razem nad kolejną próbą podporządkowania Europy interesom kartelu. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 132 Dlatego oczywiście jest nie do zaakceptowania to, aby [dyktatorski, kartelowo-nazistowski] ustrój prawny – stanowiący krwiobieg państwa36 – był w wielu dziedzinach dławiony [!] przez systemy zróżnicowane [demokratyczne]. (...) Naród11 kształtują nie tylko warunki naturalne, czyli czynniki odziedziczone lub zewnętrzne. Nie kształtuje ich również wyłącznie zwyczajne przeznaczenie dziejowe. Naród kształtują przede wszystkim wspólne przekonania i wartości. Dlatego [kartelowo-nazistowskie] Przywództwo państwa narodów aryjskich37, a w szczególności narodowy socjalizm, nie może funkcjonować bez narzędzi prawnych, służących zapewnieniu tych wspólnych podstaw.
36 Europa pod panowaniem nazistów. 37 „Państwo narodowe” (niem. Völkischer Staat) – stosowane przez Hallsteina rasistowskie określenie na wyższość państwa aryjskiego. W roku 1957, dzięki ratyfikacji traktatów rzymskich, Hallstein położył fundamenty pod likwidację tych „dławiących skutków” demokratycznych ustrojów prawnych w Europie, które przeszkadzały kartelowi w planach opanowania Europy i świata. Projektując dyktatorski ustrój prawny – bez rzeczywistego oddzielenia władzy ustawodawczej – Hallstein dopilnował, aby „prawny krwiobieg” władzy kartelu nad Europą nie był już dłużej hamowany demokratyczną wolą ludu. W roku 2009, ratyfikując Traktat Lizboński, 27 europejskich polityków usunęło ostatnie przeszkody, hamujące „krwiobieg” kartelu w dążeniu do dyktatury nad Europą. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Ratyfikacja traktatów rzymskich w 1957 r. 133 25 marca 1957 r. Hallsteinowi udało się dokończyć pierwszy etap zadania wyznaczonego przez kartel. Były orędownik zbrojnego podboju Europy przez koalicję kartelowo-nazistowską znalazł się wśród zaledwie dwunastu sygnatariuszy traktatów rzymskich, którzy utworzyli Europejską Wspólnotę Gospodarczą i Euratom. Dzięki ratyfikacji traktatów Hallstein (wraz z kanclerzem Niemiec Adenauerem, zdjęcie po lewej) – za pomocą presji politycznej, przekupstwa gospodarczego i za pośrednictwem Euratomu – zdołał zbudować platformę pod kolejną próbę podboju Europy organizowaną przez kartel. Od samego początku kartel planował utworzenie politycznej, a w dłuższej perspektywie również militarnej bazy umożliwiającej panowanie nad światem w XXI wieku. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 134 Prawo jest najwspanialszym środkiem wychowania38 dla poświęcenia na rzecz społeczeństwa, ponieważ mało jest rzeczy, których imperatywny charakter tkwi tak głęboko w sercu człowieka, jak wiara w prawo i prawdę [!]39. Ponieważ zdołaliśmy odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest potrzebny jednolity ustrój prawny, możemy przejść do pytania, jak ten ustrój powinien wyglądać, pytania, na które odpowiedź jest jeszcze trudniejsza. Przyłączenie23 [aneksja Austrii] jest przede wszystkim procesem prawnym przeprowadzanym przez [kartelowo-nazistowskie] państwo. Proces ten integruje terytorium i naród nowo połączonego państwa [„połączenie” to odbyło się poprzez aneksję Austrii], tworząc nową tożsamość narodową [!] jego ludu. 38 „Wychowanie” (niem. Erziehungsmittel) – w języku niemieckim termin „edukacja” obejmuje również wychowanie, dyscyplinę. Dlatego Hallstein celowo dobiera to słowo, aby ukryć dyscyplinującą funkcję prawa w totalitarnym państwie nazistowskim. 39 „Wiara w prawo i prawdę” (niem. Glaube an Recht und Wahrheit) – Hallstein ponownie posługuje się terminologią nazistowskiej propagandy, rozmyślnie ukrywając okrutną rzeczywistość. Prawo i prawda to pierwsze wartości poświęcone na ołtarzu nazistowskiego reżimu. W roku 1957, dzięki ratyfikacji traktatów rzymskich, Hallstein położył fundamenty pod kolejną próbę opanowania Europy przez kartel. W 1939 r. w wygłoszonym przez siebie przemówieniu Hallstein przedstawiał mechanizmy totalitarnej aneksji Austrii przez koalicję kartelowonazistowską. Na mocy traktatów rzymskich aneksja Austrii nie była już tylko lekcją historii. Na mocy traktatów całkowite kontrolowanie społeczeństw nie miało już być wyjątkiem, lecz regułą w państwach Europy. Ludność Europy będzie zmuszona przyjąć „nową tożsamość narodową” – tożsamość usłużnych poddanych władzy kartelu nad Europą. W roku 2009, ratyfikując Traktat Lizboński, 27 europejskich polityków narzuciło „nową tożsamość narodową” setkom milinów ludzi zamieszkujących kierowane przez nich państwa – nie pozwalając nawet na referendum, aby zapytać ich o zgodę. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 135 Po przygotowaniu traktatów rzymskich, kolejnym zadaniem, jakie kartel postawił przed Hallsteinem jako szefem nowej głównej siedziby kartelu, było wprowadzenie ich w życie. 30 września 1957 r. Hallstein – przebywając na wakacjach w Alpach Tyrolskich – napisał trzystronicowe dossier do kanclerza Niemiec, Adenauera. W liście, który powinien być raczej znany pod nazwą „Ostateczne rozwiązanie brukselskie”, szczegółowo opisuje plany, jak końskim targiem zapewnić samemu Hallsteinowi najwyższy urząd w nowej Europie – rolę pierwszego w historii przewodniczącego Komisji Europejskiej albo raczej szefa politbiura kartelu. Do głównych punktów listu zawierającego ostateczne rozwiązanie brukselskie należą takie sformułowania, jak: • „Musimy nalegać, aby to Bruksela była rozwiązaniem kwestii [należy zwrócić uwagę na widoczną u Hallsteina analogię do ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej, które to sformułowanie wywodzi się z języka nazistowskiej propagandy].” • „Włochom należy zrekompensować [to, że siedziba nie będzie znajdować się w Rzymie]. W jaki sposób, to jeszcze zobaczymy.” • „Pojawił się pomysł, że siedziba mogłaby znajdować się w Paryżu, jednak został on porzucony dzięki naszej [Hallsteina] ostrej interwencji.” • Wyznaczone nam [jako szefowi Komisji Europejskiej] zadanie zostało skrojone na Niemca [!]”. • „Po siedmiu latach oczekiwania [przywódca z Niemiec] jest aż nazbyt potrzebny.” Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Wybór Brukseli na siedzibę politbiura kartelu Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 136 Co więcej, częścią tego procesu jest podporządkowanie innych narodów i terytoriów [podbitego lub anektowanego państwa] zwierzchniej władzy kraju macierzystego [kartelowo-nazistowskiego] oraz jego konstytucyjnym władzom ustawodawczym i wykonawczym40. W innych obszarach prawa przyłączenie23 nie narusza dotychczasowego porządku prawnego. Na wszystkich połączonych [europejskich] terytoriach41 nadal obowiązuje stary ustrój prawny, oczywiście poza przypadkami, gdy jest on sprzeczny z Konstytucją zjednoczonego [europejskiego] państwa42. (…) 40 Niem. Gesetzgebende wie vollziehende Gewalt (die) sich aus dessen Verfassung ergibt – Hallstein roztacza iluzję, że nazistowskie państwo posiada demokratyczną konstytucję, w której oddzielono władzę wykonawczą i ustawodawczą. Tutaj również rzeczywistość jest zupełnie inna. Ustawy nazistowskie z 1933 r. oraz sześć kolejnych lat systematycznego budowania totalitarnego ustroju prawnego celowo odeszły od jakiegokolwiek podziału władzy ustawodawczej i wykonawczej. Hallstein był jednym z twórców totalitarnego ustroju prawnego. Demaskuje to widoczny u niego bezwzględny charakter nazistowskiego propagandysty, ponieważ w swoim przemówieniu Hallstein mówi o podziale właW przemówieniu z 1939 r. Hallstein posługuje się tym samym zwodniczym językiem, dzięki któremu politycznym poplecznikom kartelu w Brukseli i jego marionetkom w krajach Europy udało się kupić większość europejskich krajów i zmusić je do przyłączenia się do Brukselskiej Unii Europejskiej. Fałszywą obietnicą, że Brukselska Unia Europejska będzie po prostu luźnym związkiem europejskich państw, który będzie promował wzrost gospodarczy, demokrację i pokój. W ten sposób ośmiornica Brukselskiej Unii Europejskiej pochłaniała państwo za państwem w całej Europie. Narastające podejrzenia milionów ludzi w całej Europie w stosunku do Brukselskiej Unii Europejskie właśnie znalazły potwierdzenie. Fakty udokumentowane w niniejszej książce pomogą im wyzwolić się z brukselskiej ośmiornicy w imię obrony wolności i zachowania jej dla przyszłych pokoleń. W roku 2009, w związku z ratyfikacją Traktatu Lizbońskiego „narody i terytoria” 27 europejskich państw zostały podporządkowane „zwierzchniej władzy kraju macierzystego” – Brukselskiej Unii Europejskiej oraz „jej konstytucyjnym władzom ustawodawczym i wykonawczym”, utworzonym przez Hallsteina w 1957 r. na mocy traktatów rzymskich, a fakt ten został publicznie odtrąbiony przez kartelowo-nazistowską prawniczą klikę już w omawianym tu przemówieniu z 1939 r. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 137 dzy na wykonawczą i ustawodawczą, a nawet o konstytucyjnych prawach w nazistowskiej macierzy, mimo że doskonale wie, że one po prostu nie istnieją. 41 „Zjednoczone terytorium” (niem. Vereinigte Gebiete) – za pomocą tego znamiennego terminu Hallstein opisuje świat pod panowaniem nazistów jako zjednoczone terytorium – świat zjednoczony nazistowskimi czołgami i nazistowskimi prawami. 42 Niem. Soweit sie der Verfassung des Gesamtstaates – kolejny przykład ilustrujący zwodniczy charakter przemówienia Hallsteina. Ta zbitka słów jest dowodem na to, że Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Mianowanie pierwszego w historii przewodniczącego Komisji Europejskiej Zaledwie w osiem dni po przekonującej autopromocji Hallsteina dobito końskiego targu. 7 stycznia 1958 r. Hallstein został mianowany pierwszym w historii przewodniczącym Komisji Europejskiej i znalazł się w ścisłym gronie przywódczym, złożonym z sześciu ministrów z różnych krajów. Tego dnia Hallstein wypełnił drugie zadanie powierzone mu przez kartel. Chodzi o koordynację kolejnej próby podboju Europy z pozycji szefa jego nowo utworzonego politbiura. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 138 Z tego powodu, dla Wielkiej Rzeszy Niemieckiej25 wprowadzenie ogólnego ustroju prawnego nie będzie wydarzeniem, które nastąpi automatycznie w wyniku utworzenia przyszłej Rzeszy 43, lecz będzie to proces długofalowy.
Postronny obserwator może myśleć, że realizacja tego zadania jest bardzo łatwa. Ktoś mógłby przecież sądzić, że potrzebne jest tylko jedno polecenie [niem. Vorschrift], mówiące że wszystkie prawa dawnej Rzeszy [nazistowskich Niemiec] powinny obowiązywać w Marchii Wschodniej [Austria] i Kraju Sudeckim44. Ale stojące przed nami zadanie nie jest takie proste. (…) Nie jest możliwe narzucenie na tym terenie od razu całości naszego [kartelowo-nazistoskiego] prawa pisanego. Takie podejście by się nie powiodło ze względu na typowe ograniczenia zdolności pojmowania45 u ludzi, którzy mieli by te prawa stosować. ustrój prawny zajętego terytorium będzie nadal funkcjonował, chyba że będzie on sprzeczny z ustrojem prawnym nazistowskich Niemiec. Hallstein wiedział, że po wkroczeniu nazistów w żadnym ustroju prawnym na świecie nie będzie żadnych elementów demokratycznego ustawodawstwa, ponieważ wszystkie prawa zostaną podporządkowane totalitarnej władzy. W tym zdaniu Hallstein użył jeszcze jednego terminu, który zdradza nazistowskie plany podboju Europy i plan wprowadzenia nowego ładu na świecie. Niem. Gesamtstaat oznacza zjednoczone państwo europejskie, jakim jest dzisiejsza Brukselska Unia Europejska, a także późniejszy nowy światowy ład pod panowaniem tych samych interesów. Hallstein odwołuje się tutaj do pewnych aspektów strategicznego oszustwa w dążeniu do realizacji celów kartelu związanych z podbojem Europy i świata. Głównym powodem jego ostrożności nie są „ograniczenia zdolności pojmowania” [zwróćmy uwagę na arogancki język] zawodowych prawników w anektowanych krajach. Prawdziwe zagrożenie dla powodzenia strategii kartelu tkwi w osobowości ludzi podporządkowanych krajów, to znaczy ich braku uległości wobec dyktatorskich rządów kartelu. To, że poplecznicy Brukselskiej Unii Europejskiej w XXI w. musieli odmówić prawa głosu w sprawie tak zwanego Traktatu Lizbońskiego ponad 99% ludziom w Europie, mówi samo za siebie. Pokazuje, że strach przed inteligencją i demokratyczną osobowością ludzi również i dziś ma duże znaczenie. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 139 43 „Utworzenie tej Rzeszy” (niem. Schaffung dieses Reiches) – utworzenie jednej nazistowskiej rzeszy obejmującej całą Europę. 44 Hallstein skrzętnie pomija tu fakt, że trzeba będzie jeszcze podbić inne państwa. 45 „Ograniczenia zdolności pojmowania” (niem. Grenzen der Geisteskraft) – za pomocą tego dwuznacznego sformułowania Hallstein sugeruje, że prawnicy okupowanych krajów mają ograniczone zdolności umysłowe w porównaniu do prawników aryjskich, takich jak on. To sformułowanie w tekście Hallsteina świadczy o jego poparciu dla Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Brukselskie Atomium – żądanie globalnego panowania W czasie stosownym do nadejścia nowej politycznej struktury – Brukselskiej Unii Europejskiej, odbyły się w Brukseli światowe targi. Symbolem światowych targów, a od tego czasu również symbolem Brukseli stał się budynek Atomium. Konstrukcja tego gigantycznego modelu atomu miała symbolizować dumę ludzkości z opanowania energii jądrowej do zastosowań pokojowych, a także roszczenie sobie praw do panowania nad światem. Traktat Lizboński wzywa do powołania armii europejskiej, wyposażonej także w broń jądrową, pozostającej pod kontrolą politbiura kartelu, jakim jest Komisja Europejska. Dzięki ratyfikacji Traktatu Lizbońskiego dokumentu w 2009 r. symbol Atomium zyskał również inne wyraźne znaczenie – roszczenia sobie prawa Brukselskiej Unii Europejskiej do panowania nad światem. W związku z obecnymi planami budowy nowych gmachów Komisji Europejskiej w pobliżu budynku Atomium, nie ma żadnych wątpliwości co do intencji kartelu. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej Taka próba nie powiodłaby się również ze względu na złożoną strukturę [niem. Verwickeltheit des Gefüges] nowoczesnego porządku społecznego46. Nie da się po prostu zmienić ustroju prawnego jak niemodnego ubrania, ponieważ wszelkie fundamentalne zmiany dotykają również, by tak rzecz, osobowości [niem. Persönlichkeit] ludzi. Przejdę teraz do konkretnych kwestii dostosowania [kartelowo-nazistowskiego] prawa47. Należy jednak wyróżnić pewne normy, z wprowadzeniem których nie wolno czekać. Normy te tworzą swego rodzaju program ratunkowy [niem. Sofortprogramm] w ramach procesu ujednolicania prawa48. W roku 1957 w traktatach rzymskich Hallstein uświęcił te „programy ratunkowe w ramach procesu ujednolicania prawa” jako podstawę Brukselskiej Unii Europejskiej, przede wszystkim powołując Komisję Europejską jako organ wykonawczy Brukselskiej Unii Europejskiej, Komisja Europejska jako struktura jedyna w swoim rodzaju, która – jak twierdzi Hallstein – nie miała precedensu w dziejach konstytucji demokratycznych, jest kalką projektów koalicji kartelowo-nazistowskiej, mającej w planach rządzenie Europą po II wojnie światowej za pośrednictwem głównej siedziby kartelowej dyktatury. W 2009 r. 27 europejskich polityków, nie pytając o zgodę własnych wyborców, ratyfikowało Traktat Lizboński i wyraziło zgodę na forsowane przez kartel „programy ratunkowe w ramach procesu ujednolicania prawa”, w tym także na nieobieralną główną siedzibę kartelu, która, jak w feudalnych ustrojach Średniowiecza, ma monopol na inicjatywę ustawodawczą dla Europy, pozostając poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. 140 fanatycznej nazistowskiej idei aryjskich nadludzi (niem. Übermenschen) oraz podludzi (niem. Untermenschen), zamieszkujących kraje okupowane. 46 „Nowoczesny porządek społeczny” (niem. Moderne soziale Ordnung) – Hallstein nie waha się przedstawiać totalitarny nazistowski reżim jako „nowoczesny porządek społeczny”. 47 „Dostosowanie prawa” (niem. Rechtsangleichung) – W nazistowskiej nowomowie obalenie istniejącego ustroju prawnego i narzucenie totalitarnych, nazistowskich praw. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Niemiecki kartel zyskuje dostęp do technologii jądrowej 1 stycznia 1959 r. Komisja Europejska za pośrednictwem Euratomu utworzyła wspólny rynek obrotu materiałami radioaktywnymi. A zatem zaledwie w rok po tym, jak kartelowo-nazistowski fanatyk – Hallstein, został szefem politbiura kartelu, a 14 lat po roku 1945 wypełnił on trzecie zadanie – uzyskanie przez niemiecki kartel dostępu do technologii (broni) jądrowej. 141 48 „Proces ujednolicania prawa” (niem. Rechtsvereinheitlichung) – kolejny nazistowski termin na narzucenie totalitarnego nazistowskiego prawa. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 142 Z drugiej strony, istnieją takie prawa, które należy najpierw obmyślić, ponieważ na polu prawa nie ma wynalazków, są tylko odkrycia. Prawa te na terytoriach wschodnich49 muszą być obmyślone przy udziale obrońców [kartelowo-nazistowskiego] prawa, którzy mogliby wnieść pewien [!] wkład ku oczyszczeniu [niem. läutern] naszego ustroju prawnego i uczynieniu z niego prawdziwego [kartelowo-nazistowskiego] prawa Narodu Niemieckiego. Prawny program ratunkowy oraz postulaty do natychmiastowego wdrożenia stanowią właściwie wprowadzenie praw stosowanych już dziś w starej Rzeszy50.
Proces prawny służący wprowadzeniu tych [kartelowo-nazistowskich] praw ma charakter dyrektywny51. Kompetencje do wydania takich dyrektyw posiadają oficjalni urzędnicy [kartelowo-nazistowskiej, europejskiej] Rzeszy [niem. Reichsminister] oraz [nazistowskie] Ministerstwo Spraw Wewnętrznych. 49 „Terytoria wschodnie” (niem. Ostmarken) – Hallstein stosuje tutaj liczbę mnogą słowa Ostmark, co wskazuje, że po aneksji Austrii przewiduje zdobycie na wschodzie jeszcze wielu terytoriów. Za sprawą ataku na Polskę i całą Europę wschodnią w nieco ponad pól roku później plan Hallsteina okaże się krwawą rzeczywistością. 50 „Stara Rzesza” (niem. Altreich) – nazistowskie Niemcy. 51 „Dyrektywa” (niem. Verordnung) – dyktatorskie wprowadzenie w życie nazistowskiego prawodawstwa w okupowanych krajach. Dziwną ironią historii jest to, że w niespełna Hallstein włączył wszystkie te elementy w traktaty rzymskie jako podstawowe zasady przyświecające rządom Brukselskiej Unii Europejskiej nad dzisiejszą Europą: • Oficjalni urzędnicy [należącej do kartelu, europejskiej] Rzeszy z przemówienia Hallsteina stali się komisarzami Unii Europejskiej, którzy władają Europą w imieniu kartelu poza jakąkolwiek demokratyczną kontrolą. • „Dyrektywy” z planu koalicji kartelowo-nazistowskiej dzisiaj stają się „dyrektywami” Unii Europejskiej. Te „dyrektywy” Unii Europejskiej wraz z tak zwanymi przepisami Unii Europejskiej stały się dyktatorskimi instrukcjami, za pomocą których politbiuro kartelu, którym jest Komisja Europejska, decyduje o kształcie prawa dla 500 milionów Europejczyków właściwie bez żadnego demokratycznego nadzoru. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 143 Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Tradycja symboli Hallstein – szef politbiura, w nagrodę za realizację zadań wyznaczonych przez kartel w czasie swojej pięcioletniej kadencji, jako „nowy król Europy” dostał w darze od wspólników kartelu godny „zamek” i „królewską świtę”, składającą się z wielu tysięcy usłużnych urzędników. Komisja Europejska rozpoczęła działalność w roku 1963, a swoje rządy zainaugurowała wyznaczeniem Hallsteina na własnego szefa na kolejną pięcioletnią kadencję. Przyglądając się planom swego przyszłego zamku, Hallstein musiał odczuwać dużą satysfakcję, ponieważ kształt głównej siedziby Komisji Europejskiej, Berlaymontu uderzająco przypomina emblemat na symbolu, który zaledwie 20 lat wcześniej nosił z taką dumą. dwadzieścia lat po tym, jak – jako nazistowski propagandysta – Hallstein przedstawił te niedemokratyczne mechanizmy jako narzędzie panowania nad Europą przez koalicję nazistów i kartelu IG Farben, będzie – jako przewodniczący Komisji Europejskiej – wprowadzał bardzo podobne „dyrektywy” i „regulacje” jako narzędzia, za pośrednictwem których spadkobiercy kartelu IG Farben będą mogli rządzić Europą pod szyldem Brukselskiej Unii Europejskiej. Traktat Lizboński, który wszedł w życie 1 grudnia 2009 r., urzeczywistnił największe marzenia Hallsteina. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 144 Wśród kwestii wymagających szybkiego dostosowania [kartelowonazistowskiego] prawa możemy wyróżnić dwie grupy. Pierwsza to dyrektywy związane z prawem konstytucyjnym, które tworzą nasze narodowosocjalistyczne Państwo i określają jego kształt i rzeczywistość. Dyrektywy te udało się wprowadzić w Austrii już kilka dni po wejściu w życie [kartelowo-nazistowskiego] aktu ujednolicającego52. Znalazły się w niej między innymi takie zapisy: - Państwowe dekrety konstytucyjne zakazujące zakładania partii politycznych [w Europie pod kontrolą koalicji kartelowo-nazistowskiej]53. - Państwowe dekrety konstytucyjne zapewniające jedność [ogólnoeuropejskiego] państwa [kartelowo-nazistowskiego] i jedną [kartelowo-nazistowską] partię54. - Państwowe dekrety konstytucyjne powołujące nową [europejską, kartelowo-nazistowską] Rzeszę55. - Państwowe dekrety konstytucyjne o naczelnikach [europejskiej, kartelowo-nazistowskiej] Rzeszy56. • Pewne kompleksy prawne związane z tymi dekretami konstytucyjnymi, łącznie z Ustawą o Obywatelstwie Rzeszy (niem. Reichsbürgergesetz), Ustawa o fladze Rzeszy (niem. Reichsflaggengesetz), dyrektywy o barwach narodowych (niem. Hoheitszeichen), o pieczęci (niem. Reichssiegel) i symbolach narodowych [to znaczy o nazistowskiej swastyce]. 52 „Ujednolicenie prawa” (niem. Vereinigungsgesetz) – naziści narzucili prawo, które miało nadać aneksji Austrii pozory legalności. 53 „Państwowe dekrety konstytucyjne zakazujące zakładaniu partii politycznych” (niem. Staatsgrundgesetze gegen die Neubildung von Parteien) zostały wprowadzone jako jeden z pierwszych aktów prawnych po przejęciu władzy w Niemczech. Naziści zabraniali zakładania partii politycznych. Akt ten wydawał się Hallsteinowi tak ważny, że powinien był zostać wprowadzony jak najszybciej w każdym kraju podbitym przez nazistów. I mówi to ten sam człowiek, który później kształtował Brukselską Unię Europejską. ! ! Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 145 W roku 1939 Hallstein publicznie wspierał kształtowanie się kartelowo-nazistowskiej dyktatury obejmującej całą Europę, w tym prawo zakazujące działalności partii politycznych, i wszystkie inne cechy totalitarnego reżimu. Niespełna dwadzieścia lat później ów zwolennik obejmującej cała Europę dyktatury korporacyjnej stal się głównym twórcą Brukselskiej Unii Europejskiej. W roku 1957 ten sam człowiek został mianowany przez kartel pierwszym w historii przewodniczącym jego politbiura – Komisji Europejskiej. Chcąc zwieść opinię publiczną, wojskowych popleczników kartelu po 1945 r. wymieniono, ale kartel naftowo-farmaceutyczny umieścił najważniejszych prawnych i politycznych technokratów na pozycjach wyjściowych do kolejnej próby podboju Europy. Od roku 1933 do 1945 w imieniu koalicji kartelowonazistowskiej Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Tradycja promowania dyktatury kartelu Od roku 1958 do 1967 przewodniczący Komisji Europejskiej mianowany przez kartel. 54 Kluczowy akt prawny ustanawiający w każdym kraju nazistowską dyktaturę. 55 Niem. Neuaufbau – przekształcenie demokracji w dyktaturę. 56 Niem. Reichstatthaltergesetz – pierwszy artykuł tego aktu prawnego mówi: „Naczelnik Rzeszy jest przedstawicielem Rządu Rzeszy na jej terytorium. Jego zadaniem jest dopilnowanie, żeby rozkazy polityczne wydane przez Führera i Kanclerza Rzeszy (Hitlera) weszły w życie (niem. Er hat die Aufgabe, für die Beobachtung der vom Führer und Reichskanzler aufgestellten Richtlinien der Politik zu sorgen). Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 146 - Pewne kompleksy prawne związane z tymi dekretami konstytucyjnymi, łącznie z Ustawą o Obywatelstwie Rzeszy (niem. Reichsbürgergesetz), Ustawa o fladze Rzeszy (niem. Reichsflaggengesetz), dyrektywy o barwach narodowych (niem. Hoheitszeichen), o pieczęci (niem. Reichssiegel) i symbolach narodowych [to znaczy o nazistowskiej swastyce]. Kolejną grupę praw, które należało wprowadzić niezwłocznie – grupa ta wciąż się poszerza – stanowią dyrektywy dotyczące tworzenia [kartelowo-nazistowskich] organizacji państwowych, prawa rzeczowe i procedury postępowania, o których narodowosocjalistyczni twórcy prawa57 wydali już sąd [należy zwrócić uwagę na rasistowski język!] – albo zachowując dotychczasowe [kartelowo-nazistowskie] warunki prawne, albo tworząc nowe. Dyrektywy te to causa iudicata [sprawa przesądzona], ponieważ przebyły one drogę z polityki prawnej państwa [niem. Rechtspolitik] do obowiązującego w [kartelowo-nazistowskim państwie] porządku [niem. geltenden Ordnung]. Te prawa nie wymagają dalszego roztrząsania [!]. W roku 1957 Hallstein przygotował te „państwowe dekrety konstytucyjne powołujące nową [europejską, kartelowo-nazistowską] rzeszę” w traktatach rzymskich. Ponad pół wieku później 27 politycznych przywódców europejskich – nie wyjaśniając przeraźliwych europejskich źródeł Brukselskiej Unii Europejskiej własnym wyborcom – ratyfikowało Traktat Lizboński, a w konsekwencji „państwowy dekret konstytucyjny powołujący nową [eu ro pejską, kartelowo-nazistowską] rzeszę”. ! ! 57 ‘Niem. Nationalsozialistische Gesetzgeber – to znaczy rząd Hitlera. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 147 W czasie lektury zamieszczonego obok tekstu rodzi się pytanie: • Jak przywódcy polityczni 27 europejskich państw mogli ratyfikować Traktat Lizboński i zgodzić się na instytucję polityczną, której główny twórca – według informacji dostępnych w publicznych archiwach – był jawnym zwolennikiem politycznej i korporacyjnej dyktatury? • Jak miliony inteligentnych ludzi z całej Europy – kontynentu, który szczyci się, że jest kolebką demokracji – mogły oddać los własnego kontynentu w ręce kasty polityków, którzy nie potrafili albo nie chcieli bronić wiekowych zdobyczy demokracji, dla których tak wielu ludzi poświęciło życie? WSPÓŁCZESNA dyktatura korporacyjna Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Twórca dwudziestopierwszowiecznej dyktatury kartelu Wspierające dyktaturę przemówienie mobilizacyjne z 1939 r. Wprowadzające dyktaturę traktaty rzymskie z 1957 r. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 148 Najważniejsze [kartelowo-nazistowskie] akty prawne mieszczące się w tej kategorii, które zostały niezwłocznie wprowadzone [w anektowanej Austrii i innych okupowanych krajach] to: - Ustawa o ochronie krwi niemieckiej i niemieckiego honoru58; - powołanie instytucji administracyjnych [europejskiej, kartelowo-nazistowskiej] Rzeszy [niem. reichseigene Verwaltungen]; a) Administracji finansowej [niem. Finanzverwaltung] jako jednego z pierwszych środków administracyjnych; b) Administracji prawnej [niem. Justizverwaltung]; c) Administracji usług pocztowych i kolejowych [niem. Eisenbahn- und Postverwaltung]; d) Administracji ruchu lotniczego [niem. Luft - fahrtverwaltung]; e) Biura Ministerstwa Propagandy [niem. die Behörden des Propaganda Ministeriums]; - Prawa z dziedziny wojskowości [niem. Wehrrecht] i służby pracy [europejskiej, kartelowo-nazistowskiej] Rzeszy 59, a także prawo o obronie powietrznej; ! ! 58 Niem. Gesetz zum Schutze des deutschen Blutes) – to nie jest pomyłka w druku. Hallstein, który później stał się ojcem-założycielem Brukselskiej Unii Europejskiej, uważał za kwestię priorytetową narzucenie w okupowanych krajach rasistowskich ustaw norymberskich. 59 „Służby pracy rzeszy” (niem. Reichsarbeitsdienst) – naziści w roku 1935 wprowadzili przymusową, sześciomiesięczną służbę odbywaną przed służbą wojskową, która służyła ideologicznemu i fizycznemu przygotowaniu każdego Niemca-mężczyzny do wojny. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 149 W roku 1957 aryjskiemu rasiście, Walterowi Hallsteinowi, lojalnemu orędownikowi podporządkowania Europy dyktaturze [kartelowo-nazistowskiej] koalicji umożliwiono zostanie głównym twórcą i pierwszym w historii „prezydentem” Europy. Ludności Europy odmówiono później dostępu do wiedzy, kim był ów główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej. Po ukazaniu się niniejszej książki, żaden z polityków, którzy podpisali Traktat Lizboński, żadna partia polityczna zasiadająca w tak zwanym „Parlamencie Europejskim” – listku figowym korporacyjnej dyktatury, jaką jest Brukselska Unia Europejska – nikt w całej Europie nie będzie mógł już mówić: „Nie wiedzieliśmy”. Z tego wszystkiego da się wyciągnąć tylko jeden wniosek. Miliony ludzi powinny usunąć europejskich polityków i partie polityczne, które nadal – wbrew miażdżącym obawom historycznym – będą wspierać dyktatorską strukturę, jaką jest Brukselska Unia Europejska, i zastąpić ich przedstawicielami, którzy są zdeterminowani, aby bronić demokracji. Dyktatura korporacyjna 1939 Dyktatura korporacyjna 1957 Hallstein – główny twórca Brukselskiej Unii Europejskiej Twórca dyktatury kartelu w XXI wieku Polityczni zwolennicy Traktatu Lizbońskiego działający na rzecz dyktatury korporacyjnej, jaką jest Brukselska Unia Europejska Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 150 - jeśli chodzi o przepisy administracyjne [niem. Verwaltungsrecht]: Prawo Administracyjne Rzeszy [niem. Reichsgemeindeordnung], Ustawa o Zgromadzeniach60, część prawa o służbie publicznej 61, część przepisów dotyczących wynagradzania funkcjonariuszy publicznych [niem. Besoldungsrecht]; - ważne podatki; - jeśli chodzi o przepisy dotyczące organizacji zawodowych [niem. ständisches Recht]: przepisy regulujące działalność Izby Kultury [niem. Kulturkammergesetzgebung], Prawo Weterynaryjne [niem. Tierärzte Ordnung]; - jeśli chodzi o prawo rolne [niem. Bauernrecht]: Ustawa o dziedziczeniu gospodarstw rolnych [niem. Erbhofgesetz], Ustawa o dostarczaniu żywności [niem. Nährstandsgesetz], przepisy regulujące sprzedaż produktów rolnych [niem. landwirtschaftliche Marktordnung]; - jeśli chodzi o politykę społeczną [niem. Sozialrecht]: przepisy ubezpieczeniowe [kartelowo-nazistowskiej] Rzeszy [niem. Reichsversicherungs-Ordnung] oraz przepisy związane z opieką społeczną [niem. fürsorgerechtliche Vorschriften]; - jeśli chodzi o politykę zatrudnienia [niem. Arbeitsrecht]: stopniowe uregulowanie Narodowych Służb Pracy [niem. Gesetz zur Ordnung der nationalen Arbeit].
60 ‘ Niem. Sammlungsgesetz – wprowadzona przez nazistów już w 1934 r. ustawa, która właściwie wykluczała jakiekolwiek prawo do organizowania niezależnych zgromadzeń publicznych, nakładając obowiązek otrzymania oficjalnej zgody nazistowskich władz, aby móc zorganizować jakiekolwiek zgromadzenie. 61 Niem. Beamtengesetz – jedna z pierwszych nazistowskich ustaw, wprowadzona 7 kwietnia 19333, zaledwie w dwa tygodnie po uchwaleniu przez nazistów haniebnej ustawy o pełnomocnictwach (niem. Ermächtigungsgesetz), wykluczająca z służby publicznej wszystkie osoby pochodzenia żydowskiego, wszystkie osoby sprzeciwiające się nazistowskiemu reżimowi oraz wszystkie te osoby, „które nie zawsze i niechętnie bronią państwa narodowego (niem. Personen, die nicht jederzeit rückhaltlos für den nationalen Staat eintreten) Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. Całkowita kontrola społeczeństw we wszystkich europejskich krajach 151 Już przed przyjęciem Traktatu Lizbońskiego Brukselska Unia Europejska określała kształt około 80% prawodawstwa w krajach członkowskich. Monopol inicjatywy ustawodawczej posiada politbiuro kartelu czyli Komisja Europejska, a nie Parlament Europejski. Wynika to z tak zwanych „traktatów rzymskich”, przygotowanych w imieniu kartelu pół wieku temu przez zespól Hallsteina. Po przyjęciu Traktatu Lizbońskiego odsetek ten wkrótce wyniesie prawie 100%, a zatem kartel przejmie całkowitą kontrolę nad narodami, społeczeństwami i ludnością Europy. Większość aktów prawnych, wyliczonych przez Hallsteina w przemówieniu mobilizacyjnym z 1939 r (strona obok), zostanie wprowadzona prace Brukselską Unię Europejską w całej Europie. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. nie jest jedynie unikalnym dokumentem historycznym, ale także jest bardzo na czasie. Daje czytelnikowi niniejszej książki dogłębne spojrzenie na przyszłość tego kontynentu pod władzą Brukselskiej Unii Europejskiej. Gospodarka Społeczeństwo Prawo Policja Inne obszary Hallstein – główny t 152 - jeśli chodzi o gospodarkę: dyrektywa wprowadzająca plan czteroletni 62; - dalej, przepisy gospodarcze dotyczące produkcji [niem. gewerblichen Wirtschaft], karteli [niem. Kartellrecht], o reklamowaniu się przedsiębiorstw [niem. Wirtschafts-Werbung], o kształtowaniu polityki cenowej [niem. Preisbildung], a w szczególności rządowe mechanizmy regulacji cen [niem. Preisstopverordnung]; - jeśli chodzi o prawo cywilne [niem. Zivilprozessrecht]: ustawa zapobiegająca nadużywaniu władzy wykonawczej [niem. 'Verhütung missbräuchlicher Ausnutzung von Vollstreckungsmöglichkeiten]; - jeśli chodzi o prawo karne, w szczególności lokalne i państwowe prawo skarbowe [niem. 'Hoch- und Landesverrat]; 62 „Dyrektywa wprowadzająca plan czteroletni” (niem. Verordnung zur Durchführung des Vierjahresplans) – Urząd do spraw Planu Czteroletniego był centralnym organem koordynującym wspólne zbrodnicze działania kartelu naftowo-farmaceutycznego IG Farben i nazistowskiego rządu, których celem było doprowadzenie do II wojny światowej. Głównymi osobistościami tego kartelu byli: doktor Carl Krauch – dyrektor kartelu IG Farben (firm BAYER, BASF, HOECHST i innych przedsiębiorstw chemicznych), i Hermann Göring. Jak zostało to później udokumentowane przez norymberski trybunał do spraw osądzenia zbrodni wojennych, Urząd do spraw Planu Czteroletniego spełniał kilka kluczowych zadań, wśród których było: Plan czteroletni kartelowo-nazistowskiej koalicji był głównym planem gospodarczym dyktatury, mającym umożliwić podbój Europy. „Przepisy gospodarcze dotyczące produkcji” stanowiły element scentralizowanego, totalitarnego zarządzania gospodarką kartelowo-nazistowskiej dyktatury, a jego celem było zapewnienie kartelowi kontroli gospodarczej nad Europą. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 153 a) Techniczne i logistyczne przygotowanie nazistowskich Niemiec do wojny; b) Koordynacja realizowanych na ogromną skalę produkcji i dostaw materiałów wybuchowych i innych artykułów niezbędnych do prowadzenia wojny dla Wehrmachtu; c) Koordynacja wywiadu z wielu krajów gromadzonego przez BAYER, BASF i inne podmioty zależne kartelu IG Farben i wykorzystanie zdobytej w ten sposób wiedzy do planowanych działań wojennych; Urząd koalicji nazistów i kartelu IG Farben do spraw Planu Czteroletniego Urząd koalicji nazistów i kartelu IG Farben do spraw Planu Czteroletniego – znany również jako biuro Kraucha (trybunał w Norymberdze): • To tu naziści przygotowywali się do II wojny światowej pod względem technicznym i logistycznym. • To tu koordynowano grabież podbitej Europy. • Prowadził je Carl Krauch, który miał pod sobą tysiące urzędników. • Rządziło gospodarką podbitej Europy. • Posłużyło kartelowi i Hallsteinowi za pierwowzór Komisji Europejskiej. Głowna siedziba kartelu IG Farben we Frankfurcie (Niemcy) Biuro planowania gospodarczego NW7 kartelu IG Farben w Berlinie Carl Krauch, skazany na 6 lat więzienia za zmuszanie do niewolniczej pracy, tortury, morderstwa i inne zbrodnie wojenne. Hermann Göring uniknął wyroku śmierci, popełniając samobójstwo. Dalsze informacje: GB2FY461 Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 154 Rząd gospodarczy kartelu w latach 1936-45 Urząd do spraw Planu Czteroletniego Urząd do spraw Planu Czteroletniego – rząd gospodarczy kartelu sprawujący władzę nad podbitą Europą wydawał miesięcznik zatytułowany „Plan Czteroletni – Magazyn narodowosocjalistycznej Polityki gospodarczej” (niem. Der Vierjahresplan, Zeitschrift für Nationalsozialistische Wirtschaftspolitik). Pierwszy numer „Planu czteroletniego” ukazał się w roku 1936, a jego tematem przewodnim było przygotowanie Niemiec do II wojny światowej pod przewodnictwem technicznym i logistycznym kartelu IG Farben, Wiele egzemplarzy „Planu czteroletniego” przetrwało do naszych czasów. Na górze: Strona tytułowa numeru ze stycznia 1937 r. z Hitlerem i Göringiem na okładce. Po lewej: strona tytułowa wojennego wydania czasopisma, która wskazuje, że faktycznym celem II wojny światowej był podbój gospodarczy. Rozbudowany dział ogłoszeń tego organu prasowego rządu gospodarczego koalicji kartelowo-nazistowskiej można czytać jako „kto jest kim” w niemieckim biznesie. Ten magazyn wyjaśni lepiej niż najlepsze podręczniki historii, w czyim imieniu rozpętano II wojnę światową. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 155 Dzisiejszy rząd gospodarczy kartelu – Brukselska Unia Europejska 85 lat po ukazaniu się ostatniego numeru wydawanej przez rząd gospodarczy koalicji kartelowo-nazistowskiej gazety „Plan czteroletni”, kartel próbuje ożywić tę samą totalitarną strukturę. Za pośrednictwem współczesnych politycznych popleczników – głów państw czołowych eksporterów – związana z kartelem grupa interesów promuje dyktatorski rząd gospodarczy działający pod kontrolą Brukselskiej Unii Europejskiej. Ludzkość nie może bezczynnie czekać na kolejną katastrofę i kolejny trybunał w Norymberdze dla powstrzymania tych planów! Dalsze informacje: GB2EG298 Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 156 - jeśli chodzi o prawo prywatne [niem. Privatrecht], nowa ustawa o spółkach [niem. Aktienrecht], przepisy dotyczące weksli i czeków [niem. Wechsel- und Scheckrecht], ustawa o kolejnictwie [niem. Eisenbahnverkehrsordnung], a także inne63; Nie da się wprowadzić tych, tak bardzo potrzebnych przepisów po prostu, za pomocą samej tylko litery, która nakazuje wejście tych regulacji w życie na nowych [okupowanych przez koalicję kartelowonazistowską] terytoriach. Przy okazji, tych przepisów nie wprowadzono w Kraju Sudeckim [część dzisiejszych Czech] w tym samym tempie [jak w Austrii], ze względu na niewystarczającą ilość czasu64 ale [w przypadku „Kraju Sudeckiego”] również ze względu na na to, że nie udało nam się przejąć [!] całego państwa z całością jego ustroju prawnego. (…) Porządek administracyjny Austrii i Kraju Sudeckiego, jaki się obecnie kształtuje, posłuży za model dla przyszłej administracji całej Rzeszy65. Podkreślał to, przemawiając kilka dni temu w Akademii Administracji w Hamburgu [Niemcy] minister spraw wewnętrznych Rzeszy, Frick. - Na niższym szczeblu [owego porządku administracyjnego w podbitych krajach] będą znajdować się miasta i okręgi [niem. Stadt- und Landkreise]; okręgi będą połączeniem dystryktów administracyjnych państwa [niem. staatliche Verwaltungsbezirke] i jednostek samorządowych [niem. Selbstverwaltungsd) Nadzorowanie grabieży kluczowych przedsiębiorstw przemysłowych przez kartel IG Farben w krajach podbitych przez nazistowski Wehrmacht. Była to przyczyna skazania niektórych dyrektorów koncernu przez Trybunał do spraw Osądzenia Zbrodni Wojennych w Norymberdze nie tylko za ludobójstwo i zmuszanie do niewolniczej pracy, ale także za rabunek. Jeżeli Traktat Lizboński wejdzie w życie, kartel przejmie nie tylko całe państwo, ale także całkowitą kontrolę nad wszystkimi krajami Europy, w tym nad ich gospodarkami, społeczeństwami i życiem przyszłych pokoleń wszystkich ich obywateli. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 157 63 Wymienienie przez Hallsteina w tym miejscu w sposób tak wyraźny właśnie tych przepisów nie jest kwestią przypadku. Te z pozoru nie związane ze sobą przepisy, regulacje i dekrety, służyły jednemu wspólnemu celowi – wewnętrznej i zewnętrznej mobilizacji do wojny. 64 Od aneksji Austrii w październiku 1938 r. i przemówienia Hallsteina ze stycznia 1939 r. 65 Niem. künftigen Reichsverwaltung – czyli będzie narzucony we wszystkich podbitych przez koalicję nazistów i kartelu IG Farben krajach w Europie i na świecie. Wizja Hallsteina dziś staje się rzeczywistością Uzyskując patenty na żywność, którą jemy, kartel nie tylko próbuje znaleźć dla siebie rynek zbytu wartości bilionów dolarów; jest też pewien aspekt polityczny tego przedsięwzięcia. Ostateczne uzależnienie milionów ludzi od żywności modyfikowanej genetycznie zda całe populacje na laskę i niełaskę przedsiębiorstw, będących właścicielami patentów. To nie przypadek, że BASF – część zbrodniczego kartelu IG Farben, jest głównym propagatorem tego brzemiennego w skutkach wynalazku. Pojawiły się protesty, że wprowadzenie w Europie ziemniaka modyfikowanego genetycznie powoduje zagrożenie w postaci rozwoju chorób atakujących człowieka, które nie poddają się działaniu antybiotyków. W tym tygodniu niemiecki gigant chemiczny, BASF uzyskał od Komisji Europejskiej zgodę na uprawianie w celach komercyjnych ziemniaków zawierających gen odporny na antybiotyki, pomocne w zwalczaniu chorób takich jak gruźlica. Na farmach w Niemczech, Szwecji, Holandii i w Czechach można uprawiać ten ziemniak w celach przemysłowych. Według firmy BASF, która stoczyła trzynastoletnią wojnę o zgodę na Aminora, część upraw może posłużyć do karmienia bydła. Tymczasem pozostałe państwa członkowskie Unii Europejskiej, w tym Włochy i Austria, oraz członkowie kampanii przeciw żywności modyfikowanej genetycznie ostro sprzeciwiają się tej decyzji, twierdząc, że może ona doprowadzić do katastrofy epidemiologicznej. Autor: Martin Hickmnan i Genevieve Roberts Środa, 4 marca 2010 r. Gniew po tym, jak Unia Europejska zgodziła się na genetycznie modyfikowane ziemniaki Krytycy alarmują, że rośliny te mogą przenosić choroby odporne na antybiotyki na ludzi. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 158 Körperschaften], którymi będą kierować rady administracyjne [niem. Landrat]; • na średnim szczeblu [owego porządku administracyjnego w podbitych krajach] będą znajdować się regiony Rzeszy [niem. Reichsgaue]; one równierz będą połączeniem dystryktów administracyjnych państwa i jednostek samorządowych; będą nimi rządzić gubernatorzy Rzeszy66. Tych kilka przykładów może dać Państwu pewne pojęcie o tym, jak wiele trzeba jeszcze zrobić po germanizacji politycznej, a także germanizacji prawnej nowych terytoriów67. W zasięgu ręki obrońcy [kartelowo-nazistowskiego] prawa leży aż nazbyt wielka obfitość ogromnych szans. Będzie on zatem musiał chwytać je z głęboką wiarą w przyszłość naszego [aryjskiego] Narodu [niem. Volk] i ze świadomością, że niezwykłym zaszczytem jest dla niego skromny udział w ukończeniu dziejowego zadania, jakim jest budowa Niemiec68, którego częścią się staliśmy. Wejście w życie Traktatu Lizbońskiego w 2009 r. miało przemienić końcowe akapity przemówienia mobilizacyjnego Hallsteina w twardą rzeczywistość współczesnej Europy i świata. ! ! 66 Niem. Reichsstatthalter – byli to fanatyczni członkowie SS, nazistowscy żołnierze i urzędnicy, którzy przysięgli wypełniać wszelkie nieludzkie rozkazy kartelu naftowo-farmaceutycznego i ich politycznych marionetek (patrz wyżej). 67 „Po germanizacji politycznej i prawnej” (niem. Nach der politischen auch die rechtliche Eindeutschung) – czyli [wojskowy i] polityczny podbój Europy ma zostać utwierdzony na zawsze poprzez utworzenie nowego niemieckiego kartelowo-nazistowskiego ustroju prawnego w całej Europie i na całym świecie. 68 ,„Wielkie dziejowe zadanie, jakim jest budowa Niemiec” (niem. Grosse geschichtliche Aufgabe Deutschlands) – czyli wielka dziejowa misja podboju i opanowania Europy i świata, jaką ma niemiecki kartel chemiczno-naftowo-farmaceutyczny. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1938 r. 159 Wizja Hallsteina dziś staje się rzeczywistością Polityczni spadkobiercy budowniczych Auschwitz forsują realizację kolejnej próby kontrolowania Europy, a w konsekwencji życia milionów ludzi. Angela Merkel (BAYER, BASF) i Nicolas Sarkozy (HOECHST/dziś SANOFI) są politycznymi poplecznikami trzech siostrzanych spółek kartelu ponoszących ostateczną odpowiedzialność za II wojnę światową. Ujawnienie zbrodniczej przeszłości spółek tego kartelu przyszło w samą porę. Rozprzestrzenienie się na cały świat informacji zawartych w niniejszej książce pozwoli ludzkości nauczyć się ważnej lekcji historii i nie paść po raz trzeci ofiarą interesów tego kartelu. Ogólny plan koalicji kartelowo-nazistowskiej – projekt Brukselskiej Unii Europejskiej 160 Nikt nie może mówić: „Nie wiedziałem”! Hallstein całe życie pozostał znanym sługusem kartelu. Jak obsesyjny przestępca popełnia zbrodnię za zbrodnią, tak Hallstein nigdy nie zaprzestał prób dokończenia powierzonej mu misji – złożenia Europy w ręce kartelu. Chociaż Hallstein bez wątpienia nie mógł otwarcie wyjawić, jakim korporacyjnym interesom służy, to jednak tworząc Brukselską Unię Europejską, w sposób uderzająco jasny pisał o swoich intencjach. W liczącej 500 stron książce pod tytułem „Wspólnota Europejska” (niem. Die Europäische Gemeinschaft), która w roku 1979 miała już pięć wydań, z dumą wspomina o oryginalności głównych założeń wymyślonej przez siebie Komisji Europejskiej. Twierdzi, że „nie ma ona żadnych pierwowzorów w dziejach”. Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r. 161 Organy konstytucyjne • Komisja Wszelkie działania inicjuje Komisja [Europejska]. Komisja [Europejska] jest najbardziej oryginalnym ogniwem w organizacji Wspólnoty [Europejskiej], które nie ma żadnych pierwowzorów w dziejach. Funkcja reprezentowania Wspólnoty [Europejskiej] wewnątrz i na zewnątrz. (…) Komisja [Europejska] jest organem niezależnym w stosunku do rządów państw członkowskich. Państwa członkowskie nie mogą wydawać Komisji [Europejskiej] żadnych wytycznych, a Komisja [Europejska] nie może ich przyjmować. (…) Komisja ma monopol na inicjatywę ustawodawczą (…) Walter Hallstein „Wspólnota Europejska” Wydanie piąte Econ. Verlag, Düsseldorf, 1979 Propagowanie dyktatury kartelu To oczywiste, że niewielu politycznych przywódców, którzy podpisali Traktat Lizboński, czytało książkę Hallsteina, a jeszcze mniej potraktowało poważnie to, co napisał. Kartel, ośmielony tym samozadowoleniem, zrobił kolejny krok. Jest już najwyższy czas dla demokratycznych polityków i tak samo dla milionów ludzi, aby upomnieć się o podstawowe prawa wolności i demokracji. Jeżeli nie zaczniemy działać teraz, możemy nie mieć kolejnej szansy, aby to uczynić dla przyszłych pokoleń.
Przemówienie mobilizacyjne Hallsteina z 1939 r.

Siedemdziesiąt lat po tym, jak Hallstein przedstawił swoją wizję Europy w wygłoszonym przez siebie przemówieniu, jest ona bliska urzeczywistnienia. Sarkozy, Merkel, Berlusconi i inni politycy bezwzględnie słuchają rozkazów kartelu naftowo-farmaceutycznego To nie przypadek, że dokładnie ci sami politycy przymuszali innych przywódców politycznych do złożenia podpisu pod tak zwanym Traktatem Lizbońskim, który umożliwia kartelowi przejęcie władzy nad Europą. Ponieważ tym politykom nie starczyło odwagi, aby oprzeć się przymusowi popleczników kartelu, narody Europy muszą same podjąć decyzję, czy zgodzić się na korporacyjną dyktaturę w Europie, czy bronić naszych podstawowych praw do demokracji, zarówno w tym pokoleniu Europejczyków, jak i we wszystkich, jakie nadejdą.

pobrano z http://www.relay-of-life.org/wp-content/uploads/2017/09/relay-pl-chapter02.pdf












Dlaczego nie uczą tego w szkołach?

$
0
0

Dlaczego o tym nie uczą w szkołach ?

Z cyklu: " S-164   " 52 stan z prawami dla ludności tubylczej".


dr J.Jaśkowski




„Całkowitej prawdy nie zna żaden człowiek na tym świecie. To co my, ludzie, nazywamy „prawdą” jest zaledwie jej szukaniem.
Szukanie prawdy, jest tylko możliwe w ścieraniu się myśli,  zaś ścieranie się myśli , jest tylko możliwe w wolnej dyskusji.
Dlatego  żaden ustrój na całym Bożym Świecie, który tego zakazuje, musi być siłą rzeczy wielką nieprawdą.
Znalazłwszy się  tedy w świecie uznającym wolność jednostki i wolność myśli, winniśmy czynić wszystko, aby nie zacieśniać horyzontów myślowych, a je rozszerzać i nie zacieśniać dyskusji, a ją poszerzać. 
J.Mackiewicz w modyfikacji JJ

„A do polityki garną się ludzie, którzy nic nie osiągnęli, a więc nieudacznicy i darmozjady. Polityka to dla nich deska ratunku, mogą godnie żyć, nie dając w zamian nic.” JKP, ksywa Ziuk




Na marginesie obecnego strajku nauczycieli o godne wynagrodzenie,  parę uwag.
O tym, że polska oświata od 85 lat w 100 %, a od 250 częściowo, służy tresowaniu młodego pokolenia w poprawności politycznej, nie ulega żadnej wątpliwości.  System ten został wymyślony przez City of London Corporation na początku XVIII wieku i skutecznie sprawdził się w przygotowaniu tzw. Rewolucji Francuskiej w 1789 roku , Rzezi Katolików w Wandei, w Polsce pod postacią " KOMISJI EDUKACJI NARODOWEJ"- 1773 r. Działalność tej  instytucji polegała na roztrwonieniu majątków zrabowanych zakonom. To samo przecież obserwowaliśmy po 1989 roku, jak określone siły przejmowały, albo niszczyły majątek państwowy, doprowadzając do upadku duże przedsiębiorstwa, uprzednio państwowe, albo rozdając je za bezcen.
Ani 250 lat temu, ani obecnie, nikt, za takie marnotrawstwo majątku wypracowanego przez Polaków, nie został ukarany.
Ten sam agent City, niejaki Du Point, po wyjeździe z Polski organizował szkolnictwo w Ameryce. Zachował się list tego pana do gen. Waszyngtona, także członka BART- u, czyli instytucji City. cytat :
"Jeżeli wprowadzimy system oświaty 5 godzin dziennie, przez 6 dni w tygodniu, to żadna szkółka parafialna, ani wychowanie rodzicielskie, nie zmieni sposobu myślenia młodego człowieka" .
Widzimy to bardzo dobrze na przykładzie aktorów sceny politycznej na Wiejskiej i w rządzie warszawskim.
Na Wiejskiej tworzy się ok. 27 000 stron aktów prawnych, których przeczytanie zajmuje wg specjalistów ok. 930 dni. Wyraźnie więc widać że owi aktorzy nie wiedzą, iż rok kalendarzowy ma tylko 365 dni, z tego roboczych 250.
Nie wymaga to żadnego komentarza.
O tym, że cały obecny cyrk z tą walką o godziwe wynagrodzenie, jest farsą, mającą tylko odwrócić uwagę od nakładanych po cichu dalszych podatków, świadczą konkretne posunięcia rządu.
Już na  początku XIV wieku, encyklika soborowa nakładała na księży obowiązek zakładania szkół. Zwykły proboszcz wiejski musiał zakładać szkołę podstawową, biskup średnią. W każdej szkole nauczyciele musieli mieć, jak podaje owa konstytucja soborowa," godziwe wynagrodzenie, i co najważniejsze, w każdej szkole musi być biblioteka, ponieważ książki są tak tanie, że żaden "dyrektor" szkolny nie może się tłumaczyć brakiem pieniędzy".

Proszę ten cytat porównać z tym, co mamy obecnie. Wiele szkół  prywatnych nie posiada bibliotek.

Taki minister Handke, ex cathedra twierdził, że młodzież nie musi czytać lektur, wystarczy, że obejrzy film nakręcony na podstawie lektury. Co to znaczy? Chodziło po prostu o zubożenie języka owego ucznia, to po pierwsze.
 Po drugie, ośrodki w mózgu, które analizują obraz, są tymi samymi ,które analizują czytanie. Jak mały Jasio nie będzie czytał, to nie wykształci w sobie odpowiednich synaps i w konsekwencji będzie nieukiem. O to chodzi.  W Polsce wydaje się o połowę mniej tytułów aniżeli np: w Niemczech czy Francji na statystyczną głowę obywatela.
Następny minister niejaki p.Giertych, nota bene, obecnie przedstawiciel lobby żydowskiego, zlikwidował ostatnie elementy logiki w oświacie, znosząc  matematykę z egzaminów maturalnych. Przypomnę, logika została usunięta z oświaty zaraz po 1945 roku.
Następne dwie panie tj. pp. K.K.  Hall i  Szumilas, narobiły takiego  zamieszania z programami, że szkoda w ogóle prowadzić jakąkolwiek dyskusję na ten temat. Trudno jednak od jakiejś „wiejskiej”  nauczycielki  wymagać myślenia, bo jak śpiewał  p. Gołas, "wyżej nerek nie podskoczy nikt".
Obecny zestaw Ministerstwa Oświaty wyraźnie usiłuje ukryć swoje frustracje i niepowodzenia w seksie z lat młodości i wprowadza już w szkole podstawowej czy nawet w zerówkach naukę nakładania kondomów na penisy.
Tak to uzyskuje potwierdzenie stare przysłowie, „ czym skorupka za młodu nasiąknie tym na starość trąci”. Wyraźnie bowiem uwidaczniają się niepowodzenia w nakładaniu kondomów w młodości owych paniuś prowadzonych przez p. Zalewską. Czyżby te biedne inaczej kobitki, chciały odreagować swoje niepowodzenia w seksie z okresu młodości?
Im nie wychodziło to nakładanie, to niech chociaż ich dzieciom zacznie wychodzić. Tutaj widać wyraźnie naukę Freuda.
I proszę zauważyć, kondomy wymyślili coś ok. 2000 lat temu Rzymianie. Przez te 2000 lat żadne pokolenie nie wymagało nauki w szkołach zakładania kondomów i ludzie wiedzieli jak to robić. Obecnie p. Zalewska doszła do genialnego wniosku jak „ zagospodarować „ pieniądze podatnika, na wprowadzenie do programów edukacji obowiązku nakładania kondomów na penisy, czyli stratę godzin przeznaczonych na właściwą edukację, na ogłupianie młodzieży.
Jak nisko spadła wiedza merytoryczna osób stawianych na stanowiska administracyjne. Jest to potwierdzenie wypowiedzi  agenta kilku wywiadów niejakiego Gineta - Selmana - Piłsudskiego, lansowanego przez koła niemieckie na bohatera narodowego Polski [vide motto].
Dlaczego przypominam nazwiska tych zasłużonych inaczej dla polskiej oświaty, ludzików ?
No, przecież nie mogą zginąć w odmętach historii tacy koryfeusze ogłupiania. Coś im się należy, chociażby pamięć, aby nie powtarzano tego samego numeru.
Co prawda wszystko daje się wyjaśnić w sposób naturalny i prosty. Przecież nie kto inny, tylko premier tego rządu powiedział publicznie, że jesteśmy własnością kogoś z Zachodu, czyli owego City, właściciela 98 % całego kapitału Kuli Ziemskiej. Minister Spraw Wewnętrznych już wcześniej podał do wiadomości wszem i wobec, że Polska jest państwem pozornym, czyli musi wykonywać polecenia właściciela.
Po drugie, to właśnie aktorzy sceny politycznej z Wiejskiej, realizując scenariusz właściciela, przegłosowali Ustawę o Chorobach Psychicznych, twierdząc, że ok. 25% społeczeństwa wymaga pomocy psychiatrycznej, czyli co czwarty poseł i senator wymaga leczenia. Trudno się w takiej sytuacji dziwić takim ustawom.
http://www.polishclub.org/2014/12/29/dr-jerzy-jaskowski-gwiazdka-1914-rozwoj-psychiatrii/
https://www.facebook.com/JJaskow/posts/jak-się-boją-prawdy-dziennikarzez-cyklu-p-199-państwo-istnieje-formalniedr-jjaśk/479396742392957/

Przechodzę do bardziej poważnych spraw.
Jako obywatele 52 stanu Wielkiego Brata, powinniśmy znać, przynajmniej teoretycznie, instytucje zajmujące się inwigilacją ludności. Zresztą, owe instytucje są przecież opłacane z kradzionych społeczeństwu kwot, pod postacią podatków.
Proszę zauważyć, w USA za czasów Waszyngtona podatki wynosiły ok 1-3 % i  dotyczyły tyko tych bogatszych. Biedota nie musiała nic płacić. Dzisiaj w Polsce, jak twierdzą ekonomiści, podatki wynoszą ok. 80 % i tak naprawdę mieszkańcy  tego biednego kraju, jeszcze pomiędzy Odrą i Bugiem, przez pierwsze 9 miesięcy w roku pracują dla właściciela i jego kamerdynerów, pełniących rolę urzędników.
Proszę zauważyć: nauczyciele, jedna z najważniejszych grup społecznych zarabia miesięcznie nieco powyżej minimum socjalnego, a urzędnicy, którzy niczego nie tworzą, zarabiają ok. 30% powyżej średniej krajowej. To właśnie powoduje selekcję negatywną w zawodzie nauczyciela.
Podatki, czyli kwoty kradzione ludności pod pretekstem ochrony zdrowia, sięgają  50% wynagrodzenia. Do dnia dzisiejszego, nie ma jednak ustalonego przepisami regulaminu, co chory człowiek ma otrzymać za te swoje pieniądze. Innymi słowy, mniej wartościowe społeczeństwo lokalne ma płacić, a jakaś bliżej nieznana grupa reprezentująca właściciela, w zaciszu gabinetów ustala co za to i ile oddamy. Przecież w tym celu wymyślono procedury. Żaden lekarz nie ma prawa prowadzenia leczenia, on musi wykonywać procedury, czyli przyczyniać się do legalnego wyprowadzania z worka ubezpieczeń pieniędzy, do prywatnej kieszeni właścicieli.
Przypomnę, w stanie wojennym na Służbę Zdrowia przeznaczano 10.5% PKB. Po reformie Aarona Bucholtza, czyli L. Balcerowicza, w 1990 roku na Zdrowie przeznaczono już tylko 4% PKB. Liczba zgonów wzrosła ze 100 000 do ponad 400 000 tysięcy. Liczba nowych urodzeń zmalała z ponad 600 000 do ok.300 000.
Nie jest to skuteczna depopulacja? Tylko się pytam!
Obecnie rozgorzała zażarta dyskusja w polskojęzycznych mediach niemieckich właścicieli, pod amerykańskim zarządem do 2099 roku, o podniesienie wydatków na Zdrowie do ok 6 % , być może w kolejnej odsłonie wyborczej tj. ok 2025 roku. Kto dożyje, sprawdzi.

Wracając do tych instytucji  inwigilujących społeczeństwo.
Wielki Brat  dysponuje, aż 17 służbami w trybie wojskowym. Kompleks wojskowy ma kluczowe znaczenie dla rozwoju danego kraju. Wszystkie niżej wymienione isntytucje są opłacane z pieniędzy podatnika, nie licząc boków - vide polski film „Służby Specjalne”.
Przykładowo, nasz biedny kraj musiał kupować złom np: czołgi Leopardy A-2, kiedy za czasów tego psychiatry p.Klicha, pracownika fundacji  Adenauera, czyli rządu niemieckiego, Niemcy posiadali czołgi A- 7, a więc o 5 generacji nowsze. Jest to coś podobnego do faktu zakupu np: licencji na "Syrenkę", zamiast na "Porsche".
Podobnie wygląda sprawa zakupu tych F-16 konstrukcji z lat sześćdziesiątych czy siedemdziesiątych ubiegłego wieku, albo obecnie tych F-37, na których jak podaje prasa amerykańska, już stracono kilkadziesiąt miliardów, a części zamienne pochłaniają fortunę.
To samo dotyczy zakupu tych 16 pakietów rakiet Patriot dla ochrony bazy amerykańskiej, budowanej za nasze, podatników pieniądze.
Jest to podobno pierwszy na świecie przypadek budowania bazy amerykańskiej za pieniądze ludności tego kraju. Zawsze USA musiało płacić za posiadanie bazy na obcym terenie.
No, ale w kolonii to nie muszą, to kolonia musi.

Polska, jako kolonia przeznacza ok. 2% PKB na zbrojenia, chociaż  opracowania teoretyków wojskowości [Carl von Clausewitz] podają jednoznacznie, że w okresie pokoju, kraj nie może przeznaczać na wojsko więcej jak 0.5% PKB, ponieważ, jeżeli nie wywoła wojny w okresie roku, to zbankrutuje.  My od ponad 20 lat wydajemy o 400% więcej i dziwimy się, że wszystko drożeje, że musimy stać w kolejkach do lekarzy itd.
Przypominam także, że Pentagon podlega bezpośrednio pod City, czego dowodem była zarówno Pustynna Burza jak i okupacja Afganistanu, zniszczenie Iraku czy Libii.
Przypominam, że produkcja narkotyków w Afganistanie  po wkroczeniu Pentagonu wzrosła ze 180 ton, do ok. 10 000 ton. Afganistan nie posiada, ani kolei, ani dostępu do morza. Cały transport  musi się odbywać drogą powietrzną. Jedyną instytucją, która panuje nad afgańskim niebem, jest Pentagon.

Wg byłego agenta CIA, Kevina Shipa, instytucje te tworzą tzw. GŁĘBOKI RZĄD LUB RZĄD CIENI.
Ten Głęboki Rząd "zatrudnia" 1271 organizacji zwanych NGO, 1931 prywatnych firm, 4.8 miliona ludzi  i posiada 10 000 lokalizacji gromadzących i przetwarzających dane wywiadowcze w całych stanach Zjednoczonych. W Niemczech posiada 58 000 pomieszczeń.  Nawet Kongres USA nie zna rozmiarów działalności całości.

 My musimy za to płacić.Oto owe podległe Pentagonowi instytucje:

ODNI - Biuro Dyrektora Wywiadu Narodowego.
Zostało utworzone zaraz po tej fałszywej fladze, jaką było zniszczenie WTC, czyli 9/11. Dyrektor tej instytucji jest głównym doradcą prezydenta USA.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Dyrektor_Wywiadu_Narodowego


CIA   -  Centralna Agencja Wywiadowcza.
Została utworzona  z OSS  [Office of Strategic Service] w 1947 roku. Założycielem i pierwszym dyrektorem był p. William Donovan, wcześniej dyrektor Banku Rockefellera, dyplomata, który już w 1942 roku spotykał się z generałami Wermachtu i SS, ustalając plany przerzutu naukowców i techników oraz złota do Ameryki. Był to słynny program Spinacz.
CIA jest znane z brudnej roboty zamachów w krajach Trzeciego Świata, handlu narkotykami, Korea czy Afganistan, wykorzystywanie firm, czyli maskirowka  np: Evergreen, jako przykrywka do rozpylania chemtrals, morderstwa na całym świecie np. słynna operacja CIA 40, tworzenie propagandy, operacja Drożd [ Mockingbird]. Przykładem jest tygodnik Newsweek, założony w 1954 roku i jako pierwszy wprowadzony do naszego Kraju i realizujący programy City, wydanie zgody na torturowanie ludzi, słynna baza Guantanamo czy Mazury, tworzenie organizacji terrorystycznych, zaczynając od GLADIO, AL Kaidy, mudżahedinów, ISIS , stworzenie Korei Północnej jako folwarku, jeden z najważniejszych programów MK - ultra czy Bluberg. Kontrola produkcji filmów . W okresie od 1955 do 1990 kontrolowano  i stworzono ok. 1900 filmów. Kontrola nad oprogramowaniem systemu Windows.
Budżet ok. 27 miliarda, nie licząc pieniędzy z handlu narkotykami i bronią.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Centralna_Agencja_Wywiadowcza


NSA   -- National Seciurity Agency.
Poprzednia nazwa "No Such Agency" nagłośniona po informacjach Edwarda Snowdena . NSA głównie zajmuje się inwigilacją elektroniki, system Apple. Inwigiluje elektronikę; telefony, internet na całym świecie. Dysponuje budżetem dwa razy większym, aniżeli CIA.  SA przechwytuje i analizuje dane obcych państw w zakresie łączności radiowej, telefonicznej, internetowej oraz emisji wszelkiego rodzaju urządzeń radiolokacyjnych i systemów naprowadzania pocisków rakietowych. Podstawą technicznej infrastruktury szpiegowskiej jest system Echelon. NSA koordynuje wszelkie działania Stanów Zjednoczonych w zakresie kryptoanalizy i kryptobezpieczeństwa.
https://pl.wikipedia.org/wiki/National_Security_Agency


DIA - Defense Intelligence Agency
 Zajmuje się głównie zbieraniem i analizowaniem danych dotyczących zbrojeń na całym świecie. Została założona 1 października 1961 roku. Zatrudnia ponad 16 500 wojskowych i cywilnych pracowników na całym świecie. Jest główną instytucją organizacyjną i kierowniczą zagranicznego wywiadu wojskowego. Dyrektor DIA jest głównym doradcą sekretarza obrony i przewodniczącego Komitetu Połączonych Szefów Sztabów w sprawach wywiadu wojskowego. Kieruje również Zarządem Wywiadu Wojskowego (Military Intelligence Board), koordynując działalność wspólnoty wywiadów obrony[1].
Od stycznia 2015 r. szefem DIA jest gen. Vincent R. Stewart[2].
https://pl.wikipedia.org/wiki/Defense_Intelligence_Agency
https://www.dia.mil



NGA - National Geospatial - Intelligency Agency
Prawidłowy skrót powinien być NGIA, ale te ważniejsze agencje mają 3 literowe skróty, więc i oni sobie takowy wymyślili? Zajmuje się głównie zbieraniem danych geopolitycznych, działa poprzez organizowanie pomocy humanitarnej, pomocy w przypadku katastrof ekologicznych, ochrony granic, transport i planowanie bezpieczeństwa wydarzeń specjalnych.  Narodowa Agencja Geospatial-Intelligence ( NGA ) jest agencją wsparcia bojowego pod Departament Obrony Stanów Zjednoczonych i członka z Intelligence Community , [8] z pierwotnej misji zbierania, analizowania i rozpowszechniania geoprzestrzennych inteligencji (GEOINT) na rzecz bezpieczeństwa narodowego . NGA była znana jako National Imagery and Mapping Agency ( NIMA) do 2003 roku.
Siedziba NGA, znana również jako NGA Campus East, znajduje się w Fort Belvoir North Area w Wirginii. Agencja prowadzi również duże obiekty w rejonie St. Louis w stanie Missouri , a także biura wsparcia i biura łącznikowe na całym świecie. Siedziba główna NGA, o powierzchni 214 000 m 2 , jest trzecim co do wielkości budynkiem rządowym w obszarze metropolitalnym Waszyngtonu po Pentagonie i budynku Ronalda Reagana
https://www.nga.mil/Pages/Default.aspx



NRO - National Reconnissance Office.
NRO  była super tajną instytucją przez 31 lat. Odtajniona została w 1992 roku. Instytucja obsługuje wszelkiej maści satelity szpiegowskie. Zapewnia PENTAGONOWI precyzyjną nawigację, wczesne ostrzeganie o wystrzelonych rakietach i zdjęcia dowolnego punktu na ziemi w czasie rzeczywistym.National Reconnaissance Office (NRO) – Narodowe Biuro Rozpoznania – jedna z agencji Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych, zajmująca się rozpoznaniem strategicznym. Jedna z najtajniejszych agencji wywiadu USA. Została utworzona w sierpniu 1960, a informacje o jej istnieniu podano oficjalnie do wiadomości publicznej dopiero 18 września 1992.
https://pl.wikipedia.org/wiki/National_Reconnaissance_Office


FBI - Federalne Biuro Śledcze.
FBI pełni dwie funkcje. Jedną spośród nich jest ściganie przestępców, co wszyscy znają z filmów. Drugą funkcją super tajną jest wywiad.
Do tej drugiej funkcji zalicza się walkę i ochronę przed terrorystami, cyberatakami, szpiegostwo zagraniczne!!!
FBI utrzymuję rządową listę obserwatorów terrorystycznych. Pod rządami Hoowera, podobno homoseksualisty, był zaangażowana w zamordowanie J.Kennediego jak i pastora Lutera Kinga. Podważała wszelkie niezależne ruchy społeczne np. Co - Intel Pro. Wielokrotnie jej udowadniano  organizowanie i finansowanie ruchów terrorystycznych oraz udział w Operacji Żądło.
Powstała na bazie Agencji Pinkertona, stworzonej w XIX wieku przez City, w celu zwalczania bandytów napadających na banki czy koleje. Agencja była droga i mordowała przy okazji wielu niewinnych ludzi. To nastawiało negatywnie do niej społeczeństwo. W celu zminimalizowania kosztów  stworzono "państwową" agencję.

DHS - Departament  Homeland Security.
Biuro Wywiadu i Analiz utworzono również po 11 września i WTC. Biuro to dysponuje olbrzymim potencjałem izolacji społeczeństwa, zwanym FEMA. INSTYTUCJA ta kontroluje zarówno granice jak i transport TSA oraz ochronę przed epidemiami. DHS pomimo, że nie jest instytucją paramilitarną, zakupił w 2012 roku, aż 1.6 miliarda sztuk amunicji oraz zgromadził  kilka milionów trumien. Nikt nie wie z jakiego powodu. Departament Bezpieczeństwa Krajowego (ang. Department of Homeland Security (DHS) – resort rządu Stanów Zjednoczonych odpowiedzialny za bezpieczeństwo wewnętrzne Stanów Zjednoczonych, utworzony po zamachach terrorystycznych z 11 września 2001 roku na World Trade Center i Pentagon. Na czele departamentu stoi sekretarz bezpieczeństwa krajowego, który jest członkiem gabinetu prezydenta. Głównym powodem utworzenia DHS, oprócz ataków terrorystycznych, był brak koordynacji między agencjami wywiadowczymi i bezpieczeństwa, m.in. CIA, NSA, FBI, oraz policją stanową i departamentami policji miejskiej, straży granicznej Stanów Zjednoczonych itd., co utrudniało przekaz ważnych informacji do odpowiednich struktur w rządzie. Department of Homeland Security (DHS) został powołany przez prezydenta USA, George'a W. Bushadekretem 13228 (EO 13228) z 8 października 2001 roku.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Departament_Bezpiecze%C5%84stwa_Krajowego_Stan%C3%B3w_Zjednoczonych


DEA - Drag Enforcement Adminsitration , Office of National Security Agency.
 Instytucja ta rzekomo kontroluje przepływ narkotyków i likwiduje go.
Agenci DEA zostali wielokrotnie przyłapani na handlu narkotykami. Od chwili powołania tej instytucji, handel narkotykami wzrósł kilkakrotnie. Biuro Bezpieczeństwa Narodowego Inteligencja [1] [2] [3] z Stany Zjednoczone Enforcement Drug Administration (DEA) pomaga inicjować nowe badania głównych organizacji narkotykowych, wzmacnia bieżące tych i kolejnych postępowań, opracowuje informację, która prowadzi do drgawek i aresztowań, i zapewnia decydentom nielegalne informacje o trendach w handlu narkotykami, na których mogą opierać się decyzje programowe. [4] Dodatkowo, program wywiadowczy, za pośrednictwem Biura Wywiadu Bezpieczeństwa Narodowego, jest jedną z organizacji federalnych tworzących Wspólnotę Wywiadowczą Stanów Zjednoczonych . [5]
https://en.wikipedia.org/wiki/DEA_Office_of_National_Security_Intelligence


Departament Stanu, Biuro Wywiadu i Badań.
 Biuro gromadzi dane wywiadowcze dotyczące globalizmu i jest oficjalnym doradcą sekretarza stanu i dyplomatów. Najlepiej pokazuje działalność Biura film pt. "Crystieros". Bureau of Intelligence and Research (INR, Biuro Wywiadu i Badań) – biuro Departamentu Stanu USA ds. wywiadu, analiz i prognoz politycznych, stanowi jego wewnętrzną komórkę. Kierowane jest przez dyrektora w randze podsekretarza stanu. Materiały dostarczane przez INR mają zazwyczaj charakter analizy bieżącej sytuacji na świecie, przeznaczonej na potrzeby Departamentu Stanu, niż tradycyjnych danych wywiadowczych.
Statut biura nakłada na nie zadania koordynacji badań przeznaczonych dla Departamentu Stanu, a nie prezydenta USA, co ogranicza jego kompetencje do gromadzenia potwierdzonych danych wywiadu zagranicznego, mających związek z kształtowaniem i realizacją polityki zagranicznej Stanów Zjednoczonych.
Utworzone we wrześniu 1945 roku przez prezydenta Harry’ego Trumana
https://pl.wikipedia.org/wiki/Bureau_of_Intelligence_and_Research



Departament Skarbu, Biuro Wywiadu i Analiz.
Zajmuje się głównie analizą  i śledzeniem prania pieniędzy, lordów narkotykowych, terrorystów itd. Biuro Wywiadu Finansowego i Zwalczania Terroryzmu (Office of Terrorism and Financial Intelligence) połączy trzy dotychczas funkcjonujące komórki w departamencie. Będzie nim kierował urzędnik w randze podsekretarza (wiceministra). Do tej pory obowiązek zwalczania zaplecza finansowego terrorystów spoczywał na kilku różnych instytucjach, nie tylko w Departamencie Skarbu, ale także w innych rządowych organach, w tym FBI. Centralne Biuro Rachunkowości (GAO), dochodzeniowa instytucja Kongresu USA, skrytykowało istniejącą sytuację z powodu braku koordynacji działań.
https://www.parkiet.com/artykul/330930.html


Departament Energii, Biuro Wywiadu i Kontrwywiadu.
Początki, to projekt MANHATTAN , budowa broni atomowej. Komisja Energii Atomowej analizowała zasadność użycia bomby atomowej przeciwko Sowietom. Słynne przewiezienie 400 kg wzbogaconego uranu w maju 1945 roku. Bombardowanie Hiroshimy i Nagasaki. Teoretycznie, obecnie zajmuje się kontrolą broni jądrowej. Jak wskazuje sprawa Iranu, jest to tylko przykrywka. W Iranie pomimo minięcia prawie ćwierć wieku, żadnej broni nie znaleziono.

Wywiad Sił Powietrznych, Nadzór i Rozpoznanie.
Wywiad zajmujący się śledzeniem kryjówek, bunkrów, wyrzutni itd. związanych z przenoszeniem broni. Te wszelkiej maści drony, satelity i olbrzymie fundusze to ich zysk. Agencja Wywiadu, Inwigilacji i Rozpoznania Sił Powietrznych, (ang.) The Air Force Intelligence, Surveillance, and Reconnaissance, w literaturze często Air Force ISR Agency lub AF ISR – amerykański komponent Sił Powietrznych, zapewniający realizację polityki, nadzór i wytyczne dla wszystkich organizacji wywiadu Sił Powietrznych USA. Wchodzi w skład Wspólnoty Wywiadowczej[1].
Agencja organizuje, szkoli, wyposaża i użytkuje siły do przeprowadzenia wywiadu, obserwacji i rozpoznania dla walczących dowódców i rządu. Jest odpowiedzialna za wdrożenie i nadzorowanie polityki i wskazań dotyczących ekspansji i rozszerzenia możliwości działania, aby sprostać obecnym i przyszłym wyzwaniom[1].
Dowódca Agencji jest jednocześnie członkiem Service Cryptologic Element w ramach NSA i nadzoruje sygnały działań wywiadowczych. Agencja zatrudnia ponad 19.000 wojskowych i cywilnych członków w 72 lokalizacjach na całym świecie i wykorzystuje kilka oddziałów, w tym 70 i 480 Skrzydło Wywiadu, Inwigilacji i Rozpoznania (ISR Wing), 361 Grupę Wywiadu, Inwigilacji i Rozpoznania (ISR Group), Centrum Zastosowania Techniki Lotniczej (Air Force Technical Application Center) oraz Narodowe Centrum Wywiadu Lotniczego i Kosmicznego (National Air and Space Intelligence Center)[1].

https://pl.wikipedia.org/wiki/Agencja_Wywiadu,_Inwigilacji_i_Rozpoznania_Si%C5%82_Powietrznych


Wojskowy Wywiad.
Oddziały armii zajmujące się przechwytywaniem łączności elektronicznej, przygotowywaniem map, zdjęć terenu informacji o siłach zbrojnych innych państw.

ONI - Biuro Wywiadu Marynarki Wojennej.
Wywiad zajmujący się kontrolą i technologiami  zagranicznych sił morskich, szlakami transportu, tonażem itd. United States Navy Intelligence – (Wywiad Marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych), najdłużej istniejąca służba wywiadowcza Stanów Zjednoczonych.
Jej początki sięgają 1882, kiedy utworzono Biuro Wywiadu Marynarki Wojennej (ONI), instytucję pełniącą rolę sztabu wywiadowczego sekretarza marynarki wojennej i szefa operacji morskich. Floty miały własny personel wywiadowczy. Pod koniec II wojny światowej ONI przejęło także zadania wywiadu operacyjnego, pozostające dotąd w gestii poszczególnych flot.
Oficerowie Wywiadu Marynarki Wojennej USA służyli również w sztabach flot i stanowili personel ich ośrodków wywiadu. W czasie II wojny światowej powstało kilka odrębnych agencji (sztabów niższego rzędu) Wywiadu Marynarki Wojennej USA, w tym niezwykle ważny, utworzony w 1941, Ośrodek Interpretacji Danych Fotograficznych Marynarki Wojennej (Naval Photographic Interpretation – NAVPIC).
W okresie zimnej wojny ściśle wyspecjalizowanych instytucji tego rodzaju jeszcze przybyło. Początkowo podlegały Biuru Wywiadu Marynarki Wojennej, jednakże w 1967, w ramach zasadniczej reorganizacji marynarki wojennej, zmierzającej do redukcji personelu sztabowego i stworzenia jednolitego ośrodka dowodzenia i kontroli wszystkich jej ośrodków wywiadu, utworzone zostało Dowództwo Wywiadu Marynarki Wojennej (Naval Intelligence Command – NIC). Cechą charakterystyczną ery zimnej wojny był radykalny wzrost znaczenia wywiadu naukowego i technicznego, co w 1960 doprowadziło do utworzenia Ośrodka Wywiadu Naukowego i Technicznego Marynarki Wojennej (Naval Scientific and Technical [S&T] Intelligence Center – NAVSTIC).
https://pl.wikipedia.org/wiki/United_States_Navy_Intelligence
https://pl.wikipedia.org/wiki/United_States_Navy_Intelligence



Wywiad Piechoty Morskiej.
Wykonuje to samo, co Wywiad Marynarki Wojennej, tylko dla Korpusu Wojsk Desantowych, czyli Piechoty Morskiej. Jak wiadomo, prawie w 150 państwach USA posiada swoje bazy wojskowe. Musi więc dysponować wojskami desantowymi. United States Marine Corps (Korpus Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych), skrótowiec USMC(potocznie: Marines, w języku polskim marines[1]) – jeden z rodzajów amerykańskich sił zbrojnych. W kwietniu 2006 służyło w nim 178 tysięcy żołnierzy. Jego rezerwa (Marine Corps Reserve) w 2004 liczyła 102 tysiące żołnierzy. Chociaż Korpus jest osobną służbą, wraz z marynarką wojenną Stanów Zjednoczonych podlega kierującemu Departamentem Marynarki sekretarzowi marynarki.
https://pl.wikipedia.org/wiki/United_States_Marine_Corps



Wywiad Straży Przybrzeżnej.
Tak naprawdę podlega ten wywiad pod DHS. Jego zadaniem jest ochrona ok. 100 000 mil amerykańskiej linii wybrzeża. Służy także do maskowania innych informacji wywiadowczych uzyskanych nielegalnie, że to rzekome informacje uzyskane np: od emigrantów.


No i masz problem Szanowny Czytelniku.
Jaki to ma związek oświata ze służbami wywiadowczymi?

Niestety, nie podpowiem.

Myślenie jest jeszcze w Polsce za darmo. Oczywiście, nie dotyczy to rozmaitego rodzaju trolli na etatach jawnych i niejawnych. Oni zawsze się dziwią, że moje artykuły nie są monotematyczne i nigdy nie mogą znaleźć związku jednego tematu z innym. No cóż, ubóstwo intelektualne także jest za darmo. W przeciwnym przypadku trzeba by się pouczyć, a to ciężka, długofalowa i niewdzięczna praca, nie dająca namacalnych korzyści materialnych. Tylko agenci - pisarze, dorabiali się majątków.

Od 1961 roku ubiegłego wieku, w związku z kryzysem w przemyśle drobiarskim w USA, zaczęto reklamować szkodliwość jedzenia jajek z powodu zawartości w nich cholesterolu. Dorobiono legendy, że żółtko jest szczególnie niebezpieczne dla człowieka, ponieważ wysoki poziom cholesterolu we krwi nie tylko uszkadza serce, ale dodatkowo podnosi ryzyko cukrzycy.
Pomimo, że była to ewidentna fikcja, wręcz oszustwo, to odpowiednio prowadzona kampania, nie tylko w USA, ale i w Europie, doprowadziła do ograniczenia spożycia jajek, z oczywistą szkodą dla ludności.
I tutaj wychodzi szydło z worka.
Pomimo, że był to okres ochłodzenia stosunków z krajami sowieckimi, to akurat ta informacja została szeroko nagłośniona. Żadnemu z tzw. profesorków socjalistycznych, nie przyszło do głowy zakwestionowanie tego paradygmatu. Wręcz przeciwnie, wpajano, gdzie się tylko dało, wszelkimi sposobami, związek pomiędzy cholesterolem, jajami i chorobami układu krążenia. Te  opowiadane w mass mediach bajki, nigdy nie były poparte żadnymi dowodami medycznymi czy naukowymi. Polscy aktorzy tych bajek sami nigdy nie przeprowadzali odpowiednich badań, ale awansowali. To samo się dzieje z dzisiejszymi dealerami szczepionkowymi. Brak badań i dofinansowywanie przez koncerny.

W celu poprawy funkcjonowania Twojego układu nerwowego, czyli pamięci i kojarzenia  przypomnę rolę jajek w tym "systemie".
Okazuje się, że 30% zawartości tłuszczu w jaju, to jednonienasycone kwasy tłuszczowe MUFA oraz wielonienasycone kwasy tłuszczowe PUFA,  bardzo zdrowe dla serca.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Kwasy_t%C5%82uszczowe

To oczerniane przed 50 laty żółtko, jest najzdrowszą częścią jajka, zwierającą m.in witaminy A, D, E, K, B-12, tłuszcze omega - 3, przeciwutleniacze, kwas foliowy oraz keratenoidy.
Jaja zmniejszają apetyt, czyli są doskonałymi produktami na odchudzanie.
Badania wykazały, że można zjadać spokojnie dwa jajka dziennie, przez 7 dni w tygodniu przez cały miesiąc i zarówno ciśnienie tętnicze jak i cukrzyca typu -2, nie tylko się nie pogarszają, ale ulegają znaczącej poprawie.
Biotyna, witamina z grupy B, pomaga w metabolizmie kwasów tłuszczowych i glukozy. Jest szczególnie wskazana  do przyjmowania w okresie ciąży, zamiast tabletek.
Badanie DIABEGO wykazało, że konsumpcja dwóch jajek dziennie  przez cały tydzień, poprawia metabolizm glukozy. Mamy obecnie kolejną akcję zwalczania cukrzycy. W żadnym wystąpieniu nie słyszy się o naturalnych metodach postępowania w cukrzycy typu 2. Czyli, jest to po prostu medycyna strachu i naganianie do zakupów kolejnej chemii medycznej.
Badania przeprowadzone na 1152 uczestnikach w wieku od 20 do 84 lat wykazały, że konsumpcja jaj wpływa pozytywnie na ciśnienie krwi. Osoby które jadły więcej jaj, były o 46% mniej narażone na nadciśnienie od tych, które prawie nie jadły jajek.
Niestety, jest pewien problem.
Gotowanie jaj na twardo znacznie zmniejsza ich wartość odżywczą.
I tak, po ugotowaniu, jajo traci w porównaniu z surowym aż:
36 % witaminy D,
33 % omega -3,
33 % kwasu dokozheksaenpwegpo,
30 % luteiny,
20 % choliny,
19 % cynku.

Także opowiadanie o skażeniu jaj bakteriami, jest mocno przesadzone. Badania wykazały, że tylko jedno na 30 000, jest skażone, ale mycie jaj detergentami właśnie ułatwia penetrację bakterii.

Reasumując.
Możemy śmiało zjadać jaja praktycznie, ile chcemy. Brak jakichkolwiek prac naukowych stwierdzających, że konsumpcja jaj szkodzi.

Moja rada.
Jaja należy spożywać najlepiej w postaci kogla -mogla, szczególnie wskazane dla dzieci i kobiet w ciąży. Dawniej się po prostu wypijało jajko.
Kogel- mogel przygotowujemy następująco;
dwa żółtka wkładamy do kubka, dosypujemy łychę kakaa, łyżeczkę kawy, łyżkę miodu i mieszamy to wszystko razem.  Następnie ubijamy białko i jak już łyżka w nim stoi, to wkładamy do kubka z żółtkami. Jemy na śniadanie. Co najmniej przez 4- 6 godzin będziemy syci.
Należy to podawać dzieciom idącym do szkoły. W zależności od wieku dziecka, kogel - mogel przygotowujemy z jednego lub dwóch jajek, chorym, szczególnie nowotworowym, młodym ludziom z nadkwasotą.
Jaja koniecznie kupować u gospodarzy, u których kury znajdują się na wybiegu, a nie w klatkach. Czyli, bojkotujemy markety.

Poza tym, musisz pamiętać Dobry Człeku, że ten cholesterol z jaj nie ma żadnego związku z tym, który masz we krwi. Ten we krwi pochodzi z produkcji Twojej wątroby i jest wytwarzany z powodu nadmiaru węglowodanów.
na podstawie:
naturalnews.com/
http://www.polishclub.org/2015/06/19/dr-jerzy-jaskowski-statyny-uzupelnienie-dla-laikow/
http://www.polishclub.org/2015/06/15/dr-jerzy-jaskowski-chcesz-miec-cukrzyce-bierz-statyny/
http://biotalerz.pl/dr-jerzy-jaskowski-statyny-uzupelnienie-dla-laikow/
https://polki.pl/dieta-i-fitness/zdrowe-odzywianie,gdzie-wystepuja-wielonienasycone-kwasy-tluszczowe,10389242,artykul.html
http://www.polishclub.org/2015/02/07/dr-jerzy-jaskowski-statyny-dlaczego-lekarze-nie-mowia-tego-pacjentom/
https://www.youtube.com/watch?v=vQlReKZkXe0
https://www.youtube.com/watch?v=q6H1UUMXqWo
http://biotalerz.pl/dr-jerzy-jaskowski-zacma-cholesterol-chcesz-byc-slepy-bierz-statyny/
https://www.facebook.com/JJaskow/posts/demencja-nie-tylko-u-kobietz-cyklu-p-54-nie-daj-si%C4%99-og%C5%82upia%C4%87-dr-j-ja%C5%9Bkowski-o-ty/407589172907048/

w dniu 09 kwietnia tj św.Kasyldy z Toledo
OPIEKUNKA: Jej wstawiennictwa przyzywa się w sytuacjach niepłodności małżeńskiej i krwotokach.
IMIĘ: pochodzenia łacińskiego, jest żeńską formą imienia Kasjusz.
Kasylda, młoda córka emira Toledo, została wychowana do wiary muzułmańskiej, ale z litości potajemnie odwiedzała chrześcijan w więzieniu. Kiedy zachorowała na chorobę, której żaden lekarz nie był w stanie wyleczyć, postanowiła udać się do źródełka Świętego Wincentego, cieszącego się wielką czcią chrześcijan. Po zanurzeniu się w nim wyzdrowiała. Nawróciła się na chrześcijaństwo i została pustelnicą. Zmarła być może w wieku stu lat w XI wieku.
Jest zwykle przedstawiana w szatach królewskich, z kwiatami ukrytymi w sukni.
http://niezbednik.niedziela.pl/artykul/1028/Sw-Kasylda-w-Toledo

Cyrk czy ogłupianie, jak "załatwiono" Polaków w 1989 roku.

$
0
0

Cyrk czy ogłupianie, jak "załatwiono" Polaków w 1989 roku.

Z cyklu: "P -328, państwo istnieje formalnie"

Dr.J.Jaśkowski


Motto:
 „Historię piszą zwycięzcy” - dlatego od 300 lat nie znamy polskiej historii - jj

 Fałszerzy historii należy karać tak samo jak fałszerzy pieniądza.
 Cervantes.

     Za co nie lubię Polaków?
     Ponieważ zdrajców i renegatów biorą za bohaterów i stawiają im pomniki”
         Katarzyna II

 Ci, którzy nie pamiętają o przeszłości, są skazani na jej powtarzanie. Santayana

Poniżej znajduje się przedruk mojego artykułu z 1992 roku. Jako ekspert strony Solidarnościowej brałem udział w obradach Okrągłego Stołu, tej ustawki WSI. Poniższy artykuł powstał właśnie po zakończonych obradach, na podstawie obserwacji poczynionych w czasie posiedzeń.
W owych czasach, nie mogłem znaleźć w Polsce żadnego wydawcy, a internetu jeszcze nie było. Udało się ten artykuł wydać w tygodniku w Nowym Jorku.
W tym samym czasie, wraz ze śp. pułkownikiem Rajskim,  wydaliśmy dwie książeczki na temat tego, co się działo w owych czasach, pod tytułem "W Rękawiczkach", czyli o przejęciu majątku państwowego przez korporacje zachodnie, związane z City of London Corporation. Przez ponad 50 lat, po 1945 roku,  wmawiano społeczeństwu konieczność oszczędzania, z powodu wydatków ponoszonych na odbudowę kraju, po zniszczeniach wojennych.
Jak odbudowano ten majątek, to praktycznie za bezcen przejęły go korporacje zachodnie.
Zresztą nigdy nie było tzw. "Zimnej wojny". Przez cały czas byliśmy pod kontrolą banków City. Proszę sobie przypomnieć, po wojnie zarówno Polak, jak i Niemiec jak i Amerykanin zarabiali średnio po około 1000 złotych,  marek, dolarów.
Puszka piwa kosztowała podobnie;  1-3, złote, marki, dolary.
To dlaczego za dolara musieliśmy płacić 100 złotych ?
Przykładowo, tona węgla kosztowała wówczas ok. 200 złotych, ale na zachód sprzedawaliśmy ją za 12 dolarów. Wmawiano nam, że to się opłaca, ponieważ dolar to 100 złotych, razy 12 to 1200 złotych, czyli 6 razy drożej sprzedawany aniżeli w Polsce.
Podobnie jest obecnie.
Puszka piwa kosztuje  u nas 3- 6 złotych, w Niemczech tyle samo euro, a w USA dolarów. Średnie wynagrodzenie w podanych krajach wynosi ok. 4000 złotych, euro czy dolarów. To dlaczego za euro musimy płacić 4 złote?
Ford pikap z silnikiem diesla w Tajlandii kosztuje ok. 10 000 dolarów, a w Polsce ponad 100 000 złotych.
Dlaczego?
Kto okrada Polaków?
Na tej podstawie, sztucznej różnicy walut,  okrada się społeczeństwo skolonizowanego kraju.
W stosunku do rubla transferowego opisał to już w 1980 roku właśnie płk. Rajski.
Skolonizowane państewka, istniejące pozornie, jak twierdzi minister spraw wewnętrznych p. Sienkiewicz,  muszą płacić haracz do centrali. Jest to możliwe, dzięki istnieniu Centralnych Banków. Obecnie wszystkie kraje mają Centralne Banki, które są zależne od City of London Corporation. W City znajduje się 97- 98% calego kapitału kuli ziemskiej, oraz 96% kapitału systemu ubezpieczeń.
Jak jakiś kraj nie chciał wejść do systemu Centralnych Banków, to miał "rewolucję" CIA, vide Libia czy Irak.
Tak więc, z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością,  tzw. przemiany w 1989 roku były przeprowadzane na wniosek  City, siłami rodzimych trolli.

Podobnie było już wcześniej, poczynając od powstania T. Kościuszki przeprowadzonego za 50 000 franków, Powstania Listopadowego czy Styczniowego, Rebelii Szeli, czy tzw. Wiosny Ludów. Przewrót majowy został dokonany przez Piłsudskiego - Gineta - Selmana za 800 000 funtów otrzymanych z City.
Tak więc wszystko to co napisałem przed prawie 30 laty, pozostaje aktualne.

Poniżej mój tekst sprzed prawie 3 dekad. Sam sprawdź Szanowny Czytelniku dlaczego był zapomniany.


1 4 November 6, 1992 ~ "' Opinié ¬ Tygodnik świat Polska -the Polish wono'

  Rewolucja czy teatr?   Jerzy Jaśkowski 

 Od dłuższego czasu w polskiej prasie, radio i telewizji trwa nieprzerwana dyskusja o tym, co naprawdę zdarzyło się w latach osiemdziesiątych w krajach tzw. demokracji ludowej. Z większości wypowiedzi jednoznacznie wynika, że na skutek trudności gospodarczych występujących w tych krajach, doszło w nich do bezkrwawego przejęcia władzy, czy to przez grupy "refomatorów" z dawniejszej partii komunistycznej (jak np. w Bułgarii),czy tez przez tzw. elity opozycyjne. Bazą tych zmian były wystąpienia robotnicze i strajki związane bezpośrednio z pogorszeniem się stopy życiowej. 
 Jednakże, gdy spojrzy się spokojnie na wydarzenia minionych 12-14 lat, sytuacja nie wydaje się wcale tak jednoznaczna i prosta. Już z historii, choćby ostatniego stulecia, wiadomo, że pomimo dużo wiekszych trudności ekonomicznych w niektórych krajach świata, nigdy niemal nie doszło w nich do żadnej rewolucji, ani większego wystąpienia przeciwko rządowi, o ile nie było pomocy z zewnątrz.
Czyżby kraje tzw. demokracji ludowej w jakiś istotny sposób odbiegały od tych "zdrowych" zdawałoby się prawideł?
Wiadomo na przykład, że nie byłoby tzw. Rewolucji Październikowej, gdyby nie przygotowanie jej przez wywiad niemiecki i udział agentów: Lenina i jego kompanii .
Wiadomo też, że nie doszłoby do żadnej rewolucji węgierskiej , gdyby nie prowokacje Armii Czerwonej i KGB.
Wiadomo wreszcie, że za wszystkimi „ruchami wyzwoleńczymi" w Afryce stała,  albo Armia Czerwona (np. Somalia, Etiopia, Angola), albo tzw.  najemnicy organizowani przez City.
Z tego właśnie powodu należałoby retrospektywnie przeanalizować sytuację, jaka panowała w naszym kraju w okresie ostatnich kilkunastu lat.
 Czy w Polsce była już odpowiednia atmosfera do ,,rewolucji"?
Czy społeczeństwo rzeczywiście „dojrzało” do przejęcia władzy od komunistów?
Czy może była to doskonale przygotowana gra służb specjalnych - gra mająca być dymną zasłoną dla zmiany władzy?
 Zacznijmy od pewnych pytań, na które brak jest logicznych odpowiedzi;
1. Jak to się stało, że "opozycja" solidarnościowa, najsilniejsza była w Gdańsku, gdzie jednostki Służby Bezpieczeństwa były najbardziej rozwinięte?
2. Jak to sie stało, że w Gdańsku, gdzie odbywały się największe wystąpienia przeciwko stanowi wojennemu (i z tego powodu największe represje przeciwko społeczeństwu) -- w wyniku przeprowadzonych akcji weryfikacji milicji,  tylko 11 proc. byłych milicjantów nie zostało zweryfikowanych?
Dodajmy, że przewodniczącym Komisji Weryfikacyjnej w województwie gdańskim był Jacek Merkel - działacz Solidarności, a w roku 1989 członek Komisji Społeczno-Politycznej, powołanej przez generała Kiszczaka, byłego szefa wywiadu wojskowego i ministra MSW. Obecnie Merkel pełni funkcję prezesa banku w Gdańsku.
3. Jak to się stało, że Jerzy Milewski - niegdyś pracownik Instytutu Maszyn Przemysłowych PAN w Gdańsku, a potem Kierownik Biura Solidarności w Belgii - do dnia dzisiejszego nie rozliczył się z 8 milionów dolarów, które wpłynęły do kasy  tego Biura?
Jak to się stało, że większość transportów pomocy dla podziemnej Solidarności (nadzorowanej właśnie przez Milewskicgo) zaraz po przekroczeniu granicy wpadała w ręce milicji?
Dodajmy, że dla celów konspiracyjnych drukarni, Milewski kupował m.in. superszybkie komputery (objęte embargiem CO- COM), które również - natychmiast po przekroczeniu granicy - wpadały w "rence" milicji i służb specjalnych.
Jak to się stało, że pomimo poważnych zarzutów (nie tylko o pieniądze) postawionych mu na Zjeździe Solidarności  - Jerzy Milewski powołany został do Kancelarii Prezydenta?
Dlaczego to jemu właśnie powierzono kierownictwo Biura Bezpieczeństwa Narodowego? Warto dodać, że nazwisko Milewskiego figuruje na liście współpracowników SB, przedstawionej w Sejmie w dniu 4 czerwca 1992 z adnotacją: "kartoteka założona w 1964 roku".
 Jak to się stało, że za rządów Tadeusza Mazowieckiego spokojnie palono archiwa służb specjalnych, twierdząc, że nie można udostępnić akt szpiegów i donosicieli SB z powodu „teoretycznej możliwości ich sfałszowania"?
Twierdzono tak pomimo faktu, że generał Kiszczak publicznie i wielokrotnie podkreślał, iż sam dostarczył premierowi Mazowieckiemu ,,pełną listę" byłych agentów Służby Bezpieczeństwa, będących obecnie posłami, senatorami i członkami Rządu.
Podobnych pytań można by zadać więcej - ale czy trzeba? Spróbujmy założyć, że scenariusz wydarzeń był inny niż ten, jaki przedstawia większość naszych środków przekazu.
Otóż, przy założeniu odmiennego scenariusza, przebieg wydarzeń w Polsce układa się w logiczną całość.

Już od czasów cara Iwana Groźnego w Rosji działały służby specjalne - tzw. carska ochrana. Od tamtych też czasów działał wywiad wojskowy. Za carów, oba te wywiady znajdowały się pod mniejszą lub większą kontrolą. Kontrola nad służbami specjalnymi praktycznie ustała w czasie  po  bolszewickiej rewolucji.
 Tzw. Rewolucja Październikowa, wśród niezliczonych nieszczęść, spowodowała i to, może najgorsze: pozwoliła mianowicie na wymknięcie się spod kontroli wszelkich służb specjalnych, a nawet więcej, dała im nieograniczoną władzę w imię ratowania bolszewickiego przewrotu. Do tego celu stworzony został cały arsenał odpowiednich środków i przepisów prawnych. Jak wskazują dowody, bezpośrednio po rewolucji najsilniejsze i dominujące były służby cywilne: osławione CŻEKA, WCZEKA, NKWD (różne nazwy tej samej organizacji). W okresie formowania się Armii Czerwonej i ona powoływała swe własne służby specjalne, pierwotnie ukierunkowane na typowy wywiad wojskowy. Jednakże, w związku z trwającą wojną domową, służby te musiały  się również zajmować inwigilacją społeczeństwa. Sytuacja ta prowadziła oczywiście do konfliktów z istniejącymi służbami cywilnymi (np. NKWD).
Walka o wpływy pomiędzy tymi służbami była m.in. przyczyną czystki w Armii Czerwonej w 1937 roku. Rywalizacja owych służb bezpieczeństwa trwa do dnia dzisiejszego. Z jednej strony, nadal stoi wywiad cywilny w postaci KGB i jej modyfikacje, a z drugiej, wywiad wojskowy - GRU.
We wszystkich krajach satelickich Moskwy, podział władzy był taki sam. W Polsce znane są rozgrywki pomiędzy wywiadem cywilnym UB (nastepnie SB), a wywiadem wojskowym.
Pierwszy ostry konflikt o władzę powstał w roku 1956, w trzy lata po śmierci Stalina. Jak wiadomo, istniały wówczas dwie frakcje: tzw. puławianie (od nazwy ulicy Puławskiej w Warszawie, gdzie się mieściła siedziba UB) oraz natolińczycy. Rozgrywki  w 1956 roku spowodowały, że do władzy w Polsce doszły siły, którym udało się doprowadzić do usunięcia oficerów sowieckich z dowództwa armii polskiej. Rywalizacja miedzy wywiadami trwała jednak nadal.
Do wiadomości publicznej przedostawały się niekiedy okruchy informacji dotyczących tych wydarzeń. Charakterystyczne jest jednak to, że afery, w które zamieszany był wywiad wojskowy znacznie skuteczniej tłumiono w mass mediach, aniżeli te, w które zamieszani byli agenci wywiadu cywilnego.
Około roku 1980 sytuacja ponownie się zaogniła, w związku z inwazją Sowietów na Afganistan.  W wielu miastach Polski doszło wówczas do strajków. Największy z nich zorganizowano w Gdańsku. Słynna noc z "soboty na poniedziałek" w sierpniu roku 1980 (kiedy to w stoczni zostało tylko około 400 stoczniowców, o czym w Gdańsku wiedziano powszechnie) - nie spowodowała akcji milicji, mimo że gdań- ski system inwigilacji należał do najlepiej rozwiniętych w Polsce.  Pamiętamy co się dzieje dalej: pod pozorem wałki z rozkładem państwa, władzę przejmuje wojsko. Generał Jaruzelski -Wolski - Słuckin,  zostaje najpierw sekretarzem PZPR, a nastepnie premierem rządu. Zaraz potem następuje zmiana na stanowisku ministra MSW. Zostaje nim generał Kiszczak - zawodowy oficer wywiadu wojskowego,  od chyba 1945 roku. Jednym z pierwszych jego posunięć jest włączenie SB do Milicji - tj. pod wspólne dowództwo. Następnym rozkazem Kiszczaka jest powołanie na stanowiska komendantów milicji (a nawet wojewodów lub wicewojewodów) oficerów związanych z wywiadem wojskowym.
W ten oto sposób likwiduje się niezależność „cywilnych” służb specjalnych w Polsce. Jednocześnie, wojskowe służby informacyjne dostają do swoich rąk wszelkie tajne kartoteki SB.
Podkreślenia wymaga fakt, że żadne z posunięć w służbach specjalnych nie jest planowane z dnia na dzień, a większość z nich - z co najmniej 10-letnim wyprzedzeniem. Zbliża się rok 1989 i dochodzi do obrad Okrągłego Stołu. I znowu można powiedzieć, że większość istotnych spraw,  które ,,załatwiano" w Magdalence - załatwiono w tzw. sosie własnym, to jest pomiędzy ludźmi, których nazwiska figurują na liście prezentowanej w Sejmie w dniu 4 czerwca 1992 roku przez mini- stra Maciarewicza.
Teoretycznie, wywiad wojskowy oddaje pewne atrybuty władzy, ale najważniejsze, związane z gospodarką i finansami - zostawia sobie. W tym miejscu wypada podkreślić, że takie afery, jak sprawa ART-B czy FOZZ dokonywane były pod osłoną i z udziałem oficerów i agentów byłego Zarządu lI Sztabu Generalnego WP oraz Departamentu I MSW. Grzegorz Żemek - główny podejrzany w aferze POZZ , był tajnym współpracownikiem Zarządu II Sztabu Generalnego WP, podobnie jak kilku innych jego współpracowników. Prezes Rady Nadzorczej FOZZ, wiceminister finansów Janusz Sawicki, najpierw był tajnym agentem, a następnie kadrowym pracownikiem wywiadu na etacie niejawnym. Dający osłonę spółce ART-B , prezes Narodowego Banku Polskiego, był tajnym współpracownikiem Departamentu I MSW.
Warto przy tym dodać, że wbrew rozpowszechnianej opinii - sprawa ART-B nie zaczęła się od przelewu pieniędzy, lecz od handlu bronią; wiadomo zaś, że w warunkach monopolu państwowego nikt, bez zgody wywiadu nie dostałby na to potrzebnych koncesji (zob. Tgodnik Solidarność nr 27/92, Prawo i Życie nr 34/92).
Niezmiernie pouczające jest także prześledzenie tzw. listy Maciarewicza. Generał Kiszczak nie ukrywa, że sam przekazał nowemu, solidarnościowemu ministrowi - Krzysztofowi Kozłowskiemu - pełną listę agentów pełniących aktualnie funkcje publiczne (posłów, senatorów itd.). Tak naprawdę to ujawnił on po prostu listę swojej konkurencji -- SB. Kiszczak był bowiem szefem wywiadu wojskowego. Fakt otrzymania takiej listy potwierdził publicznie w TV nie tylko K. Kozłowski, ale także J. Szymanderski oraz bracia Kaczyńscy - jedyni, którzy zrobili z niej użytek, eliminując agentów z władz Porozumienia Centrum.
Nie ulega też żadnej wątpliwości, że minister Kozłowski przekazał otrzymaną listę nowemu ministrowi _ Majewskiemu, a ten z kolei - Macierewiczowi. Jak przyznał następny minister MSW, Milczanowski, sam dokonał on weryfikacji listy - już w rok przed przekazaniem jej Sejmowi. Można więc przyjąć, że zawarte na liście tej nazwiska są na pewno rejestrowane w kartotekach SB. Natomiast brak jakiegoś nazwiska, wcale nie świadczy o tym, że dana osoba nie była agentem służby tajnej. Po prostu, z jakiegoś powodu, nazwiska tego nie ujawniono.
Już sam fakt podania do publicznej wiadomości listy nazwisk agentów spowodował, że w jednym dniu, ów tak niezmiernie rozbity Sejm błyskawicznie się zjednoczył i dokonał obalenia Rządu Premiera Olszewskiego. Złamano przy tym kilka ustaw sejmowych - np. w sprawie odwołania ministrów MSW i MON-u.
Chodziło zatem o faktyczne przejęcie kontroli w państwie, czyli rebelię, rokosz itd.
Co prawda to, o co toczyła się walka wiadome było już dużo wcześniej. Przyjrzyjmy się tzw. „Sprawie Parysa”. Po objęciu teki ministra MON, Parys mianował szefem Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, generała Stelmaszczuka. . Jednym z pierwszych  rozkazów Generała było wydanie zakazu lotów samolotów rosyjskich bez wiedzy i zgody władz polskich. Chodziło tu m.in. o przeciwdziałanie przemytowi towarów na szeroką skalę z baz rosyjskich w Polsce oraz rozprowadzaniu narkotyków tzw. czarnego afganu. Natychmiast rozpoczęła się nagonka na Parysa ze strony Belwederu, czyli Bolka, który, z powodu dziwnej gry premiera Olszewskiego - doprowadził do odwołania ministra z zajmowanego stanowiska.  Kolejny szef MON, Janusz Onyszkiewicz, w jednym z pierwszych rozkazów odwołał generała Stelmaszczuka i powołał na stanowisko szefa Sztabu Generalnego WP generała Wileckiego. Wilecki natychmiast odwołał rozkaz Stelmaszuka dotyczący startów samolotów rosyjskich. Cała ta tajemnicza sprawa staje się jasna po zapoznaniu się z „listą Maciere- wicza". Znajdują sie na niej niemal wszyscy pracownicy Belwederu: zarówno Wachowski, jak i Milewski, Falandysz czy Ziółkowski.
I tak się jakoś dziwnie składa, że wszyscy współtwórcy Solidarności z roku 1980 zostali odsunięci od władzy .
Jak mogą potoczyć się dalej losy naszej Ojczyzny?
Otóż wszystko zależy od tego, która strona weźmie górę. Wywiad wojskowy to przecież powiązania z przemysłem zbrojeniowym, z hutnictwem i z górnictwem, gdzie funkcje dyrektorów wciąż pełnią oficerowie lub byli oficerowie WP. Przemysł ten jest systematycznie niszczony, co wywołuje duży opór ludzi w nim zatrudnionych. Jest on niszczony z premedytacją przez Belweder i powiązane z nim kręgi.

 Przykłady?
Chociażby zakup helikopterów Bella dla papieża, który spowodował zerwanie kontraktu na sprzedaż naszych Sokołów (wykorzystali to na- tychmiast Francuzi). Albo - afera z dyrektorami radomskiego Łucznika „złapanymi" na handlu bronią, i wbrew zapewnieniem ministra Skubiszewskiego - oczekującymi na deportacje do USA (Skubiszewski znajduje się na liście Macierewicza - teczka założona w 1964 roku, pseudonim ,,Kosk"). Są to tylko okruchy spraw, które przedostają się do wiadomości publicznej. Skrzętnie wymazywane - uniemożliwiają szukanie połączeń. W tym samym czasie jesteśmy świadkami tzw. afer cywilnych jak np. wódczanej , papierosowej , rublowej i wielu innych, które,  pomimo, że są opisywane - w dziwny sposób nie powodują żadnych konsekwencji dla sprawców. Wygląda na to, że czerpiący zyski z tych afer posiadają  „dobre koneksje" - tak,  jakby nadal pełnili funkcje polityczne.
Niestety , niewykluczone jest, że o tym co będzie z Polską za rok, decyduje się wciąż jeszcze w City, poprzez Moskwę. Wszelkie twierdzenia o rozbiciu KGB czy też jej konkurencji, GRU , są pozbawione jakichkolwiek dowodów. Wręcz przeciwnie, istnieją dowody na to, że służby te nadal działają w pełnej sile. Czyż nie było takim dowodem przetrzymywanie w więzieniu redaktora Szaniawskiego - jeszcze w kilka miesięcy po ,,wolnych" wyborach Mazowieckiego (na liście Ma- cierewicza), albo sprawa uprowadzenia  profesora Wołkowa z Polski przez agentów sowieckiego wywiadu wojskowego w 1992 roku.
 Niedawno, generał Kiszczak  z uznaniem wypowiadał się o nowym ministrze Obrony Rosji i Armii Czerwonej, generale Dubynin. Nie zapominajmy, że Dubynin jest nie tylko ,,bohaterem" wojny w Afganistanie czy byłym dowódcą wojsk sowieckich w Polsce, ale także dowódcą GRU,  grupy stacjonującej w Legnicy.

c.b.d.o
Ale kto o tym jeszcze pamięta??

W nauce istnieje tzw. czynnik psi, oznaczajacy stosunek korzyści z odkrycia do efektów negatywnych. Powinien on być zawsze dodatni.
Sam PT. Czytelniku musisz ocenić  czy przemiany 1989 roku były dla naszego kraju dodatnie, czy ujemne.
Czynnik psi posiada wartość czasową ok. 25 lat. Po tym okresie można ludziom w systemie państwowej, powszechnej edukacji, tak wyprać mózgi, że niczego i tak nie będą pamiętali i kojarzyli. Jest to szczególnie łatwe, kiedy posiada się monopol na informację oraz produkcję pieniądza. Jak wiemy, cała informacja polskojęzyczna jest w "rencach" obcych. A o produkcji prawa i pieniądza decyduje Bruksela, czyli City of London Corporation.



Państwo, którego historia budowana jest na kłamstwie nie może przetrwać. jj

“Nie karze się tego kto zabija ustami, ani też nie łupi się tego, który zabija językiem “
      Tajna Historia Mongołów PIW Warszawa 2005.

 „Trzeba rozrywać rany polskie,  aby się nie zabliźniły blizną podłości” - St.Żeromski

Dan w dniu w. Leondera z Sewilli   28 lutego 2019
(ur. ok. 534 w Nowej Kartaginie (Cartagena), Hiszpania, zm. 599 lub 600) – święty Kościoła katolickiego, arcybiskup Sewilli.
Był synem Seweriana; bratem Izydora, Fulgencjusza i Florentyny.
Wraz z rodziną udał się do Sewilli, gdzie po rychłej śmierci rodziców opiekował się rodzeństwem. Następnie wstąpił do benedyktynów a w roku 578 został arcybiskupem Sewilli. Miał znaczący udział w nawróceniu Hermenegilda z jego żoną Ingundą, wspierał go również przed atakami rozgniewanego ojca, króla Wizygotów, Leowigilda, który jednak kazał zamordować Hermenegilda w 585 roku.
Leander podczas swej misji w Konstantynopolu poznał świętego Grzegorza I Wielkiego i został jego bliskim przyjacielem. Święty Leander jest pionierem i organizatorem słynnego synodu w Toledo w roku 589, podczas którego król Wizygotów Rekkared I, brat Hermenegilda wraz z całym ludem przeszedł z arianizmu na katolicyzm. W 590 roku Święty powołał kolejny synod w Toledo, na którym znowu podjęto ważne decyzje dla Kościoła w Hiszpanii. Zmarł w Sewilli w roku 599[1] lub 600, prawdopodobnie 13 marca. Do dziś zachowało się wiele jego pism, w tym jego słynna mowa pochwalna, wygłoszona przez niego na zakończenie synodu w Toledo w roku 589. Świętymi zostali również jego bracia - Izydor i Fulgencjusz oraz siostra Florentyna.
W ikonografii jest przedstawiany jako arcybiskup z książką, płonącym sercem, gęsim piórem, ze swym rodzeństwem.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Leander_z_Sewilli


Boje o Lwów 1918 i 1944 r. Zapomniane rocznice.

$
0
0

Boje o Lwów 1918 i 1944 r. Zapomniane rocznice.

Z cyklu; „W - 147, Listy do Wnuczka”.


dr J. Jaśkowski

Motto:
  „Historię piszą zwycięzcy” - dlatego od 300 lat nie znamy polskiej   historii . jj
 „ Fałszerzy historii należy karać tak samo jak fałszerzy pieniądza”.
                                                                                       Cervantes.


Kochany Wnuczku !

W XXI wieku, na terenach pomiędzy Odrą i Bugiem, jeszcze istniało państwo polskie. Niestety, od prawie 300 lat historię tego państwa pisali ludzie opłacani przez Święte Cesarstwo Rzymskie Narodu Niemieckiego oraz jurgielnicy City of London Corporation.
Od 1863 roku,  do praktycznie 1920 roku, na terenach dawnego Królestwa Polskiego, czyli Prewiślannego Kraju obowiązywał stan wojenny. Wszystkie książki, czy generalnie, publikacje,  musiały uzyskać zgodę cenzury.
Po przejęciu władzy przez agenta pruskiego i City, zwanego Piłsudskim - Ginetem - Selamnem, czyli od wojskowego zamachu stanu przeprowadzonego w maju 1926 roku do 1945 roku, nadal obowiązywała poprawność polityczna, podporządkowana City [ podobne zamachy stanu w tym samym czasie przeprowadzali inni agenci City np. Mussolini].  Po 1945 roku,  kontynuowano tę poprawność w wydaniu sowieckim do 1989 roku. Po 1990 roku, wszystkie wydawnictwa wielkonakładowe zostały przejęte ponownie przez niemieckich właścicieli.
Tak więc łatwo rozpoznać, kto obecnie jest jurgelnikiem obcych na naszym terenie. Wystarczy sprawdzić tzw. piśmiennictwo, na którym opierał się autor piszący swoją książkę. Jeżeli zamieścił  tylko publikacje z okresu cenzury, albo obecnej propagandy niemieckich właścicieli, to wiadomo czyje interesy reprezentuje.
Niestety, w tym nawale dezinformacji nawet bardzo uczciwi autorzy dają się omamić.
Podam przykład konkretny, obecnie znajdujący się na Youtubie. Sam musisz poszukać, Dobry Człeku.
Sprawa dotyczy tzw. Potopu szwedzkiego.
Otóż, otumanianie polega na podkreślaniu roli Szwedów i jednocześnie przemilczaniu roli innych państw.
Konkretnie wiek XVII,  czyli tzw. wojny szwedzkie, to tylko wstęp do przyszłych rozbiorów Polski.  Była to pierwsza międzynarodowa próba wymazania Polski z mapy Europy.
Zaczęło się od posadzenia lennika Habsburgów, czyli Cesarzy Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego na tronie polskim, Zygmunta z rodu Wazów. W owym czasie, Szwecja była lennikiem Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego. Chyba nikt nie ma wątpliwości, że taki facet reprezentował interesy swojego „dyrektora”,  a nie jakichś tam tuziemców.
Zygmunt III Waza, zgodnie z interesami Habsburgów, wmieszał nas w wojny z Rosją i Turkami. Było to w interesie zarówno Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego jak i republik włoskich.
Wenecja od lat walczyła z potęgą osmańską i coraz lepiej widziała, że sama nie daje rady, pomimo posiadania olbrzymich pieniędzy. Po prostu, brakowało ludzi do walki. Udowodniła to najlepiej Bitwa pod Lepanto w 1571 roku, wygrana co prawda przez koalicję Wenecjan, ale straty zadane Turcji, już w następnym roku zostały przez nią odrobione. Polska na tym doskonale zarobiła, sprzedając Turkom 60 000 szabel. Proszę to sobie przeliczyć, dzisiaj szabla dekoracyjna kosztuje ok. 5 000 zł., bojowa prawdopodobnie  3-4 razy tyle.  Proszę pomnożyć to przez te 60 000 - ile to milionów wpłynęło do Polski. Ilu ludzi miało zajęcie?
Dziwnym trafem, agent wenecki z walizką pieniędzy zawsze był w obozie najemników zaporoskich, kupując im czajki i proch, namawiając do ataku na Konstantynopol. Agent ten, pomijał oczywiście Warszawę w swej drodze na Sicz.
 Konkretnie, próba pierwszego rozbioru Polski w latach 60-tych  XVII wieku zaczęła się od rebelii zdrajcy Chmielnickiego, agenta City. Lord Protektor Anglii Cromwell,  tytułował go w listach generalissimusem. Szkoccy najemnicy tworzyli kadrę, np. Camerton, czyli Krzywonos.
W tym samym czasie 200 000 armia moskiewska  zaatakowała Litwę. Bandy Złotorenki paliły Wilno. Proszę zauważyć, żaden z tzw. historyków nie omawia roli Kampanii  Moskiewskiej  i jej działań w kierowaniu Carstwem Moskiewskim i napadem na Litwę. Nie wspomina się także w podręcznikach szkolnych czy literaturze, rzezi Wilna i Litwy.
Dlaczego Jan Kazimierz Waza nie powołał pospolitego ruszenia i nie wypowiedział wojny Moskwie, tylko spokojnie bawił się w Warszawie? Radziwiłł sam, siłami Litwy musiał walczyć z Moskalem.
Proste pytanie dlaczego?
A potem jeszcze H. Sienkiewicz nazywa go zdrajcą?
Książę pruski był podporządkowany Świętemu Cesarstwu Rzymskiemu Narodu Niemieckiego i wykonywał jego polecenia. Nie był żadnym samodzielnym władcą. Jego armia  w owym czasie to 700 konnych rajtarów i ok. 1500 piechoty.
Karol Gustaw dostał od City, 200 000 dukatów na wojnę i podbój Polski . Do dnia dzisiejszego w Muzeum w Sztokholmie wiszą łupy z Polski. Zamki Jury Krakowskiej przestały istnieć. Polska straciła ok. 40 % ludności i już nigdy nie podniosła się z kolan.
Nie wspominam tutaj o najeździe Rakoczego z południa i niszczeniu Małopolski .
Nie wspominam tutaj o zdradzie tzw.  braci polskich, zwanych arianami, których się gloryfikuje, jako dbających o nasz język, z powodu drukowania po polsku. Jakoś żaden z byłych i obecnych historyków nie zastanawia się, kto opłacał te propagandowe broszury rzekomych „braci”. Przecież oni nic nie wytwarzali, a mieli pieniądze?
A taki  St.Obierk w  „PAUZIE”  chwali tych zdrajców, że nowe idee wprowadzali?
Nieznajomość historii naraża nas na jej powtórkę.
To stało się po 1918 roku, kiedy to rzekomo alianci chcieli odtworzenia Polski po 126 latach.
Prawda jest trochę bardziej zagmatwana. City, które wodziło rej na konferencji w Wersalu, wcale nie było zainteresowane odnową Polski. Proszę nie zapominać, że w 1683/89 nastąpiło przejęcie Anglii przez Dom Niemiecki, zorganizowane przez City. Królowie angielscy to dynastia Coburg - GOTA - SAKS wywodząca się ze Świętego Cesartstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego.
City miało swoje kopalnie na terenie Śląska i Małopolski Zachodniej  zwanej za czasów Austriaków, Galicją i wcale nie chciało ich tracić.
Plan niemiecki realizowany od 1870 roku konsekwentnie przez von Bismarka to właśnie Międzymorze, który to plan eunuchy intelektualne przypisują Piłsudskiemu - Ginetowi - Selamnowi, jak gdyby jakikolwiek agent miał cokolwiek do powiedzenia.
Dopiero po 1871 roku powstały konsulaty pruskie w Kijowie i Oddesie. Jeszcze do 1914 roku, 75% mieszkańców Oddesy mówiło po polsku.
Czyli, w latach 1914 - 1918 wytworzyła się następująca sytuacja:
Niemcy, realizując plan von Bismarka, chciały stworzyć pewną liczbę państwek na wschodniej granicy, podporządkowanych całkowicie Rzeszy. Te  państewka powstałe z dawnej Rzeczypospolitej: to Litwa, Łotwa, Estonia, czyli dawna Kurlandia, czyli obszar Zakonu Kawalerów Mieczowych oraz Ukraina i Galicja z kopalniami ropy na południowym zachodzie.
W celu fałszowania historii,  Piłsudski - Ginet - Selman stworzył Wojskowe Biuro Historyczne, od razu po przewrocie w 1926 roku.
Kapelan Belwederu, Ks. Marian Tokarzewski pisze:
„ Ja z całą odpowiedzialnością za to co piszę, stwierdzam, że niczego tak nie boi się Piłsudski jak prawdy historycznej. Dlatego to swoimi ludźmi obsadził Biuro Historyczne i wszystkie instytucje. Fałszowano dokumenty na poczekaniu”.
I ta wiedza nie może się utrwalić w świadomości obecnych historyków, tylko jak mantrę swojej głupoty powtarzają : „to jest oparte na dokumentach.”, „ Ja się opieram na dokumentach”, „Pokażcie dokumenty”.
Poniżej, przykład aktualny do dnia dzisiejszego, bezspornego ogłupiania społeczeństwa przez Wojskowe Biuro Historyczne :
Piłsudski za otrzymane  od City 800 000 funtów dokonał przewrotu majowego. Jako „uczciwy agent” wydał 600 000 i te pozostałe 200 000 oddał z powrotem.
To potwierdza w swojej książce, były premier Sławoj Składkowski.
„ Polskę można przewrócić za 600 000 dolarów”, powiedział Marszałek.
Felicjan Sławoj Składkowski, „Strzępy meldunków” Warszawa 1988.
I mamy problem.
Te 600 000 funtów wydane na dokonanie przewrotu,  to ok. 4 - 5 milionów złotych.
Kto ze współpracowników tego agenta dostał te pieniądze?
Którzy to łapownicy, zdrajcy, za jurgiel działali na szkodę powstającej Polski.
Jakie były dalsze losy tych łapowników w mundurach?
Proszę zobaczyć, panuje kompletna cisza! Minęło od tego czasu prawie sto lat i nie podają żadnych nazwisk, ani tego co się z pieniędzmi stało?
Sam musisz się domyśleć Szanowny Czytelniku, jaki jest tego powód i kto kieruje tym Biurem.
Dlaczego więc podatnik ma utrzymywać to Biuro, tych „Fałszery dokumentów na poczekaniu ?”
Wracając do roku 1916 i następnych. Nagle ,obecnie podaje się wszem i wobec, że to rzekomo Józef Ginet - Piłsudski tworzył legiony. Tak jednak nie było. Od jednego ze znajomych otrzymałem książkę, wydaną w 1923 roku, nakładem Komitetu Obywatelskiego Obrony Kraju, na rzecz wdów i sierot  Powstańców Górnośląskich, autorstwa Edwarda Ligockiego. Autor dokładnie opisuje tworzenie się legionów, ich losy w okresie I Wojny Światowej do roku 1920. Swoje uwagi będę dopisywał kursywą.

Nie chcąc być gołosłownym przytoczę poniżej obszerne fragmenty tego dokumentu.
„Organizacje  wojskowe o charakterze  narodowym dzieliły się w 1911 roku na trzy  odłamy: Drużyny Sokolskie, Strzeleckie i Bartoszowe. Nie należy identyfikować Drużyn Strzeleckich z krakowskim Strzelcem, stworzonym przez PPS i Niemców w maju 1914 roku ,pod dowództwem Piłsudskiego”.
Piłsudski był podwładnym Lenina w redakcji „Robotnika”, jeszcze w latach 1902-05. Potem pod kierownictwem brata, brał udział w próbie stworzenia zamieszania na tyłach armii carskiej, w czasie wojny rosyjsko- japońskiej w 1905 roku. Anglia finansując  w tej wojnie Japonię, pragnęła zamieszek, a nawet powstania, na tyłach carstwa moskiewskiego, w celu ułatwienia zwycięstwa Japonii. Rząd Japonii zgodził s ię bowiem pokryć koszty, otrzymywanego przez jedną i drugą stronę sprzętu wojennego, od Remingtona.
Na całe szczęście powstania nie udało się wywołać, ale i tak straty gospodarcze były olbrzymie. W samej WARSZAWIE PONAD 2000 RZEMIEŚLNIKÓW STRACIŁO WARSZTATY, przejęli je Żydzi.

„Polskie Drużyny Strzeleckie oderwały się od Sokolstwa i posiadały oficjalne przedstawicielstwa w Galicji, w Wiedniu i w Leoben,  a także półjawne w Paryżu i Brukseli oraz tajne w poznańskiem i w Kongresówce.  Pod zaborem rosyjskim nosiły one różne nazwy.
W dniu wybuchu wojny, komendant Januszajtis   zawarł układ z Piłsudskim - Ginetem,oddając mu dowództwo, na skutek tego powstał we Lwowie rozłam”.

„IV Armia Austriacka tzw. lubelska pod dowództwem przyjaciela Franza Józefa  gen.  hr. Auffenberga, wpadła w panikę na widok zbliżających się kozaków. W bardzo krótkim okresie czasu, rzekomo najlepsza armia w całym wojsku austriackim z 800 000 ludzi, stała się zbieraniną 200 000 uciekinierów.
W tym okresie powstał Legion Wschodni pod dowództwem gen. Józefa Hallera ( w owym okresie kapitana) liczący  4000 ludzi. Niestety, powstał on w pewnym sensie wbrew Austriakom, a w szczególności Niemcom. Nie otrzymał nawet amunicji, a na wyżywienie dostał 7000 koron, to jest praktycznie zero. Tak więc,  wyżywienie stało się podstawowym  problemem dowództwa”.
O tym, że powstanie Legionu Wschodniego było nie na rękę Niemcom, świadczy cała masa, nazwijmy to, dziwnych osób przysyłanych do Legionu, których działanie jawnie świadczyło o szpiegostwie lub dywersji. Stawiano na I Brygadę Piłsudskiego, który już w 1913/14 pertraktował z wywiadem austriackim. Chodziło po prostu Niemcom o to, że Polskie Drużyny Strzeleckie, czy Sokolstwo opierało się na „mięsie armatnim” Galicji. Pobór z Galicji i tak trafiał do armii niemieckiej, więc nie było sensu ich popierać. Natomiast  J.P-G teoretycznie miał werbować w Kongresówce, a więc w zaborze moskiewskim. Z tej przyczyny był popierany. Zabierał rekruta przeciwnikowi. Jak wiemy, nic z tego nie wyszło. Mieszkańcy Kongresówki mówiąc językiem współczesnym „olali go”.
Mieszkańcy zarówno Krakowa jak i Kongresówki wiedzieli doskonale, że Piłsudski to agent pruski.

„Wypadki szpiegostwa zdarzały się bardzo często, do tego stopnia, że musiał gen. Haller jedną wieś ewakuować w całości na Węgry. Najwięcej było naturalnie roboty z Żydami. Trzeba było mieć specjalne biuro wywiadowcze, a że nie było ono przewidziane, więc kpt. Zagórski nazwał je kryprograficznym. Prowadził je ppor. Jakubowski- Skorobohaty ( w 1921roku ppłk.w V Dywizji Strzelców na Syberii). Między agentami tego 2-go  biura, było  kilku sprytnych ludzi, a i sporo niepewnych. Był zwłaszcza jeden Żydek, który grał rolę lojalnego patrioty polskiego, a wiadomości przynosił podejrzane. Jako dowód patriotyzmu pokazywał plecy poorane nahajkami. Nie pozwolił mu gen. Haller przechodzić przez front, ponieważ był pewien, że Żydek jest agentem dwustronnym. 
Inny żydowski karczmarz miał telefon w piwnicy i informował bolszewików potajemnie.
 W historii bojów polskich powracają jak echo, w ciągu długich stuleci, dwa niebezpieczeństwa zasadnicze w byt narodu godzące: niemieckie i rosyjskie. Wojny szwedzkie, tureckie, napady hajdamackie , spory z Wołoszą,- wszystko to wchodzi w inną kategorię wydarzeń;  kwestia samego bytu narodu jest tu poza nawiasem walki, podczas gdy wojna w Niemcami czy z Rosją,  godzi zawsze w sam problem suwerenności Polski.
Z chwilą upadku caratu,  wszystko się zasadniczo zmieniło. Wisi nad Polską tylko jedno niebezpieczeństwo - niemieckie.
Rosja  jest li tylko narzędziem imperialistów znad Sprewy, przemalowanych na kolor republikański. Grozi nam to niebezpieczeństwo z dwu stron, ze wschodu i z zachodu, to prawda. Niemniej przeto, jest ono par exellance niemieckim i tylko w Berlinie źródła swoje mającem.

Zdawałoby się pozornie, że twierdzenie powyższe należy do szeregu oczywistych pewników polskiej myśli politycznej. Niestety, jednak znajduje w kraju cały szereg jednostek i to niestety, na stanowiskach kierowniczych częstokroć, świadomie przymykających oczy na istniejący stan rzeczy i lubujących się w opowieściach dziecinnych o konieczności konfliktu z Rosją, przy jednoczesnym zachowaniu dobrych stosunków sąsiedzkich z Niemcami.
Rarańcza, Kaniów, Szampania, są to trzy widoczne etapy walki zbrojnej z Niemcami. Zwycięska obrona Małopolski i Lwowa oraz obrona Warszawy w 1920 roku, stają w tym samym szeregu, gdy uwzględni się rolę, którą grali wśród band ukraińskich i bolszewickich sztabowcy austriaccy i pruscy. Są to fakty konkretne i tak wiele mówiące, że komentowanie ich uważam za zupełnie zbyteczne.”


„ Szlachta okoliczna zachowywała się dosyć dziwnie. W ogóle strach był zasadniczym  motywem postępowania -  bano się bolszewików i wzdychano do Niemców,  jako do wybawicieli. Wojsko polskie podejmowano niechętnie.
Mnie potem zamordują, gdy panowie pójdą - mówił każdy przeciętny szlachcic podolski.”

„ Wsie ukraińskie mało się różniły od wsi z czasów „Ogniem i Mieczem”. Nie wiedziano tam w ogóle nic o państwie ukraińskim, a gdy który z chłopów i wiedział, nie obchodziło go ono zupełnie i odnosił się wrogo do wszelkich innowacji.
Żydzi natomiast, wykazywali zwykłe  cechy ich rasy - na wskroś byli fałszywi i zawsze udawali lojalność wobec tych wszystkich, którzy mieli siłę w swoim ręku”.
„O tym, że nastawienie agenturalne w Radzie Regencyjnej i potem P-G-S było faktem, pokazuje stosunek tych władz do powstającej we Francji, Armii Błękitnej.
W 1918 roku wytworzyła się  sytuacja paradoksalna, i wprost nie do pomyślenia. Lwów krwawił w walce nierównej, Państwo Polskie rozporządzało świetną ( prawie stu tysięczną) ,wyekwipowaną, niezrównaną pod względem bojowym Armią Hallera, a sam rząd polski robił trudności i „grał na zwłokę” , gdy była mowa o sprowadzeniu tej Armii do kraju.”
Pierwsze oddziały tej Armii formowano już w marcu 1918 roku. Przykładowo, we Włoszech, sformowano oddziały liczące 700 oficerów i 38 000 żołnierzy. Sam Ojciec Święty, Benedykt XV podarował jednemu z pułków sztandar. Polonia amerykańska zmobilizowała  i wyposażyła w okresie 16 miesięcy, 25 000 żołnierzy. Nawet z dalekiej Brazylii przyprowadził kompanię, kpt. Julian Malinowski. Entuzjazm był szalony.
14 lipca 1918 roku już pierwsze dywizje były gotowe do wymarszu na front. W chwili załamania się frontu niemieckiego, Armia Polska we Francji liczyła 5 pełnych dywizji z artylerią, kawalerią i lotnictwem, parkiem automobilowym, służbami, sanitariatem i sztabem.
Przypomnę, że armia w Polsce lotnictwa nie posiadała.

Od tego czasu, Armia ta stała z bronią u nogi czekając na zgodę , ale agentura niemiecka blokowała przewóz Armii do Polski. Nawet po przyjeździe Armii do Polski,  nie skierowano jej do rozbijania band ukraińskich prowadzonych przez Austriaków i Prusaków, ani do walki z Czerwoną Armią prowadzoną przez Prusaków, tylko rozlokowano w Małopolsce.
Bohaterski wysiłek gen. Rozwadowskiego obrony Podola i Wołynia rozbija się przez blokowanie pomocy z Polski Centralnej, na skutek działania P-G-S.
 P- G - S wydaje polecenie kolejarzom w Lublinie, nie puszczania pociągów z pomocą do Lwowa. Mało tego, odwołuje gen. Rozwadowskiego z dowództwa i przekazuje je stosunkowo nieudolnemu gen. Iwaszkiewiczowi. Gen. Iwaszkiewicz,  pomimo otrzymania znacznych sił, nie umie, albo nie chce sobie poradzić z przeciwnikiem.”
Jest to opisane dokładnie w książce wydanej w 1937 roku w Londynie, przez płk. Krzeczunowskiego. Poprzez częste zmiany dowództwa J.P- G-S robił wszystko, aby pomagać czerwonym.

Przechodząc do Lwowa.
Teren Galicji zamieszkiwało  206 000 ludzi w tym: 105 000 Polaków, 57 000 Żydów i tylko 39 000 tzw. Ukraińców. Piszę specjalnie tzw., ponieważ tereny te były miejscem czystek za cara i nie było praktycznie rodziny, której 3 pokolenia mieszkałyby w tym samym miejscu.
Proszę zauważyć, że obecnie encyklopedia z Wikpedią na czele, podając życiorysy rożnych elit, nigdy nie podają, kim był ojciec, czy dziad danego osobnika. Nagle, taki polityk pojawia się jak śliwka w kompocie, od razu dorosły.  Nie możemy nawet stwierdzić jakie szkoły taki osobnik kończył i w jakich miastach. Obecnie podaje się tylko kariery polityczne.
Tak niestety, jest do dnia dzisiejszego, np. nie znamy żadnego obecnego polityka z jego rodowodem.
Kto był ojcem takiego osobnika, dziadkiem itd. Fałszerze historii podają np. w Wikipedii spreparowany życiorys Piłsudskiego - Gineta - Selmana pisząc, że w 1863 roku jego ojciec kupił majątek Piłsudy. Nie podają co się stało z prawdziwymi właścicielami majątku.  Od kogo ów majatek odkupił i za ile? Kim był ojciec Piłsudskiego, skąd miał w gotówce  tyle pieniędzy, kiedy w owym czasie Powstania Styczniowego i nałożonych kontrubucji, szlachta nie miała praktycznie wolnej gotówki.   Wolne majątki były tylko po deportowanych na Sybir powstańcach.
Oceniając proporcje narodowościowe, widać wyraźnie, że nawet w tak naciąganych warunkach, Ukraińcy nie mają nic do szukania w Małopolsce wschodniej.
Pomimo tego, sztab austriacki, realizując plan sztabu niemieckiego, już  w sierpniu 1914 roku, podjął decyzję utworzenia Legionu Ukraińskich Strzelców Siczowych.
W obliczu rozpadku Austro-Węgier, w dniu 18 paździenika 1918 roku, we Lwowie zebrała się Ukraińska Rada Narodowa w tzw. Narodnym Domu. Zebrani uchwalili powołanie Ukraińskiej Republiki Ludowej, aż do Sanu. Podano również rozkaz Strzelcom Siczowym marszu na Lwów.
Co prawda, we Lwowie istniały 4 tajne polskie organizacje wojskowe tj.: Polska Organizacja Wojskowa - ok. 300 ludzi. Wśród nich było 80 gimnazjalistów i 30 kobiet. Organizacja ta posiadała 30 ręcznych karabinów i jeden ckm.
Pozostałe organizacje to: Związek Wolności, Towarzystwo Wzajemnej Pomocy byłych Legionistów i Polskie Kadry Wojskowe. Łącznie było to dodatkowo ok. 700 ludzi, plus około 100 harcerzy jako wywiadowców. Uzbrojenie praktycznie nie istniało.
Warszawa i Piłsudski bagatelizowali zagrożenie ze strony Ukraińców.  Jedynie Wł. Sikorski, jako przedstawiciel Rady Regencyjnej monitował Warszawę o koncentracji sił ukraińskich.
31 pażdziernika 1918 roku o godzinie 20.00, kpt. Dymitro Witowski z UGKW wydał rozkaz Strzelcom Siczowym zamknięcia koszar przy ulicy Kurkowej.
Kilka godzin później,  na teren koszar usiłował dostać się plut. Andrzej Bataglia. Został zastrzelony przez Strzelców.
Andrzej Bataglia był pierwszą ofiarą w walce o Lwów.

http://solidarni2010.pl/34195-artur-oppman-orlatko---obroncom-lwowa-1-listopada-1918-r.html?PHPSESSID=35218e7fe1cc18f3416454004e77f391

Pomimo otrzymania informacji o ataku Ukraińców, polscy komendanci nie podjęli istotnych kroków. Nie zarządzono mobilizacji i nie wzmocniono posterunków.
1 listopada, Ukraińcy zajęli wszystkie istotne punkty strategiczne. Odbyło się to za cichą zgodą Austriaków.
Rano pojawiły się plakaty o powołaniu Zachodnioukraińskiej Republiki Ludowej, a nad ratuszem powiewała żółto - niebieska flaga. Było to przeprowadzone w podobnym stylu jak Goldmana - Lenina działania w Petersburgu, czy Moskwie. Ten sam sztab szkolił wykonawców.
2 listopada kpt. Mieczysław Boruta - Sapiechowicz zajął Dworzec Główny.
3 listopada siły polskie liczyły ok. 2000 ludzi.
Do 4 listopada toczono gwałtowne walki o Dworzec Główny,  utrzymany przez Polaków.
10 listopada udało się żołnierzom mjr. Juliana Stachiewicza, odbić Przemyśl.

Ludność polska była zaskoczona rozmachem akcji ukraińskiej i ich brutalnością. Zaskoczeniem dla Polaków, były także decyzje komendanta Lwowa, gen. Pfejffera, który dysponując ok. 20 000 garnizonem nie robił nic, aby zapewnić ochronę ludności cywilnej.
Siły polskie systematycznie rosły, osiągając stan ok. 6022 żołnierzy, w tym 427 kobiet, 1422 dzieci i młodzieży poniżej 17 roku życia. Najmłodszym zastrzelonym żołnierzem  był 11 letni Antoś Petrykiewicz najmłodszy bohater odznaczony Virtuti Militari.
Do legendy przeszedł  14-leni Jurek Bitschan, dzięki wierszowi i piosence Or-To czyli Artura Oppmana, późniejszego płk. OŚWIATOWEGO WOJSKOWEGO INSTYTUTU BADAWCZEGO.
https://www.youtube.com/watch?v=nrHin2g_WIU
https://www.youtube.com/watch?v=dIN3wdCZjMo
https://www.youtube.com/watch?v=m6YIAkCZxJc
https://pl.wikipedia.org/wiki/Artur_Oppman


Zdziwienie budzi fakt wymazania z podręczników nazwiska tego poety i pisarza licznych książek m.in. Legend Warszawskich.
Także pomimo rocznicy wyzwolenia Lwowa, tj. 22 listopada, nie wspomniano w mass mediach o tych bohaterskich chłopcach.
22 listopada 1918 roku polskie dowództwo opublikowało komunikat  podsumowujący tę fazę operacji.
LWÓW był wolny.
To nie zakończyło walk o Lwów.
Jeszcze dwa razy Strzelcy Siczowi podchodzili do Lwowa.  I tak: Ukraińcy 27 grudnia podeszli pod Lwów. Krwawe walki trwały do 29 grudnia w Persenkówce. Twardy opór Polaków załamał impet natarcia Strzelców.
Podobnie, Strzelcy zaatakowali 16 lutego  Lwów, ale i ten atak został odparty przez Polaków.
4 maja 1919 roku w Katedrze rzymsko-katolickiej odbyło się nabożeństwo dziękczynne, za udaną obronę miasta.
Zwycięstwo pod Lwowem i zajęcie Wilna, wzmocniło morale powstającej Rzeczypospolitej.
W walkach o Lwów zginęło 439 obrońców, w tym 109 stanowili uczniowie szkół średnich.
Duże straty poniosła także ludność cywilna, mordowana przez Strzelców i uwolnionych przez nich bandytów z więzienia. Najbardziej znanym jest fakt zamordowania  04 listopada m.in. piętnastoletniego chłopca, Adama Michalewskiego.
Dopiero 8 maja 1919 roku, gen.  Haller obejmuje dowództwo tzw. frontu ruskiego, od Pińska, aż po Karpaty.
W lipcu 1919 roku Wojsko Polskie wyparło Ukraińców za Zbrucz.
Siły, którymi rozporządzał gen. Haller wynosiły 91 baonów piechoty, 94 kompanie krabinów maszynowych, 40 szwadronów jazdy, 10 szwadronów karabinów maszynowych, 31 kompanii technicznych, 2 szwadrony techniczne, 64 baterii polowych, 11 baterii ciężkich, 4 baterie górskie.
Pomimo, że Ukraińcy doskonale wykorzystali nieudolność gen. Iwaszkiewicza i umocnili się w terenie oraz dysponowali podobną liczbowo armią, w ciągu 8 dni ich oddziały zostały rozbite. Ofensywie, gen. Hallerowi zawdzięcza Lwów i Małopolska wschodnia swe ostateczne oswobodzenie. W ciągu 13 dni ofensywy gen. Haller zdobył: 133 armaty, 35 karabinów maszynowych, 5000 wagonów kolejowych i wziął do niewoli ponad 10 000 jeńców.
Co zrobił P-G -S po takim błyskawicznym sukcesie gen Hallera ? No, oczywiście, odwołał go ze stanowiska, przenosząc na Śląsk, rzekomo  w związku z powstaniami.
Co robi dalej P-G- S. ?  Rozwiązuje Błękitną Armię i prawie 50% żołnierzy demobilizuje, tuż przed ofensywą Tuchaczewskiego na Polskę.
Nie można tego inaczej nazwać jak zdradą, sabotażem i dywersją.
Jako anegdotę i cyrk robiony przez tzw. Ukrainców, należy przytoczyć informację o cmentarzu,  jaki wybudowali Strzelcom Siczowym,  przy Cmentarzu Orląt we Lwowie.  Wbrew nazwie, nie są to żadne groby, tylko atrapy zbudowane na złość Polakom.

Podobna walka o Lwów miała miejsce w 1944 roku.
Akcja „Burza” rozpoczęła się na Kresach 22 lipca 1944,  walką o wyzwolenie Lwowa.  Już PO TYGODNIU OD WYZWOLENIA LWOWA, przy pomocy oddziałów AK i Armii Czerwonej, w nocy z 2 na 3 sierpnia, aresztowano 30 wyższych oficerów AK zaproszonych na spotkanie z generałem Iwanowem, czyli sławnym inaczej Sierowem, szefem organizacji Smiersz, czytaj- GRU. Ok. 4500 żołnierzy zaraz potem aresztowano, a następnie,  w kilka miesięcy później wymordowano w Turzy Małej, poprzez podrzynanie gardeł.
Ciekawe, dlaczego IPN nie poruszał nigdy sprawy BOJU O LWÓW ?
Sam musisz się domyśleć,  jakie są cele IPN-u.

O tym, że tzw. polscy historycy urzędowi nie tylko ukrywają prawdę o Powstaniu Lwowskim, ale wręcz wymazują ją ze zbiorowej pamięci Narodu świadczy fakt, braku jakiejkolwiek informacji w podręcznikach szkolnych, a minęło już prawie 30 lat od „przemian”. Ciekawe, że Lwowiacy zostali przesiedleni do m.in. Wrocławia. Żadna wrocławska uczelnia nie zajmuje się tematem Powstania we Lwowie. Podobnie jak lubelskie uczelnie [a jest ich sporo], nie zajmują się ofiarami Majdanka po 1944 roku!  Musisz sam się domyśleć PT Czytelniku dlaczego? Uczelnie te najgłośniej protestowały przeciwko dekomunizacji. Wrocławska uczelnia w klasyfikacji ponad 20 000 wyższych uczelni,  zajmuje 19 700 któreś miejsce.

Potwierdzają natomiast fakt powstania we Lwowie, podobnie jak w Wilnie, wspomnienia powstańców, przypadkowo przemycane. I tak w publikacji  pt: ”Wierni Akowskiej Przysiędze” str. 329 znajdujemy ślad powstania:

„W lipcu było ciepło i słonecznie, dziewczyny w lekkich sukienkach spacerowały po Parku Stryjewskim i Wałach Hetmańskich.
Rozpoczęła się operacja, do której się przygotowali, a 23 lipca 1944 roku były walki.
Chodziło, przypominam, o opanowanie miasta przez Armię Krajową przed wkroczeniem wojsk sowieckich, by Polacy mogli wystąpić jako gospodarze terenu i być liczącym się partnerem w rozmowach z przedstawicielami Armii Czerwonej.
Walki toczyły się zacięte. Roman walczył na Placu Mariackim. Niemcy bronili się w hotelu Georga, w Kościele Marii Magdaleny, Sowieci podchodzili pod miasto.
Kortumowa Góra, zna pani tę nazwę? To było ważne miejsce. Takie małe Monte Cassino. Niemcy trzymali się mocno. My atakowaliśmy z dołu od strony miasta, ale ataki załamywały się raz po raz, pod morderczym ogniem nieprzyjaciela. Straty były duże, ale jednak przegoniliśmy Niemców.
23 lipca trzema kolumnami wchodzą Sowieci do miasta. Jeszcze wszystko może się dobrze skończyć.  W oknach wiszą flagi biało-czerwone. Wolność jest tuż, tuż.
28 lipca zostaliśmy rozbrojeni. Ciężarówkami zabrano nas do więzienia Łąckiego.
31 lipca 1944 roku, płk Filipkowski kierujący akcją „Burza” w okręgu lwowskim, wraz z innymi dowódcami odleciał na rozmowy  z generałem Michałem Żymierskim. Żymierskiego spotykają w Żytomierzu. Jest z nim kilku generałów w polskich mundurach oraz płk Marian Spychalski [późniejszy marszałek PRL].
W nocy z 2/3 sierpnia płk Filipkowski z oficerami zostają aresztowani  i przewiezieni do więzienia NKWD.
Tymczasem we Lwowie na życzenie NKWD zarządzono odprawę oficerów w kwaterze komendy AK. Miało to być spotkanie z generałem sowieckim, Iwanowem. Temat: Formowanie dywizji Armii Krajowej. Przybyło ok. 30 oficerów. Dowiedzieli się, że gen. Iwan Sierow [ kat  AK w Wilnie i Warszawie] nie może przyjść, ale zaprasza do siebie. Willisy zawiozły ich do dawnego pałacu Biesiadnickich. W sali, do której ich zaproszono, byli już oficerowie sowieccy. Po kilku minutach wszedł jakiś pułkownik sowiecki i poprosił, aby najstarszy stopniem złożył mu meldunek. Powstał major STASIEWICZ i oznajmił, że obecni polscy oficerowie reprezentują jednostki bojowe  organizowanej polskiej 5 dywizji Armii Krajowej, która chce walczyć przeciwko Niemcom u boku Armii Czerwonej. Gdy skończył, sowiecki pułkownik wyciągnął dwa pistolety i wrzasnął „ Ruki  w wierch! ”,  wszystkich pojmano i zawieziono do więzienia  na ul. Łąckiego”.
Czyli, widzisz Kochany Wnuczku, jak po prawie 50 latach ustaliłem miejsce Drugich Orląt Lwowskich, żołnierzy AK  w lasach Turzyńskich.
Słusznie więc ludność nazywa to miejsce Małym Katyniem. W zbiorowych mogiłach leży ponad 2500 polskich żołnierzy [w Katyniu zamordowano ok. 4500 ].

 Małe sprostowanie części pierwszej. W Gdańsku, miejsce mordów NKWD i UB znajdowało się po lewej stronie  ul. Marksa/Hallera stojąc  twarzą w stronę morza, a nie po prawej. Osobiście jeszcze 4 lata temu widziałem palące się na śladach grobów świeczki. Jak podałem, deweloper zbudował na terenie cmentarza apartamentowce. Historyków Uniwersytetu Gdańskiego to miejsce nie interesuje. Podobnie jak inne miejsca kaźni. Przypomnę, a wiem to od bezpośrednich świadków, więźniów, że w 1949 roku byli aresztowani nie przez UB na terenie Gdańska, ale przez NKWD.
 Dziwne są losy płk Filipkowskiego. W Wikipedii znajdujemy informację, że p. W. Filipkowski został zwolniony w więzienia NKWD i już  w 1947 roku podjął pracę w Hucie Szkła w Pieńsku koło Zgorzelca, jako dyrektor administracyjny. Zmarł w 1950 i został pochowany na Cmentarzu Powązkowskim.
Zwolniony w 1947 roku „zapluty karzeł reakcji” zostaje zatrudniony na stanowisku dyrektora, a pośmiertnie do stopnia generała podnosi go Wałęsa. Wnuczku, te okoliczności i niedomówienia w życiorysach zmuszają do zastanowienia.
Zbrodnia w Turzy i Powstanie we Lwowie są ewidentnymi dowodami jak ogłupia się ludzi nad Wisłą i wymazuje pamięć historyczną. Okazuje się, że wystarcza jedno, dwa pokolenia, aby wnuki już nic nie wiedziały o swoich dziadkach. Typowe pranie mózgu robione „rencami”  sąsiadów, członków tego samego narodu.  Pomimo istnienia całej masy tzw. placówek naukowych , instytutów historii, utrzymywanych z podatków społeczeństwa i rzeszy absolwentów historii, w podręcznikach brak wzmianki, że we Lwowie w związku z „Akcją Burza”  także wybuchło powstanie, podobnie jak w Wilnie. O Powstaniu w Wilnie  – „Ostra Brama”, wolno było pisać,  o Lwowie  był jak widać zakaz, a była to jedyna zwycięska walka o polskie miasto. Bój o Wilno i Warszawę skończył się klęską. Miast nie wyzwolono.

W poprzednim odcinku BOJU O LWÓW, opublikowałem zeznanie pierwszego świadka, żołnierza AK o pseudonimie Tank, który obserwował mordowanie Bohaterskich Wyzwolicieli Lwowa w 1944 roku, poprzez podrzynanie im gardeł.  Zeznania jego zanotował na taśmie magnetofonowej kapelan AK ks. Pelc. Taśma ta w 1984 roku trafiła do p. Sokołowskiego, działacza podziemia w okresie stanu wojennego oraz członka Franciszkańskiego Ruchu Ekologicznego, Charytatywnego i Historycznego. Pan Sokołowski [znany mi osobiście, już nieżyjący] przekazał ją p. Lechosławowi Witkowskiemu. Pan L. Witkowski,  były goniec gen. Okulickiegi prowadził w stanie wojennym, jedyną nieodkrytą drukarnię podziemną w Trójmieście.
Drukarnia była tak zamaskowana, że pomimo ponad 3 miesięcznej obserwacji prowadzonej z położonej po przeciwnej stronie ulicy przychodni i „kipieli” mieszkania, UB nie udało się jej odnaleźć. O prowadzeniu inwigilacji z okien przychodni poinformowały p. L. Witkowskiego pielęgniarki tej przychodni. Nie muszę wyjaśniać, że teczki p. L. Witkowskiego w IPN nie ma! Podkreślam to specjalnie, aby uzmysłowić tym wszystkim eunuchom intelektualnym, którzy chcą opierać wszystko na tzw. dokumentach, jak to wygląda faktycznie.
Zresztą, podobnie mojej teczki też nie ma, pomimo istnienia wielu moich kart w innych teczkach.
 Jak mi powiedział płk A. Hodysz tylko ok. 5% teczek w Gdańsku przekazano do IPN-u, a praktycznie żadnych z Informacji Wojskowej.
Po otrzymaniu taśmy z zeznaniami bezpośrednich świadków mordów przeprowadzonych w Turzy, p. L. Witkowski najpierw przepisał taśmę, a następnie na posiadanym powielaczu wydrukował tekst w całości. Było tego 16 stron maszynopisu.

Potwierdza jego zeznania wycinek Nowego Dziennika z 3-4 stycznia 1987 roku z Londynu [ Stamford, Bridgeport, New Haven Ludwig Wagner]. W następnym roku p. L. Witkowski wraz z śp. Żoną [ znaną mi osobiście]  dokonał osobistego sprawdzenia faktów, bezpośrednio na miejscu zbrodni. Początkowo trafił na dużą nieufność mieszkańców i widoczny wielki strach. Po pewnym czasie udało mu się uzyskać istotne informacje, potwierdzające fakt zbrodni. [ L.W. próbował zainteresować tą sprawą Biskupa Tokarczuka, ale na rozmowie się skończyło].
Jest to kolejne opracowanie powstałe dzięki pracy Przyjaciół „Muzeum Sybir pro Memento” [pierwsze to była” Zbrodnia na Morzu Białym”],  za co serdecznie wszystkim dziękuję.
Tak więc ,nadal nie wolno wymieniać i wspominać poległych o wolność Polaków. Sprawa Boju o Lwów i Wilno jest nadal niepoprawna politycznie. Dlaczego więc mówi się o jakiś przemianach po 1989 roku?
Sam musisz się domyśleć Szanowny Czytelniku !
Poniżej słowa piosenki o Jurku
Mamo najdroższa, bądź zdrowa,
Do braci idę w bój –
Twoje uczyły mnie słowa,
Nauczył przykład Twój.
Pisząc to Jurek drżał cały,
Już w mieście walczył wróg –
Huczą armaty, grzmią strzały,
Lecz Jurek nie zna trwóg...

Wymknął się z domu, biegł śmiało,
Gdzie bratni szereg stał,
Chwycił karabin w dłoń małą,
Wymierzył celny strzał...
Toczy się walka zacięta,
Obfity śmierci plon,
Biją się Polskie Orlęta,
Ze wszystkich Lwowa stron.

Bije się Jurek w szeregu,
Cmentarnych broni wzgórz.
Krew się czerwieni na śniegu,
Lecz cóż tam krew! Ach cóż!
Jurek na chwilę upada
I znów podnosi się...
Wtem pędzi wrogów gromada.
Do swoich znów się rwie.

Rwie się... lecz pada na nowo...
„O Mamo, nie płacz, nie!”
„Niebios Przeczysta Królowo!
Ty dalej prowadź mnie!”
Żywi walczyli do rana,
Do złotych słońca zórz,
Ale bez Jurka Bitschana,
Bo Jurek spoczął już...[1], [2]
https://wolna-polska.pl/wiadomosci/patriotyzm-a-planned-parenthood-czyli-mordowanie-okazji-dziecka-2017-06
http://www.polishclub.org/2015/01/29/dr-jerzy-jaskowski-panstwo-ktorego-historia-jest-na-klamstwie-nie-moze-przetrwac/


dan w dniu św. Sylwestra Guzoliniego 26XII 2018

A to cyrk z tym Piłsudskim

$
0
0

A to cyrk z tym Piłsudskim -
 - Selmanem - Ginetem.
Z cyklu W-145; „Listy do wnuczka” .

dr J.Jaśkowski


Motto;
„Historię piszą zwycięzcy” - dlatego od 200 lat nie znamy polskiej historii.  - jj
Fałszerzy historii należy karać tak samo jak fałszerzy pieniądza.
Cervantes.
Pamiętaj!

 Nie można na dłuższą metę wychowywać narodu politycznie, bez przeprowadzenia „kańciastej” granicy, pomiędzy pojęciami tak prymitywnymi jak: sojusznik i najeźdca, wierny i zdrajca, swój i obcy, wróg czy agent” !.
 Józef Mackiewicz.
  „Taka ludność cofa się w rozwoju do form plemiennych”. jj



Kochany Wnuczku !
Ale nam się narobiło w pierwszych dekadach dwudziestego pierwszego wieku ! Partia PiS, która jest uważana za proamerykańską, stawia pomniki agentowi Cesarstwa Pruskiego i City of London Corporations, niejakiemu Piłsudskiemu - Ginetowi - Selmanowi [PGS}. Natomiast partia, założona i finansowana przez wywiad niemiecki, zwana Platformą Obywatelską [Piskorski], nawet o tym nie wspomina. Ale trudno od nich tego wymagać, ponieważ od 1949 roku, do 2099 roku, Niemcy są pod kontrolą amerykańską, czyli Wall Street, to jest filii City [exterytorialna]. dr Brzeski
https://www.youtube.com/watch?v=bUKcPsIowfw

Jedno jest wpólne dla owego człeka, obecnie gloryfikowanego, czyli Gineta- Piłsudskiego-Selmana to  to, że był agentem kilku wywiadów w zależności od okresu swojego życia, m.in. City, co wszyscy interesujący się tematem wiedzą od dawna. To za otrzymane 800 000 funtów, dokonał puczu wojskowego w maju 1926 roku i zaraz potem oddał kopalnie i huty dawnym właścicielom, z takim trudem i krwią Polaków przyłączone do państwa  polskiego.  W kilka miesięcy potem, oddał także konsorcjum Rothschilda dopiero co stworzony przez Grabskiego Narodowy Bank Polski.
W ten prosty sposób,  dopiero co powstała Polska, straciła samodzielność. Państwo bez prawa bicia własnej monety, jest tylko i wyłącznie kolonią. Tak jak obecnie, bowiem nasze pieniądze zależą od Brukseli.
Ale od początku.
Po 1989 roku zaczęto obchodzić dzień 11 listopada jako święto narodowe odzyskania niepodległości, po 123 latach niewoli. Proszę zapamiętać to słowo : „Niewoli”, ponieważ, jeżeli to była niewola, to wszelkiej maści podręczniki szkolne i książki wydawane były przez okupanta.

CHYBA NIKT NIE JEST TAK NAIWNY, ABY WIERZYĆ, ŻE OKUPANT PISZE PRAWDĘ O MINIONYCH WYDARZENIACH W  PODBITYM KRAJU.

Chyba nikt nie jest tak naiwny, aby sądzić, że okupant pozwala na pisanie książek „ku pokrzepieniu serc” narodu podbitego i dodatkowo je opłaca, jak to usiłują wcisnąć nam, w ramach powszechnej, obowiązkowej, państwowej oświaty, nadzorcy naszego wesołego baraku, jak to podawał w skeczu J.Pietrzak.
Przypominam,
od 1864 roku do 1918 roku, obowiązywał na terenie Prewiślannego Kraju, czyli Kongresówki, stan wojenny, a np. Henryk Sienkiewicz był opłacany przez przyjaciela cara, Kronnenberga i wszystkie jego książki były wydawane „za zezwolenium cenzuroj”, plus numer cenzora.

Tak więc 11 listopada nijak się ma do odzyskania wolności, ponieważ był to dzień zakończenia Wojny Światowej, w całej  Europie, hucznie obchodzony. Piłsudski przyjechał w salonce, podobno w towarzystwie tego samego oficera niemieckiego, który przewoził Lenina do Piotrogrodu w tej samej salonce ? 10 listopada. Od kiedy to przewozi sie więźniów w salonkach?
Ale lepiej brzmi!
Dopiero po śmierci PGS od 1937 roku, zaczęto świętować dzień 11 listopada jako dzień niepodległości!
Cała heca z tą powszechną oświatą, czyli tresurą obywateli, wyglądała inaczej. Zdziwienie więc budzi fakt, że do dnia dzisiejszego jest powielana.
Niestety, jest to dowod bezpośredni, potwierdzający słowa premiera Morawieckiego, wypowiedziane w chwili szczerości, że jesteśmy własnością kogoś z Zachodu.
Wszystko zaczęło się od 1773 roku, czyli od stworzenia przez agenta City, niejakiego DuPointa, przy pomocy polskich ogłupiaczy np. biskupa massalskiego, czy h. kołłątaja, oświaty w Polsce. Nazywało to się stworzeniem Komisji Edukacji Narodowej. Nie wspominam, że odbyło się to dzięki zniszczeniu istniejącego systemu i przejęciu go przez agenturę City, zwaną masonerią. Jak wiadomo, masoneria to jest nazwa wywiadu City of London Corpotation, państwa istniejącego co najmniej od 1320 roku.  I tak należy patrzeć piewców masonerii w Polsce.
Oczywistym jest, że po rozbiorach, uczelnie we Lwowie, Krakowie, czy Wilnie, opłacane przez zaborców, realizowały program ogłupiania, lokalnego,  mniej wartościowego ludu.
Chyba każdy zna powiedzenie;
   „ Kto płaci, ten wymaga”.
Jeżeli pieniądze płynęły z Wiednia, czy Berlina lub Petersburga, czyli Carstwa Moskiewskiego, to realizowały politykę tych państw. Nie wymaga to dowodów.
Zdziwienie więc budzi fakt, że po 1989 roku, nadal gloryfikuje się tych agentów obcych państw, tworzy specjalne filmy przedstawiające ich w dodatnim świetle. Przykładem ogłupiania jest fim pt: „ Ziuk”, emitowany 11 listopada 2018 roku. Cała różnica to ta, że obecnie robi się to ogłupianie społeczeństwa za jego własne,  z wielkim trudem zarobione pieniądze. 
Problem polega na tym, że zarówno Wiedeń jak i Berlin, stanowiły jedno państwo zwane Świętym Cesarstwem Rzymskim Narodu Niemieckiego. Oczywistym jest, że realizowały wspólną politykę zagraniczną. Problem dla niewiedzących, jest obsada tronu carów, na którym siedziała księżniczka ze Szczecina, czyli ze Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, a więc swoja.
Trzeba być bardzo naiwnym, aby wierzyć, że mogła Katarzyna prowadzić w tym zakresie inną politykę, kiedy cała jej rodzina siedziała po drugiej stronie granicy.
Tak więc, przez prawie 6 pokoleń, Polacy ulegali indoktrynacji niemieckiej, czyli City. Przypominam, że obecna królowa angielska z domu, nazywa się Coburg - Gota- Saks, czyli Dom Niemiecki.
Infantylne są wpisy internautów w rodzaju; „ a w jakiej to książce napisano?”. Przecież każdy, jako tako myślący odobnik wie, że wydawnictwa od 1944 do 1989 roku były pod kontrolą cenzury moskiewskiej, a potem zostały „wykupione” przez koncerny zachodnie. To jak mogły pisać prawdę?
To samo dotyczy obecnie licznych witryn internetowych. Wystarczy sprawdzić na jakim piśmiennictwie, z jakiego okresu, opierają sie artykuły w takim np. HISTMAGU, czyli powielaczu idei, głoszonych przez zaborców.
Wystarczy porównać drzewa genealogiczne poszczególnych dworów i samemu wyciągać WNIOSKI.
Zdaję sobie sprawę, że ostatnie co najmniej 3 pokolenia były tak mocno tresowane przez państwowy system powszechnej edukacji, prowadzonej za pieniądze, wykradzione pod pretekstem podatków biednemu ludkowi, że trudno jest już ludziom myśleć samodzielnie.
KAŻDY, NAWET NAJWIĘKSZY EUNUCH INTELEKTUALNY ROZUMIE, ŻE JEŻELI SYSTEM JEST PROWADZONY CENTRALNIE, TO TYLKO I WYŁĄCZNIE W CELU ŁATWIEJSZEJ TRESURY PODDANYCH!
Jakikolwiek rozwój w takim systemie jest niemożliwy, ponieważ wyklucza indywidualne myślenie.
Roboty Biologiczne, są potrzebne do wykonywania prac nisko kwalifikacyjnych ,w koloniach.
Utrzymanie Robota Biologicznego jest znacznie tańsze. Nie trzeba dbać o jego mieszkanie, czy zdrowie. Można na tym jeszcze zarobić, nakładając na niego podatki, np. pod pretekstem dbania o jego zdrowie.
Proszę zauważyć, nawet za czasów „komuny”, na zdrowie przeznaczano ok.10,5 % PKB, a po zmianach 1989 roku, Aron Bucholc, zwany Leszkiem Balcerowiczem obniżył je do 4 % PKB i nikt się nie buntował. Podobno do 2025 roku zostaną podniesione do 6% PKB, ale nie wiadomo, kto wówczas będzie przy władzy.
Tak więc, po 1944 roku, po likwidacji takich przedmiotów jak: logika, filozofia, wytresowany osobnik jest w pełnym tego słowa znaczeniu Robotem Biologicznym i trudno mu cokolwiek zrozumieć z tego, co się dzieje dookoła niego.
Wystarczy mu „czteropak”  i kolorowy telewizor z kabaretami na każdym programie.
Jak podają historycy, wojna wisiała na przysłowiowym  włosku od 1905 roku. Sprowokowana przez City wojna japońsko - moskiewska przesunęła wybuch I Wojny Światowej o ok. 10 lat.
Wojna japońsko - moskiewska, wywołana przez angielskiego Remingtona, który sprzedawał broń jednej i drugiej stronie, ukazała słabość imperium moskiewskiego. Już przecież w 1892 roku, sztabowcy japońscy obliczyli, że za pomocą kolei transsyberyjskiej, można przewieźć zaopatrzenie, co najwyżej dla 300 000 armii. Carscy sztabowcy umieścili na Syberii ponad 800 000 ludzi. Wynik wojny był zgodny z obliczeniami japońskimi.
Widzimy to w pięknym walcu,
  „Na wzgórzach Mandżurii”. 
https://www.youtube.com/watch?v=dkFfyV0s0B8
https://www.youtube.com/watch?v=eF4Wg-k0OOs
https://www.youtube.com/watch?v=3UeRFKPEoK4

  Po 1905 roku, zaczęto tworzyć koalicje, do przyszłej totalnej wojny.
 Polskie mięso armatnie, zarówno z zaboru moskiewskiego jak i Świętego Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, było celem indoktrynacji zaborców. W zaborze moskiewskim było ponad milion rekruta i Niemcom chodziło o ich przejęcie. Austriacy, już od 1908 roku zaczęli tworzyć Drużyny Strzeleckie i Drużyny Bartoszowe, jako wojska obrony terytorialnej, pod wodzą kpt. Hallera. Uzbrojenie ich było bardzo słabe np. w armaty ładowane od przodu, jeszcze  z wojen napoleońskich.
Zlot Drużyn Strzeleckich we Lwowie, w 1913  roku, wykazał zapał młodzieży i atrakcyjność tej formy organizacyjnej dla Polaków.
W tym samym roku, niejaki Piłsudski - Ginet -Selman, agent zarówno japoński jak i angielski, zgłosił się do szefa wywiadu austriackiego, z propozycją utworzenia jednostki,  a właściwie całej armii złożonej z polskich ochotników. Facet twierdził, że za kordonem ma 100 000 organizację i potrzebuje tylko broni i amunicji do wywołania dywersji. Wywiad stwierdził, że jest megalomanem i mało poważnym osobnikiem, ale po naradzie z wywiadem pruskim, przygotwano broń i 3 miliony patronów. W maju 1914 roku,  Piłsudski zjawił się w Krakowie z niecałą setką ludzi. Tak powswtał „Strzelec” niemiecki. Cała Galicja wiedziała, że jest to prowokacja niemiecka i nikt się do Strzelca nie garnął.
Ciekawe, że obecnie MON właśnie Strzelca odtwarza, zbroi i munduruje, a Drużyny Strzeleckie sa marginalizowane?
W 1916 roku doszło do podpisania pokoju Brzeskiego z Caratem, czyli wojna na froncie wschodnim została zakończona, ale ok. milionowa armia niemiecka nadal pozostawała na wschodzie.
Niemcy mieli „plan B”.
Polegał on na stworzeniu małych państewek, całkowicie podległych pod Berlin i dlatego swojego agenta Lenina - Goldmana, w 1917 roku przywieźli do Petersburga. Prawdopodobnie głową tego planu był Max Warburg, szef jawnej i tajnej policji Cesarstwa Pruskiego oraz Minister Skarbu.
Nie wolno rozpatrywać „powstania” Polski, bez analizy tego, co się stało za wschodnią i zachodnią granicą Polski.
Niestety, sojusze dynastyczne i powiązania kooperacyjne spowodowały, że wojna nie toczyła się tak, jak ją zaplanowano. Już  w 1916 r. koncepcja Judeopolonii [A.Szcześniak - Judeopolonia] ujrzała światło dzienne. Walka na dwa fronty dla Krajów Centralnych nie była sensowna. W tej sytuacji zrodził się “plan  B” Sztabu Niemieckiego. Plan polegał na przesłaniu grupy “swoich”, czyli agentów z Goldmanem - Leninem i wywołania rewolucji w Rosji. Sprawy te już pół roku wcześniej omówiono w “rodzinie” carskiej,  ale car nie chciał się zgodzić na separatystyczny pokój. W tej sytuacji plan przewiezienia Lenina - Goldmana  i jego grupy [ok 350 ludzi],  plus ok 10 milionów marek w złocie, został zrealizowany .
J.Jaśkowski- Zbrodnia na Morzu Białym 1940
http://www.polishclub.org/2012/11/04/dr-jerzy-jaskowski-historia-polski-szczeglnie-xx-wieku-w-skrcie/


 Lenin i jego grupa, tak bardzo nie wierzyli w powodzenie swojej akcji, że  natychmiast przystąpili do wysyłki zrabowanych kosztowności do banków szwajcarskich. W okresie  od 1918, do 1920 roku, przesłali za granicę ok. 460 milionów dolarów, czyli 40 razy tyle, ile wydali na rewolucję. [ Poligon Szatana -Igor Bunicz Gutenberg Print 1977].

 Żydzi amerykańscy, widząc co się święci i że grozi to wymknięciem się bogactw rosyjskich z ich rąk, wysłali szybko  Lejby Trockiego- Bronsztejna, podrzędnego dziennikarzyny, z grupą pomagierów [aż 300 - plus 10 000 ochotników] i walizami złota, do Rosji. Wymaga podkreślenia fakt, że na chyba 460 członków najwyższych władz KC, tylko 16 było faktycznie Rosjanami, było też 2 Murzynów i ponad 300 Chazarów, zwanych Żydami.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Lew_Trocki
 W ten prosty sposób powstała Armia zwana Czerwoną. Twórcą jej był  Lejba Bronstein - Trocki,  wykonawca planu amerykańskiego [Banki Warburga FED, Kuhna i Leba, Oppenheima, Morgana]. Plan B,  w skrócie polegał na stworzeniu jednego kondominium, czyli połączenie Rosji z komunistami niemieckimi [W Niemczech było ok. 5 000 000 komunistów, w Rosji komunistów w tym czasie, było tylko ok. 100 000 łącznie z przywiezionymi- internacjonalistami Róży Luksemburg].

 Już 11 stycznia 1918 roku, zapadła w Petersburgu decyzja o marszu na zachód. Jedna grupa Armii, zwana Czerwoną, miała iść przez Warszawę na Berlin - Tuchaczewski, a druga, przez Lwów na Wiedeń - Budionny, Stalin.   Oczywistym jest, że plan „amerykański” w pierwszej chwili był bojkotowany przez “Niemców”. Przecież to armia niemiecka, pozostawiona w Rosji po pokoju Brzeskim [ ok 800 000 - 1000 000 żołnierzy],  broniła Lenina i “rewolucji”, a nie jakaś nieistniejąca Armia Czerwona. To niemieccy żołnierze,  uzbrojeni w ciężką artylerię rozgramiali wojska Kołczaka i Denikina, przy pomocy socjalisty Piłsudskiego - Gineta- Selmana, który akurat wtedy nie chciał atakować czerwonych. Zadziałało prawdopodobnie stare “uczucie” do swojego poprzedniego szefa, redaktora naczelnego czasopisma “Robotnik”, - Lenina-Goldmana i przynależność do Socjaldemokracji Królestwa i Litwy, żydowskiej partii socjalistycznej, a także znajomości z Marchlewskim  etc. Piłsudski-Ginet- Selman był w tym czasie już agentem co najmniej 4 wywiadów - carskiej ochrany, japońskiego i austro-węgierskiego oraz oczywiście angielskiego.
http://pl.wikipedia.org/wiki/Traktat_brzeski

 Do Warszawy, 10 listopada 1918 roku, przywiózł go z Magdeburga, jak głosi legenda, podobno ten sam oficer, który przewoził Lenina - Goldmana do Petersburga, półtora roku wcześniej.
Niemiecka Rada Regencyjna  w Warszawie, powstała w 1916 roku ,w minionym okresie odtworzyła już państwo polskie, tworząc policję, oświatę itd. Od razu po przyjeździe mianowała P-G-S Naczelnikiem, czyli głową polityczną powstającego państwa. W związku z faktem, że jednym z pierwszych dekretów tego agenta niemieckiego, jakim był Lenin- Goldman, było podjęcie walki z powstającym państwem polskim, w którym władze pełnił inny agent Cesarstwa Pruskiego tj. P -G-S-.
Od tyłu szykowano atak na Polskę, w postaci Powstania Śląskiego. Kolejnym dekretem Lenina - GOLDMANA, było wyznaczenie dożywotniej pensji dla każdego niemieckiego żołnierza oraz awansowanie go o jeden stopień wzwyż, jeżeli przejdzie do tworzącej się Armii Czerwonej.
  I potem przez cały rok 1918, P - G - S  nie pozwalał na działania przeciwko Niemcom np. w Powstaniach Śląskich, czy Powstaniu Wielkopolskim. Nie pozwolił na dostarczanie pomocy, ani Powstańcom Śląskim, ani Wielkopolskim. Zablokował także pomoc idącą z Krakowa dla obrońców Lwowa [w Lublinie].
Do dnia dzisiejszego jednym z cięższych przekleństw w Wielkopolsce jest „ty socjalisto” , „ty piłsudczyku” , „ty komunisto”  [od najlzejszego do najcięższego]
Jednocześnie przeprowadzał szybką demobilizację armii  generała Hallera. Działania Piłsudskiego w okresie tego  roku, czyli do 1920, doprowadziły do demobilizacji prawie 50 %  doskonale wyszkolonych żołnierzy Błękitnej Armii,  których to potem 90 000 zabrakło  w Bitwie Warszawskiej, a ich miejsce musiała zająć młodzież szkolna, ponosząc olbrzymie ofiary. Były to z całą pewnością działania depopulacyjne. Ginęła głównie przecież najbardziej patriotycznie nastawiona inteligencja, czyli resztki szlachty. Zresztą, zaraz po 1920 roku, zlikwidowano ustawowo stan szlachecki.

 Zastopowanie bolszewików i załamanie planów  stworzenia niemieckiego „kraju bez granic” nastąpiło w 1920 r.  Generał Berbecki napisał w swoich pamiętnikach: “ Odrzucono wojska  Skoropackiego zajmując Kijów” . Wojska polskie  wykonując uderzenie prewencyjne, walczyły z rządem  księcia Skoropackiego, a nie z bolszewikami. Przypominam, Kijowa tego miasta, które otrzymało prawa miejskie od króla polskiego w 1492 roku, bronił w 1920 roku gen. niemiecki Keller. Generał Rydz-Śmigły, który je zdobywał, opisywał walki jako zacięte. Najlepszym dowodem zaciętości walk jest śmierć gen.Kellera. Generałowie rzadko giną na polu walki.
Powtarzam:
Wojskami Księcia Skoropackiego dowodził np. gen. hrabia Keller - niemiecki generał, który poległ w obronie Kijowa przed wojskami polskimi. Na nic się zdała także dywersja niemiecka i ataki od tyłu, czyli Powstania Śląskie, utrudnianie transportu przez komunistów niemieckich, blokowanie przeładunku sprzętu wojskowego dla armii w portach.
http://www.deportacje.eu/index.php?option=com_content&view=article&id=20&Itemid=24
http://www.polskatimes.pl/artykul/299861,gdynia-zjazd-solidarnosci-z-tuskiem-komorowskim-i-kaczynskim,id,t.html
http://biblioteka.kolbuszowa.pl/Content/3/hupka.pdf
http://pl.wikipedia.org/wiki/3_Korpus_Kawaleryjs
http://www.militis.pl/1914-1939/zarys-dzialan-wojennych-na-froncie-wschodnim-w-1914-roku
http://www.polishclub.org/2010/11/11/dr-jerzy-jaskowski-niepodleglosc-i-jej-skutki/
http://www.deportacje.eu/index.php?view=article&id=20%3Aniepodlego-i-jej-skutki&tmpl=component&print=1&page=&option=com_content&Itemid=24

  Ginet -Selman -Piłsudski robił co mógł, aby dać tej nie tylko z nazwy, Czerwonej Armii, szanse.  Jak opisuje płk. Krzeczunowski w swoich pamiętnikach, „naczelnik”, co chwilę zmieniał dowódców frontu, uniemożliwiając przygotowanie i przeprowadzenie ofensywy. Dopiero rozkaz gen. Rozwadowskiego z maja 1920 roku, o konieczności interwencji wszystkich Żydów łącznie z pisarczykami, i zamknięcie ich w obozie pod Warszawą,  pozwolił przejść Armii Polskiej do ofensywy.
Akcja Tuchaczewskiego była skorelowana z Niemcami, którzy w tym samym czasie uderzyli na Polskę z zachodu.
Przypomnę:
 Powstanie Śląskie to lipiec 1920 roku, a Bitwa Warszawska to sierpień 1920 roku.
Ślązacy jednak woleli pozostać przy Polsce i w wyniku powstań przyłączyli Górny Śląsk do Rzeczpospolitej.
Na Górnym Śląsku pozostały kopalnie i huty właścicieli - czyli City of London Corporations.
Kilka lat trwały przygotowania i dzięki puczowi wojskowemu, zwanemu w Polsce „przewrotem majowym”,  w maju 1926 roku odzyskali swoje fabryki i kopalnie.
Powtarzam:
 P-G-S przeprowadził ów pucz za otrzymane z City 800 000 funtów. Do dnia dzisiejszego, tzw. historycy nie ustalili i  nie podali do publicznej wiadomości, kto personalnie otrzymał owe pieniądze i na co je przeznaczono. Zupełnie podobnie jak to się obecnie robi z tzw. pożyczkami. Także mniej wartościowy ludek nie ma zielonego pojęcia na co idą pożyczki, od kogo i na ile procent są pobierane.
Ciekawe, czy ta gromada dezerterów w mndurach generalskich we wrześniu 1939 roku, to nie byli przypadkiem jurgelnicy City?
Jednym z pierwszych dekretów, po 1926 roku, tego pożal się Panie Boże „naczelnika”, była prywatyzacja fabryk na Śląsku.
 Nie będzie błędem przypomnienie, że Piłsudski -Ginet -Selman w tym czasie odmówił przyjęcia  pomocy  od Węgrów - 4 dywizje oraz  od Rumunii - dwie brygady , a także przeniesienia zakładów Skody do Polski i utworzenia spółki w Polsce. Skoda - koncern austro-węgierski, po rozpadzie monarchii,  chciał się przenieść do Polski i uzbroić w ciągu 6 miesięcy polską armię. Piłsudski-Ginet - Selman odmówił , pod pretekstem nieosłabiania  sąsiadów.  Za brak tych dywizji, szczególnie na Podolu, ciężko zapłacili mieszkańcy tamtych ziem.  Czesi odpłacili się  za to zajęciem Zaolzia, w 1919 roku
Proszę zauważyć, na Polskę w 1919 - 20 napadła koalicja: Niemcy, Ukraińcy, Czesi i Sowieci.
Dlaczego o tym nie ma ani słowa w podręcznikach, ani telewizji?
 Później,  we wrześniu  1939- Niemcy, atakiem pancernym uzbrojonych w czeską broń dywizji, zaatakowali Polskę od strony Słowacji.

  Do załamania planu Tuchaczewskiego, przyczynił się on sam, podając publicznie, że do Warszawy wchodzi za kilka dni, czym wzbudził zazdrość  grupy Budionny-Stalin  i jej zaniechanie przerzucenia wojsk pod Warszawę. W tym czasie “genialny” marszałek składał  dymisję na ręce prezydenta Witosa i uciekał do kochanki pod Kraków,  nie widząc możliwości zatrzymania bolszewików [przy okazji pozbawił generała Latinika artylerii  i zwiadu lotniczego, przerzucając lotnictwo na południe Polski].

 Wojna skończyła się jak skończyła, ale dzięki “dziwnej” działalności Piłsudskiego-Gineta-Selmana, tj. opóźnienie ataku i zamknięcie kotła z Tuchaczewskim, musiało dojść do bitwy  nad Niemnem i dodatkowych strat polskich. Nigdy także nie otrzymaliśmy odszkodowań pokojowych od Sowietów, z których marszałek wspaniałomyślnie zrezygnował. S.Grabski cytuje Piłsudskiego-Selmana-Gineta:” nie możemy przecież robić krzywdy  kompanom z Rosji”.

 Nie należy zapominać, że to armia niemiecka pozwoliła, dała czas,  Trockiemu Bronsztejnowi, na utworzenie Armii Czerwonej,  co zaowocowało już po roku podpisaniem traktatu w Rappallo i praktycznym zlikwidowaniem postanowień traktatu pokojowego, zawartego w Wersalu. Niemcy uzyskały nie tylko możliwość ominięcia postanowień odnośnie ćwiczeń wojskowych - poligony na Ukrainie, ale także możliwość testowania broni lądowej  -Ukraina i floty, w Piotrogrodzie - Leningradzie.
Poniżej przedstawiam mapę Cesarstwa Pruskiego na początku XX wieku.
Mapa Europy przed I Wojną


Nieznajomość podstaw historii i brak wiadomości w podręcznikach państwowej , powszechnej oświaty, jest celowy. Stara rzymska maksyma mówi:
„is fecit, cui prodest” co przekłada się
„ ten zrobił komu to przynosi korzyść”.
Otóż, te braki w edukacji wykorzystuje rząd warszawski, „biorąc” pożyczki.
W związku z brakiem jakichkolwiek dokumentów sejmowych dotyczących pożyczek, czy rozliczenia z nich, można postawić tezę, że pożyczki są fikcją i służą tylko i wyłącznie jako pretekst  do wyprowadzania pieniędzy z kraju, pod pretekstem płacenia odsetek.
Przykładowo, w 2008 roku zadłużenie pod koniec roku wynosiło 569, 94 miliarda.
Sztukmistrz z Londynu, czyli p. Jacek R. jak opowiada p. Michalkiewicz, już w 2011 roku zwiększył zdłużenie do 771,13 miliarda.
W 2015 roku było to już 834,56 miliarda.
W 2018 zadłużenie wynosiło już 949,70 miliarda.
Proszę wskazać jedną inwestycję, która powstała za tę kwotę?
Płacone odsetki wynoszą ok. 35 - 40 miliardów rocznie. Do tego trzeba dodać ok. 20 miliardów opłat klimatycznych, płaconych do banku w City. W sumie, jest to kwota porównywalna z wydatkami na utrzymanie całej służby zdrowia w Polsce.
I dziwisz się Dobry Człeku, że są obecnie kolejki do lekarzy?
W taki sposób opowiadając bajki o jakowyś twórcach państewka czyli kolonii City, jaką była Polska po 1926 roku ukrywa się kwoty płacone  do dnia dzisiejszego właścicielowi kolonii.
A tzw. elity siedzą cicho  w myśl starego carskiego przysłowia:
„Tisze jedziesz dalsze budziesz”.
Co nas czeka brnąc dalej w takim systemie totalnego ogłupiania, wskazuje mapa FBI.
Mapa Europy wg. FBI ok. 2030 roku

A tubylczej ludności, zamieszkującej tereny, jeszcze pomiędzy Odrą i Bugiem, pozwala się obecnie tylko na marsze i machanie choragiewkami.
O pieniądzach mówić nie wolno.
Sam więc widzisz Dobry Człeku, gdzie znajduje się Twoje miejsce.
Miotła i i łopata.
Czteropak i kolorowy telewizor.
„A do polityki garną się ludzi, którzy nic nie osiągnęli, a więc nieudacznicy i darmozjady. Polityka to dla nich deska ratunku, mogą godnie żyć nie dając w zamian nic.”
Tę jakże mądrą maksymę, wypowiedział Józef Piłsudski na postawie swoich doświadczeń. A przecież wiedział po sobie co robił!
Co nam to przypomina????

Nowy porządek świata - zmiany zasad moralnych i etycznych.

$
0
0

Nowy porządek świata - zmiany zasad moralnych i etycznych.

"Prawda leży pośrodku - czego?"


Z cyklu : S- 167, 52" stan z prawami dla tubylców".


dr J.Jaśkowski


Grabież staje się sposobem na życie dla grupy ludzi żyjących  razem w społeczeństwie, tworząc dla siebie  system prawny, który upoważnia ich i kodeks moralny , który gloryfikuje to. Frederic Bastiat.

Przyszłość  jednostki zależy od jego zdolności do analizowania informacji i dezinformacji  wielką przenikliwością oraz na możliwości wykorzystania jego wyobraźni i twórczej mocy w pełni. Te dwie możliwości odłożone na bok lub zniszczone we współczesnym życiu, są najważniejsze. Nie istnieje jakaś wymyślona rzeczywistość na zewnątrz ,do której jednostka musi się dostosować. Jeżeli to popełni, to ginie jako podmiot.
Ale nam się porobiło!

Po moim ostatnim wykładzie na Tagen TV tj. nr 104, okazało się, że istnieje poważne zapotrzebowanie na tego rodzaju wykłady i artykuły, przedstawiające rzeczywistość w prostych słowach, bez szukania wyjaśnień, w tworzeniu nowych światów czy cywilizacji.
https://www.youtube.com/watch?v=zjici_4sbak

 Starsi i mądrzejsi przygotowali od lat 70 - tych ubiegłego wieku, całą armię profesurów po wieczorowych uniwersytetach marksizmu i leninizmu. Muszą im obecnie zapewnić zatrudnienie, zarówno w mediach głównego nurtu dezinformacji, jak również w tzw. niezależnych telewizjach internetowych.
Ale od początku.
Nie da się ukryć, że tzw. starsi i mądrzejsi starają się, od co najmniej 400 lat, niszczyć systematycznie cywilizację łacińską. Jak wiadomo, cywilizacja łacińska jest kontynuatorką cywilizacji greckiej i rzymskiej, a opiera się obecnie na etyce katolickiej.
Dokładnie można się zapoznać z zasadami cywilizacji łacińskiej, czytając książki, największego polskiego humanisty ostatnich 200 lat, tj. prof. Feliksa Konecznego. Nie będę więc rozszerzał tematu. Książki p. Profesora są jeszcze dostępne. Należy z tego szybko korzystać.
Prof. F. Koneczny dokonuje także porównania istniejących obecnie 5 cywilizacji, w sposób jasny i zrozumiały. Tylko eunuchy intelektualne mogą mieć problemy ze zrozumieniem treści tych podręczników.
https://pl.wikipedia.org/wiki/Feliks_Koneczny
http://lubimyczytac.pl/autor/1989/feliks-koneczny
https://www.tedeum.pl/autor/Feliks-Koneczny

To, że cywilizacje azjatyckie są znacznie mniej rozwinięte od cywilizacji łacińskiej, każdy może sam sobie sprawdzić, podróżując po Indiach, Chinach czy Japonii. Jednak na ulicach państw europejskich nie widać konających na ulicy. Jedzenie ludzkiego mięsa nazywane jest kanibalizmem i ścigane z mocy prawa. W Chinach, w niektórych kantonach zabijano nowo urodzone dzieci, topiąc je po urodzeniu w beczce wody stojącej przy rodzącej, a mięso sprzedawano do restauracji, po 30 euro za kg. Warto na ten i podobne tematy zapoznać się z wykładami ks. prof Guza.
https://www.youtube.com/results?search_query=ks+prof+Guz

W Japonii,  w 2014 roku uchwalono prawo, że obywatel za życia, może sprzedać swoje ciało restauracji za ok. 30 000 dolarów.
http://huba.news/restauracjazludzkimmięsem/news/7741/w-japonii-otwarto-pierwsza-restauracje-z-ludzkim-miesem
https://www.popularne.pl/restauracja-jadalny-brat/
https://publiszer.pl/pierwsza-na-swiecie-restauracja-z-ludzkim-miesem/

Chociaż w państwach, szczególnie protestanckich, prawo jest coraz bardziej zatarte i różnego rodzaju zboczenia uważają za proprawność polityczną, to jednak jako całość, cywilizacja łacińska tego rodzaju zachowania ocenia negatywnie.
Ale od początku.
Nie wolno oceniać żadnej religii w okresie kilku lat.
Nauka zna pojęcie tzw. współczynnika "psi". Pisałem już o tym kilkakrotnie. Okres oceny to ok. 25 lat. W ocenie zmian religijnych to okres ok. 50 lat.
Proszę zauważyć, że zmiany w religii katolickiej zaczęto wprowadzać już pod koniec XIX wieku.  Początkami zmian było niszczenie klasztorów. Rozpoczęto to niszczenie w ultrakatolickiej Austrii, już pod koniec XVIII wieku.  https://pl.wikipedia.org/wiki/Kasata_józefińska

A przecież rolą klasztorów od chwili ich powstawania, było  nie tylko niesienie modłów do Pana Boga.
Proszę zauważyć, że rozwój Polski zaczął się od czasu osiedlania się w Polsce zakonów. Zarówno wprowadzenie trójpolówki,  jak i sadownictwa oraz stawów rybnych i hodowli ryb przyszło do nas z zakonami. Bardzo dobrze możemy to zaobserwować w regionach, gdzie zakony były dobrze rozwinięte.
Przykłądem chociażby OO.Cystersi  na Pomorzu, czy na Śląsku.
Proszę zauważyć, że to zakony przejmowały na siebie utrzymanie ludności w okresach klęsk żywiołowych, pożarów czy powodzi. To nie tak jak u Żydów, gdzie gromadzono co prawda żywność na potrzeby w nagłych sytuacjach, ale potem ją sprzedawano, przejmując gospodarstwa. Jeszcze do dnia dzisiejszego cała ziemia w Izraelu należy do państwa, a ludzie ją tylko dzierżawią.
To jest ta dwoistość. Z jednej strony upominanie się o swoją własność znajdującą się w innych krajach i z drugiej, całkowity brak tej własności we własnym państwie.
Dobrym przykładem działalności klasztorów i pomocy ludności, jest Anglia. Od czasów upadku państwa rzymskiego, klasztory rozwijały się w tempie błyskawicznym.  Głodnych i umierających na ulicach nie widziano.
Po rewolucji religijnej, przeprowadzonej przez  Henryka VIII, zaczęło się masowe niszczenie klasztorów, ponieważ królowi i jego totumfackim, potrzebne były pieniądze. Co robi ten "miłosierny" król ? Morduje bezlitośnie swoich poddanych katolików, oczywiście tych bardziej majętnych, w liczbie ok.       78 000 . Jego córeczka Elżbietka, dokańcza dzieła, mordując kolejne 10 000 katolików.
Jak wiemy, sekta anglikanizmu rozwija się dalej i już Cromwell  ustala prawo, na mocy którego, każdy bezdomny zostaje zmieniony w niewolnika i wywieziony do Ameryki. Oczywiście, biskupi anglikańscy opłacani podobnie jak pastorzy protestanccy przez państwo, nie widzą w tym fakcie nic zdrożnego.
Co się dzieje dalej?
Następuje masowy wywóz ludności angielskiej i irlandzkiej,w ilości ok.    2 000 000 jako niewolników do Ameryki.
Przypominam, że praworządna dynastia angielska została zastąpiona przez dynastię protestancką na stałe, ok. 1686-9 roku. Różnie podaje  się tę datę.
Jeszcze dobitniej różnice pomiędzy cywilizacja łacińską, a tworem żydowsko - protestancko - bizantyjskim, uwidoczniły się w czasie zarazy ziemniaczanej w Anglii, w 1848 - 52 roku. Pomimo wielkiego głodu i śmierci na ulicach, ani rząd, ani kościół anglikański nie zorganizował pomocy dla biednych, podbitych Irlandczyków, ale jako niewolników wysyłał ich do Ameryki. Podobnie rząd angielski nie tylko nie organizował pomocy ale usuwał siłą biednych Irlandczyków.
Do dnia dzisiejszego Angolami rządzi dynastia niemiecka Coburg- Gota- Saks, a biedni Angole wierzą, że to ich rodzima dynastia, ponieważ nazywa się Windsor.  Zmiana nazwiska nastąpiła dopiero w 1916 roku, w czasie I Wojny Światowej, przeprowadzonej w interesie City of LONDON CORPORATION. Przypomnę, że w CITY,  KRÓLOWA  ANGIELSKA DO DNIA DZISIEJSZEGO, MA KROK ZA LORDEM MAJOREM, pomimo, że jest kobietą.
Prawdziwe niszczenie cywilizacji łacińskiej nastąpiło po tzw. II Soborze Watykańskim. Doświadczenia z tego Soboru wynikające i skutki dla katolicyzmu, doskonale opisuje ks. Karol Stehlin, Austriak, ale dobrze mówiący i piszący po polsku. WARTO SIĘ Z JEGO ARTYKUŁAMI ZAPOZNAĆ  w wydawnictwach  pt. "Zawsze Wierni".
https://www.piusx.org.pl/zawsze_wierni/numer/201

Pierwszym posunięciem po tzw. Soborze,  było wprowadzenie języka lokalnego do liturgii, zamiast obowiązującej przez prawie 2 000 lat łaciny. Innymi słowy, doprowadzili do typowej "Wieży Babel".   Każdy gadał po swojemu i nikt już nikogo nie rozumiał.
Proszę zauważyć tę głupotę. 
W czasie Soboru, nikt nie wspominał o wprowadzeniu do liturgii języka lokalnego. Nagle ok. 4-5 lat po zakończeniu soboru, "ktoś" podjął decyzję. Uzasadnienie było tak infantylne, że naprawdę wstyd się do tego przyznawać.
Postępowcy zaczęli twierdzić, że jeżeli liturgia będzie w języku lokalnym, to ludzie będą ją lepiej rozumieli.
Proszę zauważyć,  w głębokim średniowieczu, kiedy to istniały tylko szkółki parafialne, młodzież  i ludność rozumiała słowa liturgii. Natomiast w dobie komputerów i telewizji, elektroniki, cyfryzacji, ludność wg twórców tej Wieży Babel, doszła do absurdalnego wniosku, że język musi być lokalny.
Jakie to miało reperkusje?
A no takie, że jak w średniowieczu, czy renesansie, ludzie przemieszczali się z miasta do miasta, z państwa do państwa, mogli nie tylko porozumieć się z sobą, ale i wysłuchać Mszy Świętej.
Obecnie, jak Niemiec czy Anglik przyjeżdża do Polski i chce wysłuchać Mszy Świętej, to nic z tego, co się dzieje przy ołtarzu, nie rozumie.
Zamiast powszechnie zrozumiałej łaciny, wprowadza się język angielski, jako rzekomo nowoczesny i modny.
Ludziska zostali w ten prosty sposób pozbawieni całego dorobku literatury hiszpańskiej, portugalskiej, czy francuskiej.
I o to chodziło.
Motłoch nie ma prawa zapoznawać się ze starodrukami, a to co my publikujemy, to jest tzw. poprawność polityczna i prawda leży pośrodku, tak twierdzą starsi i mądrzejsi.
To ogłupianie ludności na całym świecie, rozpoczęło się właśnie po 1789 roku na masową skalę. Uczy się obecnie wg schematu opracowanego przez agenta City, niejakiego Samuela de Pointa. Musi być powszechna szkoła państwowa, rzekomo bezpłatna. Jak się zmieni rząd, to można spokojnie zmienić zasady nauczania.
Przykład?
Proszę bardzo.
Za tzw. czasów stalinowskich, podstawami nauczania w przedmiocie biologia były tezy,  czy jak kto woli, teorie niejakiego Łysenki, czy Lepieszyńskiej, które  po śmierci Stalina natychmiast zostały  wycofane.
Za czasów "komunistów" wprowadzono pojęcie "Zimnej Wojny", rzekomo prowadzonej pomiędzy Stalinem, a Zachodem. Oczywistym jest, że była to tylko propaganda gazetowa, pozwalająca łupić lokalną ludność, przez koncerny zachodnie.
Proszę zauważyć, sprzedawaliśmy nagminnie nasz węgiel i żywność na Zachód, rzekomo w celu uzyskania niezbędnych dewiz.  Co prawda, nikt nie wiedział na co te dewizy były przeznaczane, ale tematem zdobywania dewiz ogłupiano ludność. Sprzedawaliśmy więc tonę węgla za 12 dolarów. To była równowartość zakupu 3-4 butelek piwa. Ludności pomiędzy Odrą i Bugiem wmawiano, że  dolar to 100 złotych, a więc tak naprawdę sprzedajemy węgiel ok. 4 razy drożej, aniżeli w Polsce, bo za 1 200 złotych, a nie za 300, jak w Kraju.
http://www.polishclub.org/2013/11/14/dr-jerzy-jaskowski-zimna-wojna-co-to-takiego-czesc-1/
http://www.polishclub.org/2013/11/16/dr-jerzy-jaskowski-zimna-wojna-co-to-takiego-czesc-2/
http://www.polishclub.org/2014/09/29/dr-jerzy-jaskowski-urojone-wojny-world-war-e/
https://www.facebook.com/JJaskow/posts/ogłupianie-polakow-trwa-posłuszne-trolle-chemtrialsyz-cyklu-w-145-listy-do-wnucz/711377882528174/
http://biotalerz.pl/dr-jerzy-jaskowski-wzrost-zachorowan-raka-szyjki-macicy-szczepieniach/

I ludność te bzdury kupowała.
Osobiście znałem szanowanych profesorów, którzy podzielali te gazetowe dyrdymały, jeszcze w latach 70 - 80 ubiegłego wieku.
Posiadanie monopolu na informację pozwalało tak ogłupiać społeczeństwo, że nie docierały do niego fakty takie jak to, że dwa razy do roku na Cejlonie Wschód z Zachodem ustalał ceny ropy, węgla, złota itd.
Czyli, tak naprawdę,  City przekazywało swoim aktorom sceny politycznej tzw. bloku wschodniego, w jaki sposób i w jakim stopniu mają okradać lokalną ludność.
Dzieje się to do dnia dzisiejszego.
Przykładowo, wyciągnięty za uszy pijaczyna z kołchozu, zwany Jelcynem, sprzedał koncernowi Beer pokłady diamentowe w Jakucji,  na 99 lat, a  Chinom, 5 milionów hektarów doskonałej ornej ziemi, po drugiej stronie Amuru, na 50 lat.
Już pierwszej nocy po "przemianach" na Ukrainie, 49,5 tony złota ukraińskiego odleciało do USA, czyli do City.
Jeden kilogram złota to ok. 150 000 złotych.Proszę to sobie pomnożyć przez 49 500. Wychodzi całkiem ładna sumka. Nieprawdaż?
http://www.klubinteligencjipolskiej.pl/2015/04/dr-jerzy-jaskowski-ukraina-koniec-bliski/
http://www.polishclub.org/2014/04/15/dr-jerzy-jaskowski-dziwni-historycy-ukraina-dezinformacja-czesc-ii/
http://www.polishclub.org/2015/07/27/dr-jerzy-jaskowski-trzej-tenorzy-czyli-krotko-o-ukrainie/
https://tajnearchiwumwatykanskie.wordpress.com/2014/05/10/ukraina-zolte-dziennikarstwo-1-dr-jerzy-jaskowski/

Wracając do religii.
Otóż owi "nauczyciele", czyli zawodowi dezinformatorzy z City, wprowadzili jakieś trzy religie monoteistyczne. Miały to być: chrześcijaństwo, judaizm i islam.
Przypatrzmy się temu.
Tylko chrześcijaństwo jest religią monoteistyczną. Co prawda, specjaliści sprzeczają się, czy można za monoteistyczną uważać Boga w trzech osobach, ale to już detale.
Judaizm nigdy nie był monoteistyczną religią.
Za czasów biblijnych było to normalne pogaństwo z bóstwem, w postaci złota i to pozostało do dnia dzisiejszego. Potem był wybór jakiegoś bożka z  istniejącej wg nich grupy. Język jest bardzo bogaty i dla takiej sytuacji stworzono pojęcie monolatrii.
Co to jest "MONOLATRIA"?
A to już będziesz musiał sobie sam wyjaśnić, SZANOWNY CZYTELNIKU,  ponieważ skrytykowano mnie  za długie teksty.  A wyjaśnienie zajmie kilka akapitów.
Co do Islamu, to sytuacja jest dramatyczna.
Muzułmanie wierzą w jakiegoś Mahometa jako proroka, który rzekomo żył na początku VII wieku, a  w roku 623 uciekł do Mekki i zaczął się islam.
W czym więc jest problem?
Otóż, nie istniała w owym okresie żadna Mekka. Pierwsze osadnictwo na tym terenie powstało ok. 150 lat później.
Dokonana analiza poszczególnych sur świętej księgi mahometan wskazuje, że powstała ona dopiero ok. X - XII wieku z języka żydowskiego. Muszę podkreślić, że pismo arabskie stworzyli chrześcijańscy misjonarze - arianie. Żaden Arab czy inny Nomad, nigdy nic nie stworzył.
Tak więc, to dzięki arianom, ludy te mogą coś sobie przekazywać. Inaczej w ogóle nie mieliby pojęcia, co się dzieje na świecie.
http://www.polishclub.org/2016/03/06/dr-jerzy-jaskowski-jak-pracuje-twoj-mozg/
http://biotalerz.pl/dr-jerzy-jaskowski-ni-kropki-ni-kreski-zmieniac-wolno-a-zdrowie/
http://alexjones.pl/aj/aj-technologia-i-nauka/aj-medycyna/item/84245-kobiety-z-wiekszymi-posladkami

Takie i podobne bzdury, usłużni idioci [Goldman zwany Leniem]  na zlecenie City, piszą co rusz. Przykładowo,  ludności zamieszkującej Ukrainę każą wierzyć, że o ich narodowości zadecydowali dwaj studenci, którzy w roku 1848 napisali broszurę o narodzie ukraińskim.
Już nie będę się męczył z wyjaśnianiem, skąd studenci mieli pieniądze na własne wydawnictwo, kiedy do dnia dzisiejszego w braci studenckiej obowiązuje  piosenka:
"Student żebrak, ale pan",
https://www.tekstowo.pl/piosenka,andrzej_rosiewicz,student_zebrak_ale_pan.html

ale jakim trzeba być bezmózgowcem, aby w podręcznikach  nadal umieszczać takowe bzdury.
Na Ukrainie do I Wojny Światowej analfabetyzm sięgał 99% ludności. Można by było wagony książek wydawać  i tak nikt nie mógłby ich przeczytać z prostego powodu: nikt po prostu czytać nie umiał. Najlepiej było to widoczne w czasie Wojny Bolszewickiej, kiedy to te watahy czerwonoarmiejców, masowo paliły biblioteki w ogniskach.
Jeszcze po I Wojnie Światowej, kiedy to p. gen. Bułak - Bałachowicz , po wyzwoleniu od Sowietów obszaru Białorusi, chciał założyć nowe państwo, to nie mógł znaleźć 27  ludzi z wyższym wykształceniem.
Obecnie widzimy te same bzdury w Polsce.
Znalazła się grupa totalnych nieuków , którzy za pieniądze nie wiadomo czyje, wydają publikacje o rzekomej Wielkiej Sarmacji. Naprawdę trzeba mieć minimalną wiedzę ogólną, aby takie bzdury brać poważnie. Wg tych nieuków lub użytecznych idiotów była jakowaś Sarmacja 10 000 lat temu, ponieważ podaje to nauka zwana archeogenetyką.
Brak jakichkolwiek prac porównawczych badań  archeogenetycznych z innymi metodami.
Jakie to ma znaczenie?
Po prostu, użyteczni idioci od darwinizmu twierdzą, że dinozaury żyły ok. 150 milionów lat temu. I TO NAUKA wciskana nam przez City, umieszcza w podręcznikach szkolnych, bałamucąc dzieci i młodzież. Tymczasem badania wykonane metodą węgla radioaktywnego wskazują, że dinozaury żyły ok.       10 000 - 20 000 lat temu.
Jak wielka jest niewiedza trolli udających internautów, jest fakt nieznajomości podstawowych pojęć, w rodzaju - okres połowicznego rozpadu pierwiastków radioaktywnych.
Pokrótce wyjaśnię. Okres połowicznego rozpadu dla węgla C-14 wynosi 5 800 lat. To znaczy, że po 5 800 latach połowa masy węgla C-14 zniknie i przejdzie do dalszego szeregu.
Proszę znaleźć szereg rozpadu węgla C-14. Wszystko jest dokładnie opisane i jak na razie niekwestionowane. Innymi słowy, po 11 600 będzie tylko 1/4 wyjściowej masy. Czyli, po 10 okresach połowicznego rozpadu, praktycznie węgla C-14 nie będzie. 10 okresów to 58 000 lat. Jeżeli więc w kościach istnieje węgiel, to w żadnym przypadku dinozaur nie mógł żyć więcej, aniżeli ok. 50 000 lat temu.
https://lukaszkulak92.wordpress.com/2018/05/25/dinozaury-i-ludzie-datowanie-rogu-triceratopsa-przynosi-szokujace-wyniki/
http://www.polishclub.org/2013/07/10/dr-jerzy-jaskowski-dlaczego-mieszkancami-kraju-nad-wisla-tak-latwo-mozna-manipulowac-czesc-2/
http://www.polishclub.org/2012/11/04/dr-jerzy-jaskowski-historia-polski-szczeglnie-xx-wieku-w-skrcie/
https://www.facebook.com/JJaskow/posts/jak-się-niszczy-etos-lekarzy-czyli-procedury-i-handelekz-cyklu-p-288-państwo-ist/697214623944500/

Wiedzą o tym wszyscy jako tako edukowani ludzie, z wyjątkiem osób zatrudnionych w Ministerstwie zwanym Oświaty.
Dlaczego tak sądzę?
Ponieważ informacja o czasie życia dinozaurów została opublikowana ok. 5 lat temu, a podręczniki wydawane Polsce nie uległy zmianie.
Wracając do rzekomych Sarmatów 10 000 lat temu.
A kto daje pieniądze na wypuszczanie takich bzdur?
A no, wydawnictwo Bellona wykupione chyba w 1991/2 roku przez spółkę z Izraela, czyli Mossad. Pisałem o tym dokładniej.
https://www.facebook.com/JJaskow/posts/białe-plamy-historii-polski-i-nie-tylko-z-cyklu-w-143-listy-do-wnuczka-dr-j-jaśk/591729071159723/
http://www.prisonplanet.pl/kultura/biale_plamy_historii,p387508301

A dlaczego im to jest potrzebne?
A dlaczego polskie mięso armatnie potrzebne jest w Afganistanie, Iraku itd?
https://www.youtube.com/watch?v=oeewB27uYys

Inna grupa użytecznych idiotów, próbuje wmówić społeczeństwu, że to rzekomo Watykan kieruje tym wszystkim. Trudno o większy infantylizm. Przecież nie tak dawno na moście w Londynie powieszono dyrektora banku watykańskiego . Londyn to City, a nie odwrotnie.
W jaki sposób "wykopano" Papieża Benedykta z Watykanu?
Wystarczyło, że na 3 dni odłączono bankomaty watykańskie od systemu światowego. Już trzeciego dnia, Papież Benedykt ogłosił fakt swojej abdykacji. Od poniedziałku bankomaty wznowiły działania.
Co prawda problem pozostał, ponieważ obecnie jest dwóch papieży, co przypomina okres niewoli awiniońskiej w całej pełni.
Więcej takich infantylnych wpisów można znaleźć pod moim wykładem 105  https://www.youtube.com/watch?v=pX3NK6vFIfk
Zawsze te same wpisy: to nie tak,  wszsycy wiedza, ale żaden z tych trolli nie podaje odnośnika, którego sam się domaga.
Zaden z tych trolli nie konkretyzuje swoich „przemyśleń”.
Napomiast widać to wyraźnie , odczytuja tylko i wyłącznie karteczki „oficera” prowadzącego lub wypociny Gazety Wybi....


Stare powiedzenie mówi wyraźnie;
"Kto płaci to wymaga",
a City dysponuje obecnie ok. 98% całej gotówki istniejącej na świecie.
Już  w ok. 6 miesięcy po śmierci Stalina, służby ustaliły w jaki sposób rozbiorą KOŚCIÓŁ od wewnątrz.  Na specjalnej naradzie, na przełomie października i listopada 1953 roku ustalono, że do seminariów kierowane będą nagminnie osoby psychicznie upośledzone i dewianci. Dopiero w dekady po tym fakcie nastąpiło zjawisko pedofilii.
Innym problemem jest fakt, że szeroko nagłaśnia się problem pedofili w Kościele, tymczasem dane niemieckie pokazują zupełnie co innego. W okresie ok. 10 lat zanotowano kilkadziesiąt zgłoszeń o pedofili na policji. W tym samym okresie przyjęto kilka tysięcy zgłoszeń o pedofilii wśród nauczycieli i  kilkanaście tysięcy zgłoszeń wśród rabinów. Gdzie jest więc tak naprawdę problem??
Sam musisz sobie na to pytanie odpowiedzieć, Dobry Człeku.
Kto za tym stoi i czyją własnością są polskojęzyczne gazety, niemieckich właścicieli.
Przypominam.
Obecny, posoborowy kościół jest jedną z głównych instytucji, które nie dokonały po 1990 roku dekomunizacji i deubekizacji, nie wspominając o agenturze informacji wojskowej.
Nawet po ujawnieniu agenturalnej działalności jakiegoś pożal się, Panie Boże biskupa, nic nie uczyniono i nie odesłano go do klasztoru, ale jeszcze niektórych awansowano.
Trudno więc mówić o hierarchii koscielnej,  nie wiedząc, kto jest prawdziwym księdzem, a kto pracownikiem pionu dezinformacji i agitacji służb specjalnych. Papieża Franciszka wprost nazywają kustoszem Muzeum Watykańskiego.
  A jaki to ma związek ze strajkiem Nauczycieli?
A, no, ma.
Rząd warszawski [G.Braun] usiłuje wprowadzić wnioski z Deklaracji Seulskiej z 2012 roku, do powszechnego nauczania.
Co znaczy Deklaracja Seulska 2012 UNICEFU?
Znaczy ona, że będzie jeden system edukacji szkolnej , taki sam dla wszystkich dzieci na całym Bożym Świecie.
To znaczy, że historia i kultura wszystkich państw zostanie zminimalizowana do punktów, a młodzież będzie uczyła się internacjonalizmu.
Jedna Ziemia, jedna religia, jeden rząd ONZ.

Dlatego potrzebne są fałszywe flagi, skierowujące uwagę ludności na zupełnie inne tematy. W ten sposób wprowadzać chcą do szkół, oczywiście za pieniądze podatnika, szerokopasmowy internet 5-G, a rolę nauczyciela ograniczyć do włączania i wyłączania telewizora. Przecież za czasów Komorowskiego, niejaki B.Gates dał 100 000 na komputeryzację szkół w Warszawie, a Gates ma niesławną historię od lat i wykonuje polecenia PENTAGONU,  jego "imiennik" jest od 4 czy 5 okresów jednym z dyrektorów w Pentagonie.
W Polsce do dnia dzisiejszego ludzi daje się otumaniać, że w gromadzie lepiej, w gromadzie raźniej, gromada więcej może.
Czy tak jest naprawdę ?
Proszę sprawdzić samemu, kto zakładał związki zawodowe po 1945 roku w Polsce?
 Byli to generałowie Informacji Wojskowej np: Ochab, Zawadzki itd.
Od kiedy to generałowie muszą kierować robotnikami?
A kto kieruje obecnie ZNP czy Solidarnością gen. Kiszczaka?
Przecież gen. Kiszczak w swoich pamiętnikach pisał wyraźnie: W niektórych zakładach pracy 100% Solidarności to byli moi ludzie".
Przecież łatwiej kierować zorganizowanym w związkach stadem baranów, aniżeli każdym oddzielnie.
W Polsce ludziska tego nie rozumieją i nadal nawołują do zjednoczenia formalnego, a nie ideowego.


Pamiętaj!

 "Nie można na dłuższą metę wychowywać narodu politycznie, bez przeprowadzenia „kańciastej” granicy, pomiędzy pojęciami tak prymitywnymi jak: sojusznik i najeźdźca, wierny i zdrajca, swój i obcy, wróg czy agent” !
 Józef Mackiewicz.
  „Taka ludność cofa się w rozwoju do form plemiennych”. jj

Wnioski z historii cywilizacji bizantyjskiej:
  "Kiedy zatrudnienie na posadzie urzędniczej staje się celem,
    Kraj staje na krawędzi upadku".
Po wejściu do Unii Europejskiej, liczba urzędników wzrosła n -krotnie.
Tylko ok. 6 milionów ludzi tworzy w Polsce PKB, 12 milionów zjada.

dan w dniu św. Zygmunta tj. 01 maja 2019 r.
Zygmunt I Święty, święty Zygmunt (ur. po 472 roku w Lyonie, zm. 1 maja 523 roku w Saint-Peravy-la-Colombe – król Burgundów w latach 516 - 523; święty Kościoła katolickiego, męczennik.

Zygmunt był synem Gundobada, króla Burgundów. Zapewne jeszcze za życia ojca rządził częścią państwa, jednak nie wiadomo w jakim zakresie, ani którym terytorium. Był arianinem, ale po 501 roku – pod wpływem nauk Awita, biskupa Vienne – przeszedł na katolicyzm[1]. Znakiem nawrócenia stał się ufundowany w roku 515 klasztor św. Maurycego w Agaune[2]. Po śmierci ojca, w roku 516 został samodzielnym władcą...
https://pl.wikipedia.org/wiki/Zygmunt_I_Święty
https://brewiarz.pl/czytelnia/swieci/05-02b.php3

Konstytucja 3 Maja, czyli odwrócenie kota ogonem

$
0
0
Dziś mamy rocznicę uchwalenia konstytucji 3 maja. Od rozbiorów poprzekręcano nam pojęcia i terminy co widzimy do dzisiaj i tak trudno to sobie uświadomić. Spróbujmy to sobie łopatologicznie wyjaśnić.

Słowem konstytucja określano akty prawne sejmowe w I Rzeczypospolitej.

Przecież wystarczy zajrzeć do:

https://books.google.pl/books?id=rN1lAAAAcAAJ&pg=PA601&lpg=PA601&dq=MATERIA+STATUS&source=bl&ots=ffkpdNM4Bb&sig=ACfU3U1wxImWru3IK2itXfFakG-ODugXVA&hl=pl&sa=X&ved=2ahUKEwiVqoTwoPzhAhUqAhAIHWViBUU4ChDoATAEegQIBxAB#v=onepage&q&f=true

PRAWA KONSTYTUCYJE Y PRZYWILEIE KRÓLESTWA POLSKIEGO I WIELKIEGO XSIĘSTWA LITEWSKIEGO I WSZYSTKICH PROWINCYI NALEZĄCYCH NA WALNYCH SEYMACH KORONNYCH OD SEYMU WIŚLICKIEGO ROKU PAŃSKIEGO 1347  AZ DO OSTATNIEGO SEYMU UCHWALONE W WARSZAWIE 

wydanej Drukarni J. K. Mci y Rzeczypospolitej u Xsięży Scholarum Piarum, Roku Pańskiego 1782

Więc w samej już nazwie to już jest manipulacja, która po dziś dzień pokutuje.

Pompowanie takiej propagandy przykryło rzecz, która powinna być obchodzona, a mianowicie PRAWA KARDYNALNE.

Pomijamy tutaj okoliczności polityczne,

Prawa kardynalne 1768.

            Podstawę ustroju stanowiły prawa kardynalne „wieczyście trwały i odmienne nigdy być nie mające” w czym nawiązywano do artykułów henrykowskich  Wyodrębniono drugi rodzaj spraw- materia status, które mogły być zmieniane per unanimitatem ( jednomyślnie ) na Sejmach wolnych.
PRAWA KARDYNALNE
·       ( 1 ) [ Stany sejmujące ] Istnieją trzy stany sejmujące: Izba Poselska ( Rycerskie ) , Senat ( Senatorowie ), Król. Wszystkie one muszą wyrazić zgodę na alienację, zastaw, sprzedaż lub zamianę posiadłości Rzeczpospolitej, królewszczyzn, dóbr duchownych i świeckich. Jednakże w wypadku bezkrólewia istnieją dwa stany sejmujące: Izba Poselska, Senat. Jednomyślnością głosów stanowią one in materia status ( w materiach stanu ) a zasadą większości głosów w materiach ekonomicznych i regulowaniu kwestii dotyczących elekcji.
·       ( 2) [ Religia ] Religią panującą jest religia rzymskokatolicka.
·       ( 3 ) [ Konsekwencje zmiany wiary ] Przejście z wiary katolickiej na jakąkolwiek inną ( apostazja ) jest uważane za czyn kryminalny, zagrożony karą wygnania. Jednakże wszystkie osoby, które dotychczas wyznawały inną religię niż katolicka, nie ponoszą żadnych konsekwencji.
·       ( 4 ) [ Król ] Król Polski musi być katolikiem z urodzenia albo powołania. Kto promuje innowierczego kandydata na tron polski, uznany jest za wroga ojczyzny i podlega karze banicji. Królowa Polski musi być katoliczką, a jeśli nią nie jest, nie może być koronowana.
·       ( 5 ) [ Wolna elekcja ] Króla wybiera szlachta na zasadzie wolnej elekcji, jednomyślnie. Sukcesja do tronu polskiego jest niedopuszczalna pod żadnym pretekstem i w żadnym czasie.
·       ( 6 ) [ Nieminem captivabimus nisi iure victim ] Żaden osiadły szlachcic nie może być aresztowany bez wyroku sądowego, tak jak stanowił to przywilej jedlneńsko- krakowski 1413. Jednakże nie dotyczy to szlachcica złapanego na zabójstwie na gorącym uczynku, pojmanego, którego czyn nie miał miejsce wcześniej niż rok i 6 niedziel, rozbójników, złapanych na kradzieży, złodziei na drogach i domów. Kto takiego szlachcica zabije w obronie koniecznej, nie będzie karany.
·       { 7 ) [ Urzędy ] Urzędy, godności duchowe oraz świeckie nadane legalnie przez Króla są dożywotnie. Jeżeli jednak napłynie usprawiedliwiona skarga, to sejm walny rozstrzygnie o pozbawieniu funkcji.
·       ( 8 ) [ Prawa i przywileje ] Prawa i przywileje nadane prowincjom Rzeczpospolitej i służące ich mieszkańcom są nienaruszalne. Zgodność aktów prawnych z prawem kontroluje Kanclerz pod obowiązkiem przysięgi. Wszystkie przywileje, które nie znajdują się w aktach, mają zostać w ciągu roku opublikowane do Metryk Koronnych w Koronie Litewskiej w Wielkim Księstwie Litewskim w Wilnie pod rygorem nieważności. W przypadku zaginięcia oryginału przywileju, dopuszcza się możliwość wydania duplikatu.
·       ( 9 ) [ Unia ] Terytorium Rzeczpospolitej jest integralne i niepodzielne.
·       ( 10 ) [ Lenna ] Rzeczpospolita posada na zawsze prawa do lenn, które do niej należą.
·       ( 11 ) [ Równość ] Każdy szlachcic posiada równe prawo do dziedzictwa dóbr ziemskich, honorów, godności senatorskich, marszałkowskich i urzędów duchownych, świeckich, przywilejów na Starostwa Grodowe i nie Grodowe. Równości tej nie umniejszają żadne tytuły.
·       ( 12 ) [ Dysydenci ] Protestanci i prawosławni w Rzeczpospolitej stanu szlacheckiego posiadają prawa polityczne zgodnie z aktem pierwszym osobnym. W wypadku zawarcia małżeństwa pomiędzy różnowiercami, gdy nie ma umowy co do religii dziecka, religią syna jest religia ojca, a religią córki religia matki. Do rozstrzygania sporów pomiędzy różnowiercami powołany jest sąd apelacyjny mieszany. W jego skład wchodzi połowa katolików i połowa innowierców. Mianuje ich Król.
·       ( 13, 14, 15, 16 ) [ Lenna ] Województwa i miasta ziem pruskich, województwo inflanckie , Księstwo Kurlandii i Semigalii oraz Powiat Piltyński są nierozerwalnie związane stosunkiem lennym z Rzeczpospolitą.
·       ( 17 ) [ Liberum veto ] Liberum veto na sejmach wolnych w sprawach stany jest zachowane. Kontradycja może być składana ustnie albo pisemnie.
·       ( 18 ) [ Ius emphyteusis ] Każdy szlachcic ma prawo wieczystej dzierżawy na dobrach królewskich za konfirmacją królewską oraz na dobrach duchownych za zgodą duchowieństwa oraz na dobrach szlacheckich za wolą dziedzica. Prawo to może być przyznane także cudzoziemcom, mieszczanom i rolnikom. Propinacja po miejscach oddanych w dzierżawę wieczystą należy do panów zwierzchnich gruntów
·       ( 19 ) [ Władza nad chłopstwem ] Szlachcic ma zwierzchnictwo gruntowe i własności nad dobrami ziemskimi, dziedzicznymi i poddanymi. Jednakże szlachcic nie może bezkarnie zabić poddanego. W takim wypadku zostanie oddany pod Sąd Ziemski lub Sąd Grodzki.
·       ( 20 ) [ Zabójstwo chłopa ] Nikt nie może swawolnie, zuchwale, rozmyślnie i dobrowolnie dla okupu pieniężnego dopuszczać się zabójstwa. Jeżeli szlachcic złośliwie i nieprzypadkowo, ale dobrowolnie zabije, nie płaci główszczyzny jego panu, lecz podlega karze śmierci.
·       ( 21 ) [ Prawo oporu ] W przypadku złamania przez króla Praw Kardynalnych lub Paktów Conventów, szlachcie przysługuje prawo oporu wobec niego. Będzie on sądzony i karany zgodnie z konstytucją 1609.
·       ( 22 ) [ Własność ] Dobra i posesje szlacheckie są nienaruszalne, chyba że konieczności ich naruszenia dowiedzie płynne prawo królewskie.
·       ( 23 ) [ Prawo kaduka ] Jeżeli cudzoziemiec pozostawi po sobie majątek bezdzietnie, bez testamentu należące do praw królewskich to dobro to jest nienaruszalne. Jednakże sukcesorowie mogą dochodzić  z niego dziesiątej części w naturze lub pieniądzach. Jeżeli ktoś w ciągu 3 lat od śmierci cudzoziemca zgłosi się jako dziedzic i udowodni pokrewieństwo, to będzie miał prawo do dziedziczenia. Konieczne jest przeprowadzenie spisu inwentarza.  Jeśli w ciągu trzech lat nikt się nie zgłosi, majątek przejdzie na skarb królewski.
·       ( 24 ) [ Zwoływanie sejmów ] Sejm ordynaryjny może obradować co najwyżej 6 tygodnie, a ekstraordynaryjny 2 tygodnie. Nie może być on przedłużony ani limitowany bez jednomyślnej uchwały sejmu.

MATERIA STATUS

·       ( 1 ) [ Podatki ] Nie wolno na sejmie walnym bez jednomyślnego zezwolenia stanów sejmujących nakładać nowych podatków.
·       ( 2 ) [ Wojsko ] Ani zwiększać liczby wojska,
·       ( 3 ) [ Sojusze ] Ani zawierać sojuszy, konwencji, umów handlowych,
·       ( 4 ) [ Wojna, Pokój ] Ani wypowiadać wojny i zawierać pokoju,
·       ( 5 ) [ Indygenat ] Ani nadawać indygenatu, kto go otrzyma, musi udowodnić szlachectwo od dziadka.
·       ( 6 ) [ Skarb ] Ani zmieniać kursu waluty, jej ilości w obiegu, uznawać monet zagranicznych
·       ( 7 ) [ Administracja ] Ani zmieniać władzy i prerogatyw Ministrów, nadawać urzędów sądowych, kreować nowych urzędów koronnych, litewskich, wojewódzkich, powiatowych,
·       ( 8 ) [ Obrady Sejmu ] Ani zmieniać porządku obrad.
·       ( 9 ) [ Kompetencje sądów ] Ani zmieniać kompetencji jurysdykcji, ważności dekretów, prerogatyw Trybunałów i mocy dekretów w Trybunale Wielkiego Księstwa Litewskiego,
·       ( 10 ) [ Senatus consilium ] Ani zmieniać mocy i prerogatyw Senatus Consilium
·       ( 11 ) [ Ziemie dla następców ] Ani kupować Królowi dóbr i posesji w Rzeczpospolitej dla swych sukcesorów
·       ( 12 ) [ Pospolite ruszenie ] Ani zwoływać pospolitego ruszenia,
·       ( 13 ) [ Egzekucja ] Ani bezprawnie zajeżdżać jakiejkolwiek natury dobra pod rygorem upadnięcia pretensji, w której ten zajazd był uczyniony. O sprawach nieruchomości decyduje sąd. 

Nie konstytucja jest ważne a nasze prawa kardynalne.

Dzisiaj

( 1 ) [ Podatki ] Nie wolno na sejmie walnym bez jednomyślnego zezwolenia stanów sejmujących nakładać nowych podatków.

Prawo jest złamane.


( 6 ) [ Skarb ] Ani zmieniać kursu waluty, jej ilości w obiegu, uznawać monet zagranicznych

Prawo jest złamane

    ( 9 ) [ Kompetencje sądów ] Ani zmieniać kompetencji jurysdykcji, ważności dekretów, 

Prawo jest złamane

itd

Tak powinniśmy patrzeć na nasz kraj. 












Wojsko Polskie jako klub seniora i debili POPISUAROWEJ HOŁOTY

Viewing all 977 articles
Browse latest View live